Z Zielonki do Berlina

Transkrypt

Z Zielonki do Berlina
Tablica upamiętniająca wypędzonych (Zielonka, ul. Mickiewicza).
Ausweis Bronisława Włodarczaka z miejsca pracy.
Berlin 1944.
Bronisław Włodarczak
Z ZIELONKI DO BERLINA
W końcu lipca 1944 r. „walec wojny” przybliżył się od
wschodu do obrzeży Zielonki. W okolicach Wołomina toczyła
się wielka bitwa pancerna, w której uczestniczyły setki czołgów i liczne dywizjony lotnicze obu walczących stron.
Miejscowi AK-owcy śledzą na naszym terenie ruchy
wyborowych niemieckich dywizji pancernych SS „Herman
Goering”, „Totenkopf ” i „Wiking” i ślą meldunki sytuacyjne
do dowództwa Armii Krajowej. Są przypadki rozbrajania maruderów z armii Własowa przez polskie podziemie.
Na szosie radzymińskiej trwa intensywny, nieprzerwany
ruch wszelkiego rodzaju niemieckich pojazdów i uchodźców
panicznie opuszczających wschodnie okupowane tereny. Wycofują się w popłochu okupacyjne służby administracyjne i ich
rodziny. W przeciwnym kierunku przeciskają się wojskowe
tabory konne z amunicją i jednostki zmotoryzowane. 30 lipca
padają pierwsze sowieckie pociski skierowane na tę właśnie
drogę. Powstaje niesamowity zamęt i panika. Wracałem właśnie tą drogą rowerem z pracy w Warszawie i cudem na skróty
dotarłem do domu w Zielonce.
My - mieszkańcy nie mieliśmy wątpliwości, że zbliża
się groźna nawałnica.
Odgłosy artylerii wstrząsające powietrzem i ożywiony
ruch lotniczy, wywoływały powszechny lęk. Kopano pośpiesznie przydomowe rowy przeciwlotnicze i zakopywano do ziemi
cenniejszy dobytek. Sporadycznie padające na Zielonkę sowieckie pociski i bomby mniejszego kalibru, zmuszały do
chowania się do schronów i kryjówek.
1 sierpnia wybucha powstanie w Warszawie, ustaje
wszelka komunikacja. Przy ciepłej słonecznej pogodzie widać
15
unoszące się chmury dymów nad stolicą.
Przez cały sierpień w Zielonce i okolicach trwają niemieckie łapanki mężczyzn, a później także kobiet. Złapane
osoby wykorzystywane są do budowy fortyfikacji i transportu
amunicji. Po wykonaniu prac zatrzymani wywożeni są do obozów w Legionowie, Zakroczymiu, Modlinie i Pruszkowie,
a stamtąd do Niemiec.
Ekipy saperskie „Wehrmachtu” przystępują do całkowitego zniszczenia linii kolejowej na trasie od Tłuszcza do Warszawy Wileńskiej. Specjalnie skonstruowany pług, jadąc łamie
za sobą drewniane podkłady, a saperzy przy pomocy dynamitu
wysadzają w powietrze mosty, budynki stacyjne, urządzenia
sygnalizacyjne itp. Tnie się nawet nożycami przewody telefoniczne i rozbija młotkiem izolatory, aby nic nie nadawało się do
użytku. Po linii kolejowej pozostaje jedynie złom i gruz. W końcu sierpnia linia kolejowa na tym odcinku przestała istnieć.
Fala uciekinierów z Kobyłki, Maciołek, Turowa, Ossowa i innych sąsiednich miejscowości zapełnia Zielonkę.
Moja pięcioosobowa rodzina (ojciec, mama, brat Edmund lat 18, ja 17-latek i najmłodszy 7-mio miesięczny Zbysio), znajduje się w tym czasie w miejscu zamieszkania, przy ul
Krasińskiego 1 w sąsiedztwie rozwidlenia kolejowego do
Rembertowa. Był to dobry punkt obserwacyjny tego, co się
wówczas działo. Uznałem, że te niecodzienne wydarzenia najlepiej zarejestrować na gorąco na papierze, by nie wywietrzały
z pamięci. Zacząłem pisać pamiętnik, który szczęśliwie wraz
ze mną przeżył wojnę. Mogę więc dzisiaj ciąg ówczesnych
zdarzeń przedstawić w oparciu o autentyczne, sporządzone
wówczas zapisy, co poniżej czynię:
„1 września 1944r.
Po pięciu latach wojna znowu przenosi się na nasze tereny. Noce są oświetlone od pożarów. Mija właśnie miesiąc od
wybuchu powstania, ale Warszawa wciąż walczy. Sowieci po
wycofaniu się z Zielonki 30 lipca (tego dnia czołgi radzieckie
16
dotarły w rejon glinianek), znowu się tu przybliżają. Wzmaga
się kanonada. Od samego świtu uwijają się samoloty. Prawdopodobnie sowieckie, bo artyleria niemiecka do nich strzela.
Nadlatują coraz nowe fale samolotów i wszystkie koncentrują
swój ogień w kierunku Strugi - Radzymina. Obserwujemy
z okien mieszkania przebieg walki. Widać bardzo dobrze. Samoloty zniżają się i pikują wszystkie w jedno miejsce, bijąc
przy tym z broni pokładowej. Wyraźnie widzimy snopy ognia,
wychodzące ze skrzydeł samolotów. Padają bomby, nasz dom
chwieje się i drży nieustannie. Artyleria przeciwlotnicza bije
z wszystkich stron. Samoloty kluczą pomiędzy chmurkami od
pocisków artyleryjskich. Jeden został trafiony. Zapaliło mu się
prawe skrzydło i runął na ziemię. Nadleciała nowa chmara samolotów. Naliczyłem 50 szt., 5 leci prosto na nas. Nagle ogłuszający huk! Padliśmy na podłogę. Szyby z okien posypały się
nam na głowy. Po chwili wyjrzeliśmy przez okno. Z lewej
strony budynku tuman kurzu. Padła bomba na szczęście mała,
ale wypadło wiele szyb.
Nareszcie się uciszyło, lecz nieoczekiwanie wiadomość,
łapią mężczyzn. Chowamy się czym prędzej do naszej podziemnej kryjówki, a kobiety udają się na zwiady. Po trzech
godzinach słyszymy: pojechali! Odetchnęliśmy znów świeżym
powietrzem. Zjedliśmy kolację i położyliśmy się spać, lecz
dzisiaj w przewiewnym mieszkaniu.
2 września 1944r.
Noc ubiegła była bardzo widna od pożarów z kierunku
wschodniego. Pożary przybliżają się do nas coraz bardziej.
Prawdopodobnie pali się Turów ewakuowany przed dwoma
tygodniami. Wybiegając po mleko, spotkałem wielu ludzi
z tobołkami, wyrzuconych znad rzeki. Po kartofle na pole już
iść nie można.
Zielonka jest przepełniona uciekinierami z Wołomina,
Kobyłki i innych pobliskich miejscowości. W naszym domu
jest już kilkanaście rodzin. Oddaliśmy im trzy wolne mieszka17
nia i garaż gdzie schronili konia z wozem. Opowiadają, że po
ewakuacji ludności wszystko zostaje spalone lub wysadzone
w powietrze.
Dzisiaj zakopujemy wszystko co się da. Tylko w ziemi
może się coś uratować. Czeka nas przecież to samo czego doświadczyli przybysze. Pocieszamy się jeszcze nadzieją, że może pozostaniemy na miejscu.
3 września 1944r.
Dzisiaj niedziela, lecz niczym nie różni się od dnia powszedniego. Od samego rana mielimy żyto na młynku od kawy, by upiec chleb na drogę.
Przed chwilą wpadł do nas żołnierz niemiecki i zabrał
mi mandolinę i koszyk dojrzałych pomidorów.
Nagle alarm! Łapanka mężczyzn. Nie dają nam żyć na
świetle dziennym.
Dzisiaj pali się Kobylak i Horowa Góra. Teraz z pewnością kolej na nas.
4 września 1944r.
Od samego rana łapanka mężczyzn, a także i kobiet. Dla
kobiet była to niespodzianka toteż wiele odjechało. W naszym
domu żandarmi byli dwa razy.Za pierwszym razem nie znaleźli
nikogo, za drugim natomiast wzięli dwie kobiety spośród przybyszów. Zabrane bydło pędzono do Marek, a ludzi wywożono
do budowy fortyfikacji w rejonie Modlina.
W Zielonce przebywa wiele wojska węgierskiego. Węgrzy są do nas dobrze usposobieni. Wieczorem pięknie śpiewają, grają na skrzypcach i harmonii. W ostatnią niedzielę zapełnili cały kościół. Grali pięknie na organach. Szkoda, że nie
można z nimi porozmawiać, gdyż język mają dla nas zupełnie
niezrozumiały. Rozmawiamy z nimi tylko na migi.
5 września 1944r.
Walki frontowe jakoś przycichły. Noc mieliśmy spokojniejszą niż zwykle, ale dowiadujemy się, że wysiedlany jest rejon Zielonki od ul. Długiej i Lipowej. Do naszego domu napły18
wa nowa fala uciekinierów. Wszędzie się kłębią nie wiedząc
dokąd się udać. W kierunku Ząbek nie puszczają, od Marek
wszystkich zawracają. My chowamy jeszcze swój dobytek.
W mieszkaniu pozostają tylko meble i powystawiane ramy
okienne. Wszyscy jesteśmy już przygotowani do drogi, gdyż
z pewnością cała Zielonka będzie wysiedlona. Kobiety potraciły
głowy, płaczą i lamentują. Z sąsiednich domów słychać krzyki
i szlochania, przerywane co chwilę strzałami karabinowymi.
Dla nas decyzja już zapadła. Przed domem stoi żołnierz
niemiecki i czeka na nasze wyjście.
Wszyscy w milczeniu ze łzami w oczach, opuszczamy
swój życiowy dorobek. Objuczeni jak wielbłądy dźwigamy na
plecach to, co dało się zabrać. Jeszcze jedno spojrzenie na pusty opuszczony dom. Ciemne otwory okienne napawały nas
żalem i grozą. Płakać się chce, widząc ten pochód ludzi starych
i młodych, dzieci i kalek upadających pod ciężarem tobołów.
Nam ulżył rower, który dźwiga nasze bagaże.
Żandarmeria polowa kieruje nas wszystkich w stronę
poligonu, skąd prawdopodobnie mamy być przewiezieni na
drugą stronę Wisły. Idziemy więc wolno ulicą Kolejową, zatarasowaną wozami konnymi, wózkami i wszelkiego rodzaju
pojazdami. Przystanęliśmy na chwilę przy poczcie, by sprawdzić czy są jeszcze nasi znajomi. Nikogo nie zastaliśmy, więc
ruszamy dalej.
Ta część Zielonki jest już zupełnie opróżniona. U wylotu każdej z ulic stoi żandarm i nie dopuszcza nikogo do rejonów już wyludnionych. Nieszczęsny i nędzny nasz pochód
kieruje się teraz szosą przez Ząbki w kierunku Warszawy, powiększa się coraz bardziej jak rozlewająca się rzeka. Nie widać
już początku i końca pochodu, tylko przez mgłę kurzu zbite
mrowie ludzkie upstrzone niesionym dobytkiem. Jedni się
śpieszą wymijając drugich, inni już odpoczywają i pozostawiają na drodze ciążące przedmioty i zepsute pojazdy. Od czasu
do czasu to w jedną to drugą stronę przejeżdżają samochody
19
wojskowe, czołgi i motocykle, spychając ludzi na pobocza
drogi. I na wojsku widok ten, jak można odczytać z twarzy,
wzbudza politowanie. Tylko żandarmeria spogląda na ten tłum
z szyderczym uśmiechem.
Pochód posuwa się z wolna, lekki wiaterek osusza łzy
zabiedzonych ludzi. Słońce rzuca jeszcze przez dym i kurz
swoje słabe promienie. Przyśpieszyliśmy kroku by dogonić
naszych znajomych. Po drodze mijam jeszcze wielu szkolnych
kolegów a także obywateli Zielonki biednych i bogatych zrównanych teraz do jednego poziomu.
Mijamy przejazd kolejowy, zniszczone kompletnie tory
i zwalone słupy telefoniczne.
Za przejazdem dogoniliśmy wreszcie naszych znajomych odpoczywających w rowie. Po krótkim odpoczynku ruszyliśmy wszyscy razem w dalszą drogę. Najpierw jechały
wózki z dziećmi, na czele z naszym bratem Zbysiem, który
kończy właśnie 7 miesięcy, a następnie gęsiego rowery obładowane ponad wszelkie możliwości. Toteż z trudem przejechały skrzyżowanie szos zryte kompletnie gąsienicami czołgów.
Minęliśmy las i znaleźliśmy się na przedpolu Ząbek. W dali
widać okopane wojska węgierskie i niemieckie.
Nagle o kilkadziesiąt metrów od nas zakurzyło się w polu
i usłyszeliśmy 3 wybuchy. To pociski sowieckie. Trzy osoby są
ranne. Powstał popłoch i w przyśpieszonym tempie znaleźliśmy
się w Ząbkach. My wraz z rodziną pp. Zasłonów, pod pozorem
wypoczynku, zboczyliśmy z trasy w rejonie kościoła i cichaczem zatrzymaliśmy się i rozlokowaliśmy w Ząbkach. Pochód
wygnańców poszedł dalej. Nas przygarnęła do swych znajomych nasza sąsiadka z Zielonki, która przebywa tu już od kilkunastu dni. W sąsiedztwie widzimy również innych znajomych.
Tutejsi ludzie chętnie nas przyjmują, mając świadomość, że ich
też ten sam los czeka.
Było już po trzeciej, kiedy złożyliśmy nasze bagaże,
umyliśmy się i usiedliśmy, wypoczywając w gościnnym
20
ogródku. Wyszedłem jeszcze na szosę, by spojrzeć na przepływający tłum. Z bliższych znajomych nikogo już nie zobaczyłem.
Przypuszczamy, że zbliża się większa bitwa, gdyż
w stronę Zielonki jadą kolumny czołgów i samochodów. Może
po bitwie wrócimy stąd do domu? Tymczasem zjedliśmy obiad
przygotowany przez sąsiadkę. Ponieważ zaczęło się ściemniać,
przynieśliśmy z sąsiedztwa nie wymłócone snopki żyta na posłanie. Położyliśmy się, mężczyźni w przedsionku jak śledzie
jeden obok drugiego, kobiety z dziećmi w pokoju. Zasnęliśmy
kamiennym snem.
6 września 1944r.
Po spokojnej nocy wstaliśmy wcześnie, umyliśmy się,
związaliśmy słomę w naszej sypialni, zwinęliśmy koce po wojskowemu, zjedliśmy jeszcze śniadanie i przygotowaliśmy się
do podjęcia próby powrotu do domu wzdłuż linii kolejowej.
Wtem na podwórku zjawia się żołnierz z karabinem
w ręku i każe wychodzić na szosę. Dziękując gospodarzom za
gościnność, ze smutkiem ruszyliśmy we wskazanym kierunku.
Dalsza droga wiodła na Pragę, z noclegiem na trawnikach w Ogrodzie Zoologicznym i widokiem na płonącą Warszawę. Rano spostrzegliśmy, że twarze nasze pokryte są popiołem, który przenosił wiatr z drugiej strony Wisły. Stąd wkrótce
ruszyliśmy w pieszej kolumnie na Dworzec Wschodni. Po południu nasz pociąg przejechał bramę obozu w Pruszkowie”.
Na tym kończy się moja szczegółowa relacja pamiętnikarska. Dalej nie było warunków do jej kontynuacji. Zachowały się
natomiast, sporządzone w telegraficznym skrócie, zapiski brata
Edmunda i moje, które pozwoliły dość wiernie odtworzyć dalszy
ciąg naszej wojennej rodzinnej tułaczki, co poniżej czynię:
Obóz przejściowy w Pruszkowie zwany „Dulag 121”
zorganizowany został przez niemiecki „Wehrmacht” na terenie
Zakładów Naprawczych Taboru Kolejowego. Stanowił główny
punkt etapowy dla ludności Warszawy ocalałej z powstania,
21
w dalszej drodze do obozów pracy, obozów jenieckich, obozów śmierci, a dla ludzi rannych, chorych oraz niezdolnych do
pracy do Generalnej Guberni.
Na terenie obozu znajdowało się 9 hal warsztatowych
opróżnionych z maszyn, odgrodzonych od siebie drutem kolczastym i ściśle strzeżonych przez niemieckie wojsko i policję.
Uniemożliwiało to jakiekolwiek samowolne przemieszczanie
się. Na narożach zewnętrznego, wysokiego, murowanego
ogrodzenia strzegły obozu posterunki wartownicze uzbrojone
w karabiny maszynowe.
Powojenne źródła historyczne określają liczbę ludności
Warszawy, która przeszła przez ten obóz na ok. 550 tysięcy
i ok. 100 tysięcy z miejscowości podstołecznych. Tu w ciągu
krótkiego pobytu ( od dwóch do czterech dni) następowała
segregacja, a często brutalny rozdział rodzin i odprawa pociągów do różnych rejonów GG i Niemiec.
Kolumny mieszkańców Zielonki docierały tu w ciągu
2-3 dni od opuszczenia miejsca zamieszkania poprzez stacje
kolejowe Warszawa Wschodnia, Warszawa Zachodnia, bądź
niekiedy samochodami wojskowymi .Tutaj nasi przybysze
wmieszani w tłumy koczujące w brudnych i niesamowicie zanieczyszczonych halach podzielili los dziesiątek tysięcy warszawiaków, którzy uszli z życiem z walk powstańczych.
Moja pięcioosobowa rodzina, szczęśliwym trafem nie
została rozdzielona, jak tysiące innych, dzięki zakwalifikowaniu trzech członków rodziny (ojciec i synowie) do pracy na
kolei („Deutche Reichsbahn”). W tej kategorii robotników
przymusowych, przydatnych dla służb kolejowych i miejskich
(pracownicy komunikacji miejskiej, elektrowni, gazowni,
poczty itp.) nie rozdzielano rodzin.
Po dwudniowym noclegu na betonowych zaoliwionych
posadzkach w hali nr III załadowano nas po 60 osób do wagonów towarowych i pod strażą „Bahnschutz’ów” (policji kolejowej), pociąg ruszył na Zachód. O świcie spostrzegliśmy, że
22
pociąg zatrzymał się na stacji „Breslau” (Wrocław).Tu nastąpił
szybki rozładunek i po godzinnym marszu dociągnęliśmy się
do nowego obozu przejściowego ”Bresłau-Burgweide”.
Obóz znajdował się na rozległym polu poza miastem.
Otoczony był podwójnym ogrodzeniem z drutu kolczastego
i strażnicami na narożach, gdzie widoczni byli strażnicy z karabinami maszynowymi. Nie było tu żadnych budynków i baraków dla ludzi. Wszyscy znaleźli się pod gołym niebem. Obóz
liczył około tysiąc osób.
Tutaj zostaliśmy dokładnie policzeni, posegregowani,
przeszliśmy przez łaźnię i dezynfekcję wraz z bagażem.
Otrzymaliśmy po misce zupy, kawałku chleba i garnuszek
czarnej kawy, co pozwoliło po męczącej podróży przywrócić
nieco sił. Pobyt w tym obozie trwał 3 dni, szczęśliwie przy
bezdeszczowej pogodzie, jedynie w nocy szczękaliśmy zębami,
bo temperatura bardzo się obniżała.
13 września o godz. 6-ej rano załadowani do pociągu
wyruszyliśmy dalej w nieznane. Po pewnym czasie zorientowaliśmy się, że jedziemy w kierunku Berlina. Przed Berlinem
pociąg zatrzymał się na stacji „Erkner” i wezwano nas do
opuszczenia wagonów.
Uformowaną kolumnę poprowadzono w las. Po niedługim marszu, oczom naszym ukazało się miasto baraków. Miejscowość obozowa nazywała się „Wilhelmshagen” Był tu obóz
dla jeńców francuskich i brytyjskich oraz obozowy „Arbeitsamt” (Urząd Zatrudnienia) dla przybyłych ze Wschodu. Poszczególne nacje były od siebie odseparowane, że nie było
możliwości porozumiewania się. Tutaj zostaliśmy ulokowani
w barakach, po 30 osób w jednej sali, razem mężczyźni, kobiety i dzieci. Po rozlokowaniu otrzymaliśmy po 30 dkg chleba,
kostkę marmolady i czarną kawę. Dla niemowląt i dzieci przydział był odpowiednio mniejszy.
Wkrótce zostaliśmy poddani procedurze rejestracyjnej
i ustaleniu przydatności do pracy. Nastąpiły indywidualne ba23
dania lekarskie, oznakowanie numerem obozowym, wykonanie
zdjęć do tzw. ”Ausweis’u” z zawieszonym na szyi numerem,
w końcu określano przynależność do właściwej grupy zawodowej. Procedura kończyła się wręczeniem „Arbeitskarty”
(Karty Pracy), w której podawano dane osobowe, zawód, narodowość, przynależność państwową (nam wpisywano: „bezpaństwowiec”), odciski palców, oraz przybiciem, pieczęci o obowiązku noszenia oznakowania ( Polacy - litera „P”) i zakazie
opuszczania miejsca pracy i pobytu bez zezwolenia policji.
Dzieci poniżej 12 lat otrzymały tylko Kartę Obozową („Lagerkartę”), bez zdjęcia z podaniem wieku. Memu młodszemu bratu, który stawił się przed komisję w wózku dziecinnym, w pozycji wiek wpisano „sieben Monate” ( siedem miesięcy).
Tak wyposażeni wyjechaliśmy dnia 18 września pociągiem do miejscowości „Wilhelmsfeld” na południowym obrzeżu Berlina. Po wyładunku, nocą przeszliśmy pieszo 2 km do
obozu „Schulzendorf”. Oczywiście tu również, jak w poprzednich obozach, ogrodzenie z drutu kolczastego (jedno ogrodzenie pod wysokim napięciem) i strażnicami na rogach. Wewnątrz baraki, za nimi rowy przeciwlotnicze, które już następnego dnia okazały się przydatne, gdy zawyły syreny ogłaszające alarm przeciwlotniczy. Ta sceneria powtarzała się wielokrotnie w czasie naszego 25 - dniowego pobytu w tym obozie.
Znaleźliśmy się bowiem na obszarze Wielkiego Berlina
(„Gross Berlin”) i stąd jak w teatrze obserwowaliśmy ataki
lotnicze na miasto. W czasie nalotów bombowych noce się
rozświetlały od dziesiątek silnych reflektorów poszukujących
samolotów, a w uszach dudniło zewsząd od huku dział przeciwlotniczych. Był to przedsmak tego, co nas czekało u celu
naszej wędrówki w centrum Berlina. W czasie nalotów, samoloty zrzucały tysiące srebrnych paseczków ze staniolu, podobnych do zdobiących nasze bożonarodzeniowe choinki. Miały
one na celu zakłócanie wojskowych urządzeń radiolokacyjnych, sterujących obroną przeciwlotniczą. Zrzucane były ma24
sowo przez lotnictwo alianckie. Zasłane nimi były pola i lasy
wokół miasta.
W tym obozie kompletowano nieustannie partie osób
wyjeżdżających do wyznaczonych zakładów pracy, a na zwolnione miejsca przybywały nowe grupy warszawiaków z obozu
w Pruszkowie. Wyjechało już w nieznane wielu znajomych,
którzy przybyli tu z nami. Od nowoprzybyłych dowiedzieliśmy
się, że wszystkie mosty w naszej stolicy zostały już wysadzone
w powietrze.
Przebywających dłużej w tutejszym obozie, wyprowadzano codziennie do prac w gospodarstwach rolnych. Praca
trwała od rana do zmroku. Smutny był widok kobiet, które
w zniszczonym już odzieniu, bądź w jedynym posiadanym
okryciu np. w futrze karakułowym wyniesionym z powstania,
kopały w polu ziemniaki podczas deszczowej pogody.
W niedzielę 24.09.44 r. przybył do nas niemiecki katolicki ksiądz i odprawił Mszę Świętą na terenie obozu. Zdarzyło
się to raz jedyny w czasie całego okresu wypędzenia. Obozowicze uczestniczyli gremialnie i mogli przyjmować Komunię
Świętą bez spowiedzi, pod rygorem odbycia jej przy najbliższej nadarzającej się okazji.
14.10.44 r. w 39-tym dniu od wypędzenia z Zielonki
i odbytej wędrówce przez obozy przejściowe, załadowano nas
na samochody ciężarowe i zawieziono do dzielnicy „BerlinGesundbrunnen” w centrum stolicy. Wraz z nami przybyła tu
także 5-osobowa rodzina pp. Zasłonów z Zielonki. Pozostaliśmy tu sąsiadami na obozowych pryczach, w 25-osobowej sali
szkolnej mieszczącej wspólnie mężczyzn, kobiety i dzieci.
Obóz znajdował się w trzypiętrowym, częściowozniszczonym przez bombardowania budynku szkoły, mieścił
około 600 osób, w tym ok. 20% Rosjan i Ukraińców. Pozostała
część to Polacy z Warszawy, w tym dzieci w wieku przedszkolnym. Wszyscy zdolni do pracy, zostali zatrudnieni na
kolei na terenie Berlina w jednostkach „Deutche Reichsbahn”
25

Podobne dokumenty