Zawsze uważałem, że w lataniu nie samo latanie

Transkrypt

Zawsze uważałem, że w lataniu nie samo latanie
Kutno
Wpisany przez Greg
Zawsze uważałem, że w lataniu nie samo latanie przesądza o atrakcyjności tego zajęcia, ale
całokształt tego co się z tym wiąże. Jazda na lotnisko, kiedy siedząc w samochodzie patrzysz w
niebo i się zastanawiasz czy to będzie dobry dzień i czy zdołasz oderwać się od pola. Spotkanie
z kumplami już na miejscu, kiedy trzeba odczynić rytuał podjęcia decyzji skąd ma dziś wiać i
gdzie ustawić wyciągarkę, oraz wylosować kogoś na zająca. Koncentracja przed startem, kiedy
pozornie uczestniczysz jeszcze w życiu starowiska, ale tak naprawdę liczy się już tylko jedno –
zrobić wszystko, żeby niczego nie spieprzyć i nie wylądować w szpitalu. Sam lot – zabrać się,
utrzymać w powietrzu jak najdłużej, chłonąć wszystkie doznania każdym porem skóry, każdą
komórką, a potem jeszcze wylądować bez szwanku . W końcu powrót – najczęściej jest to
osobna epopeja, nierzadko ciekawsza niż sam przelot.
Tego dnia wszystko było na swoim miejscu: dojazd, pogoda, towarzystwo, koncentracja,
wrażenia i powrót-epopeja. Zanim jeszcze wyjechaliśmy z Warszawy o dziewiątej rano, niebo
już było usiane płaskimi kumulusami. Pierwszy błąd – powinniśmy wyjechać przynajmniej
godzinę wcześniej. Qbowy się obawia, że te kumulusy takie trochę niewydarzone sa, ale nie
mam wątpliwości, że to najlepsze co może się przydarzyć: nieduże – jest sucho i nie będą się
nadmiernie rozbudowywać i zacieniać matki-ziemi, dość gęsto usiane – nie będzie problemów z
przeskokami, podstawa na oko około tysiąc dwieście – nie ma obaw, podniesie się pewnie do
dwóch tysięcy. Ale spokojnie, grunt to nie dać się porwać emocjom – ile razy jadąc na lotnisko
widziałem taki mega-warun i nic z tego nie wyszło?
Sobota, 03.07.2010. (Źródło: http://sat24.com/ )
1/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Na miejscu druga skucha – kumulusy diabli wzieli a i Bogdan się gdzieś zapodział. Na
szczęście dość szybko się odnalazł i można było zaczynać, ale złapaliśmy kolejne minuty
opóźnienia. Na niebie nad lotniskiem nadal blacha – najbliższe chmury dobre kilka kilometrów
dalej. Pora na rytuał – nie ma chętnego na zająca. W końcu ustalamy kolejność: Qbowy, Liściu,
ja, Tomo... Pierwszy hol. Widać, że górą dmucha solidnie. Qbowy próbuje coś wyrzeźbić, ma
jakieś zerko ale spycha go dość szybko. Rafał wyczepił się i pognał za nim w długą, ale doszedł
go mając wysokość czubków drzew. Po chwili obaj siedzą na glebie za lasem. Jakub melduje
dystans (jeden-przecinek-dziewięć ;-)) i do pokonania przeszkodę wodną – rzeczka Łydynia.
Czy jest tu jakiś most?
Moja kolej. Zawsze szpeję się według tego samego schematu. Zakładam kask, okulary... Liczę
do sześciu zapinając po kolei wszystkie klamerki uprzeży i podłaczając speeda. Ktoś pomaga
mi zapiąć wyczep, ale za cholerę nie pamiętam już teraz kto. Koncentracja – umysł odrzuca
rejestrowanie wszelkich zbędnych bodźców. Po wyczepieniu odchodzę nad las. Wiatr spycha.
Glajtem coś delikatnie targa, mam jakieś pół metra opdania – oznaka, że coś w pobliżu jest.
Robię kilka kółek i próbuję wycentrować. To „coś” okazuje się być nędznym tchnieniem. Jeśli
nic nie złapię w ciągu najbliższej minuty, za chwilę dołączę do kolegów na ziemi. Steruję w
kierunku startu ale pod wiatr mam 4 km/h a wariometr buczy... W końcu glajta jakby coś
podtrzymało a wario z minus-dwa pokazało najpierw minus-półtora, minus-jeden, potem
minus-pół, w końcu zero... znam to uczucie... zero-dwa... żeby tylko nie skręcić za wcześnie...
zero-trzy... ani za późno... plus-pół...plus- jeden... półtora... taak, to jest tooo... nadal rośnie...
tylko nie za późno... dwa i pół... dwa... i pół... przestaje rosnąć - teraz! Taaak, to lubię, od
pierwszego kółka wario trzyma równo dwa metry przez całe okrażęnie :-)))
Za chwilę mam 500 metrów i mijam rzekę (tę właśnie przeszkodę wodną), tory, drogę... Na
wariu uśrednione 3m/s, ale wiem, że chwila nieuwagi i w ciągu trzech minut mogę być na ziemii.
Liściu coś zagaduje przez radio, ale nie mogę teraz odpuścić – komin owszem, jest mocny ale
wąski. Na kierunku z wiatrem mam 60 km/h bez speeda, pod wiatr zaledwie kilka. Wario
ćwierka jak skowronek, szybko nabieram wysokości. W radiu słyszę komendy do startu – teraz
Tomo na linie. Próbuję wypatrzeć jak mu idzie, ale z tej perspektywy trudno ocenić, jest na tle
ziemii, nie wiem jak wysoko. Ja mam już 1200m i mój komin słabnie, choć do podstawy jeszcze
dobre 200m. Przy tej sile wiatru nie ma sensu na niego czekać, odpalam na przeskok.
2/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Doszedłem w końcu do chmur. Radio coraz bardzej trzeszczy – tracę zasięg. Słyszę jeszcze jak
Tomo klnie, że posadziło go za płotem. Tak, tak, nie za płotem, tylko przy agroturystyce ;-).
Miałem farta, na cztery hole załapałem się tylko ja. Potem już tylko trzaski i niewyraźne
rozmowy glajciarzy z całej Polski. Słyszę jak ktoś melduje, że mija Sarbinowo – czyżby klifiarze
znad morza? Czy w Sarbinowie jest klif? Chyba raczej napędziarze. Koncentruję się na
wyszukiwaniu noszeń i kombinowaniu jak daleko mam jeszcze do TMA. Coś ostatnio zmieniali,
podnieśli i zmniejszyli więc może dam radę. W oddali widzę Płock i srebrną wstążkę Wisły.
Muszę nieco trawersować bo znosi mnie w kierunku Warszawy. Wykręcam kolejne kominy i
mijam kolejne kilometry. Cały świat został gdzieś daleko z tyłu a ja zawieszony w jakimś
matriksie. Wisła coraz bliżej. Niesamowity ma kolor z tej perspektywy, coś jakby rtęć, ale mieni
się i zielenią i granatem i brązem. I pomyśleć, że z poziomu ziemi to po prostu bura lura.
Leciałem już kiedyś nad Wisłą, ale w tej okolicy jestem pierwszy raz. Z góry widać mnóstwo
fajnych rzczy, jestem zaskoczony bogactwem krajobrazu. Po drugiej stronie rzeki pola zamiast
zielone są buro-szare. To pewnie teren zalany przez niedawną powódź. Dobrzyków...Woda już
opadła, ale jeszcze dużo pól skrzy się w słońcu – stamtąd woda najwyraźniej nie ma szans
odpłynąć. Setki hektarów pokryte warstwą błota! Widzę miejsce w którym wał został przerwany.
Szybowiec. Znalazł coś i zaczął krążyć. Pewnie latają z lotniska w Płocku. Ciekawe czy on mnie
widzi. Ja też coś łapię. Tracę go z oczu, muszę uważać. 1200... 1300... 1400... Ktoś wywołuje
glajciarza przez radio. Słychać bardzo wyraźnie. Czyżby kolega z szybowca miał dwumetrówkę
i chciał ze mną pogadać? O jest, jakieś 200 metrów poniżej, najwyraźniej mu nie idzie. Znowu
wywołuje. No dobra, kto woła? Kolega glajciarz z Piaseczna, siedzi w domu i żałuje, że nie
chciało mu się d... ruszyć na lotnisko. Jest czego żałować, warun jest jak na razie bez zarzutu.
Wymieniamy pozdrowienia. Z ogólnego gwaru i szumu w eterze wyłapuję znajome głosy.
Czyżby reszta ekipy oderwała się od pola i podąża moim śladem? Najwyższa pora, ja lecę już
ze dwie godziny. Muszę się na nowo skupić. Straciłem sporo wysokosci a trzeba Wisłę
sforsować.
3/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Zaliczam parter. W zasadzie już prawie pozamiatane, na to wygląda, że Wisły jednak nie
przejdę. Mam trzysta metrów i rozpaczliwie próbuję znaleźć choć cień noszenia. Odbijam na
zachód, przynajmniej będę miał bliżej do cywilizacji. Lecę wzdłuż krawędzi lasu, jeśli mam coś
jeszcze złapać to jedynie tu. W końcu trafiam jakieś zerko, penetruję je po swojemu i po jakimś
czasie mam wycentrowaną stabilną trójeczkę - the boys are back in town!
Wykręcilem w końcu podstawę na 1900 i rozglądam się gdzie lecieć. Za Wisłą znowu blacha. W
radiu słyszę wyraźnie chłopaków z Łęk Kościelnych, Kutno musi być tuż-tuż. Rozglądam się po
okolicy i próbuję się odnaleźć. W końcu jest, widzę Kutno, Krośniewice, Kłodawę, Koło, w oddali
majaczy chyba Łódź... Wiszę tak beznamiętnie od niechcenia krążąc w jakimś zerku. Zazwyczaj
w drugiej, trzeciej godzinie lotu wpadam w takie lekkie odrętwienie i nierzadko kończy się to
lądowaniem. Przechodzi mi przez głowę, że może powiniem olać te zerka i poszukać czegoś
dalej. Kojarzę, że najlepsze noszenia były dziś pomiędzy 1000 a 1500m, może powiniem dać
się trochę obniżyć? Blacha. A co będzie jak niżej nic nie złapię? Mijam właśnie setny kilometr,
jeszcze 23 i będzie życiówka. W końcu konserwatywny Greg-długodystansowiec wziął górę nad
Gregiem-ścigantem i pozostałem w tych zerkach. W radiu coraz wyraźniejsze głosy kolegów –
niechybny znak, że mnie doganiają. Wymieniamy się informacjami – Rafał z Tomkiem też już
dochodzą do Wisły, Kuba odbił na Płock, Artur (przyjechał już po moim odlocie) ciągnie za
ekipą. Słyszę też obu Andrzejów i Kasię.
123 km – mam życiówkę. Patrzę na przyrządy, zbliża się siedemnasta. Przy dobrych układach
jeszcze godzina, półtorej lotu. Będzie 150km? W taki dzień powinno być 200... Jestem coraz
niżej. Staram się odbijać na zachód – gdzieś po trasie mam TMA Łodzi i chyba jakiś MATZ.
Dokręcam kolejny komin – miałem rację, niżej noszenia są całkiem większe niż zero,
niepotrzebnie się tak wysoko trzymałem.
4/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Okazało się, że był to ostatni mój komin tego dnia - potem już tylko niżej i niżej. Trochę jeszcze
wcześnie jak na lądowanie, ale nic już nie udaje mi się dokręcić. Jak zwykle około 300m nad
ziemią coś zaczyna podtrzymywać. Pozwala mi to na dociągnięcie do nastepnego a potem
jeszcze kolejengo pola upatrzonego na lądowanie. Kiedyś w ten sposób zrobiłem przelot 10km
na wysokości 300m. W końcu odpuszczam i ląduję obok linii kolejowej. Jakaś droga też jest w
pobliżu. W linii prostej 147km. Będzie 150 w xcc?
Epopeję czas zacząć. No może delikatnie przesadzam z tą epopeją, nie było tak tragicznie.
Pierwszy odnalazł się Użytkownik. Wylądował w Łękach Kościelnych jeszcze zanim ja siadłem i
próbuje namówić kogoś z tamtej ekipy, żeby go podrzucił np. do Łodzi na jakiś pociąg. Jest
tylko drobny szkopół - przy starcie zgubił portfel z kasą i nie ma grosza przy duszy i czy mogę
go poratować... Pewnie, że mogę, tylko musimy się jakimś cudem spotkać w jednym miejscu i
czasie. Szybkie rozeznanie i ustalamy, że chyba jednak do Kutna będzie najbardziej po drodze.
Telefon od Liścia. Chyba mnie łyknął (startując pewnie z godzinę po mnie!), siadł za autostradą
pod samą Łodzią. Ja nawet jej nie widziałem. Tomo podobno jeszcze leci! Pakuję sprzęt i idę
do drogi, na szczęście nie jest daleko. Za chwilę znajduję sklep, a pod sklepem towarzystwo
autochtoniczne. No nie, po takim locie zimnego z pianką sobie nie odmówię. Grzecznie pytam
czy mogę się dosiąść i za chwilę muszę odpowiadać na standardowy zestaw pytań: skąd
przyleciałem, z jakiego samolotu wyskoczyłem i ile mi za to płacą. Zadziwiające, że bez
względu na miejsce lądowania, w Polsce, Austrii czy Australii, pytania są zawsze te same ;-)
W końcu Tomo się objawił – jest w szeroko pojętej okolicy, ale wygląda na to, że jemu Kutno
też pasuje. Lądował pewnie z godzinę po mnie, a więc można było ulecieć dalej! Użytkownik się
zgłasza, że jedzie teraz po Piotrka, który wystartował z Łęk Kościelnych. Zgarną mnie wracając
5/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Piotrka samochodem i pojedziemy do Kutna. Super, nie muszę iść na stopa! Szkoda tylko, że
sklep w międzyczasie zamkneli... Liściu melduje, że ma lokalny pociąg do Kutna i powinien tam
być za pół godziny. Tak, Kutno jest niewątpliwie mocno pociągające, szczególnie na dworcu w
nocy ;-). Tomo nie czekał na stopa tylko wygrzebał komórką w internecie numer na postój
taksówek w Łęczycy i teraz już siedzi w autobusie do Płocka. Przez Kutno. Czekam na
Użytkownika i Piotrka. Na to wygląda, że ostatecznie spotkamy się wszyscy na dworcu w
Kutnie gdzie „pękają oczy” jak śpiewa Kazik. Przeniosłem się spod sklepu na pobocze drogi. W
międzyczasie Tomo z pomocą Janusza sprawdza możliwe połączenia. Okazuje się, że
możliwości są dwie: pociąg ekspresowy z Berlina przez Kutno do Warszawy o 21:00, lub
autobus skądśtam do Płocka, którym aktualnie jedzie Tomo i który również w Kutnie ma być o
21:00. Są to ostatnie możliwości wydostania się z Kutna o tej porze... Cholera, zostało 40 minut
a ja dalej siedzę w tej ciemnej d... Na szczęście chłopaki w końcu się zjawiają – no to gazu i na
dworzec. Musimy zdecydować, pociąg czy autobus. Pociąg osiem dych, ale w ciągu godziny
powinniśmy być w Wawie. Autobus pewnie wyjdzie taniej, tyle że przez Płock, w takim
przypadku powinniśmy dosiąść się do Tomka w autobusie. Czasu coraz mniej a my dopiero
mijamy hałdę kopalni soli w Kłodawie, zaraz się okaże, że będziemy musieli spędzić noc na
dworcu w Kutnie...
Za pięć dziewiąta. Tomo melduje, że jego autobus wjechał już do miasta i zmierza do dworca.
My w dalszym ciągu nie mineliśmy jeszcze nawet tablicy z napisem Kutno. Liściu ma ogarnąć
bilety na pociąg a Tomo ma jednak wysiąść z tego autobusu. W końcu za dwie dziewiąta
wpadamy na dworzec. Biegniemy z glajtami na plecach do kasy a tam Liściu walczący z panią
kasjerką, której „coś się zacieło”... Sekundy mijają, na szczęscie pociągu jeszcze nie słychać.
Autobus do Płocka definitywnie odjechał i już raczej po nas nie wróci. W końcu wybija
sakramentalna 21 a z megafonów płynie komunikat – sześćdziesiąt minut opóźnienia (!). A pani
dalej walczy ze swoją kasą...
Jesteśmy we czterech: Rafał, Andrzej, Tomo i ja. W ostatniej chwili pani z budki piwnej wpuściła
nas do ogródka, bo „normalnie to ona ma czynne do dziewiątej, a potem to już tylko przez
okienko wydaje”. Pani była nad wyraz uprzejma i pozwoliła nam zostać w ogródku już po
uruchomieniu sprzedaży okienkowej, a poza tym nie miała oporów, żeby nam sprzedać po
piwku...
6/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Opóźnienie wzrosło do stu minut. Poziom stężenia piwa w organiźmie wzrósł do czterech
butelek na głowę. Po stu minutach megafon ogłasza, że stodwadzieścia, ale my już dziękujemy
uprzejmej Pani i opuszczamy jej gościnny ogródek, kolejna kolejka groziłaby spóźnieniem na
opóźniony pociąg, a to mogłoby już być groźnie groźne.
Mija trzecia godzina. Komunikatów przez megafon już nie ogłaszają. Wszystko na to wskazuje,
że międzynarodowy pociąg Berolina z Berlina Zachodniego do Warszawy Wschodniej zaginął, i
(cytując artystę) zaginienie może się zwiększyć lub zmniejszyć. Tomo postanawia sprawdzić
skuteczność kutneńskiej straży miejskiej a ja udaję się do dworcowego baru (tak, takiego w
budynku dworcowym w Kutnie – czynny jest całą dobę na chwałę podróżnych) sprawdzić
skuteczność rażenia lokalnej gastronomii. Nie mam odwagi próbować czegoś innego poza
hot-dogiem, a i tak wiem że będę tego żałował (co zresztą się potwierdziło dnia następnego...).
Trudno, twardym trzeba być, w końcu poza śniadaniem i kilkoma piwkami nic dziś nie jadłem.
W końcu nadjechał. Sumaryczne opóźnienie wyniosło trzy i pół godziny i było spowodowane
wypadkiem śmiertelnym. Ktoś postanowił kompleksowo rozwiązać swoje problemy... Kiedy
docieram do domu jest już po drugiej w nocy. To był długi dzień, ale będę go mile wspominał.
Szybki prysznic i do łóżka. Muszę wstać o siódmej rano, umówiliśmy się na wyskok do
Konopek...
7/8
Kutno
Wpisany przez Greg
Link
do XCC z tego dnia.
©
Greg
8/8