Od dziecka fascynował mnie prąd elektryczny

Transkrypt

Od dziecka fascynował mnie prąd elektryczny
Wspomnienie o szkole…
Od dziecka fascynował mnie prąd elektryczny. Niewidoczny, ale jego skutki nie tylko można
zobaczyć, ale i odczuć. Już w szkole podstawowej instalacje domowe i proste urządzenia
elektryczne nie stanowiły dla mnie tajemnic.
Względy zdrowotne spowodowały, że na leczenie klimatyczne zostałem skierowany nad
morze, a konkretnie do Gdańska. Zamieszkałem w Internacie Technikum Łączności w
okrytym sławą budynku przedwojennej Poczty Polskiej.
Nowy oddany do użytku budynek szkolny z pracowniami i warsztatami zrobił na mnie tak
wielkie wrażenie, że porzuciłem ogólniak i postanowiłem zdawać egzaminy wstępne do
technikum.
1 września 1958 r. z bijącym sercem przekroczyłem próg szkoły, której imię i tradycja
związane były z wydarzeniami początku II Wojny Światowej w Gdańsku.
Od naszego rocznika w ramach inauguracji roku szkolnego, wszyscy uczniowie
rozpoczynający naukę, oglądali film „Wolne miasto”.
Dla mnie, syna powstańca warszawskiego, który okaleczony utratą prawie całej rodziny, to
lokum miało wyjątkową wymowę. Trafiłem do klasy I C – wydział radiowy.
Magia radia i raczkującej telewizji działała na wyobraźnię. Pierwszy rok to terminowanie nie
mające nic wspólnego z radiotechniką, raczej ostra selekcja i wdrożenie w rygory szkolne,
poznawanie praw i obowiązków, a może bardziej obowiązków. Przedmioty ogólnokształcące
przygotować miały nas do matury – w zakresie podobnym do liceum. W wyższych klasach
pojawiły się przedmioty zawodowe. Uczyliśmy się elektrotechniki, technologii, radiotechniki
i układów podstawowych – cegiełek funkcjonalnych, z których mogły powstawać nadajniki,
czy odbiorniki radiowe lub telewizyjne. Sercem tych układów zbudowanych z oporników,
cewek i kondensatorów były lampy elektronowe.
Twory niemal czarodziejskie z żarzącą się katodą i w zależności od odpowiednio
podłączonych elementów zewnętrznych, mogły wzmacniać lub generować sygnały małej lub
wielkiej częstotliwości. Mnogość ich kombinacji pozwalała tworzyć fascynujące urządzenia.
Dziś można powiedzieć świat techniki analogowej, który odszedł jak era żaglowców na
morzu…
Można by snuć wspomnienia o ewolucji technologicznej, gdzie lampy zastąpiły tranzystory, a
te układy scalone, gdzie montaż przestrzenny wyparły obwody drukowane itd.
Wdzięcznym wspomnieniem przypomnę naszych profesorów poświęcając parę słów tym
najbardziej charakterystycznym.
Mgr. Irena Borowska – „Lalka”
Najwięcej, przez pierwszy rok nauki, pani profesor mówiła nam o swoich zwyczajach.
Mieliśmy o tym pamiętać i bezwzględnie przestrzegać. W dobry humor wprawiała ją asysta
dwóch czekających na nią pod pokojem nauczycielskim uczniów, którzy towarzyszyli jej do
klasy. Jednemu, jak ministrantom, pozwalała nieść dziennik, a drugiemu swoją torebkę.
Wszelkie usprawiedliwienia braku pracy domowej lub nie przygotowania się do lekcji, w
scenerii drogi do klasy można było załatwić „bezboleśnie”. Brak wspomnianej asysty ściągał
na klasę skutki niezadowolenia.
Nasza klasa nie należała do najpilniejszych i nie raz blady strach padał na klasę i tylko
dzwonek na przerwę kładł kres pogromowi. Skuteczną metodą było zagadywanie
nauczyciela.
Okres mojej edukacji przypadał na okres macierzyństwa pani polonistki i niezawodnym
sposobem było pytanie, jak czuje się Tomcio. I tu otrzymywaliśmy świeżą porcję informacji
np. o ząbkowaniu itp. Czas 45 minut przerywał wybawicielski dzwonek, ale świadoma
prowokacji pani profesor, nie omówiony temat, kazała opracować samodzielnie w domu na
następna lekcję. Egzekucja została jedynie przesunięta w czasie. Innym ratunkiem dla
notorycznych nieuków byli koledzy o zdolnościach wodolejskich. Prosiliśmy ich, aby temat
drążyli jak najdłużej, a najlepiej aż do dzwonka. Nie mam najmniejszych wątpliwości, że Pani
Irena te nasze gierki doskonale rozszyfrowywała i bawiła się jak kot z myszką. Największą
ambicją edukacyjną pani Borowskiej było nauczyć nas poprawnej ortografii i gramatyki.
Ćwiczyła to z nami do skutku.
Bo tak naprawdę to nie jest ważne, co autor wiersza chciał powiedzieć używając
zawoalowanych aluzji, ważne dla polonisty jest to, aby pan Jan, były Jej uczeń pisał i mówił
po polsku w miarę bezbłędnie. Pisanie sążnistych referatów w piątych klasach, było wprawką
do matury. Jeśli uczeń nie wykazywał należnych postępów w nauce lub zachowanie jego było
naganne, pani Profesor wzywała „opiekę domową”. Nie wiem kto nadał p.Borowskiej ksywkę
„lalka”, czy była to reakcja na szczególną sympatie do powieści Prusa, czy nieco
narcystyczną postawę wobec ucznów.
Ta niepozorna kobieta budząca respekt wśród rozbrykanych nastolatków, przeobrażała się na
maturze w prawdziwego anioła opatrzności i była remedium na stres i chwilową niemoc
twórczą. Wiem, bo sam to przeżyłem.
Jestem dla niej pełen uznania za jej wkład w moją edukację. Chapeau bas!
Mgr. inż. Wojciech Draniczarek – „Drań”
Wychowawca naszej klasy, wcześniejszy absolwent Technikum Łączności, ukończył studia, o
ile dobrze pamiętam, w trybie wieczorowym z wynikiem bardzo dobrym. Jest przykładem, że
chcieć to móc. Uczył nas podstaw elektrotechniki, ale przede wszystkim starał się być nam
ojcem, szczególnie dla chłopców z internatu, pomagając rozwiązywać nasze problemy nie
szczędził własnego czasu i środków. Oceniał nas według naszych możliwości, starając się
stymulować naszą pracę. Nie umiem powiedzieć, dlaczego miał z nami tyle problemów.
Jeszcze dziś, wspominając, jest mi przykro i wstyd. Ten wspaniały nauczyciel i człowiek
odszedł zdecydowanie za wcześnie, choroba nowotworowa wyrwała Go z grona
pedagogicznego Naszej szkoły, ale nie z naszych serc i pamięci. Razem z żoną Panią Celiną –
szefową sekretariatu, tworzyli wspaniała parę. Żyli sprawami szkoły i niemal całe dnie jej
poświęcali. Jego szkolne przezwisko pochodziło wyłącznie od nazwiska, a nazwisko było
zaprzeczeniem jego osobowości.
Mgr. inż. Józef Pasterski – „Zatens”
Na co dzień kierownik Ośrodka odbiorczego „Gdynia Radio” na Witaminie.
Wykładał nam przedmiot Encyklopedia Urządzeń Radiowych, jak nazwa wskazywała, o
wszystkim po trochu. W związku z tym, że nie było podręczników do przedmiotów
zawodowych, istotną rolę odgrywały notatki z wykładów, spisywane na papierze
kancelaryjnym i dopinane do skoroszytu. Pan profesor znany był z tego, że dyktując nam
bezcenne wiadomości, wtrącał jako przerywniki swoje słówka, typu „zatens, wtens, dotens,
itp.” Jednak najczęściej padało „zatens” i to zadecydowało o przezwisku. Przyzwyczailiśmy
się do tego i odbieraliśmy myśl wykładowcy bez zakłóceń.
Zapewne nasz niezastąpiony nauczyciel wiedział, że te słabostki powodowały uczniowski
uśmieszek i były powodem jego przezwiska. Pan Pasterski miał pewien system odpytywania.
Zadawał na ogół kolejno trzy tematy. Uczeń mógł polec dopiero na trzecim pytaniu i nie
dostać oceny niedostatecznej. Porażka na pierwszym lub drugim, odbierała szanse na trzecie
pytanie, a dwója lądowała w dzienniku. Na przerwie p.inżynier zwykł zapalić papierosa i
aromat carmenów rozchodził się po korytarzu drażniąc nozdrza popalających już wtedy
uczniów.
Mimo,że był to okres „sprawiedliwości społecznej” musieliśmy zadowolić się sportem w
męskiej ubikacji. Ja nie miałem szczęścia do pana Pasterskiego, często zdarzało się, że
padałem ofiarą pierwszego pytania. Przekleństwem i najczęściej porażką uczniów przy
tablicy, było równanie linii długiej. Wyprowadzenie tego wzoru, bliskie było napisaniu w
języku chińskim najważniejszych myśli Mao Tse Tunga. Zajmowało to całą tablicę.
Wychodząc z zasady rachunku prawdopodobieństwa, postanowiłem tego nie uczyć się.
Nie widziałem wtedy praktycznego zastosowania tej umiejętności.
Nie wiem, co sprawiło, że na egzaminie maturalnym z przedmiotów zawodowych „Zatens”
jako pierwsze pytanie bez mrugnięcia okiem rzucił: „Proszę wyprowadzić równanie linii
długiej” Świat zawirował mi w oczach… pomyślałem, że to koniec!.
Jak zza światów usłyszałem głos inż. Górskiego: „Józek, człowieku, to nie jest pytanie na
maturę” i sam zadał mi pytanie na temat generatora Colpitts’a stabilizowanego rezonatorem
kwarcowym . Musiałem wyglądać strasznie, skoro ktoś z komisji podał mi coś do picia i
mogłem chwilę odsapnąć i pozbierać się. Dalej nie było już problemów.
Mgr. inż. Andrzej Górski
Był kierownikiem Ośrodka Nadawczego „Gdynia Radio” na Oksywiu, poświęcał swój cenny
czas i wiedzę fachową, aby nas wprowadzić w prawdziwe arkana wiedzy radiowej. Niczym
szaman rysował na tablicy schematy podstawowe układów radiowych, charakterystyki lamp,
rodzaje generatorów i wzmacniaczy. Dynamit energii, wulkan wiedzy. Pan inżynier miał
charakterystyczne ledwo dostrzegalne tiki twarzy i błyski w oczach, zdradzające jego
poczucie humoru. Miał też swoje powiedzonka. Używał je szczególnie wtedy, gdy uczeń go
zaskoczył swoistą głupotą lub komiczna sytuacją, wtedy mawiał: „ale z ciebie zawodnik…
no.. no !!” albo „człowieku…” i ten specyficzny akcent i uśmiech na śniadej, o ostrych rysach
twarzy.
Lubiłem Go. Jak wcześniej wspominałem interesowała mnie praktyka i wiele czasu jej
poświęcałem zaniedbując nie raz teorię. Pewnego razu profesor kazał wyjąć kartki i zarządził
nietypowy sprawdzian. Sprawdzian z wiedzy praktycznej. Określił symptomy uszkodzenia i
kazał zdiagnozować. Kartki najlepszych uczniów rozczarowały go. Podając oczekiwany
wynik, obiecując piątkę temu, który tak napisał. Zgłosiłem się. Moja kartka to potwierdziła.
Spojrzał na mnie swoim bystrym i przenikliwym wzrokiem i powiedział sakramentalne: Ale z
ciebie zawodnik… hm… no..no.! Dla ścisłości piątki nie dostałem, ale coś znacznie
ważniejszego co opisałem wyżej.
Janusz Zwoliński – „Partyzant”, „Zwoliniak”
Pierwszy nasz kontakt był w internacie, gdzie p.Zwoliński pełnił również funkcję
wychowawcy, w szkole nauczyciel Przysposobienia Wojskowego. Ten powszechnie lubiany
wysportowany blondyn był naszym idolem. Potrafił i lubił z nami rozmawiać. Był
autorytetem, imponowała nam jego partyzancka młodość, tak żywa w naszym pokoleniu.
Pozwalał nam na wiele ale z pewnym umiarem. Był niewątpliwie człowiekiem
charyzmatycznym i swojakiem w najlepszym tego słowa znaczeniu.
Wymieniłem tu zaledwie kilka osób z grona naszych nauczycieli, to nie znaczy, że były to
osoby bez znaczenia. Wszyscy wykładowcy, którzy mnie uczyli, pozostawili pewien ślad w
mojej edukacji i pamięci, wdzięczny jestem za ich pracę. Na zakończenie przypomnę niemal
prorocze słowa wygłoszone przez p.dyrektora Kocięckiego, gdy uroczyście wręczano nam
dyplomy, że przez całe dalsze życie będziemy musieli na bieżąco uczyć się, bo zostaniemy w
tyle. Dziś myślę, że nieodległa przyszłość przeszła wyobrażenie autora tych słów.
Ostatnie 50 lat jest tego niepodważalnym dowodem.
Tomasz Zbigniew Sawicki matura 1964r.

Podobne dokumenty