Restauracja Babylon

Transkrypt

Restauracja Babylon
Imogen Edwards-Jones
Restauracja Babylon
(fragment)
Wychodzę. Londyńskie ulice spowija wilgotna, przeszywająca mgła. Już czuję
w niej świąteczny aromat cynamonu, słyszę szelest papieru, w który zawinięte są
prezenty oraz dzwoneczki sań mimo, że to dopiero ostatni tydzień listopada.
Restauratorzy kochają Boże Narodzenie, uwielbiają je. Na samą myśl dostają bólu
brzucha, niemal tak jak dzieci zmęczone oczekiwaniem, a potem odwijaniem
prezentów z ton papieru, przejedzone słodyczami i znużone całym zamieszaniem
marzą, żeby wreszcie się to wszystko skończyło. Przez cały rok wszyscy czekamy na
święta, napalamy się na nie, marzymy o nich, bo w wielu lokalach cztery ostatnie
tygodnie roku przynoszą nawet 90% rocznego zysku. To jak licencja na drukowanie
pieniędzy. Jednocześnie najbardziej wyczerpujące dwadzieścia osiem dni twojego
życia, istny zapierdol. Jeśli przeżyjesz szeroko rozumiany okres Bożego Narodzenia
w odlotowej knajpie na West Endzie – przetrwasz wszystko.
Właśnie w tej dzielnicy mam trzy lokale: Le Restaurant, Le Bar i La Table, i we
wszystkich miejscach starannie przygotowujemy się na przywitanie tego
świątecznego sezonu, by z jednej strony poklepać klientów po plecach i przytulić
niedźwiedzim objęciem, a z drugiej - delikatną rączką niczym magik robiący sztuczki
- wsunąć im dren do kieszeni. Ty dajesz – my bierzemy. Najprawdopodobniej
będziesz tak znieczulony dobrymi winami i naszą serdecznością, że wszystko pójdzie
gładko, odczujesz to dopiero pod koniec stycznie, kiedy przyjdzie wyciąg z konta.
Moja kawalerka znajduje się nad La Table, ostatnim dodatkiem do
powstającego imperium. To brasseria, lokal na czterdzieści miejsc serwujący
najwyższej jakości zupy, sałatki, steki oraz kawę latte dostępną cały dzień z
dodatkami spełniającymi wszelkie możliwe zachcianki. Nastawieni jesteśmy na
obsługę klienteli z pobliskiej prywatnej szkoły - modne i wystylizowane mamuśki
szpanerki. Tygodniowo wyciągamy bardzo przydatne dwadzieścia osiem tysięcy
funtów, ale czynsz jest astronomiczny i dochodzi już do czterech tysięcy. Z tego
powodu umówiony jestem dzisiaj, na „randkę” z Pippą i jej cyckami. Musimy ustalić
margines bezpieczeństwa; albo podnieśiemy zysk brutto albo wpadniemy w tarapaty.
Dziesięć minut spacerkiem po Jackson Street, tuż obok Conduit Street, gdzie
Mayfair wcina się w Soho, mam bar i restaurację na każdym z dwóch końców ulicy.
Pierwsza była La Restaurant - moja duma i radość, mój ból i kochanka oraz powód
obu rozwodów. Dziesięć lat minęło, zanim się dochrapałem do tego miejsca, lokalu
na trzydzieści osób czyli sześćdziesiąt nakryć w dwu rzutach, a potem jeszcze dwa
lata, by dostać gwiazdkę Michelina, którą szczęśliwie udaje się nam utrzymać od
trzech lat. Chociaż to prawdziwy cud, że daliśmy radę nie obniżyć poziomu w
minionym roku, jeśli wciąć pod uwagę nieprzewidywalność Andrew i zachowanie
Sketchley jako hostessy, która toczyła pianę z ust, ilekroć ładna dziewczyna
przekraczała progi lokalu. Mimo wszystko staraliśmy się, łapiąc tłumy biznesmenów
o wypchanych portfelach za ich tłuste łapska, kiedy przechodzili przez obrotowe
drzwi, i dostaliśmy dobre recenzje od A.A. Gilla w „Sunday Times”, Gilesa Corena w
sobotnim wydaniu „The Times” i od Fay Maschler w „Evening Standard”.
(…) Skręcam w Jackson Street i już słyszę australijski akcent Adama.
Budynek, w którym mieści się mój Le Bar, należał kiedyś do zamożnych ziemian, był
ich miejską rezydencją w stylu edwardiańskim. Ja wybebeszyłem cały środek,
przearanżowałem i stworzyłem miejsce, które przyciąga towarzystwo z radością
wydające krocie na koktajle. Włożyłem w tę inwestycję zdecydowanie za dużo (pół
miliona funciaków), ale opłaciło się. Przychodzą do nas ludzie związani z handlem
sztuką przy Bond Street, a także ci z branży mody, fryzjerzy i styliści z Bruton Street.
Jesteśmy również wystarczająco blisko Hanover Square, by ściągnąć do siebie
dziewczyny pracujące w grupie wydawniczej Condé Nast. Stamtąd, z Totty Towers,
tego centrum targowiska próżności, wychodzą po pracy kociaki godne pożądania.
Wpadają w drodze do domu i lubią łyknąć Skinny Bitch – składającą się z wódki,
limonki i wody sodowej. Taka Chuda Suka ma tyle kalorii co trzy żelki haribo i mniej
więcej właśnie tyle kalorii dziennie pochłaniają owe chude panienki.
Kiedy wchodzisz do Le Bar po prawej stronie widzisz długi, czarny, błyszczący
bar, a wzdłuż niego - niczym gniazdka - mnóstwo wysokich, miękkich, wyściełanych
krzeseł. Po lewej stoją niskie fotele obite skórą i małe, okrągłe stoliki koktajlowe z
lampami dającymi nastrojowe światło dla par i czteroosobowych grupek. W głębi
lokalu, obok donic z palmami i wysokich standardowych lamp stoją wielkie, miękkie
sofy i wygodne fotele dla tych, którzy lubią dobrze wypić. Jest też kilka boksów z
siedziskami i krzesłami bankietowymi obitymi karmazynowym welwetem; te idą na
pierwszy ogień. W podziemiu jest mała kuchnia i tu przygotowujemy drobne
przekąski, na które składają się głównie frytki, panierowane wąskie paski ryby
smażonej w głębokim oleju i cienkie kiełbaski polane miodem. Do tego oliwki,
orzechy i jakieś chińskie chrupki, które dla mnie są absolutnie niejadalne, ale
smakują towarzystwu z Totty Tower. Przyćmione światło i głośna muzyka pomagają
gościom unikać poważnych rozmów. Lokal działa i spełnia swoją funkcję wyciągamy ponad siedemdziesiąt tysięcy funtów tygodniowo.
- Dzięki Bogu! – cieszy się Adam, kiedy widzi mnie w drzwiach.
Tuż po trzydziestce, szczupły, w dobrej formie, z burzą grubych, czarnych
włosów i jasnymi oczami – typ faceta, którego numer telefonu chętnie zapisują
dziewczyny. Jest wesoły, czarujący i świetnie się sprawdza jako gospodarz sali. Silny
jak koń, często nie śpi całą noc, a rano włącza się jakby nigdy nic. Można cokolwiek
po nim poznać tylko wtedy, kiedy domaga się na śniadanie Krwawej Mary.
- Zerknij na to – mówi pokazując brodą za siebie.
Idę za nim przez wahadłowe drzwi do umieszczonych na tyłach toalet. Podłoga w
szachownicę z biało-czarnych płytek zalana jest na jakieś pięć centymetrów, białe,
ceramiczne ściany ocalały, żarówki umieszczone dookoła luster świecą, ale jedna,
wisząca nad rzędem trzech umywalek, zwisa ze ściany, kiwając się na kablu.

Podobne dokumenty