- Simon Zack
Transkrypt
- Simon Zack
Sen Dzień 1 Wyruszam w samotności. Bez ceregieli, bez wywiadów, bez pożegnań na ostatnią chwilę, w ciszy i spokoju wchodzę na pokład. Sprawdzam wszystkie przyrządy, rozpakowuję swoje rzeczy. Po chwili stoję już przy oknie i spoglądam na rozwijające się majestatycznie żagle. Mój ostatni rejs. Moja najważniejsza podróż rozpoczyna się, gdy przyciśnięciem kciuka zwalniam cumy. Nie pamiętam dokładnie, kiedy po raz pierwszy przyśnił mi się mój sen przewodni. Musiałem być bardzo młody. Poszczególne odsłony różniły się detalami, lecz za każdym razem esencja była ta sama. Oto żyję sobie spokojnie swym codziennym, niezmąconym, sielankowym prawie życiem, aż tu nagle pojawiają się kosmici i ogłaszają, że zamierzają mnie zabrać na swą planetę. Powiecie: dziecinny koszmar, ale w moim przypadku nic bardziej mylnego. Pamiętam dokładnie całą gamę uczuć, które po kolei targały mną we śnie. Najpierw oczywiście strach, wręcz przerażenie, to jednak trwa tylko chwilę, gdyż od razu zagłusza je ciekawość. Ekscytacja, która budzi się we mnie na myśl o podróży do kompletnie innego, nieznanego świata, zdaje się wymazywać obawy i rezerwę, rozpalając mnie tak bardzo, iż nawet perspektywa pozostawienia za sobą rodziców przestaje stanowić barierę. Wprost nie mogłem się doczekać tej podróży. We śnie pakowałem ulubione zabawki, coś do jedzenia, kilka pomocnych drobiazgów i gnałem co sił na umówione miejsce. Budziłem się z przyspieszonym oddechem, niejednokrotnie gryząc wargę, z palącym mój dziecięcy brzuch skurczem oczekiwania i niecierpliwości. Zawsze w tym samym momencie, gdy statek kosmitów ze mną na pokładzie miał właśnie wyruszyć w podróż. Ten sen zdeterminował moje życie. Odzwierciedlał płonącą we mnie od maleńkości niesamowitą ciekawość i potrzebę poznawania nowych miejsc, konieczność podróży w nieznane i eksploracji niezbadanych obszarów. Do celu obecnej podróży pozostało mi kilka tygodni, spiszę więc swoje wspomnienia, wątpliwości, a przede wszystkim opowiem o gorejącej żądzy poznania, silniejszej nawet niż zbliżające się widmo pewnej –wedle niektórych –śmierci. Dzień 4 Wszystko na pokładzie odbywa się automatycznie. Wszędobylska technologia wyręcza mnie w obowiązkach, zarówno kapitańskich, jak i tych najbardziej przyziemnych. Zjadam regularne, komputerowo bilansowane posiłki, sprawdzam odczyty przyrządów, kurs, prędkość, kilkanaście innych parametrów. Zauważyłem, że dość dużo czasu spędzam przy oknie, patrząc w bezkres za tą pozornie cienką ścianą. Myślę i wspominam, przede wszystkim jednak staram się z całych sił tłumić rosnące podekscytowanie. W moim wieku nie wypada podskakiwać i podśpiewywać. Może raz czy dwa, w końcu nikt nie widzi. Pierwszy wpis dziennika pokładowego Wedle starego kalendarza jest rok 3032. Trzydzieści wieków ludzkości. Trzydzieści wieków wzlotów i upadków. Nie będę się wdawał w szczegóły historyczne, skupię się na kluczowych, moim zdaniem, aspektach. Ponad milenium wstecz ludzkość rozpoczyna eksplorację Układu Słonecznego. Stopniowo pojawiają się bazy na Księżycu, Marsie, na orbicie i satelitach Jowisza, na Neptunie. Raczkujemy w bezmiarze kosmosu. Stawiamy pierwsze nieśmiałe kroki. Upadamy, podnosimy się, uczymy chodzić wśród gwiazd. Prawdziwy przełom następuje trzysta czterdzieści lat później. Rok 2420. Realne widmo nadciągającej zagłady zmusza dotąd wiecznie podzieloną i skłóconą ludzkość do wspólnego działania. Dwanaście lat dzieli Ziemię od nieuniknionej kolizji z ciałem niebieskim o złowieszczej nazwie QR-32-15/2420. Prognoza? Fizyczne zniszczenie całej planety, kompletna zagłada. Opcje działania? Kilkanaście tysięcy scenariuszy. Prawie we wszystkich jeden wspólny mianownik: ewakuacja. Skok technologiczny, jaki nastąpił w ciągu następnych dwunastu lat, olśnił nawet największych sceptyków. Ludzkość, która skupiła swe najtęższe umysły do wspólnej pracy, zaprzęgła najnowocześniejsze wówczas maszyny do pomocy, podzieliła się swymi skrywanymi sekretami i na tuzin lat zapomniała o zarabianiu pieniędzy i gromadzeniu dóbr materialnych i władzy, osiągnęła coś, co nie tylko zagwarantowało nam przetrwanie, ale otworzyło prawdziwą drogę w bezmierny wszechświat. QR-32-15/2420? Analizy i dywagacje na temat tego, co i dlaczego się stało, trwają po dziś dzień. W skrócie? Spudłował. W skali kosmicznej można powiedzieć, że o tyci, tyci, naprawdę tyci włos, niemniej jednak Ziemia ocalała i stała się chronionym i hołubionym rezerwatem. Rozpoczęła się nowa era, nowy kalendarz, nowa ludzkość. Mieliśmy uciekać i zaczynać od nowa, zamiast tego zdaje się, że w końcu przejrzeliśmy na oczy. Och, ile bym dał, żeby żyć w tamtych czasach. Pierwsze wyprawy poza Układ Słoneczny, eksploracje, pierwsze kolonizacje. Wszystko nowe, dziewicze, niepoznane i niezbadane. Może dość już tej historii. W następnym wpisie będzie o mnie. Dzień 12 Znowu mój sen przewodni. Nie jestem w nim już dzieckiem, jestem podstarzałym badaczem z niezliczoną ilością tytułów przed nazwiskiem, jednak budzę się z tym samym dobrze znanym uczuciem niespełnienia i oczekiwania. Tym razem jednak uśmiecham się szeroko, gdy tylko wstaję i dociera do mnie, gdzie jestem. Żegluję ku swojemu przeznaczeniu, we własnym statku, a nie tym kosmitów, niemniej jednak moja jedyna prawdziwa podróż trwa. Ogolę się, zjem i siadam do pisania. Drugi wpis dziennika pokładowego Postaram się skrótowo, aby nie zanudzić. Urodziłem się na Marsie, teraz już pięknym i zielonym świecie. Wychowałem się w kochającej rodzinie (jeszcze raz dzięki za wszystko, kochani), odebrałem wszystkie (nie)zbędne nauki. Cały czas napędzał mnie wewnętrzny motor, który najlepiej zrozumiecie, wczuwając się w mój sen przewodni. Powracał regularnie, towarzysząc mi w różnych momentach mego życia. Zmieniał się i rósł wraz ze mną, sens wciąż jednak był ten sam. Dalej, wyżej, głębiej, byle w niezbadane i nowe. Studiowałem, poznawałem świat, uczyłem się. Łatwo zdobywałem wiedzę i tytuły. Wciąż jednak nieprzerwanie poszukiwałem właściwej drogi –drogi w nieznane. Tak oto z Marsa trafiłem na Ziemię i tak, pozostawiając obiecującą karierę naukową, poznałem swą pierwszą prawdziwą pasję i miłość. Żeglarstwo. Odkąd raz spróbowałem, żyłem wyłącznie nim. Przemierzałem morza i oceany Ziemi, jak miliony ludzi wcześniej, czując tę samą ekstazę podróżowania, poznawania nieznanych miejsc i eksploracji. Chłonąłem wiedzę o życiu na falach i umiejętności konstrukcji statków, odrzucałem wygodę współczesnych technologii na rzecz surowych, dawno zapomnianych metod podboju mórz. Szybko poznałem kilku podobnych do mnie pasjonatów i razem budowaliśmy własne łodzie. Razem stawialiśmy czoło przeciwnościom, razem świętowaliśmy małe i większe zwycięstwa. Żeglowaliśmy od portu do portu, wyznaczaliśmy własne kursy lub kopiowaliśmy słynne historyczne wyprawy. Ludzie w większości traktowali nas jak pozytywnie zakręconych wariatów, spoglądając z niedowierzaniem i często politowaniem na nasze konstrukcje. Drewno, żagle z płótna, liny, kabestany, ręcznie rzeźbione elementy wykończeń i koło sterowe z wyobrażeniem nagiej syreny. To właśnie dzięki własnoręcznej pracy mogliśmy tak głęboko zanurzyć się w tym archaicznym, dawno zapomnianym marynarskim świecie i właśnie dzięki temu wciąż żywe w mej pamięci pozostają obrazy tamtego czasu. Szczerozłoty zachód słońca na otwartym oceanie, kadłub prujący atramentowe fale, smukły kilwater srebrzący się w świetle księżyca. Wiatr na policzkach, szorstki dotyk lin, smak soli na ustach. Wieczne kołysanie. To były cudowne młodzieńcze lata mego życia. Skąd więc ta iście ekscentryczna obecna podróż? Ciekawość i potrzeba poznania, dwie tak głęboko ludzkie cechy, które u mnie od zawsze zdawały się zwielokrotnione, spotęgowane, nie dały się oszukać. Żeglowanie uśpiło mój głód na pewien czas. Jak długo jednak można podróżować szlakami, które były już wcześniej wytyczone? Ileż można pływać w rejsy, które historia zna od wieków? Urodziłem się w czasach, gdy Ziemia została poznana, zbadana i opisana w stu procentach, od największych głębin mórz po każdy ze szczytów, od czeluści podziemnych po każdy dosłownie centymetr terenu pod słońcem. Wszystko ogólnie dostępne na ekranach superkomputerów, wszystko idealnie odwzorowane w ultraszczegółowych hologramach. Wystarczy byle terminal i jedno naciśnięcie. Wiesz wszystko, widzisz wszystko. Żadnych tajemnic. Żadnych podróży w prawdziwe nieznane. Żeglując, uwielbiałem wpatrywać się w linię horyzontu miarowo wznoszącą się i opadającą przed mymi oczyma. Marzyłem i wyobrażałem sobie, co czeka za nią. Jakie nowe widoki, jakie nowe miejsca. Czytałem dużo o pierwszych wielkich żeglarzach. Cóż musiał czuć Kolumb, płynąc poza mapę? Magellan, Cook, da Gama, konkwistadorzy. Ależ im zazdrościłem ich odkryć, ich podróży, ich czasu. Kończę ten wpis, zanim pogrążę się w ostatecznej melancholii. Dzień 18 Dzisiaj po raz pierwszy przeżyłem chwile grozy. Ze snu wyrwał mnie ostrzegawczy ton alarmu. Poderwałem się i pobiegłem do przyrządów. Na szczęście okazało się, że to tylko jeden z żagli uległ niewielkiemu uszkodzeniu. Spędziłem pół dnia, wpatrując się w przypominającego srebrnego pająka robota naprawczego, metodycznie i systematycznie usuwającego szkody. Gdy skończył, mogłem ruszyć dalej, sprawdzając dane i delikatnie korygując kurs. Trzeci wpis dziennika pokładowego Na samą myśl o tym, że przez podobne zdarzenie losowe mógłbym nie dotrzeć do celu podróży, ogarnia mnie panika i złość. Może pisanie pozwoli mi trochę ochłonąć, może nawet w końcu zmrużę oczy. Na czym skończyłem? Po latach żeglugi po oceanach Matki Ziemi porzuciłem bezmierny błękit, a w zasadzie zamieniłem go na bezkresną czerń kosmosu. Teraz gdy wszechświat był tak bardzo dostępny, zdawało mi się to wręcz naturalną ewolucją. Rzeczy, które widziałem, miejsca, których doświadczyłem… Cuda. Byłem pewien, że oto znalazłem dosłowną odpowiedź na potrzebę z mego snu. Kosmitów oczywiście nie napotkałem, z tego, co mi wiadomo, nikomu dotychczas nie dane było natrafić choćby na ślad innej inteligencji, niemniej poznałem oraz skatalogowałem co najmniej kilkanaście planet. Stałem się prawdziwym odkrywcą i eksploratorem, zdobyłem uznanie, szacunek, rozpoznawalność, wyrobiłem sobie nazwisko. Podróżowałem od gwiazdy do gwiazdy. Żyłem swoją legendą, zabierając w kolejne, coraz dalsze podróże wciąż nowe okręty i wciąż nowych ludzi. Przeżyłem tak ponad sto pięćdziesiąt lat. Współczesna medycyna i nauka trzydziestego wieku dają mi jeszcze co najmniej siedemdziesiąt lat życia. Gdybym zgodził się na implantacje, nanomanipulacje i te wszystkie ich inne „acje”, pewnie pożyłbym kolejne dwieście. Za długo. I tym razem sen przewodni znów zaczął mnie nawiedzać i po raz kolejny pchnął mnie do zmian. Muszę powiedzieć, że kiedy ostatecznie podjąłem decyzję, odczułem wyraźną ulgę. Czy to oznacza, że jestem na właściwej drodze? Całe moje życie miało doprowadzić mnie na ten ostatni kurs? Kiedy moi przyjaciele dowiedzieli się, co zamierzam, ich reakcje były różne. Długie, często pełne niedowierzania spojrzenia, równie długie godziny spędzone na rozmowach, by wyperswadować mi mój plan i zawrócić z obranej drogi. Szczerze najtrudniejsze okazały się dwa pocałunki kobiet, które mógłbym (powinienem?) pokochać, milczący uścisk dłoni prawdziwego przyjaciela i prawy sierpowy drugiego prawdziwego przyjaciela, gdy nie zgodziłem się wziąć go ze sobą. Trochę żałuję. Chętnie zamieniłbym z kimś parę słów. Rozmowa z komputerem pokładowym bywa frustrująco przewidywalna. Dzień 26 W miarę jak zbliżam się do kresu podróży, rośnie mój niepokój. Staram się radzić sobie jak mogę. Ćwiczenia fizyczne, wałkowanie planów, sprawdzanie obliczeń, niekończące się obchody statku, zaglądanie w każdy zakamarek, sprawdzanie konstrukcji, łączeń, podsystemów. Mój obecny pojazd powstawał przeszło cztery lata i gdyby nie moje kontakty, koneksje i kilka zaległych przysług, pewnie nigdy bym go nie ukończył. Nazywa się Prototyp SZ-BH-1. Zanim dożegluję do celu, muszę go ochrzcić, wciąż jednak nie mogę znaleźć właściwego imienia. Neo Santa Maria? Nadzieja Jeden? Kamikadze Boski Wiatr? Jest to niekwestionowany cud techniki mojego czasu. Niewielki statek kosmiczny wykraczający koncepcją i wykonaniem nawet poza trzydziesty wiek. Prawdziwy i jedyny w swoim rodzaju gwiezdny żaglowiec. Wiatr słoneczny gna mnie niezmordowanie do przodu. Za niewielkimi oknami gigantyczne żagle słoneczne, rozpostarte w pełnej okazałości po bokach kadłuba, lśnią odcieniami złota i miedzi. Strumienie cząstek odległego słońca zastępują wiatr. Brakuje tylko kołysania i szumu fal. Żegluję obecnie wśród niewielkich asteroid, trzymając wyznaczony kurs. Zdają się niczym wystające z morza rafy okalające niezbadaną wyspę. Żegluję pośród gwiazd aż po horyzont. Za horyzont. Dosłownie… Horyzont zdarzeń to część czarnej dziury. Mądre głowy twierdzą w mądrych słowach, że horyzont zdarzeń to ciało niebieskie o tak dużej gęstości, że nic nie może wydostać się z jego pola grawitacyjnego. Słowem, to granica, po której przekroczeniu nie ma odwrotu. Niczym statkowi, który wpłynął na skraj gigantycznego wiru morskiego, pozostaje mi tylko jedna droga –na samo dno lub w przypadku czarnej dziury do samego jej centrum. Największa tajemnica i największa niewiadoma wszechświata. Czarna dziura –mój cel. Czwarty wpis dziennika pokładowego Podczas wieloletnich badań poprzedzających wyprawę kompletnie przypadkiem natrafiłem na zdanie, które od razu stało się moim mottem. Prastary język rodem z historii antycznej. Łacina. Navigare necesse est, vivere non est necesse –żeglowanie jest rzeczą konieczną, życie –niekonieczną. Słowa wypowiedziane kilka tysięcy lat temu opowiadają w jednej linijce historię mego życia. Dopóki istniejemy jako ludzie we wszechświecie, dopóty będziemy poszukiwać. Skala będzie się zmieniać wraz z naszymi możliwościami, jednakże u podstaw wciąż będzie leżeć ta napędzająca nas ekscytacja, ta czysta ciekawość dziecka pchająca ku wiecznemu poznawaniu. Żeglowaliśmy po oceanach, teraz żeglujemy wśród planet, gwiazd i innych cudów kosmosu. Co będzie za kolejne milenium? Podróże międzygalaktyczne? Międzywymiarowe? Ech… marzenia. Navigare necesse est. Napisałem to własnoręcznie na kadłubie mojego statku, gdy zakończyła się budowa. Kończę ten krótki wpis. Muszę zacząć ostatnie przygotowania. Cel już naprawdę niedaleko. Dzień 31 W pożegnalnym prezencie od przyjaciela dostałem niezwykły przedmiot. Zamknięty w przeźroczystym sześcianie, przechowywany w ochronnej atmosferze artefakt. Złota plakietka głosi: „Osiemnastowieczny trikorn. Nakrycie głowy noszone przez gubernatorów, kapitanów statków i piratów”. Wygląda naprawdę imponująco z obramowaniem z białych piór i krwistoczerwonymi zdobieniami przy krawędziach. Prawdziwy kapelusz kapitański, prawie namacalna część historii. Postawiłem go tuż przy łóżku, tak by spoglądać nań przed zaśnięciem i zaraz gdy się obudzę. Kiedyś, bardzo dawno temu, jakiś mężczyzna nosił go na skroniach, dowodząc swym okrętem. Niesamowite. Oczywiście zdaję sobie sprawę, że gdyby sześcian uległ uszkodzeniu i mój skarb „odetchnąłby” powietrzem, pewnie od razu zamieniłby się w proch. Czas jest nieubłagany. Niemniej… Piąty i ostatni wpis dziennika pokładowego Do wpisu tego załączam zdjęcie. Oto ja w pełnej okazałości starego wariata! Przestałem się golić już jakiś czas temu, ta siwa broda dodaje mi animuszu. Chyba z jedenaście godzin zajęło mi uporanie się z zabezpieczeniami sześciennego opakowania mego kapelusza. Gdy w końcu mi się udało, usłyszałem cichy syk i aż zamarłem z szeroko wytrzeszczonymi oczyma. Wedle wszelkich teorii i prawideł trikorn powinien obrócić się w proch i pył. Ha! Myślałem, że skoro nie stało się to tak od razu, to może mój dotyk sprawi, że pęknie jak mydlana bańka. Ha! Spróbujcie sobie wyobrazić, jak nieopisaną dumę i satysfakcję poczułem, biorąc go do ręki, czując dotyk antycznej materii pod palcami, chłonąc niesamowity zapach. Wierzcie lub nie, ale nawet po tylu latach pachnie morzem. Otwartym, bezkresnym ziemskim oceanem. Spoczywa na moich skroniach i spoczywał będzie, aż dotrę do celu. To dobry omen. Pisałem, że brakowało mi kołysania? Już niczego nie brakuje. W miarę jak zbliżam się do czarnej dziury, siły grawitacji i jej potwornego ciągu coraz mocniej szarpią mym statkiem. Prototypowy napęd, którego działania nawet do końca nie rozumiem, jest już gotowy. Normalnie po przekroczeniu horyzontu zdarzeń dosłownie zniknąłbym dla otaczającego mnie świata, a siły pływowe grawitacji czarnej dziury rozerwałyby cząstki moje i mojej łajby w mgnieniu oka. Dzięki tej zabawce mam dokonać czegoś, co nazwano tajemniczo mikroskokiem podprzestrzennym. Najprościej mówiąc, gdy sztorm wkoło będzie już na tyle potworny, by zacząć rozdzierać ten ultrawytrzymały kadłub, napęd uaktywni się i dosłownie katapultuje mnie w samo centrum czarnej dziury. Czy zadziała? Czy zdąży zadziałać? Co będę czuł? Czy zdążę coś poczuć? Co czeka w jądrze tej dotąd nigdy niepoznanej tajemnicy? Tak czy inaczej, ja się dowiem. Wy, moi drodzy, już nie. Ha! Wstrząsy i kołysanie stają się powoli na tyle nieznośne, że nie pozwalają mi już pisać. Dyktuję więc, a komputer przełoży to na tekst. Odczuwam strach, wręcz przerażenie, lecz ponad wszystko ekstazę ciekawości i spełnienia. Dotarłem do celu! Przed chwilą odrzuciłem żagle słoneczne, mknę teraz niczym torpeda w tytanicznym prądzie. Byłbym kompletnie zapomniał. Ostatnia rzecz. Nadaję ci imię SEN! Postaram się transmitować ciągle, nie tylko te gigantyczne ilości danych badawczych, które zbiera aparatura, ale także moje ostatnie myśli po tej stronie. Oto kończę swoją podróż. Oto na pokładzie Snu dopływam do horyzontu. Lada chwila dowiem się, co kryje się poza mapą! Odliczanie do uruchomienia napędu rozpoczęło się. Sześć, pięć, cztery. To niesamowite! Trzy, dwa. Cóż to?! Co… Jeden. O mój B…