Z Zielonki do Berlina
Transkrypt
Z Zielonki do Berlina
Tablica upamiętniająca wypędzonych (Zielonka, ul. Mickiewicza). Ausweis Bronisława Włodarczaka z miejsca pracy. Berlin 1944. Bronisław Włodarczak Z ZIELONKI DO BERLINA W końcu lipca 1944 r. „walec wojny” przybliżył się od wschodu do obrzeży Zielonki. W okolicach Wołomina toczyła się wielka bitwa pancerna, w której uczestniczyły setki czołgów i liczne dywizjony lotnicze obu walczących stron. Miejscowi AK-owcy śledzą na naszym terenie ruchy wyborowych niemieckich dywizji pancernych SS „Herman Goering”, „Totenkopf ” i „Wiking” i ślą meldunki sytuacyjne do dowództwa Armii Krajowej. Są przypadki rozbrajania maruderów z armii Własowa przez polskie podziemie. Na szosie radzymińskiej trwa intensywny, nieprzerwany ruch wszelkiego rodzaju niemieckich pojazdów i uchodźców panicznie opuszczających wschodnie okupowane tereny. Wycofują się w popłochu okupacyjne służby administracyjne i ich rodziny. W przeciwnym kierunku przeciskają się wojskowe tabory konne z amunicją i jednostki zmotoryzowane. 30 lipca padają pierwsze sowieckie pociski skierowane na tę właśnie drogę. Powstaje niesamowity zamęt i panika. Wracałem właśnie tą drogą rowerem z pracy w Warszawie i cudem na skróty dotarłem do domu w Zielonce. My - mieszkańcy nie mieliśmy wątpliwości, że zbliża się groźna nawałnica. Odgłosy artylerii wstrząsające powietrzem i ożywiony ruch lotniczy, wywoływały powszechny lęk. Kopano pośpiesznie przydomowe rowy przeciwlotnicze i zakopywano do ziemi cenniejszy dobytek. Sporadycznie padające na Zielonkę sowieckie pociski i bomby mniejszego kalibru, zmuszały do chowania się do schronów i kryjówek. 1 sierpnia wybucha powstanie w Warszawie, ustaje wszelka komunikacja. Przy ciepłej słonecznej pogodzie widać 15 unoszące się chmury dymów nad stolicą. Przez cały sierpień w Zielonce i okolicach trwają niemieckie łapanki mężczyzn, a później także kobiet. Złapane osoby wykorzystywane są do budowy fortyfikacji i transportu amunicji. Po wykonaniu prac zatrzymani wywożeni są do obozów w Legionowie, Zakroczymiu, Modlinie i Pruszkowie, a stamtąd do Niemiec. Ekipy saperskie „Wehrmachtu” przystępują do całkowitego zniszczenia linii kolejowej na trasie od Tłuszcza do Warszawy Wileńskiej. Specjalnie skonstruowany pług, jadąc łamie za sobą drewniane podkłady, a saperzy przy pomocy dynamitu wysadzają w powietrze mosty, budynki stacyjne, urządzenia sygnalizacyjne itp. Tnie się nawet nożycami przewody telefoniczne i rozbija młotkiem izolatory, aby nic nie nadawało się do użytku. Po linii kolejowej pozostaje jedynie złom i gruz. W końcu sierpnia linia kolejowa na tym odcinku przestała istnieć. Fala uciekinierów z Kobyłki, Maciołek, Turowa, Ossowa i innych sąsiednich miejscowości zapełnia Zielonkę. Moja pięcioosobowa rodzina (ojciec, mama, brat Edmund lat 18, ja 17-latek i najmłodszy 7-mio miesięczny Zbysio), znajduje się w tym czasie w miejscu zamieszkania, przy ul Krasińskiego 1 w sąsiedztwie rozwidlenia kolejowego do Rembertowa. Był to dobry punkt obserwacyjny tego, co się wówczas działo. Uznałem, że te niecodzienne wydarzenia najlepiej zarejestrować na gorąco na papierze, by nie wywietrzały z pamięci. Zacząłem pisać pamiętnik, który szczęśliwie wraz ze mną przeżył wojnę. Mogę więc dzisiaj ciąg ówczesnych zdarzeń przedstawić w oparciu o autentyczne, sporządzone wówczas zapisy, co poniżej czynię: „1 września 1944r. Po pięciu latach wojna znowu przenosi się na nasze tereny. Noce są oświetlone od pożarów. Mija właśnie miesiąc od wybuchu powstania, ale Warszawa wciąż walczy. Sowieci po wycofaniu się z Zielonki 30 lipca (tego dnia czołgi radzieckie 16 dotarły w rejon glinianek), znowu się tu przybliżają. Wzmaga się kanonada. Od samego świtu uwijają się samoloty. Prawdopodobnie sowieckie, bo artyleria niemiecka do nich strzela. Nadlatują coraz nowe fale samolotów i wszystkie koncentrują swój ogień w kierunku Strugi - Radzymina. Obserwujemy z okien mieszkania przebieg walki. Widać bardzo dobrze. Samoloty zniżają się i pikują wszystkie w jedno miejsce, bijąc przy tym z broni pokładowej. Wyraźnie widzimy snopy ognia, wychodzące ze skrzydeł samolotów. Padają bomby, nasz dom chwieje się i drży nieustannie. Artyleria przeciwlotnicza bije z wszystkich stron. Samoloty kluczą pomiędzy chmurkami od pocisków artyleryjskich. Jeden został trafiony. Zapaliło mu się prawe skrzydło i runął na ziemię. Nadleciała nowa chmara samolotów. Naliczyłem 50 szt., 5 leci prosto na nas. Nagle ogłuszający huk! Padliśmy na podłogę. Szyby z okien posypały się nam na głowy. Po chwili wyjrzeliśmy przez okno. Z lewej strony budynku tuman kurzu. Padła bomba na szczęście mała, ale wypadło wiele szyb. Nareszcie się uciszyło, lecz nieoczekiwanie wiadomość, łapią mężczyzn. Chowamy się czym prędzej do naszej podziemnej kryjówki, a kobiety udają się na zwiady. Po trzech godzinach słyszymy: pojechali! Odetchnęliśmy znów świeżym powietrzem. Zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać, lecz dzisiaj w przewiewnym mieszkaniu. 2 września 1944r. Noc ubiegła była bardzo widna od pożarów z kierunku wschodniego. Pożary przybliżają się do nas coraz bardziej. Prawdopodobnie pali się Turów ewakuowany przed dwoma tygodniami. Wybiegając po mleko, spotkałem wielu ludzi z tobołkami, wyrzuconych znad rzeki. Po kartofle na pole już iść nie można. Zielonka jest przepełniona uciekinierami z Wołomina, Kobyłki i innych pobliskich miejscowości. W naszym domu jest już kilkanaście rodzin. Oddaliśmy im trzy wolne mieszka17 nia i garaż gdzie schronili konia z wozem. Opowiadają, że po ewakuacji ludności wszystko zostaje spalone lub wysadzone w powietrze. Dzisiaj zakopujemy wszystko co się da. Tylko w ziemi może się coś uratować. Czeka nas przecież to samo czego doświadczyli przybysze. Pocieszamy się jeszcze nadzieją, że może pozostaniemy na miejscu. 3 września 1944r. Dzisiaj niedziela, lecz niczym nie różni się od dnia powszedniego. Od samego rana mielimy żyto na młynku od kawy, by upiec chleb na drogę. Przed chwilą wpadł do nas żołnierz niemiecki i zabrał mi mandolinę i koszyk dojrzałych pomidorów. Nagle alarm! Łapanka mężczyzn. Nie dają nam żyć na świetle dziennym. Dzisiaj pali się Kobylak i Horowa Góra. Teraz z pewnością kolej na nas. 4 września 1944r. Od samego rana łapanka mężczyzn, a także i kobiet. Dla kobiet była to niespodzianka toteż wiele odjechało. W naszym domu żandarmi byli dwa razy.Za pierwszym razem nie znaleźli nikogo, za drugim natomiast wzięli dwie kobiety spośród przybyszów. Zabrane bydło pędzono do Marek, a ludzi wywożono do budowy fortyfikacji w rejonie Modlina. W Zielonce przebywa wiele wojska węgierskiego. Węgrzy są do nas dobrze usposobieni. Wieczorem pięknie śpiewają, grają na skrzypcach i harmonii. W ostatnią niedzielę zapełnili cały kościół. Grali pięknie na organach. Szkoda, że nie można z nimi porozmawiać, gdyż język mają dla nas zupełnie niezrozumiały. Rozmawiamy z nimi tylko na migi. 5 września 1944r. Walki frontowe jakoś przycichły. Noc mieliśmy spokojniejszą niż zwykle, ale dowiadujemy się, że wysiedlany jest rejon Zielonki od ul. Długiej i Lipowej. Do naszego domu napły18 wa nowa fala uciekinierów. Wszędzie się kłębią nie wiedząc dokąd się udać. W kierunku Ząbek nie puszczają, od Marek wszystkich zawracają. My chowamy jeszcze swój dobytek. W mieszkaniu pozostają tylko meble i powystawiane ramy okienne. Wszyscy jesteśmy już przygotowani do drogi, gdyż z pewnością cała Zielonka będzie wysiedlona. Kobiety potraciły głowy, płaczą i lamentują. Z sąsiednich domów słychać krzyki i szlochania, przerywane co chwilę strzałami karabinowymi. Dla nas decyzja już zapadła. Przed domem stoi żołnierz niemiecki i czeka na nasze wyjście. Wszyscy w milczeniu ze łzami w oczach, opuszczamy swój życiowy dorobek. Objuczeni jak wielbłądy dźwigamy na plecach to, co dało się zabrać. Jeszcze jedno spojrzenie na pusty opuszczony dom. Ciemne otwory okienne napawały nas żalem i grozą. Płakać się chce, widząc ten pochód ludzi starych i młodych, dzieci i kalek upadających pod ciężarem tobołów. Nam ulżył rower, który dźwiga nasze bagaże. Żandarmeria polowa kieruje nas wszystkich w stronę poligonu, skąd prawdopodobnie mamy być przewiezieni na drugą stronę Wisły. Idziemy więc wolno ulicą Kolejową, zatarasowaną wozami konnymi, wózkami i wszelkiego rodzaju pojazdami. Przystanęliśmy na chwilę przy poczcie, by sprawdzić czy są jeszcze nasi znajomi. Nikogo nie zastaliśmy, więc ruszamy dalej. Ta część Zielonki jest już zupełnie opróżniona. U wylotu każdej z ulic stoi żandarm i nie dopuszcza nikogo do rejonów już wyludnionych. Nieszczęsny i nędzny nasz pochód kieruje się teraz szosą przez Ząbki w kierunku Warszawy, powiększa się coraz bardziej jak rozlewająca się rzeka. Nie widać już początku i końca pochodu, tylko przez mgłę kurzu zbite mrowie ludzkie upstrzone niesionym dobytkiem. Jedni się śpieszą wymijając drugich, inni już odpoczywają i pozostawiają na drodze ciążące przedmioty i zepsute pojazdy. Od czasu do czasu to w jedną to drugą stronę przejeżdżają samochody 19 wojskowe, czołgi i motocykle, spychając ludzi na pobocza drogi. I na wojsku widok ten, jak można odczytać z twarzy, wzbudza politowanie. Tylko żandarmeria spogląda na ten tłum z szyderczym uśmiechem. Pochód posuwa się z wolna, lekki wiaterek osusza łzy zabiedzonych ludzi. Słońce rzuca jeszcze przez dym i kurz swoje słabe promienie. Przyśpieszyliśmy kroku by dogonić naszych znajomych. Po drodze mijam jeszcze wielu szkolnych kolegów a także obywateli Zielonki biednych i bogatych zrównanych teraz do jednego poziomu. Mijamy przejazd kolejowy, zniszczone kompletnie tory i zwalone słupy telefoniczne. Za przejazdem dogoniliśmy wreszcie naszych znajomych odpoczywających w rowie. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy wszyscy razem w dalszą drogę. Najpierw jechały wózki z dziećmi, na czele z naszym bratem Zbysiem, który kończy właśnie 7 miesięcy, a następnie gęsiego rowery obładowane ponad wszelkie możliwości. Toteż z trudem przejechały skrzyżowanie szos zryte kompletnie gąsienicami czołgów. Minęliśmy las i znaleźliśmy się na przedpolu Ząbek. W dali widać okopane wojska węgierskie i niemieckie. Nagle o kilkadziesiąt metrów od nas zakurzyło się w polu i usłyszeliśmy 3 wybuchy. To pociski sowieckie. Trzy osoby są ranne. Powstał popłoch i w przyśpieszonym tempie znaleźliśmy się w Ząbkach. My wraz z rodziną pp. Zasłonów, pod pozorem wypoczynku, zboczyliśmy z trasy w rejonie kościoła i cichaczem zatrzymaliśmy się i rozlokowaliśmy w Ząbkach. Pochód wygnańców poszedł dalej. Nas przygarnęła do swych znajomych nasza sąsiadka z Zielonki, która przebywa tu już od kilkunastu dni. W sąsiedztwie widzimy również innych znajomych. Tutejsi ludzie chętnie nas przyjmują, mając świadomość, że ich też ten sam los czeka. Było już po trzeciej, kiedy złożyliśmy nasze bagaże, umyliśmy się i usiedliśmy, wypoczywając w gościnnym 20 ogródku. Wyszedłem jeszcze na szosę, by spojrzeć na przepływający tłum. Z bliższych znajomych nikogo już nie zobaczyłem. Przypuszczamy, że zbliża się większa bitwa, gdyż w stronę Zielonki jadą kolumny czołgów i samochodów. Może po bitwie wrócimy stąd do domu? Tymczasem zjedliśmy obiad przygotowany przez sąsiadkę. Ponieważ zaczęło się ściemniać, przynieśliśmy z sąsiedztwa nie wymłócone snopki żyta na posłanie. Położyliśmy się, mężczyźni w przedsionku jak śledzie jeden obok drugiego, kobiety z dziećmi w pokoju. Zasnęliśmy kamiennym snem. 6 września 1944r. Po spokojnej nocy wstaliśmy wcześnie, umyliśmy się, związaliśmy słomę w naszej sypialni, zwinęliśmy koce po wojskowemu, zjedliśmy jeszcze śniadanie i przygotowaliśmy się do podjęcia próby powrotu do domu wzdłuż linii kolejowej. Wtem na podwórku zjawia się żołnierz z karabinem w ręku i każe wychodzić na szosę. Dziękując gospodarzom za gościnność, ze smutkiem ruszyliśmy we wskazanym kierunku. Dalsza droga wiodła na Pragę, z noclegiem na trawnikach w Ogrodzie Zoologicznym i widokiem na płonącą Warszawę. Rano spostrzegliśmy, że twarze nasze pokryte są popiołem, który przenosił wiatr z drugiej strony Wisły. Stąd wkrótce ruszyliśmy w pieszej kolumnie na Dworzec Wschodni. Po południu nasz pociąg przejechał bramę obozu w Pruszkowie”. Na tym kończy się moja szczegółowa relacja pamiętnikarska. Dalej nie było warunków do jej kontynuacji. Zachowały się natomiast, sporządzone w telegraficznym skrócie, zapiski brata Edmunda i moje, które pozwoliły dość wiernie odtworzyć dalszy ciąg naszej wojennej rodzinnej tułaczki, co poniżej czynię: Obóz przejściowy w Pruszkowie zwany „Dulag 121” zorganizowany został przez niemiecki „Wehrmacht” na terenie Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Stanowił główny punkt etapowy dla ludności Warszawy ocalałej z powstania, 21 w dalszej drodze do obozów pracy, obozów jenieckich, obozów śmierci, a dla ludzi rannych, chorych oraz niezdolnych do pracy do Generalnej Guberni. Na terenie obozu znajdowało się 9 hal warsztatowych opróżnionych z maszyn, odgrodzonych od siebie drutem kolczastym i ściśle strzeżonych przez niemieckie wojsko i policję. Uniemożliwiało to jakiekolwiek samowolne przemieszczanie się. Na narożach zewnętrznego, wysokiego, murowanego ogrodzenia strzegły obozu posterunki wartownicze uzbrojone w karabiny maszynowe. Powojenne źródła historyczne określają liczbę ludności Warszawy, która przeszła przez ten obóz na ok. 550 tysięcy i ok. 100 tysięcy z miejscowości podstołecznych. Tu w ciągu krótkiego pobytu ( od dwóch do czterech dni) następowała segregacja, a często brutalny rozdział rodzin i odprawa pociągów do różnych rejonów GG i Niemiec. Kolumny mieszkańców Zielonki docierały tu w ciągu 2-3 dni od opuszczenia miejsca zamieszkania poprzez stacje kolejowe Warszawa Wschodnia, Warszawa Zachodnia, bądź niekiedy samochodami wojskowymi .Tutaj nasi przybysze wmieszani w tłumy koczujące w brudnych i niesamowicie zanieczyszczonych halach podzielili los dziesiątek tysięcy warszawiaków, którzy uszli z życiem z walk powstańczych. Moja pięcioosobowa rodzina, szczęśliwym trafem nie została rozdzielona, jak tysiące innych, dzięki zakwalifikowaniu trzech członków rodziny (ojciec i synowie) do pracy na kolei („Deutche Reichsbahn”). W tej kategorii robotników przymusowych, przydatnych dla służb kolejowych i miejskich (pracownicy komunikacji miejskiej, elektrowni, gazowni, poczty itp.) nie rozdzielano rodzin. Po dwudniowym noclegu na betonowych zaoliwionych posadzkach w hali nr III załadowano nas po 60 osób do wagonów towarowych i pod strażą „Bahnschutz’ów” (policji kolejowej), pociąg ruszył na Zachód. O świcie spostrzegliśmy, że 22 pociąg zatrzymał się na stacji „Breslau” (Wrocław).Tu nastąpił szybki rozładunek i po godzinnym marszu dociągnęliśmy się do nowego obozu przejściowego ”Bresłau-Burgweide”. Obóz znajdował się na rozległym polu poza miastem. Otoczony był podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego i strażnicami na narożach, gdzie widoczni byli strażnicy z karabinami maszynowymi. Nie było tu żadnych budynków i baraków dla ludzi. Wszyscy znaleźli się pod gołym niebem. Obóz liczył około tysiąc osób. Tutaj zostaliśmy dokładnie policzeni, posegregowani, przeszliśmy przez łaźnię i dezynfekcję wraz z bagażem. Otrzymaliśmy po misce zupy, kawałku chleba i garnuszek czarnej kawy, co pozwoliło po męczącej podróży przywrócić nieco sił. Pobyt w tym obozie trwał 3 dni, szczęśliwie przy bezdeszczowej pogodzie, jedynie w nocy szczękaliśmy zębami, bo temperatura bardzo się obniżała. 13 września o godz. 6-ej rano załadowani do pociągu wyruszyliśmy dalej w nieznane. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że jedziemy w kierunku Berlina. Przed Berlinem pociąg zatrzymał się na stacji „Erkner” i wezwano nas do opuszczenia wagonów. Uformowaną kolumnę poprowadzono w las. Po niedługim marszu, oczom naszym ukazało się miasto baraków. Miejscowość obozowa nazywała się „Wilhelmshagen” Był tu obóz dla jeńców francuskich i brytyjskich oraz obozowy „Arbeitsamt” (Urząd Zatrudnienia) dla przybyłych ze Wschodu. Poszczególne nacje były od siebie odseparowane, że nie było możliwości porozumiewania się. Tutaj zostaliśmy ulokowani w barakach, po 30 osób w jednej sali, razem mężczyźni, kobiety i dzieci. Po rozlokowaniu otrzymaliśmy po 30 dkg chleba, kostkę marmolady i czarną kawę. Dla niemowląt i dzieci przydział był odpowiednio mniejszy. Wkrótce zostaliśmy poddani procedurze rejestracyjnej i ustaleniu przydatności do pracy. Nastąpiły indywidualne ba23 dania lekarskie, oznakowanie numerem obozowym, wykonanie zdjęć do tzw. ”Ausweis’u” z zawieszonym na szyi numerem, w końcu określano przynależność do właściwej grupy zawodowej. Procedura kończyła się wręczeniem „Arbeitskarty” (Karty Pracy), w której podawano dane osobowe, zawód, narodowość, przynależność państwową (nam wpisywano: „bezpaństwowiec”), odciski palców, oraz przybiciem, pieczęci o obowiązku noszenia oznakowania ( Polacy - litera „P”) i zakazie opuszczania miejsca pracy i pobytu bez zezwolenia policji. Dzieci poniżej 12 lat otrzymały tylko Kartę Obozową („Lagerkartę”), bez zdjęcia z podaniem wieku. Memu młodszemu bratu, który stawił się przed komisję w wózku dziecinnym, w pozycji wiek wpisano „sieben Monate” ( siedem miesięcy). Tak wyposażeni wyjechaliśmy dnia 18 września pociągiem do miejscowości „Wilhelmsfeld” na południowym obrzeżu Berlina. Po wyładunku, nocą przeszliśmy pieszo 2 km do obozu „Schulzendorf”. Oczywiście tu również, jak w poprzednich obozach, ogrodzenie z drutu kolczastego (jedno ogrodzenie pod wysokim napięciem) i strażnicami na rogach. Wewnątrz baraki, za nimi rowy przeciwlotnicze, które już następnego dnia okazały się przydatne, gdy zawyły syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Ta sceneria powtarzała się wielokrotnie w czasie naszego 25 - dniowego pobytu w tym obozie. Znaleźliśmy się bowiem na obszarze Wielkiego Berlina („Gross Berlin”) i stąd jak w teatrze obserwowaliśmy ataki lotnicze na miasto. W czasie nalotów bombowych noce się rozświetlały od dziesiątek silnych reflektorów poszukujących samolotów, a w uszach dudniło zewsząd od huku dział przeciwlotniczych. Był to przedsmak tego, co nas czekało u celu naszej wędrówki w centrum Berlina. W czasie nalotów, samoloty zrzucały tysiące srebrnych paseczków ze staniolu, podobnych do zdobiących nasze bożonarodzeniowe choinki. Miały one na celu zakłócanie wojskowych urządzeń radiolokacyjnych, sterujących obroną przeciwlotniczą. Zrzucane były ma24 sowo przez lotnictwo alianckie. Zasłane nimi były pola i lasy wokół miasta. W tym obozie kompletowano nieustannie partie osób wyjeżdżających do wyznaczonych zakładów pracy, a na zwolnione miejsca przybywały nowe grupy warszawiaków z obozu w Pruszkowie. Wyjechało już w nieznane wielu znajomych, którzy przybyli tu z nami. Od nowoprzybyłych dowiedzieliśmy się, że wszystkie mosty w naszej stolicy zostały już wysadzone w powietrze. Przebywających dłużej w tutejszym obozie, wyprowadzano codziennie do prac w gospodarstwach rolnych. Praca trwała od rana do zmroku. Smutny był widok kobiet, które w zniszczonym już odzieniu, bądź w jedynym posiadanym okryciu np. w futrze karakułowym wyniesionym z powstania, kopały w polu ziemniaki podczas deszczowej pogody. W niedzielę 24.09.44 r. przybył do nas niemiecki katolicki ksiądz i odprawił Mszę Świętą na terenie obozu. Zdarzyło się to raz jedyny w czasie całego okresu wypędzenia. Obozowicze uczestniczyli gremialnie i mogli przyjmować Komunię Świętą bez spowiedzi, pod rygorem odbycia jej przy najbliższej nadarzającej się okazji. 14.10.44 r. w 39-tym dniu od wypędzenia z Zielonki i odbytej wędrówce przez obozy przejściowe, załadowano nas na samochody ciężarowe i zawieziono do dzielnicy „BerlinGesundbrunnen” w centrum stolicy. Wraz z nami przybyła tu także 5-osobowa rodzina pp. Zasłonów z Zielonki. Pozostaliśmy tu sąsiadami na obozowych pryczach, w 25-osobowej sali szkolnej mieszczącej wspólnie mężczyzn, kobiety i dzieci. Obóz znajdował się w trzypiętrowym, częściowozniszczonym przez bombardowania budynku szkoły, mieścił około 600 osób, w tym ok. 20% Rosjan i Ukraińców. Pozostała część to Polacy z Warszawy, w tym dzieci w wieku przedszkolnym. Wszyscy zdolni do pracy, zostali zatrudnieni na kolei na terenie Berlina w jednostkach „Deutche Reichsbahn” 25