nr 19 - PDF Pismo Studenckie PDF

Transkrypt

nr 19 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl
Wejdź
ę
na stron
f.pl
kieta-pd
www.an
ania
do wygr
we
ny cyfro
dyktafo
s
Olympu
a Press
czerwiec nr 6 (19)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny
pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego
erat
prenum
biletów
oraz 100
ów,
do teatr
ry
kin i ope
e
c
l
a
w
w
a
i
d
e
M
ć
ś
o
n
l
o
ow
Akademia fotoreportażu - intensywny kurs fotograficzny, szczegóły www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl
dziennikarstwo | Słowo / Obraz
Naczelna strona
Na wejściu
Temat silnie uwarunkowany
REDAKCJA
redaktor naczelny:
Zbigniew Żbikowski
z-ca redaktora naczelnego
Paweł H. Olek
zespół redakcyjny:
Emil Borzechowski, Tomasz Betka,
Roksana Gowin, Magdalena
Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak,
Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz,
Iwona Pawlak, Joanna Maria Sawicka,
Julian Tomala, Magdalena Wasyłeczko,
Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka
współpraca:
Jan Brykczyński, Aleksandra Gałka,
Tomasz Jelski, Łukasz Miedziejewski,
Katarzyna Radziszewska,
Aleksandra Solarska, Maria I. Szulc,
Bartosz Zaborowski
Były liczne plakaty z Garym Cooperem, niezliczone czarno-białe zdjęcia kandydatów strony opozycyjnej z Wałęsą, wiece, ulotki i agitki, ale niektórym najbardziej utkwiło w pamięci hasło:
„Po raz pierwszy możesz wybrać – wybierz Solidarność”. Może
dlatego, że stanowiło ono zastanawiający łącznik między starymi a nowymi laty i rodzaj proroctwa na przyszłość,
aczkolwiek dość przewrotnego.
Jest tu jakaś niedosłowna zbieżność z hasłem Forda
z początku dwudziestego stulecia: „Możesz wybrać
dowolny kolor, pod warunkiem, że to będzie kolor
czarny”. Bo innych, poza czarnymi, Fordów T nie
produkowano. Amerykanin, który nie chciał skorzystać z tego wyboru, mógł ewentualnie obyć się bez
wozu. Tak samo w głębokim PRL-u: mogliśmy oddać
głos na dowolną listę, pod warunkiem, że była to
lista Frontu Jedności Narodu. Przed czerwcowymi
wyborami 1989 r. „nasi” też dali nam możliwość
wyboru, po to tylko, żeby ją w haśle zawęzić (choć
zgoda – tu różnica – nie zamykając jej). Bo tylko wybór Solidarności dawał gwarancję, że coś się radykalnie w „tym
kraju” zmieni. A zmian chcieli, jak się okazało, nawet zwolennicy PZPR. I się zmieniło. Choć nie do końca.
Monopolu na władzę nie udało się utrzymać żadnej opcji politycznej, ale ile czasu musiało upłynąć i ile walk trzeba było
stoczyć w mediach i w parlamencie, zanim zaczęły się kruszyć
inne monopole. Przed pozornymi wyborami długo stawiały
obywateli takie, mające korzenie w PRL, instytucje, jak TP SA
(telefon stacjonarny), ZUS (emerytury), PKP (podróż koleją),
armia („Możecie służyć w dowolnie wybranej formacji i ja wam
mówię, że to będzie piechota”) i wiele innych. Co prawda więcej
niż jednej armii w państwie nie będzie, ale dziś młodzież ma przynajmniej rzeczywisty wybór: może iść
do woja albo nie iść. A wszystko dlatego, że wtedy jako
elektorat zgodziliśmy się, mając wybór, ograniczyć go
do Solidarności.
Także my, w redakcji „PDF”, szukając motywu na
czerwiec, postawiliśmy siebie przed podobnym
wyborem: może to być każdy temat, pod warunkiem,
że będzie to temat o wyborach’89. W rezultacie także
czytelników postawiliśmy przed alternatywą: możecie
poczytać o wszystkim, pod warunkiem, że będzie to
tekst o tym, co się działo dwadzieścia lat temu.
A gdyby ktoś w tym momencie chciał odłożyć czasopismo, spieszymy ze sprostowaniem: spokojnie, piszemy też o epidemii świńskiej grypy, jaka przetoczyła się przez
media, o tym, co piszczy w pi-arze i w Internecie, i w innej cyberprzestrzeni. Żeby był wybór. Zgodnie z hasłem: jak możesz
wybrać, wybierz „PDF”. Najlepiej cały.
Zbigniew Żbikowski
stały felieton:
Andrzej Zygmuntowicz
korekta: Joanna Maria Sawicka
WYDAWCA:
Instytut Dziennikarstwa
Uniwersytetu Warszawskiego
koordynator wydawcy: Grażyna Oblas
druk: Polskapresse Sp. z o.o.
nakład: 10 tys. egz.
adres redakcji:
PDF pismo warsztatowe
Instytutu Dziennikarstwa UW
ul. Nowy Świat 69, pok. 51
(IV piętro), 00–046 Warszawa,
tel. 022 5520293,
e–mail: [email protected]
Więcej tekstów w portalu
internetowym: www.redakcjaPDF.pl
współpraca z serwisem foto:
stała współpraca:
Piszesz,
fotografujesz,
interesujesz się PR?
Szukamy
współpracowników.
Kolegia redakcyjne,
każda środa godz. 20:00
Instytut Dziennikarstwa
UW, sala 27
| 02 |
Kurs „Prawo prasowe w praktyce”
- charakterystyka prawa prasowego z punktu widzenia dziennikarza
oraz osób odpowiedzialnych za kontakty z dziennikarzami.
- wprowadzenie do zagadnienia prawa prasowego – uwarunkowania prawne.
fot. Jerzy Undro / PAP
projekt graficzny, okładka i skład DTP:
Karol Grzywaczewski / [email protected]
termin: 26 czerwca 2009 roku
szczegóły i zapisy: www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl
reklama
Goleniów (woj. zachodniopomorskie), 13 maja 2009 roku. Chorąży Maciej Wesołek z żoną Beatą i córkami Kingą i Gabrysią podczas powitania na lotnisku.
Na lotnisku w podszczecińskim Goleniowie wylądował samolot ze 138 żołnierzami na pokładzie. Ostatnia grupa żołnierzy IV zmiany Polskiego Kontyngentu
Wojskowego w Afganistanie wróciła do kraju. Na lotnisku witali ich najbliżsi.
Akademia fotoreportażu
pod kierunkiem
Andrzeja Zygmuntowicza
• intensywny kurs fotograficzny
• atrakcyjny program zajęć
• profesjonalna kadra
• teoria i praktyka
• zajęcia w soboty i niedziele
Od października 2009
do lutego 2010 roku
Informacje i zapisy:
www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl
tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492
Nasi odważni żołnierze
| Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa
| Marcin Kołodziejczyk, reporter „Polityki”
Słowo fotografa
Obraz tekściarza
Przekaz medialny zdominowany
jest przez obrazy wojen, katakli‑
zmów czy zbrodni. Rzadkością są
zdjęcia takie, jak te prezentowane
powyżej. Wyobraźcie sobie, jakie
fotografie pojawiłyby się w obiegu
prasowym, gdyby ów żołnierz
wjechał na minę pułapkę – miej‑
sce zdarzenia, może jakiś portret
wycięty ze zdjęcia w służbowej legi‑
tymacji, oczywiście piękny pogrzeb
na którym pojawiliby się oficjele
– pogrążeni w „smutku”, łączący
się w bólu z rodziną itp…
Dlaczego wolę takie zdjęcia, jak to
powyżej? To proste, są prawdziwe.
Centralna część kadru zdominowa‑
na przez bohatera. Po lewej
i prawej stronie, pomimo że nadal
na pierwszym planie, postaci nieja‑
ko „drugorzędne” ‑ dzieci i żona. Zestawie‑
nie barw ochronnych munduru z jaskrawy‑
mi kolorami ubrań dzieci w ciekawy sposób
podkreśla, skąd ów żołnierz wraca, i na ile
świat, z którego powrócił, jest odmienny od
tego, w jakim piszę dla was to krótkie stresz‑
czenie. Zwróćcie jeszcze uwagę na scenkę
za plecami naszego chorążego – ciut inny
model rodziny, no i chyba intensywniejszy
wybuch euforii przynajmniej jednej ze
stron. Nie jestem w stanie ze stu procentową
pewnością określić, czy ta długowłosa blon‑
dynka wita innego żołnierza, ale sytuacja
wpisuje się w konwencję zdjęcia. No i chyba
najciekawsza część zastanej scenografii, czyli
szyld w górnej części kadru. Reklama pew‑
nej stacji radiowej z hasłem „czy wszystko
gra!”, co w zestawieniu z debatą medialną na
temat obecności polskich wojsk w Afga‑
nistanie nadaje tej fotografii mocniejszy
wydźwięk. 
Typowe zdjęcie z powrotu dziel‑
nych żołnierzy do Polski. Lot‑
niskowe. Wydaje się, że sytuacja
złapana na gorąco. Albo też lekko
ustawiona – fotograf poprosił, żeby
nie patrzyli w obiektyw. Pani i tak
zaraz spojrzy. Żołnierz wygląda
na najbardziej wzruszonego z całej
czwórki. Dzieci raczej zdezoriento‑
wane. Młodsze nawet zawstydzone
– może już o tej porze zwykle śpi.
Poprzez dzieci najłatwiej przekazać
w obrazie prawdziwość historii,
czystość uczuć, duży ładunek
emocjonalny.
Zdjęcie profesjonalne, fotorepor‑
terskie, ale typowe. Raczej nie
nadaje się do ilustracji dużego reportażu lub
tekstu publicystycznego. Pasuje do kolumn
miejskich albo krajowych jako ilustracja
krótkiej notatki o kolejnym powrocie, kolej‑
nej zmiany żołnierzy z kolejnej wojny. Nie
naszej wojny – w publicznym rozumieniu.
Temat na tyle już ograny i codzienny, że nie
wywołuje poruszenia. Nawet w zestawieniu
z banerem reklamowym nad głową żołnie‑
rza. Treść baneru sprowadza sytuację nieco
na tory komiksowe – jak dymek z tekstem
przy obrazku.
Za to brawo dla fotografa – szuka czegoś no‑
wego/zabawnego/nienapuszonego w powta‑
rzającym się co pół roku temacie powrotu
dzielnych żołnierzy do Polski. 
| 03 |
Wróżenie z newsów | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Gdzie się zacząłem: Andrzej Turski
Wróżba na podstawie
„Dziennika”
fot. Wikipedia
Łodziami po Łodzi?
Metro warszawskie urosło do
roli symbolu narodowego
i osiągnięcia całego kraju! Po
kilkuset latach udało się ukończyć
budowę pierwszej linii! Tymczasem
szykuje się prawdziwy szok – wpływowy adwokat Jacek Kędzierski
obiecał mieszkańcom Łodzi, że gdy
wybiorą go na swojego eurodeputowanego, ten wybuduje metro
w stolicy polskiego włókiennictwa!
Zapowiedział prawdziwą komunikacyjną rewolucję! Architekci
uważają, że pomysł ten można
włożyć między bajki, gdyż już
dawno stwierdzono, że jest niewykonalny. Przewiduję, że na fali
politycznych obietnic i prześcigania
się w jakości wyborczej kiełbasy,
niedługo konkurencyjny kandydat
na europosła obieca połączenie
Widzewa z Piotrkowską latającymi
dywanami, wodolotami, lub wymy-
SZOK! Jakaś zorganizowana
grupa wyrostków sabotuje
koncert zespołu Feel w Kaliszu!
Zuchwałych aktów sabotażu
dokonano pod osłoną nocy
na plakatach promujących to
wielkie wydarzenie kulturalne.
Nieznani sprawcy nakleili na
prospekty kartki z napisem
„ODWOŁANO”. Lider kapeli jest
przekonany, że szeroka skala
występku świadczy o mnogości sprawców. Grupa wrogich
Kupisze podłych elementów
dokonała już podobnych akcji na
terenie całego kraju – w Elblągu
anulowano koncert po fałszy-
śli, że po Łodzi jeździć będzie bezkolizyjny SzSzZ – Szybki Szczurzy
Zaprzęg. W rezultacie za dziesięć
lat łodzianie do pracy dostaną się
wystrzeliwani z przydomowych
cyrkowych armatek – w końcu liczą
się prędkość i innowacyjność. Coś
zrobić (nie tylko obiecać) będzie
Zmienialiśmy się przez ten czas, okrzepliśmy.
Z tej okazji zachęcamy do wypełnienia
elektronicznej ankiety oceniającej „PDF”.
Wystarczy, że wejdziesz na stronę internetową
www.ankieta-pdf.pl i odpowiesz na 5. krótkich
pytań. Podaj swoje dane, a weźmiesz udział
w losowaniu cennych nagród: dwóch dyktafonów
cyfrowych firmy Olympus (WS-311M, WS-321M)
półroczną prenumeratę studencką PRESS,
2 egz. „Pressbook. Katalog mediów 2008/2009”,
2 egz. najnowszej książki „Grand Press.
Dziennikarskie hity 2008” oraz 100 biletów
do warszawskich teatrów, kin oraz opery.
Losowanie nagród: 15 czerwca 2009 roku.
Laureaci zostaną powiadomieni drogą e-mailową.
Lista laureatów zostanie również opublikowana
na stronie www.redakcjapdf.pl
trzeba, bo podróż „jedynką”
z Torunia do Katowic trwa 7 godzin,
z czego 3 trzeba przeznaczyć na
przejazd przez samą Łódź.
Wróżba na podstawie
„Polska The Times”
fundatorzy nagród:
Lata tłuste Poczty Polskiej
już dawno minęły. Jeszcze
kilka lat temu obawiano się, że
wzrost popularności Internetu
i telefonii komórkowej będzie
dla niej gwoździem do trumny.
Tymczasem wciąż zyskująca na
popularności internetowa zakupomania okazała się dla PP
złotym interesem. Tymczasem
zarżnięto kurę, która znosiła
złote jaja – zamiast nosić szybko paczki do drzwi odbiorców,
oni muszą znosić nieustanne
spóźnienia w dostawach.
O stumilowych kolejkach na poczcie już nie wspomnę. Kiedyś
w strukturach poczty zaszła
znacząca zmiana – podzielono
każdy urząd na RUP (Rejonowy
Urząd Pocztowy) i CUP (Centrum Usług Pocztowych).
W praktyce wyglądało to tak,
że do jednego okienka ustawio-
Wszędobylski
„No smoking”
Wirtualna Polska donosi, że już
w drugiej połowie tego albo na
początku przyszłego roku ma
zacząć obowiązywać całkowity
zakaz palenia tytoniu w miejscach publicznych. Tym samym
Polska dołączy do szerokiego
grona krajów europejskich,
sankcjonujących palenie w restauracjach, na przystankach,
w szkołach itp. Zauważmy, że
przygotowywana ustawa nie
zakazuje publicznego dawania
sobie w żyłę porcji glukozy czy
łykania przeciwkaszlowej table-
Podchodzę do
tego fachu serio
wym alarmie bombowym. Kaliskie
służby obywatelskie, aby zapobiec
podobnej hańbie, sprawdziły estradę z pomocą brygady saperskiej
i psów bombotropów. Chodzą
słuchy, że wszystkie następne
koncerty Feela poprzedzą badania
sejsmologów, wulkanologów,
monitoring skażenia chemicznego
i biologicznego oraz wzmożone kontrole wjeżdżających do
spragnionych dawki kultury miast
i wsi przybyszów. Tropmy reakcyjnych sabotażystów czyhających na
Pierwszy Band Rzeczypospolitej!
| Magdalena Karst-Adamczyk
Wróżba na podstawie
tabloidu „Fakt”
Gońmy listy
„PDF” ukazuje się już od dwóch lat.
| 04 |
Feel nieodwołany
nych było miliard osób, a biedna
urzędniczka w pocie czoła stemplowała koperty z prędkością TGV,
druga w tym czasie rozwiązywała
rebus w „Pani domu” i odsyłała
do innego okienka, bo „ona jest
z RUP-u”. Wróżę, że w najbliższym
czasie, z powodu oszczędności
państwowego monopolisty marcowy rachunek za gaz będziemy
otrzymywać w październiku,
a bożonarodzeniowe życzenia
od cioci Heli w Zielone Świątki.
Wróżba na podstawie „Dziennika”
ty. Niedługo prawdopodobnie zakaże nam się palenia na balkonach,
potem we własnych mieszkaniach,
cudzych piwnicach i publicznych
palarniach. W zmieniającym się
świecie nikt nawet nie mrugnie
okiem, widząc na ulicy trzynastolatkę w mini do pasa, ale bulwersujący
są studenci palący papierosa na
uczelnianym dziedzińcu. Wprawdzie aktualny pomysł z podziałem
restauracji na części dla palących
i niepalących jest tak samo sensowny, jak dzielenie basenu na siusiających i niesiusiających do wody.
Wróżba na podstawie portalu
Wirtualna Polska
Andrzej Turski:
W gmachu Polskiego Radia po raz
pierwszy pojawiłem się jako muzyk. Byłem gitarzystą warszawskiej
kapeli Chochoły. Studio Rytm Pol‑
skiego Radia wynajmowało nas jako
sekcję rytmiczną do swoich nagrań.
Był czerwiec ’68, rok wcześniej
skończyłem studia polonistyczne
i dostałem się na podyplomową
dziennikarkę. Andrzej Korzyński,
ówczesny szef Studia Rytm, znany
kompozytor muzyki filmowej, miał
wolne pół etatu i chciał podarować
je komuś, kto ma pojęcie o muzy‑
ce. Andrzej znał mnie z widzenia,
więc kiedy, dowiedział się o moich
studiach dziennikarskich, napisał
do mnie list, w którym zapropo‑
nował pracę. Nie spodziewałem się
tej propozycji, wcale o nią nie za‑
biegałem, więc podczas spotkania
w cztery oczy zapytałem, czy będę
miał przedtem jakieś wakacje. By‑
łem po pierwszym roku dzienni‑
karstwa i to pytanie wydało mi się
bardzo uzasadnione (śmiech). Ale
Andrzej był stanowczy: „Żadnych
wakacji – albo od jutra, albo wca‑
le”. Zacząłem od zaraz. Na począt‑
ku prowadziłem prościutką audy‑
cję „Mój magnetofon”.
Po kilku miesiącach mojej obecności w radiu pojawił się pomysł
stworzenia Listy Przebojów. Do‑
stałem tę audycję! Było to bardzo
prestiżowe, ponieważ Lista miała
sześć milionów słuchaczy. Dziś
takie audytorium w radiu jest nie‑
wyobrażalne. Ludzie zaczęli rozpo‑
znawać mnie po głosie.
Będąc didżejem, spotkałem czo‑
łówkę polskich muzyków. Do dziś
z Krzysztofem Krawczykiem wi‑
tamy się okrzykiem: „Co u ciebie,
stary byku?”. Ale praca w charak‑
terze didżeja coraz bardziej mnie
uwierała. Czułem, że to nie jest
moje miejsce. Ciągnęło mnie do in‑
formacji. Wspólnie z przyjacielem,
Zbyszkiem Gieniewskim, wymy‑
śliliśmy „Radiokurier” – dziennik
dla młodzieży okraszony muzyką.
Kiedy zgłosiliśmy projekt audycji,
nasi szefowie pukali się w głowy:
„Jak to, pomiędzy informacjami
będziecie puszczać Stonesów? To
się nie może udać”. Ale się udało.
Audycja stopniowo się rozrastała,
aż w końcu stała się w miarę po‑
ważnym popołudniowym magazy‑
nem informacyjno-muzycznym.
Nigdy nie zapomnę „Radiokuriera” z 13 maja 1981 roku. Prowa‑
dziłem audycję, kiedy przybiegł
rys. Maria I. Szulc
„Dziennik” donosi, że Ukraińcy
obawiają się, że polskie miasta
odbiorą prawa do organizacji
meczów EURO2012 swoim
naddnieprzańskim kolegom.
Pragnę naszych sąsiadów pocieszyć – u nas Baltic Arena to
obecnie dzikie wysypisko śmieci,
Stadion Narodowy otaczają tłumy
kupców sprzedających wszystko
– od wietnamskich gaci po zestaw
„młody pirotechnik”, we Wrocła-
wiu wszyscy są mili i sympatyczni, ale nic z tego nie wynika, a Kraków się pewnie obrazi,
bo Platini ich nie lubi. Budowa
autostrad idzie jak krew z nosa,
a A4 na odcinku z Krakowa
do ukraińskiej granicy będzie
gotowa w 2054 r. Właściwie
żadne to zmartwienie – podpoznańska A2 ma ledwie kilka
lat, a już trzeba łatać dziury, bo
taniej było utkać nawierzchnię z wikliny. Jak znam polski
zapał, to mistrzostwa odbędą
się ostatecznie na Stadionie
Ludowym w Kiszyniowie, bo
prawo do organizacji EURO
z braku laku dostanie na ostatnią chwilę Mołdawia.
fot. Wikipedia
Gdzie Euro 2012?
fot. Wikipedia
fot. UM Warszawa
| Wróżył Marcin Kasprzak
do studia zdyszany szef zmiany
dzienników z lakoniczną informa‑
cją o zamachu na Jana Pawła II.
Byłem w Polsce pierwszym dzien‑
nikarzem, który tę informację
podał do wiadomości publicznej.
To było bardzo silne przeżycie,
zwłaszcza, że nie mieliśmy pojęcia,
jaki jest finał. Z depeszy nadesła‑
nej przez Reutersa dowiedzieliśmy
się wyłącznie tego, że padło kilka
strzałów, a na szatach papieża wi‑
doczna była krew. Natychmiast
przerwałem audycję. Zmieniłem
oprawę muzyczną. To był horror.
W skupieniu i wielkich emocjach
czekaliśmy na pierwsze informacje
o stanie zdrowia Jana Pawła II.
Bardzo szybko w radiu wyrosłem.
Zostałem szefem Redakcji Mło‑
dzieżowej – z ucznia zamieniłem
się w nauczyciela. Było mi tam do‑
brze z dwóch powodów. Po pierw‑
sze do redakcji trafiali wciąż mło‑
dzi ludzie, a ja uwielbiam pracować
z młodymi. Mam żyłkę belfra,
lubię dzielić się wiedzą i doświad‑
czeniem. Po drugie, Redakcja Mło‑
dzieżowa była komórką w radiu,
w którą władza specjalnie nie inge‑
rowała. Dzięki temu mogłem pra‑
cować w informacji, nie odbierając
telefonów z góry z instrukcjami,
o czym mówić, a o czym milczeć.
Miałem pod sobą trzydziestu mło‑
dych dziennikarzy, kiedy wprowa‑
dzono stan wojenny. Mogłem im
oczywiście powiedzieć: zamach
na wolność, zamach na swobody,
chromolę, bujajcie się sami. Ale
nie powiedziałem tego, bo czułem
się za tych ludzi odpowiedzialny.
Nigdy nie żałowałem tej decyzji.
Satysfakcją było już to, że nikogo
z tej trzydziestki nie wywalono
z roboty. Jeżeli ktoś chciał praco‑
wać, ale wolał nie występować na
antenie, mówiłem: „Dobrze synku,
rób jak uważasz”. Ale w końcu i nas
rozwiązano. I wtedy pojawiła się
propozycja, bym został dyrekto‑
rem Programu Trzeciego.
Z tą Trójką to przedziwny przypadek. PR3 zawieszono tuż po wpro‑
wadzeniu stanu wojennego. Kiedy
po czterech miesiącach przerwy
postanowiono wznowić nadawanie,
pojawił się dylemat: jaki charakter
nadać nowej-starej Trójce? Było po‑
dobno wiele pomysłów, wśród nich
idea stworzenia radia edukacyjne‑
go. Zwyciężyła koncepcja ówcze‑
snego szefa Radiokomitetu Wła‑
dysława Loranca, który uważał, że
Trójka powinna zachować dawne
audytorium, z podkreśleniem cha‑
rakteru młodzieżowego stacji. (Za‑
bawne, że ten pomysł wyszedł od
człowieka powszechnie uważanego
za twardogłowego). Lorenc wymy‑
ślił sobie, że ja, do niedawna szef
Redakcji Młodzieżowej, będę naj‑
lepszym dyrektorem młodzieżo‑
wego radia. Zgodziłem się bez wa‑
hania i była to jedna z najlepszych
decyzji, jakie podjąłem w swoim
zawodowym życiu. Zabrałem gru‑
pę moich radiowych „dzieciaków”
i razem przenieśliśmy się na Myśli‑
wiecką. Pierwszym sukcesem było
to, że udało się tych wszystkich lu‑
dzi ze sobą „ożenić”.
Za mojej kadencji w Trójce pojawił się Marek Niedźwiecki i „Lista
Przebojów”. Dałem Markowi wolną
rękę, do niczego się nie wtrącałem.
Miał już swoją markę, bo wcześniej
pracował w Radiu Łódź. Czułem,
że mogę mu zaufać. Pojawienie się
„Listy” zbiegło się w czasie z wielką
falą polskiego rock’n’rolla. Wszyst‑
kie Mannamy, Hołdysy – Trójka
tym oddychała i szybko stała się
radiem-instytucją. Na antenie
rozdawaliśmy bilety na rockowe
koncerty. Ci, którzy wcześniej za‑
rzucali nam, że jesteśmy „czerwo‑
nymi pachołkami”, zdawali się co‑
raz bardziej zdezorientowani. Ale
w błędzie byli także ci, którzy uwa‑
żali, że Trójka stała się wentylem
katalizującym energię młodzieży
na zasadzie: my wam dajemy wa‑
szą muzykę, a wy nie biegacie po
ulicach z kamieniami. Nic bardziej
błędnego. O wszystko trzeba było
walczyć. Stanowczo powiedziałem,
że Kołobrzegu puszczać nie zamie‑
rzam. Broniłem prawa do nadawa‑
nia muzyki anglosaskiej. Nieraz lą‑
dowałem na dywaniku u Loranca,
m.in. za wyemitowanie wywiadu
z Danutą Wałęsową. Udało mi się
wywalczyć, by w Trójce pozostali
tacy dziennikarze, jak Grzegorz
Wasowski czy Wojciech Reszczyń‑
ski. Wystarczyło charakteru, by się
postawić.
Stworzyliśmy radio nawiązujące
do najlepszej trójkowej tradycji lat
siedemdziesiątych. Wymyśliliśmy
wiele audycji i pasm, które prze‑
trwały lata i do dziś stanowią filar
stacji. Niewielu ludzi wierzy, gdy
mówię, że takiej swobody decyzji,
jak w Trójce w stanie wojennym,
nie miałem już nigdy później. Sam
długo zastanawiałem się, czym ten
paradoks wytłumaczyć. Dziś od‑
powiedź wydaje mi się oczywista
– w razie, gdyby coś poszło nie
tak, byłbym jedynym winowajcą.
Po prostu skróciliby mnie o głowę
i byłoby po sprawie. Trójkę uważam
za swój największy zawodowy suk‑
ces. Był to sukces przede wszystkim
menedżerski. Kiedy po półtora
roku, w sierpniu ’83, przeniesio‑
no mnie na stanowisko dyrektora
radiowej Jedynki, co teoretycznie
było awansem i prestiżem, czułem
żal i rozczarowanie.
W 1987 roku zostałem redaktorem naczelnym TVP1 i byłem
nim aż do października 90. roku,
kiedy zdmuchnął mnie wiatr historii. Ale zaraz po odwołaniu po‑
wierzono mi prowadzenia studia
wyborczego, podczas pierwszych
wyborów prezydenckich. I to było
pokrzepiające, że dla nowej władzy
moje umiejętności i doświadczenie
liczą się bardziej niż fakt, że w 1974
roku, kiedy nadzieją był Gierek, na‑
leżałem do partii. A potem pojawił
się program „7 dni świat” według
pomysłu Bogusia Wołoszańskie‑
go. To była fantastyczna, osiemna‑
stoletnia przygoda dziennikarska
i jeszcze większa katorga. Nawet
w sobotę na rybach nie mogłem
się oderwać od myśli o programie.
Robiąc „7 dni”, pracowałem tak,
jak lubię najbardziej – z ludźmi
mądrzejszymi od siebie. Zapra‑
szani do studia komentatorzy lali
mnie swoją wiedzą, jak chcieli.
I o to chodziło.
Największą życiową porażką było
dyrektorowanie radiowej Jedynce
w latach 1998-2002. W pewnym
sensie wróciłem na stare śmieci,
tyle tylko, że tam już nic nie było
takie, jak przedtem. Stało nade mną
pięciu prezesów, którym wydawało
się, że skoro mają w domach radio‑
odbiorniki, to znają się na radiu.
Zostałem
ubezwłasnowolniony.
Dusiłem się i wspominałem swobo‑
dę, z jaką działałem w Trójce przed
dwudziestu laty. Rzuciłem tę pracę
(był to jeden jedyny raz w moim ży‑
ciu, kiedy podjąłem taką decyzję)
i znielubiłem radio. Na szczęście
od wielu lat tkwiłem jedną nogą
w telewizji. Trafiłem do „Panora‑
my”. Jest mi tam dobrze.
Podstawą mojego warsztatu jest
fakt, że sam piszę wszystkie teksty,
które wypowiadam na antenie. Po
prostu nie potrafię przeczytać cu‑
dzego tekstu. Konstruując je, wy‑
chodzę z założenia, że widz lub słu‑
chacz ma tylko jedną szansę. Media
elektroniczne to nie gazeta, nad
którą można się pochylić. Zdanie
wypowiedziane w telewizji, już nie
wróci. Chcę, by teksty były zrozu‑
miałe dla każdego widza, nawet dla
sędziwej babci z małej wioski na
Zamojszczyźnie. Dlatego dopiesz‑
czam je godzinami, wygładzam do
ostatniej chwili. Kiedy się już tak
namęczę, kiedy postawię ostatnią
kropkę, to w zasadzie mógłbym
pójść do domu, bo właściwa robota
już została wykonana. Wygłoszenie
tych zdań na antenie to już tylko
konsekwencja wielogodzinnej pra‑
cy, coś tak naturalnego, jak oddy‑
chanie. Moimi nauczycielami byli
najlepsi spikerzy Polskiego Radia,
mówiący piękną, bezbłędną polsz‑
czyzną. To oni uświadomili mi, że
szybkie czytanie wcale nie polega
na szybkim wygłaszaniu zdań, ale
na stawianiu lekko przesadnych
akcentów logicznych i podbitej
emocji. Dziś już nieliczni tak mó‑
wią. W tym sensie jestem reliktem
przeszłości (śmiech).
Wielu dziennikarzy z mojego
pokolenia wykorzystało swoje
doświadczenie, tworząc w latach
przełomu prywatne media. Nigdy
nie żałowałem, że nie wziąłem
w tym udziału. Mam bardzo su‑
rową ocenę mediów komercyjnych
w Polsce. Szanuję ich warsztat
i tempo, ale przeraża mnie ogłupia‑
jąca papka, jaką serwują prywatni
nadawcy. Widz nie staje się przez
to lepszy. Podchodzę do tego fachu
bardziej serio. Uważam, że telewi‑
zja jest po to, by ludzi edukować,
by podnosić ich poziom wiedzy,
by wyjaśniać im świat. Media ko‑
mercyjne są niewolnikami szmalu.
A ja jakoś nie widzę siebie w roli
maszynki do robienia pieniędzy. 
| 05 |
Podniecenie
fot. Henryk Rosiak, PAP/CAF
i strach
Nikt nie wiedział, jak to się skończy – mówią
dziennikarze o wydarzeniach sprzed dwudziestu
lat, kiedy na początku kwietnia 1989 roku po
ustaleniach Okrągłego Stołu rozpoczęła się walka
o głosy społeczeństwa w wyborach do pierwszego
w powojennej Polsce dwuizbowego parlamentu.
Kampania wyborcza była bezpardonowa.
Areną walki były przede wszystkim media.
Proletariusze kontra
związkowcy
„Gazeta Wyborcza” w 1989 roku
uważana była za pismo sensacyjne,
„popołudniówkę” wydawaną rano.
Na zdjęciu: Okładka tygodnika
„Karuzela”. Lekturą posłów
sejmu kontraktowego obok
“Gazety Wyborczej” był tygodnik
“Karuzela”, 12 września 1989 roku.
| 06 |
| Maciej Wapiński
Runie czy nie runie
W poniedziałek, 8 maja 1989 roku, ukazał
się pierwszy numer „Gazety Wyborczej”. Na
otwarciu umieszczono duże zdjęcie Lecha
Wałęsy z podpisem: „Żeby było inaczej, mu‑
simy wygrać te wybory”. Pod logiem i stopką
redakcyjną wypisano hasło: „Nie ma wolno‑
ści bez Solidarności”. – Naszym zadaniem
było przekonanie Polaków, że muszą iść na
wybory i jak są one ważne – nie ukrywa Ja‑
cek Żakowski, który brał udział w tworzeniu
raczkującej „Wyborczej”.
– Nastroje były nacechowane pewną ambi‑
walencją. Z jednej strony były nadzieje, że
wreszcie coś się ruszyło: dostaliśmy moż‑
liwość wydawania „Gazety Wyborczej”
i nagrywania audycji do radia – opowiada.
– Z drugiej strony wciąż czuliśmy niepokój,
że to wszystko runie – dodaje. To uczucie za‑
wieszenia i ciągły brak pewności, czy wybory
nie są podstępem „czerwonych”, powtarza się
we wspomnieniach praktycznie wszystkich
sprzyjających opozycji dziennikarzy pamię‑
tających tamten czas.
Po przeciwnej stronie medialnej wojny był
organ PZPR – „Trybuna Ludu”. Właściwie od
razu partyjna gazeta zaczęła atakować „Wy‑
borczą”. 13 maja w „Gazecie” ukazał się tekst,
w którym ujawniono, że premier Mieczysław
Rakowski namawiał naczelników miast i gmin
do wspierania kandydatów PZPR. „We wszyst‑
kich cywilizowanych krajach organy władzy
państwowej zachowują pełną neutralność wo‑
bec wyborów, traktując jednakowo wszystkie
rywalizujące strony” – pisała „Gazeta”. „Try‑
buna” natychmiast zaatakowała zespół kon‑
kurencyjnej redakcji. «„Gazeta Wyborcza”
do roli czołówki wyniosła tekst imputujący
premierowi Rakowskiemu, że ten dopuścił
się „bardzo poważnego naruszenia zasad wy‑
borczych”. (…) Już sam tytuł „Państwo partii
czy państwo narodu” sugeruje, że oczywiście
jest to państwo „partii”. Tak jakby w admi‑
nistracji państwowej nie było bezpartyjnych,
ZSL-owców, członków SD (...). W końcu sama
GW wszystkich „nie swoich” wrzuca do jed‑
nego worka. Wiadomo też, że sympatyzują
z inną administracją, bynajmniej nie między
Bugiem a Odrą» – pisał Waldemar Mickiewicz
w artykule „Chwytliwy tytuł – fałszywa treść”.
Wyborcza drukowała się
w tym samym budynku
W rzeczywistości zespół redakcyjny nie był
aż tak wrogi wobec „Wyborczej”, jak można
by sądzić, czytając agresywną publicystykę
na stronach dziennika PZPR. – Nagle poja‑
wiła się zupełnie niezależna gazeta, z bardzo
radykalnymi artykułami. To było coś nowego
– wspomina Włodzimierz Pajdziński, który
w 1989 roku był sekretarzem redakcji „Try‑
buny Ludu”. – Część pracowników redakcji
nawet sympatyzowała z Solidarnością, sam
miałem kolegów w „Wyborczej”. A zresztą
spotykaliśmy się razem, bo „GW” drukowała
się w Domu Słowa Polskiego, w którym mie‑
ściła się siedziba „Trybuny” – opowiada.
– Ogromna większość redakcji pozytywnie
przyjęła ustalenia Okrągłego Stołu. Prawie
wszyscy uważali, że ówczesny system się
przeżył, ale nie chcieliśmy zbyt radykalnych
czy gwałtownych zmian – zastrzega Pajdziń‑
ski. Nawet jeżeli nie podobało się to dzien‑
nikarzom, gazeta partyjna musiała spełnić
swoją powinność. W „TL” pojawiła się stała
rubryka „Gazet(k)a Wyborcza”. Publicyści
„Trybuny” zjadliwie komentowali w niej tek‑
sty z „Wyborczej”, próbując ośmieszyć dzien‑
nikarzy konkurencyjnego dziennika. – W re‑
dakcji był oczywiście „beton partyjny”, który
robił wszystko, by zniechęcić czytelników do
Solidarności – tłumaczy Pajdziński.
Nie wszyscy wybierają
nie wszystkich
Zarówno dziennikarze „GW” jak i „TL” moc‑
no opowiadali się po jednej ze stron. Inaczej
było w przypadku pisma, które było symbolem
względnej ostoi wolnego słowa w smutnych
czasach PRL. Mowa o „Tygodniku Powszech‑
nym”. Choć zespół redakcyjny zdecydowanie
był za Solidarnością, dziennikarze unikali
bezkrytycznego popierania obozu Wałęsy,
jak to było w przypadku „Wyborczej”.
«Wybory do parlamentu w krajach nowocze‑
snej demokracji różnią się w sposób zasad‑
niczy od wszystkich innych sytuacji wybor‑
czych. Różnią się tym, że wszyscy wybierają
spośród wszystkich (…). Wybory, do jakich
pójdziemy w Polsce w czerwcu, nie będą
z tego punktu widzenia wyborami demokra‑
tycznymi. Nie będą, ponieważ w rezultacie
politycznego podziału mandatów nie wszy‑
scy będą wybierali nie wszystkich» – przy‑
pominał w wydaniu „Tygodnika” z 21 maja
1989 roku Marcin Król. Taka spokojna i wy‑
ważona publicystyka dominowała przez cały
okres przed wyborami.
Głos rozsądku
Jak podkreślają dziennikarze związani
wówczas z „Tygodnikiem”, redakcja chciała
przede wszystkim chronić niezależności pi‑
sma. – Chcieliśmy przede wszystkim uniknąć
upolitycznienia – mówi Krzysztof Kozłowski,
wieloletni zastępca redaktora naczelnego
w „Tygodniku”. Sam wówczas odsunął się od
pracy redakcyjnej, gdyż kandydował w wybo‑
rach do senatu. – Nie chcieliśmy być niczyim
organem, by zachować niezależność. Kiepsko
nam to wyszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę, to
co się działo już po wyborach – przypomina.
temat numeru | Media a wybory 4 czerwca
fot. Damazy Kwiatkowski/PAP
Media a wybory 4 czerwca | temat numeru
Podczas obrad Okrągłego Stołu ustalono, że redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej” zostanie Adam Michnik.
Okres po wyborach czerwcowych
to czas, gdy przedstawiciele
mediów zaczynali rozumieć,
czym jest wolność słowa
i jak należy z niej korzystać.
– Zaczynali uczyć się swojej
niezależności, odróżniać dobro
od zła – wspomina Najder. Wciąż
wisiał nad nimi Urząd Kontroli
Publikacji i Widowisk, choć
w istocie już nie funkcjonował.
Na początku 1989 roku do redakcji
„Tygodnika Powszechnego” dotarł
tekst Zbigniewa Brzezińskiego,
uznanego amerykańskiego
politologa polskiego pochodzenia,
który głośno popierał Solidarność.
Nikomu nawet nie śniło się, by
drukować jego teksty w oficjalnym
obiegu. – Redaktor Turowicz
powielił tekst na potrzeby
wewnątrzredakcyjne. Zapewne
przez nieuwagę zawiozłem tekst
do cenzora. Później zadzwonił, że
muszą pomyśleć, zanim zezwolą
na druk – opowiada Burnetko.
Wszyscy byli zszokowani taką
reakcją. – Zezwolili na puszczenie
tekstu Brzezińskiego
– mówi Burnetko.
Faktycznie, podczas przeglądania wydania
„Tygodnika” z tamtego okresu widać, że dla
dziennikarzy tego pisma wygrana Solidar‑
ności był jedynym sposobem na odzyskanie
niepodległości. – Przypominaliśmy, że nie
idziemy po władzę, lecz by być silną opozycją.
Dziennikarze byli dość powściągliwi, między
innymi dlatego, że nie chcieli popierać „swo‑
ich”, czyli osób związanych z „Tygodnikiem”
i jednocześnie starających się o miejsce w par‑
lamencie – tłumaczy Kozłowski.
Kampania trwała więc w najlepsze. „Trybu‑
na” zapełniała każdą wolną przestrzeń na
kolumnach hasłami w stylu „Głos na koalicję
– to głos za spokojem w kraju!”. Redaktorzy
„Wyborczej” mieli znacznie większą fantazję
w tworzeniu zgrabnych bon motów. «Nie gło‑
sując przez lenistwo, oddasz mandat komuni‑
stom» czy «By kryzysu przyszedł kres, popie‑
rajmy panią „S”» – to tylko niektóre z nich.
Pełna mobilizacja
Tymczasem 4 czerwca był coraz bliżej. W kra‑
ju czuć było niesamowite napięcie, niepew‑
ność, nawet strach. Nikt nie wiedział, co się
stanie. Ludzie zadawali sobie pytanie, jak da‑
leko mogą posunąć się komuniści, by utrzy‑
mać władzę. Porozumienia wynegocjowane
przy Okrągłym Stole mogły być zerwane
w każdej chwili. I w końcu stało się. «Dzię‑
kujemy, kochani. Dziękujemy wszystkim,
którzy pomogli Solidarności w kampanii. To
dzięki Wam, dziesiątkom tysięcy bezimien‑
nych przyjaciół z każdego zakątka Polski
wygraliśmy tę kampanię i te wybory» – ob‑
wieszczała „Wyborcza” 5 czerwca.
«Według wstępnych obliczeń frekwencja
w wyborach wyniosła 62,11 proc.» – precy‑
zowała „TL”. Napięcie wisiało w powietrzu.
– Była wtedy pełna mobilizacja. Wszyscy
byliśmy w redakcji, poza tymi reporterami,
którzy siedzieli w poszczególnych punktach
wyborczych – opowiada Pajdziński.
Choć oficjalne wyniki głosowania nie były
wówczas jeszcze znane, opozycja i tak wie‑
działa, że zwyciężyła. „Cudu nad urną” nie
było. Wiadomość o wyborach na „jedynkach”
miały wszystkie dzienniki. W tle majaczyła
gdzieś informacja o masakrze na placu Tie‑
nanmen, który, tak jak wybory w Polsce, miał
się stać symbolem walki z komunizmem.
„Bibuła” w koszarach
Ciekawą perspektywę czerwcowych wybo‑
rów miał Krzysztof Burnetko, dziennikarz
„Tygodnika Powszechnego”, który wtedy
przebywał na obowiązkowym szkoleniu woj‑
skowym. – W pobliżu jednostki był kiosk,
przeznaczony zarówno dla cywilów jak
i żołnierzy – mówi. Trafiały do niego trzy
egzemplarze „Wyborczej”. Natychmiast two‑
rzyły się kolejki, wojskowi dosłownie roz‑
chwytywali „Gazetę”. Tylko oficerowie poli‑
tyczni spoglądali na to krzywym okiem. – Po
wygranej Solidarności okazało się, że i tak
byli za opozycją – śmieje się Burnetko. Gdy
wkrótce po wyborach opuścił koszary, zastał
już zupełnie inny kraj.
„Uzupełnij drużynę Wałęsy”
Wiadomo było już, jak będzie wyglądać
pierwszy dwuizbowy parlament w powojen‑
nej Polsce. – Okazało się, że Solidarność wy‑
grała wszystko, co mogła wygrać – wspomi‑
na Jacek Żakowski. – Wybory były uczciwe
i rzetelne, nie były jednak demokratyczne.
O podziale mandatów decydowano nie przy
urnach, a wcześniej w Magdalence – przy‑
pominał Maciej Kozłowski w „Tygodniku
Powszechnym”, komentując drugą turę, pie‑
czętującą zwycięstwo.
Nawet w obozie prosolidarnościowym nie
było takiego hurraoptymizmu, jak można by
sądzić po tekstach w „Wyborczej”. – Nie mie‑
liśmy momentu spokojnego triumfu. Cały
czas nie wiedzieliśmy, jak trwały jest rodzący
się wówczas system – mówi Żakowski.
Niepewność to uczucie towarzyszące wów‑
czas wszystkim. – W kraju panowało wtedy
ogromne podniecenie i jednocześnie strach,
co będzie dalej – wspomina prof. Zdzisław
Najder, były dyrektor Radia Wolna Europa.
Z kraju na stałe wyjechał jeszcze pod koniec
lat 50. Na wydarzenia w Polsce patrzył z per‑
spektywy wielu lat emigracji.
Pętla na szyi
Najder wrócił do kraju na początku 1990
roku, gdy polskie władze anulowały mu wy‑
rok śmierci, wydany w 1983 r. za rzekomą
współpracę z wywiadem amerykańskim.
Postawę mediów po wyborach czerwcowych
wspomina raczej pozytywnie, choć nie obe‑
szło się bez zgrzytów. – Przeprowadzono ze
mną mnóstwo wywiadów. Dziennikarze py‑
tali, jak to jest żyć z pętlą na szyi – opowiada.
– Ludzie korzystali z możliwości zadawania
pytań, które wcześniej nikomu nawet nie
przychodziły do głowy – tłumaczy.
Okres po wyborach czerwcowych to czas,
gdy przedstawiciele mediów zaczynali rozu‑
mieć, czym jest wolność słowa i jak należy
z niej korzystać. – Zaczynali wtedy uczyć się
swojej niezależności, odróżniać dobro od zła
– wspomina Najder. Musieli również po‑
konać stare przyzwyczajenia: teoretycznie
wciąż wisiał nad nimi Urząd Kontroli Publi‑
kacji i Widowisk, choć w istocie już wówczas
nie funkcjonował. Oficjalnie zlikwidowano
go dopiero w kwietniu 1990 roku.
– Cenzura zaczęła się sama rozpadać jeszcze
przed wyborami – mówi Krzysztof Burnet‑
ko. Do jego obowiązków w „Tygodniku Po‑
wszechnym” należało m.in. przygotowanie
tekstów dla cenzury. Na początku 1989 roku
do redakcji dotarł tekst Zbigniewa Brzeziń‑
skiego, uznanego amerykańskiego politologa
polskiego pochodzenia, który głośno popie‑
rał Solidarność. Był wówczas persona non
grata w krajach bloku wschodniego, a zwłasz‑
cza w Polsce. Nikomu nawet nie śniło się, by
drukować jego teksty w oficjalnym obiegu:
samo nazwisko automatycznie wykluczało
możliwość publikacji. – Redaktor Turowicz
powielił tekst na potrzeby wewnątrzredakcyj‑
ne. Zapewne przez nieuwagę zawiozłem tekst
do cenzora. Później zadzwonił, że muszą po‑
myśleć, zanim zezwolą na druk – opowiada
Burnetko. Wszyscy byli zszokowani taką re‑
akcją: był to po prostu czysty absurd. Ale cze‑
kali. – Po dwóch tygodniach zezwolili nam na
puszczenie tekstu Brzezińskiego – mówi Bur‑
netko. Tak rozpadała się misternie budowana
przez wiele lat machina kontroli prasy.
Przykazania i sygnały
Nie do końca było wiadomo, co dalej z pra‑
są związaną z rozpadającym się powoli sys‑
temem. – Cały czas istniały media postko‑
munistyczne, których dziennikarze nie do
końca cieszyli się ze zmian. Podchodzili do
nich bardzo nieufnie. Bali się utraty swojej
pozycji – przypomina Żakowski.
„Stara” prasa nie traciła jednak werwy. Kazi‑
mierz Koźniewski z „Trybuny Ludu” w arty‑
kule z 8 lipca (cztery dni po ukonstytuowaniu
się parlamentu) postawił tezę, jakoby „Wy‑
borcza” po drugiej turze wyborów „narodziła
się na nowo”. «Fakty są faktami: Gazeta Wy‑
borcza Komitetu Obywatelskiego „S” spełni‑
ła swą agitacyjną powinność(...). Była, rzecz
ujmując najprościej, wydawaną wcześnie
rano tak zwaną „popołudniówką”. Gazetą
krótkich tekstów o nikłej wartości publicy‑
stycznej, raczej sygnałów i przykazań aniżeli
refleksji i analiz, dobrze i zwięźle redagowa‑
nych informacji najbardziej stronniczych
i agitacyjnych» – pisał. Według Koźniewskie‑
go, po zwycięstwie Solidarności „Wyborcza”
strąciła swój stricte polityczny charakter, jed‑
nak wciąż uważał ją za gazetę „sensacyjną”.
– Baliśmy się tego, co stanie się z „Trybuną
Ludu” – przyznaje Pajdziński. – Wszyscy
zdawali sobie sprawę, że gazeta nie będzie
mogła ukazywać się w dotychczasowej for‑
mie. Musieliśmy odnaleźć się w nowej rze‑
czywistości – dodaje.
Na początku 1990 roku „Trybuna Ludu”
przekształciła się w „Trybunę Kongresową”,
a później w „Trybunę”.
Od tego czasu minęło 20 lat. Niemal do‑
kładnie w rocznicę tamtych czerwcowych
wyborów odbywa się elekcja posłów do Par‑
lamentu Europejskiego. To już zupełnie inne
wybory, inna kampania i inny parlament.
Państwo bezpowrotnie straciło monopol na
informację. 
| 07 |
temat numeru | Historyczny 1989 rok
fot. Maciej Macierzyński/PAP
Wybory czerwcowe:
wygrane czy przegrane?
| Z prof. Markiem Jabłonowskim
rozmawia Magdalena Wasyłeczko
Aleksander Hall twierdził,
że przy Okrągłym Stole
wynegocjowano władzę dla
dotychczas rządzących – tym
razem z udziałem opozycji.
Opozycja miała potencjalne
35 proc. w Sejmie i 100
proc. w Senacie. Jednak
po stronie partyjnej było
pozostałe 65 proc. w niższej
izbie parlamentu i mocny
prezydent. Gdzie zatem
– w świetle ustaleń tego
kontraktu – skupiał się
ośrodek władzy?
Władzę ma ten, kto ma instru‑
menty do kontrolowania państwa.
Instrumenty były oczywiście po
stronie partyjno-rządowej: wojsko,
Ministerstwo Spraw Wewnętrz‑
nych, wszelkiego rodzaju służby.
Już nie mówiąc o tym, że na obsza‑
rze państwa polskiego stacjonowa‑
ło wojsko radzieckie. Ta sytuacja
była więc niezwykle delikatna.
Więc twierdzenia, że opozycja mo‑
gła przejąć władzę na przykład
w stu procentach w 1989 r. to jak
opowiadanie bajek...
Może niekoniecznie
w stu procentach, ale
wynegocjować korzystniejsze
warunki tego kontraktu?
Opozycja miała karty, którymi
mogła grać: niezadowolenie
społeczne, fatalna sytuacja
gospodarcza...
Ależ oczywiście. I tylko dlatego
właśnie strona partyjno-rządowa
z tą opozycją rozmawiała. Ja zresz‑
tą stoję na stanowisku, że to nie
jakieś względy polityczne czy ja‑
kiekolwiek inne wpłynęły na to, że
strona partyjna usiadła do tych ro‑
kowań, a katastrofalna sytuacja go‑
spodarcza, cały szereg nieudanych
reform, które można by wykazać
w całej dekadzie lat 80. Chociaż‑
by reforma zaproponowana przez
premiera Messnera i prof. Sadow‑
skiego oraz nieudane referendum
w tej sprawie bardzo dobitnie tego
dowodzą. A potem reformy rządu
Rakowskiego, który w modernizo‑
waniu i zmianach gospodarki po‑
szedł dalej niż rząd Balcerowicza.
Jednak nic to nie dało. Jeżeli nie ma
| 08 |
poparcia społecznego dla tego, co
robi władza, jeżeli nie ma ona moż‑
liwości przeprowadzenia do końca
swoich zamiarów – jakie by one
nie były – to ten rząd po prostu nie
może funkcjonować i ekipa, która
w tym kraju sprawowała władzę
kilkadziesiąt lat, doszła właśnie do
takiego momentu. Postanowiono
się tą władzą podzielić. Natomiast
na pytanie, „czy można było ina‑
czej”, odpowiem: „być może można
było”. Ale to jest pytanie z zakresu
„co by było, gdyby było”. Takich
pytań w nauce się nie zadaje.
Tak, postanowiono formalnie
podzielić się władzą. Czy
jednak sukces opozycji
w wyborach nie był
paradoksalnie jej porażką?
Mimo wszystko obóz
Solidarności brał na siebie
współodpowiedzialność
za nieudolne rządy ciągle
realnie sprawowane przez
poprzednią ekipę.
To jest kwestia wyborów i decyzji
politycznych. Można było, można
nie było. Niedługo po wyborach
stworzono rząd Mazowieckiego,
w którego składzie byli jeszcze
ministrowie Siwicki czy Kiszczak,
kontrolujący resorty siłowe. Do‑
piero później znaleźli się tam wice‑
ministrowie z obozu Solidarności:
Kozłowski na czele MSW, Onysz‑
kiewicz i obecny marszałek Sejmu
Bronisław Komorowski jako wi‑
ceministrowie w Ministerstwie
Obrony Narodowej. Po jakimś cza‑
sie ponownie zaistniały warunki
do zdymisjonowania kolejnych mi‑
nistrów z poprzedniego reżimu.
Metodą małych kroków...
Inaczej nie było można. Polska
w roku 1989 przeszła przez ucho
igielne rewolucji bez rewolucyjnych
konsekwencji, bez przelewu krwi.
To jest w naszej historii rzecz nie‑
bywała, w ogóle niezwykle rzadko
spotykana.
Czy przypadek nie odegrał
w tym wszystkim większej
roli aniżeli przemyślana
taktyka? Przecież nikt nie
przewidział chociażby tego,
że koalicja rządząca zacznie
się rozpadać i w związku
z tym będzie możliwe
utworzenie rządu
Mazowieckiego.
Oczywiście, że w czasie negocjacji
– czy to wcześniej w Magdalence,
czy potem przy Okrągłym Stole –
ludzie ci ani po jednej, ani po dru‑
giej stronie nie zdawali sobie sprawy
z konsekwencji. Nawet w momen‑
cie podpisywania umowy na po‑
czątku kwietnia. Proszę zwrócić
uwagę, że Solidarność (jesteśmy
już przy szczegółach, ale zawsze
lepiej pokazać jakiś przykład) przy
Okrągłym Stole w podstoliku po‑
święconym gospodarce i polityce
społecznej dążyła w szalonym stop‑
niu do indeksacji. Mamy inflację,
w roku 1989 nawet hiperinflację.
W takim razie stronie społecznej
bardzo na tym zależy, aby – jako że
zamrożono ceny – zamrozić także
płace. Odpowiednie uzgodnienia
zostały w końcu zapisane, co było
ogłoszone jako największy sukces
strony opozycyjnej. Natomiast
OPZZ Miodowicza tak walczył
o prawa ludzi pracy, że nawet tego
nie podpisał z chęci wynegocjowa‑
nia lepszych warunków. W końcu
– odciął się od tych ustaleń. Minęły
dwa miesiące, Mazowiecki zosta‑
je premierem, zaprasza do rządu
Leszka Balcerowicza. Co mówi
mu Balcerowicz w czasie pierwszej
rozmowy? „Panie Premierze, niech
pan zapomni o indeksacji. Nie‑
możliwością jest, aby tego rodzaju
rozwiązanie przyjąć w momencie,
gdy mamy w jakikolwiek sposób
uzdrowić gospodarkę”. I rząd mu‑
siał wycofać się z tej indeksacji.
Chcę tym samym pokazać, że pew‑
ne myślenie o państwie, polityce
(w tym gospodarczej), które miało
miejsce przy Okrągłym Stole w cią‑
gu paru miesięcy, musiało zostać
prawie w całości przewartościo‑
wane. Właśnie przez to, że wzięto
odpowiedzialność za państwo.
A w jakim stopniu opozycja
była przygotowana pod
względem organizacyjnym
i merytorycznym na udział
w rządzeniu państwem?
Była słabo przygotowana. Powie‑
działbym więcej – każda ekipa
przejmująca władzę w tym kraju
różne rzeczy opowiada, a potem
okazuje się słabo przygotowana.
Rząd Mazowieckiego był rządem
ludzi dobrej woli o wielkim popar‑
ciu społecznym i w związku z tym
mogącym zrobić nieco więcej. Tak
nam się trafiło w historii, że do tego
rządu weszła grupa ludzi, która na‑
prawdę chciała coś zmienić. Oni na‑
prawdę chcieli zreformować Polskę.
Chcieć, nie znaczy móc...
Proszę zwrócić uwagę – w dużej
części przypadków politycy spra‑
wują swoje urzędy po to, żeby je
sprawować. Nie są zainteresowani
żadnymi wielkimi zmianami. Ta‑
kich przykładów mamy dookoła
wiele. Natomiast rząd Mazowiec‑
kiego w ciągu trzech miesięcy,
pomiędzy wrześniem a grudniem
1989 r., przygotował pakiet ustaw
(po ich przyjęciu nazwanych „pla‑
nem Balcerowicza”). Te 11 ustaw
zmieniło całkowicie oblicze Polski.
Z gospodarki nakazowo-rozdziel‑
czej, tkwiącej wszystkimi swoimi
korzeniami w poprzednim syste‑
mie, przeszliśmy do gospodarki
wolnorynkowej. Powiem więcej
– i tutaj można mieć zarzut do
Leszka Balcerowicza – gdyby on
w 1989 r. poszedł pół kroku da‑
lej i na przykład w pakiecie ustaw
przedstawionym kontraktowemu
Sejmowi zawarł ustawę mówiąca
o podatku liniowym, o którym od
lat dwudziestu mówią w tym kraju
wszystkie rządy po kolei... Jest pra‑
wie pewne, że taka ustawa została‑
by przegłosowana i od lat dwudzie‑
stu mielibyśmy podatek liniowy.
Dzisiaj go nie mamy i możliwe, że
przez najbliższe 20 lat mieć nie bę‑
dziemy. Zatem w ciągu tych trzech
miesięcy była i wola, i decyzja poli‑
tyczna ze strony rządu. Na tym po‑
lega wielkość Mazowieckiego, że on
nie przeszkadzał Balcerowiczowi.
A z kolei Balcerowicz i jego ludzie,
zmierzając do reformy, nie mieli
w perspektywie czegoś takiego, co
mają wszyscy politycy. Mianowicie
wizji kolejnych wyborów, przedłu‑
żenia swoich mandatów, dobrej po‑
zycji w rankingach. Nie. Oni chcieli
zrobić reformę i ją zrobili. Po pro‑
stu. Z tego dobrodziejstwa korzy‑
stamy do dzisiaj.
A w jakim stopniu
samodzielna była ta „świeża
krew”, która znalazła się
w rządzie? Jak bardzo
musiała ona polegać na
dotychczas sprawujących
władzę?
Tu trzeba byłoby bardzo dokładnie
rozpoznać poszczególne resorty
czy nawet przyjrzeć się poszcze‑
gólnym osobom – bo rząd to jest
zbiorowisko bardzo różnych ludzi.
Tam, z jednej strony, mieliśmy
wspomnianego Balcerowicza i jego
ekipę. To byli ekonomiści aktywni
już wcześniej. Sam Leszek Balcero‑
wicz taką pierwszą próbę wystąpie‑
nia na forum publicznym z pewną
ideą reformy gospodarczej podjął
już w roku 1981. To nie było tak,
że przyszedł młody, niedoświad‑
czony ekonomista... On myślał już
kategoriami państwa. W 1989 r., to
jest prawie 10 lat później, ci ludzie
mieli już większe doświadczenie,
większy dystans... Popatrzmy też
ze strony bardziej teoretycznej na
technikę rządzenia. Jeśli chodzi
o poukładanie tych podstawowych
klocków, to nie wyważano otwar‑
tych drzwi. Mniej więcej wiedzia‑
no co i jak zrobić. Chodziło właśnie
o wolę polityczną, podjęcie decyzji,
a potem konsekwentnie ich prze‑
prowadzenie.
Wspomniał Pan o myśleniu
w kategoriach państwa
wśród opozycjonistów,
które pojawiło się wraz
z uzyskaniem pewnego
wpływu na władzę w kraju.
Czy oprócz tego były jakieś
inne, uboczne skutki,
związane z tym procesem?
W każdej sferze życia publicznego
możemy dostrzec konsekwencje
tych procesów, które zostały wy‑
zwolone. Przecież rok 1989 nie
spowodował odbudowy Solidarno‑
ści w jej młodzieńczym wymiarze
z roku 1981. Natomiast spowodował
bardzo głębokie przewartościowa‑
nie w myśleniu o państwie w wielu
jego przekrojach. Proszę zobaczyć,
jak wiele zmieniło się w życiu po‑
litycznym kraju. Z jednej strony
procesy dekompozycyjne w PZPR
– tzw. ruch 7 lipca, z drugiej strony
„wybicie się na niepodległość” par‑
tii do tej pory całkowicie zależnych
od PZPR: SD i ZSL. Przecież gdyby
nie te ważne przewartościowania
w sferze psychologii polityki, to ani
prezes Jóźwiak ani Roman Mali‑
nowski, którzy wtedy stali kolejno
na czele tych frakcji, nigdy nie do‑
gadaliby się z Obywatelskim Klu‑
bem Parlamentarnym w sprawie
stworzenia rządu Mazowieckiego.
Chciałabym zauważyć, że
jednocześnie przebiegał
proces dekompozycji obozu
solidarnościowego.
W czerwcu roku następnego
rozpad OKP stał się faktem.
Kiedy doszło do pierwszych
zgrzytów i z czego mogły one
wynikać?
Do pierwszych zgrzytów doszło
chociażby w KOR. Wystarczy
przejrzeć książki Jacka Kuronia,
poczytać „Głos” Macierewicza.
Te podziały pojawiły się na wie‑
le lat przed tym wielkim zwycię‑
stwem. Proszę zwrócić uwagę, że
przy Okrągłym Stole nie ma wielu
przedstawicieli opozycji. Nie ma
Konfederacji Polski Niepodległej
Leszka Moczulskiego. Jest takie
bardzo charakterystyczne zdjęcie,
często powielane w tym roku. De‑
legacja Solidarności z Lechem Wa‑
łęsą na czele wchodzi na salę obrad
w Pałacu Namiestnikowskim.
Instrumenty władzy były oczywiście po stronie partyjno-rządowej: wojsko, ministerstwo spraw
wewnętrznych,wszelkiego rodzaju służby. Już nie mówiąc o tym, że na obszarze państwa polskiego
stacjonowało wojsko radzieckie. Stąd też twierdzenia, że opozycja mogła przejąć władzę na przykład
w stu procentach w 1989 r. to jest opowiadanie bajek... fot: Gdańsk, 4 VI 1989 r. – głosuje Lech Wałęsa.
Przy Okrągłym Stole siedzi już
samotnie jedna osoba. Kto to jest?
Władysław Siła-Nowicki. To jest
członek KOR-u. Obraz ten stanowi
jeden z symboli podziałów. To był
człowiek niegdyś głęboko związany
z tymi środowiskami, potem to po‑
pękało. On, zaproszony na obrady
Okrągłego Stołu, występował już
jakby z innych pozycji.
A jednak możliwe było
zjednoczenie się w obliczu
wyborów czerwcowych.
Czy nie można było
przedłużyć tego stanu?
Nie jestem pewien, czy można mó‑
wić o zjednoczeniu opozycji w obli‑
czu wyborów czerwcowych. Sprawa
pozostaje bardziej skomplikowana.
Proszę zobaczyć, ile było regio‑
nów Solidarności, ilu było liderów.
Z kolei Wałęsa miał rzeczywiście
do wyboru wielu przedstawicie‑
li, wielu szefów regionów, a przy
Okrągłym Stole zdecydował się
właśnie na Władysława Frasyniu‑
ka i Zbigniewa Bujaka. Mówiąc
w uproszczeniu – inni pasowali mu
mniej. To oznacza, że przecież już
wtedy dokonywano różnych wy‑
borów, decydowano się na pewne
alianse. Natomiast zdjęcie z Wałę‑
są służyło temu, żeby ludzie rozpo‑
znawali działaczy opozycji, swego
rodzaju znaczkiem firmowym obo‑
zu solidarnościowego. Większość
z kandydujących do Sejmu była
przecież zupełnie nieznana. Nato‑
miast bardzo prędko, po powoła‑
niu OKP, okazało się, że środowi‑
sko jest głęboko podzielone. Tak
na marginesie – dzisiaj nie mamy
faktycznie żadnej poważnej książ‑
ki czy opracowania, które byłyby
poświęcone właśnie procesowi roz‑
padu czy dezintegracji tego ruchu
społecznego. Przecież to nie była
partia polityczna, a nawet zwią‑
zek zawodowy, którym formalnie
pozostawał. Podobnie jak Solidar‑
ność, był to ruch społeczny. Odwo‑
łując się do teorii, ona też wypełnia
definicję ruchu społecznego.
Dotknął Pan roli
społeczeństwa. W drugiej
turze wyborów czerwcowych
ludzie nie poszli ochoczo
zagłosować na dotychczas
rządzących z przyczyn
oczywistych. Październik
1991 – frekwencja także
nie była rewelacyjna
w pierwszych powojennych
wolnych wyborach
parlamentarnych, zaledwie
43 proc. Z czego tym
razem wynikała bierność
społeczeństwa?
To jest pewna tendencja, utrzymu‑
jąca się w Polsce w ciągu ostatnich
20 lat. Proszę zwrócić uwagę, że
należymy do zbiorowości, które
niezbyt chętnie angażują się w bu‑
dowę społeczeństwa obywatelskie‑
go, skutkiem czego postępuje to
u nas niezmiernie wolno. Proces
ten jest bardzo rozciągnięty w cza‑
sie i zanim dojdziemy do standar‑
dów krajów Europy Zachodniej,
miną dziesiątki lat. Ludzie po pro‑
stu nie uświadamiają sobie tego,
że ich karta wyborcza jest bardzo
istotnym narzędziem w walce
o takie czy inne rozwiązanie. Poza
tym doświadczenia niektórych są
negatywne. Przykładowo bardzo
wiele osób głosowało swego czasu
na Unię Wolności dlatego, że nie
chciało głosować na bardzo ne‑
gatywnie postrzegane przez nich
ZChN. A potem mijają wybory
i Unia Wolności formuje rząd
z ZChNem. „Oszukali, łobuzy!”.
A skoro oszukali, to po co kolej‑
ny raz tracić czas? Upraszczając,
proces kształtowania postaw i za‑
chowań społecznych jest bardzo
rozciągnięty i on będzie trwał – jak
sądzę - przez wiele, wiele lat.
Ale jednak w 1989 r.
w pierwszej turze udało
się zmobilizować większą
część społeczeństwa (62
proc.) niż w 1991 r. Z czego
to wynikało?
Można się tu odwoływać do Sien‑
kiewicza. Polacy mobilizują się
w sytuacjach kryzysowych. Wy‑
bory z 1989 r. nie były wyborami
w takim klasycznym tego słowa
znaczeniu. To było coś w rodzaju
plebiscytu: „za” albo „przeciw”.
I ludzie z tego skorzystali. Proszę
zwrócić uwagę na nasze ostatnie
wybory parlamentarne, kiedy oka‑
zało się, że trzeba wybierać mię‑
dzy PiS a PO. One także nabrały
takiego charakteru. Bardzo wiele
osób poszło do urn nie dlatego, że
rozumiało proces demokratyzacji.
Chodziło o odsunięcie rządu Jaro‑
sława Kaczyńskiego od władzy. Na‑
tomiast w sytuacji bardzo stabilnej
liczba głosujących opada.
A jaki wkład w sukces
obozu Solidarności w 1989 r.
wniosła kampania wyborcza?
Kampania wyborcza była stosun‑
kowo skuteczna. Trzeba przy‑
znać, że już w czasie Okrągłego
Stołu strona solidarnościowa była
względnie dobrze przygotowa‑
na. Przykładowo: w trakcie obrad
i podczas rozmów z reporterami
poszczególni delegaci obozu opo‑
zycyjnego dzierżyli w rękach teczki
z napisem „Solidarność”. Do ka‑
mery szedł jednoznaczny przekaz,
niezależnie od tego, co oni tam
mówili. To hasło wbijało się w pod‑
świadomość. Potem strona spo‑
łeczna dodała jeszcze cały szereg
innych „chwytów”, typu „zdjęcie
z Wałesą”. Strona partyjno-rzą‑
dowa była w tym względzie gorzej
zorganizowana. Wspomnieć nale‑
ży również o olbrzymim zmęczeniu
i niechęci narodu do władzy rzą‑
dzącej przez ostatnie kilkadziesiąt
lat. Dominowała świadomość, że
dłużej tak być nie może. Te wszyst‑
kie czynniki nakładały się na sie‑
bie. Nie można wskazać jednego,
decydującego elementu.
Czy na konferencji
organizowanej 5 czerwca
przez WDiNP należy
spodziewać się jakichś
nowatorskich opracowań?
Pod jakim kątem będą
analizowane wybory
czerwcowe?
Mamy rok 2009. Od wydarzeń,
o których dzisiaj tu mówiliśmy,
minęło 20 lat. Zastosuję takie pro‑
ste i pierwsze porównanie, które
mi się nasuwa – 20 lat trwała także
II Rzeczpospolita, do której wielu
współczesnych polityków tak łatwo
i chętnie się odwołuje, najczęściej
nie mając pojęcia, o czym mówią.
Te 20 lat wydaje mi się przedziałem
czasu absolutnie wystarczającym,
żeby dokonywać – przynajmniej
ze strony środowisk naukowych
– pewnych podsumowań, zmie‑
rzać do odpowiedzi na pytanie,
czym był rok 1989 w dziejach XX
wieku, a nawet szerzej. Ta uroczy‑
stość została niestety ze świado‑
mości społecznej dość skutecznie
wyparta. Natomiast nie zmniejsza
to odpowiedzialności ludzi, którzy
naukowo zajmują się tymi sprawa‑
mi, za podejmowanie tego tematu.
Na WDiNP jest realizowany w tym
roku projekt badawczy „Polski rok
1989. Sukcesy, zaniechania, poraż‑
ki”. Ma on trzy etapy. W pierw‑
szym przygotowaliśmy tom stu‑
diów, który na wydarzenia 1989 r.
patrzy z bardzo wielu perspektyw.
Przy takim umownym „okrągłym
stole” zebrali się przedstawiciele
różnych nauk społecznych: hi‑
storycy, socjolodzy, psycholodzy
społeczni, kulturoznawcy, ludzie
zajmujący się gospodarką. Także
bardzo istotną sprawą, do tej pory
niezgłębianą, a która w tomie znaj‑
dzie godne miejsce, jest popatrze‑
nie na wydarzenia, które nastąpiły
w Polsce, z wielu punktów widze‑
nia z zewnątrz. Przecież – bardzo
łatwo o tym zapominamy – Polska
wtedy zainicjowała te procesy, któ‑
re potem zaistniały w bardzo wie‑
lu krajach. Istotne jest spojrzenie
nie tylko z pozycji Moskwy, Pragi
czy Berlina (co oczywiście będzie
w tym tomie), ale także z punktu
widzenia Budapesztu, Watykanu,
Waszyngtonu czy Pekinu... Drugi
etap natomiast będzie miał miejsce
właśnie 5 czerwca. Zaplanowaliśmy
zorganizowanie w starym BUW-ie
konferencji, na której wspomniany
projekt będzie podstawą do wymia‑
ny poglądów. Zaprosimy na tę sesję
bezpośrednich uczestników wyda‑
rzeń, między innymi prezydenta
Wałęsę, prezydenta Kwaśniewskie‑
go. Może również gości z zagrani‑
cy, jak Hansa Dietricha Genschera,
który spełniał wtedy istotną rolę.
Do zebranych opinii kreatorów
tamtych wydarzeń dodamy doku‑
menty związane z rokiem 1989,
wskazane przez tych, którzy pisali
materiały do tomu I. Dodatkowo ta
druga partia materiałów zostanie
uzupełniona o kalendarium roku
’89, które, pozwoli nam na upo‑
rządkowanie wydarzeń, o których
tutaj mówimy, oraz wzbogaci od
strony merytorycznej planowany
tom. Będzie to druga część publi‑
kacji, którą chcemy wydać w okre‑
sie wakacji, do września najpóźniej,
23-24 września bowiem odbywa się
w Polsce pierwszy Kongres Polito‑
logii. Wówczas wspomniane dwa
tomy ponownie znajdą się na stole
obrad. O ich recenzję poprosiliśmy
wybitnych politologów, history‑
ków. Mamy tym samym na celu za‑
inaugurowanie dyskusji. Poprzez
taki panel poświęcony wydarze‑
niom 1989 roku chcemy zmierzać
do syntezy, czego prób do tej pory
nie podejmowano.
Górnolotny zamiar...
Zobaczymy, jaki będzie efekt, ale
w ten właśnie sposób środowiska
nauki powinny się włączać do
dyskusji społecznej. Nie na tym
rzecz polega, żeby wygłosić w te‑
lewizji 5-sekundową wypowiedź
i zaistnieć na ekranie. Chodzi
o to, żeby coś z tej pracy naprawdę
pozostało. 
fot. Katarzyna Radziszewska
Historyczny 1989 rok | temat numeru
Prof. Marek Jabłonowski
dyrektor Instytutu
Dziennikarstwa WDiNP UW:
Rok 1989 był jednym z zasadniczych momentów w historii
Polski XX wieku. Takich
momentów można wskazać
wiele, ale ten rok jest ważny
z paru względów. To jeden
z kroków na drodze do
stworzenia w Polsce systemu
demokratycznego. Porozumienie Okrągłego Stołu
było porozumieniem elit
opozycji i elity władzy tamtego
okresu. Natomiast wybory
czerwcowe stanowią pewną
nieodwracalną sytuację, gdyż
dowiodły, że ówczesna władza
nie miała prawie żadnego
poparcia w społeczeństwie.
18 czerwca opozycja na wynegocjowanych 161 mandatów
poselskich zdobyła 160, natomiast w Senacie 92 mandaty,
a strona partyjno-rządowa 3.
I to była druzgocąca wygrana
opozycji, która wkrótce po
tym dała jej możliwość ukazania się w „Gazecie Wyborczej”
artykułu „Wasz prezydent,
nasz premier”.
| 09 |
dziennikarstwo |
można użyć takiego słowa – uczciwy. Wie‑
rzyliśmy, że nasi za zbyt mało nie zgodzą się
zapłacić zbyt wysokiej ceny – mówi Krzysztof
Leski. Podkreśla także, że od osobistej chęci
dowiadywania się tego, jak przebiegają roz‑
mowy, ważniejsza była motywacja do możli‑
wie najszybszego przekazania tych informa‑
cji czytelnikom. – Chcieliśmy wiedzieć, jak
to właściwie będzie. Jednak wbrew różnym
teoriom, że wszystko było wcześniej uzgod‑
nione, to szczegóły kontraktu ordynacyjnego
wahały się do ostatniej chwili.
– Dziennikarze solidarnościowi byli nam
kompletnie nieznani – mówi Janina Para‑
dowska. Leski dodaje, że z dziennikarzami,
którzy tak jak on przesiadywali w Hotelu Eu‑
ropejskim, w większości znali się już wcze‑
śniej. To wydarzenie nie miało, wbrew pozo‑
rom, większego wpływu na zacieśnianie się
związków miedzy nimi. – Innych fotorepor‑
terów znałem już wcześniej. Zwłaszcza tych
agencyjnych. Oczywiście, jak zawsze, były ja‑
kieś przepychanki. Jednak, kiedy znalazło się
już dobre miejsce do robienia zdjęć, współ‑
praca układała się całkiem dobrze – żartu‑
je Krzysztof Miller. – Największy ładunek
emocjonalny ma chyba zdjęcie, na którym
uchwyciłem Czesława Kiszczaka witającego
się na inauguracji z Lechem Wałęsą. Również
zdjęcia Adama Michnika i Jacka Kuronia
z obrad są dla mnie ważne.
Obrady okrągłego stołu 1989 roku. Na zdjęciu dzienikarze w biurze prasowym.
Media zachorowały
na świńską grypę
W Polsce odnotowano dwa przypadki zachorowań na grypę
A/H1N1. Oba bardzo łagodne. Mimo to media podniosły alarm,
jakby cały naród był zagrożony śmiertelną epidemią. Dlaczego?
fot. Piotr Polak/PAP
fot.: Damazy Kwiatkowski/PAP
4 czerwca w mediach | temat numeru
Naszym się wierzyło
| Maria Bilińska
| Anna Rasińska
| Leszek Nurzyński
– Każdy news od 1949 do 1989 roku miał za‑
wsze identyczną strukturę: W dniu (dzień ty‑
godnia, dzień miesiąca) odbyło się posiedzenie
(nazwa, instancja). Posiedzeniu przewodni‑
czył (imię, nazwisko, funkcja). W posiedzeniu
wzięli także udział (imię, nazwisko, funkcja;
imię nazwisko, funkcja). Posiedzenie zagaił
(imię, nazwisko, funkcja), który wezwał do
(wydajniejszej pracy na rzecz poprawy bytu
obywateli). Pojęcie newsa w zasadzie nie ist‑
niało i w pewnym sensie pokutuje to po dziś
dzień – wspomina Krzysztof Leski, dzienni‑
karz. Oficjalne media w PRL dla nikogo, kto
chciał mieć możliwość budowania własnej
opinii, nie były dobrym źródłem informacji.
Jasne więc, że kwestia wolności mediów przy
okazji obrad Okrągłego Stołu musiała się po‑
jawić – zarówno z teoretycznego punktu wi‑
dzenia, bo przecież potrzebne były oficjalne
ustalenia w tej sprawie, jak i z praktycznego
– ponieważ obrady i ich rezultaty same przez
się były przedmiotem pracy dziennikarskiej.
Na pałacowych parapetach
i w Europejskim
Do Pałacu Namiestnikowskiego, w którym
toczyły się rozmowy, wstęp mieli jedynie
dziennikarze mediów oficjalnych. – Siedzie‑
liśmy na pałacowych parapetach i przeka‑
zywaliśmy sobie informacje – mówi Janina
Paradowska, wówczas dziennikarka „Życia
Warszawy”. Dziennikarze wywodzący się ze
środowiska opozycyjnego swoją bazę mieli
w Hotelu Europejskim, gdzie spędzali długie
chwile, czekając, aż przyjdzie do nich ktoś, kto
będzie w stanie cokolwiek im opowiedzieć.
– Słowo „dziennikarz” jest tutaj nie do końca
na miejscu. To był jeszcze czas walki. To nie
było dziennikarstwo sensu stricte, byliśmy
niewątpliwie po jednej stronie – podkreśla
Krzysztof Leski, w 1989 roku dziennikarz
„Tygodnika Mazowsze”. – Dla mnie to było
| 10 |
Porozumienia Okrągłego
Stołu przeorały polską
rzeczywistość. Zmieniły
się całkowicie polskie
media, które dziś cieszą
się prawami, o jakich
20 lat temu w Polsce
się nie śniło. Przez te
dwie dekady środowisko
dziennikarskie musiało
się wiele nauczyć, na
rynek wchodzą coraz
młodsi dziennikarze,
niepamiętający tamtych
czasów. Specjalnie im,
ale także pozostałym
czytelnikom, warto
przypomnieć, jak
wyglądały realia
relacjonowania owych
pamiętnych wydarzeń,
które doprowadziły do
wolnych wyborów.
coś zupełnie nieprawdopodobnego! Nigdy
nie wierzyłem, że taki będzie obrót rzeczy.
Zawsze powtarzałem, że to, co robię w pod‑
ziemiu, to nie dla mnie i nie dla moich dzieci.
Myślałem, że w najlepszym wypadku dopiero
moje wnuki zobaczą wolną Polskę.
Z kolei Janina Paradowska zwraca uwagę, że
dla wielu dziennikarzy był to początkowy okres
ich pracy. – To było moje pierwsze poważniej‑
sze polityczne zadanie – mówi. – Byłam trochę
onieśmielona, ale chodziliśmy tam z wielką
ciekawością, choćby po to, żeby otrzeć się
o tych wszystkich ludzi. Leski dodaje, że wraz
ze znajomymi pracy dziennikarskiej uczył się
w podziemiu. Obrady Okrągłego Stołu były
dla nich czymś zupełnie nowym. Krzysztof
Miller, fotoreporter, który dokumentował ob‑
rady, twierdzi, że również dla niego było to
wielkie wydarzenie. – Bez wątpienia zdjęcia
te rozpoczęły moją przygodę z fotografią –
wspomina. Podkreśla jednak, że późniejsze
dwudziestoletnie doświadczenie zawodowe
i zdarzenia, jakie fotografował, sprawiają, że
nie jest w stanie umieścić Okrągłego Stołu
w konkretnym miejscu w hierarchii najważ‑
niejszych, uchwyconych przez niego chwil.
– Najciekawszy był moment, kiedy szef BOR
zaprowadził troje fotoreporterów, w tym mnie,
na balkonik nad salą, w której ustawiony był
okrągły stół – relacjonuje. Wszystkie zdjęcia
okrągłego stołu z siedzącymi negocjatorami
były wykonane właśnie wtedy. – Poza tą minu‑
tą na balkoniku zdjęcia mogliśmy robić tylko
z jednego miejsca na środku. Ale musieliśmy
sobie jakoś radzić, trzeba było udokumentować
możliwie najwięcej – dodaje Miller.
W ciągłym napięciu
Paradowska twierdzi, że w czasie negocjacji
nie wyczuwało się w Pałacu podniosłego na‑
stroju. – Oczywiście, klimat inauguracji był
uroczysty, ale później było już tylko napięcie,
czy dojdzie do porozumienia. Krzysztof Mil‑
ler również wspomina o pewnym napięciu. –
Zastanawialiśmy się, czy to się w ogóle uda
– mówi.
W gorszej sytuacji byli dziennikarze w Ho‑
telu Europejskim. – Notorycznie odczuwali‑
śmy brak informacji, choć trzeba przyznać,
że to uczucie jest w zasadzie immanentną
cechą tego zawodu. Próbowaliśmy jakoś re‑
kompensować je wiarą, że „handel”, do jakie‑
go dojdzie, będzie w miarę – nie wiem, czy
Nie byliśmy bezstronnymi
obserwatorami
– Do rozmów jako takich dostępu nie miał
nikt. Na przekazy „Dziennika Telewizyjne‑
go” nie można było liczyć, bo oni nawet nie
starali się ich robić po dziennikarsku. Mo‑
gliśmy polegać wyłącznie na tym, co usły‑
szeliśmy na konferencjach prasowych od
uczestników obrad. Wierzyło się głównie
naszym – opisuje Leski. Wspomina również,
że konferencje strony społecznej były bardzo
zabawne w związku z ich medialną niepo‑
radnością. Najczęściej w Hotelu pojawiał się
Janusz Onyszkiewicz. Często też przyprowa‑
dzał innych ludzi z poszczególnych stolików
i podstolików. – To właściwie te spotkania
były głównymi źródłami informacji.
– Społeczeństwo na Okrągły Stół patrzy
chłodniej niż politycy, ludzie mają do tego
większy dystans, a politycy tworzą prawdziwą
wojnę – mówi Janina Paradowska. – Nie wi‑
dzę społecznego podziału wobec tej sprawy,
raczej polityczny. Krzysztof Leski również
zwraca uwagę na polityczne sprzeczności.
– Fakt, że osią polskiej polityki po dziś dzień
jest stosunek do tamtych wydarzeń sprawia,
że nie ma mowy o żadnej prawdziwej anali‑
zie, żadnym realnym ustosunkowaniu się do
tego. Są tylko deklaracje polityczne.
– Nie byliśmy bezstronnymi obserwatorami
jakichś tam rozmów między stroną A i stroną B.
Byliśmy świadkami rozmów naszych ludzi
walczących o wolność, demokrację, wolne
wybory i wolność mediów ze zbrodniarzami,
którzy przez tyle lat niszczyli ten kraj – pod‑
sumowuje Leski. Jednocześnie dodaje z ża‑
lem, że nie jest pewien, czy przeciętny widz
może się dzisiaj dowiedzieć z mediów czegoś
konkretnego o Okrągłym Stole. 
Tekst powstał pod kierunkiem redaktora
stażu redakcyjnego, prowadzonego przez
redakcję “PDF”, w ramach przedmiotu
“Warsztat informacji dziennikarskiej”
w Instytucie Dziennikarstwa UW.
Mielec (woj. podkarpackie), 10 maja 2009 roku. Minister zdrowia Ewa Kopacz odwiedziła
przebywającą na oddziale zakaźnym szpitala w Mielcu pacjentkę zarażoną wirusem A/H1N1.
| Szczepan Orłowski
| Kajetan Poznański
| Ruslan Shoshyn
Po raz pierwszy informacja o no‑
wym szczepie wirusa grypy po‑
jawiła się 22 kwietnia w serwisie
„Gazety Pomorskiej”. Na drugi
dzień już wszystkie polskie media
podchwyciły temat. NewsPoint
sporządził statystyki częstotliwo‑
ści pojawiania się hasła „świńska
grypa” w polskich mediach. Liczba
publikacji początkowo codzien‑
nie się potrajała (24 kwietnia – 56,
25 kwietnia – 160, 26 kwietnia
– 509, 27 kwietnia – 1554). Najwię‑
cej wzmianek pojawiło się 28 kwiet‑
nia (1689). Wtedy to dotarły do nas
informacje o przedostaniu się wiru‑
sa do Europy, wzroście liczby zaka‑
żeń w USA i wprowadzeniu stanu
wyjątkowego w stanie Kalifornia.
Następnie częstotliwość zaczęła
spadać, by przy okazji pierwszego
przypadku pojawienia się świńskiej
grypy w naszym kraju (zachorowała
58-letnia Polka), ponownie błyska‑
wicznie wzrosnąć. Obecnie liczba
publikacji na temat świńskiej grypy
ustabilizowała się na poziomie 250350 dziennie.
Niemal wszystkie nowe wiado‑
mości dotyczące wirusa A/H1N1,
podbijane często solidną dawką
emocji, znajdowały miejsce na
czołówkach gazet i programów
informacyjnych. Taki sposób uję‑
cia tematu nie dziwi prof. Macie‑
ja Mrozowskiego, medioznawcy
z Uniwersytetu Warszawskiego: –
Trudno dokładnie określić, gdzie
jest złoty środek między potrzebą
informowania ludzi, by zachowy‑
wali się racjonalnie, a przeryso‑
waniem sprawy, grożącym paniką.
Dopiero jednak przerysowanie
często gwarantuje zainteresowanie
odbiorcy – mówi. Zdaniem Sylwii
Szparkowskiej z „Rzeczpospolitej”,
która przeprowadziła czytelników
tej gazety przez temat grypy, pro‑
blem został wyolbrzymiony przez
Światową Organizację Zdrowia.
Jej komunikaty o rosnącym zagro‑
żeniu pandemią (przyjmowanie
kolejnych poziomów w sześcio‑
stopniowej skali opisującej niebez‑
pieczeństwo) dodawały sytuacji
dramatyzmu. Natomiast komen‑
tarze szefów WHO, które miały
ostudzić emocje, nie wywoływały
już większego zainteresowania
dziennikarzy. – Pytałam naukow‑
ców, dlaczego podnieśli tak duży
alarm w sprawie choroby, której
śmiertelność jest niższa niż przy
sezonowej grypie. Odpowiadali,
że przejęcie części genomu wiru‑
sa zwierzęcego zdarza się wcale
nie tak często, jak nam się wydaje
– raz na 20-30 lat. A więc sytuacja
była niebezpieczna – mówi Szpar‑
kowska i dodaje: – Krótko mówiąc:
w sprawach zdrowotnych czasem
warto podnosić alarm, jeśli to ma
zachęcić ludzi do prozdrowotnych
zachowań. Pierwsze dni z grypą
bez gorączki
Dziennikarze solidarnie przyzna‑
ją, że w pierwszych dniach epide‑
mii skupiali się przede wszystkim
na tym, by przekazać jak najwięcej
praktycznych informacji o wirusie
i samej chorobie. – Nie wiedzie‑
liśmy, na ile choroba jest groźna,
które sposoby jej zapobiegania są
rzeczywiście skuteczne. W mate‑
riałach o A/H1N1 chcieliśmy więc
dać słuchaczom przede wszystkim
pakiet informacji, które ich uspo‑
koją i będą dla nich wskazówką, jak
się zachowywać – mówi Krzysztof
Kiryczuk, wydawca serwisów infor‑
macyjnych w radiu TOK FM. W ten
sposób zareagowała też na pierwsze
wiadomości o grypie „Gazeta Wy‑
borcza”, która wszystkie informa‑
cje o chorobie zebrała w zestawie
krótkich pytań i odpowiedzi opra‑
cowanych na podstawie materiałów
WHO. Niedługo potem media za‑
częły oswajać odbiorców z faktem,
że także Polska będzie musiała
stawić czoła epidemii. Tytuły pra‑
sowe nie pozostawiały wątpliwości:
„Światu zagraża pandemia grypy
z Meksyku” („Polska The Times”
z 26 kwietnia), „Świńska grypa
w Polsce? To nieuniknione”
(„Dziennik” z 27 kwietnia), „Świń‑
ska grypa coraz bliżej Polski” („Me‑
tro”, 27 kwietnia). Ton rzetelnej
informacji nie zdominował jednak
przekazów na długo. Skoro media
zapowiedziały nadchodzącą wielki‑
mi krokami grypę świń, zaczęło się
wielkie odliczanie do potwierdzenia
pierwszego „polskiego” przypadku
zakażenia wirusem.
Wreszcie ktoś
zachorował!
Informację o chorej na grypę 58-lat‑
ce, która trafiła na oddział zakaźny
szpitala powiatowego w Mielcu,
służby sanitarne podały 6 maja
kilka minut po godz. 19. Głównym
rozgrywającym były tego wieczo‑
ru telewizje, które transmitowały
konferencję resortu zdrowia i nie‑
mal od razu zjawiły się pod szpita‑
lem w Mielcu. Czujność zachowały
także gazety – wszystkie zdążyły
z napisaniem dłuższych bądź
krótszych materiałów na ten te‑
mat przed zamknięciem numeru.
Jednak prawdziwe szaleństwo za‑
częło się dzień później. Kobieta
przechodziła grypę na oczach całej
Polski. Media postawiły sobie za
cel wyśledzenie jej rodziny i osób,
z którymi miała kontakt – wszyscy
stanowilipotencjalnezagrożenie.Se‑
bastian Kozłowski, doktor socjologii
z Uniwersytetu Warszawskiego, nie
ma złudzeń co do intencji, jakimi w
tamtych dniach kierowali się dzien‑
nikarze. – Media sugerują się fak‑
Zjawiska
tem, że społeczeństwo lubi słuchać
o tym, co jest przerażające i nie‑
pokojące. Ludzie z przyjemnością
dowiadują się o takich rzeczach,
rozpowszechniają je, plotkują
o tym między sobą. Zdecydowanie
rzadziej rozmawiają o pozytyw‑
nych wydarzeniach. Tłum lubi się
bać – mówi. – Walka o cytowalność
sprawia, że media nastawiają się
przede wszystkim na zdobywanie
sensacyjnego newsa, nie zaś na
stworzenie rzetelnego przekazu
– dodaje Sylwia Szparkowska.
H1N1? To już niemodne
Gorączka wywołana grypą trwała
ponad dwa tygodnie. Po apogeum
medialnej histerii, dziennikarze
– znudzeni świńskim wirusem
– tematowi poświęcali coraz mniej
uwagi, a w jego opracowanie wkładali
znacznie mniej emocji niż na począt‑
ku. – Odeszliśmy od nazwy „świńska
grypa”, zaczęliśmy pisać wyłącznie
o grypie i wirusie A/H1N1. Choro‑
ba ma teraz już mało wspólnego ze
zwierzętami, przenosi się głównie
z człowieka na człowieka. Kiedy mało
wiedzieliśmy o wirusie, ten temat
dostawał nawet 2-3 kolumny w wy‑
daniu. Obecnie nowe informacje na
temat grypy idą do krótkich notek,
na dalsze strony gazety albo wcale
– podsumowuje Łukasz Antkiewicz
z działu krajowego „Dziennika”.
Chociaż dziennikarze w całej Euro‑
pie szybko poczuli, że temat świń‑
skiej grypy został wyeksploatowany,
to jednak efekty ich wcześniejszych
działań pozostawiły ślad m.in.
w kondycji światowej gospodarki.
Swojej decyzji nie cofną już władze
Egiptu, które w czasie największej
histerii zarządziły wybicie wszyst‑
kich świń w obawie przed zaraże‑
niem obywateli wirusem tej choro‑
by. Decyzja wzbudziła powszechne
zdziwienie, tym bardziej, że nie od‑
notowano tam ani jednego przypad‑
ku zachorowania na grypę A/H1N1.
Obopólne straty poniosła też Europa
Zachodnia i Białoruś, która wstrzy‑
mała import mięsa wieprzowego
z krajów Unii objętych epidemią.
Są też jednak wygrani. Za kilka ty‑
godni koncerny farmaceutyczne
wypuszczą na rynek szczepionkę
przeciw świńskiej grypie. Zaintere‑
sowanie jej kupnem już dzisiaj wy‑
raziło większość państw. Będzie się
więc działo, tym bardziej, że WHO
zapowiada kolejną falę zachorowań
jesienią. Tylko o czym będą pisać
dziennikarze, jeżeli wszyscy się za‑
szczepią? Wszyscy? Na szczęście to
niemożliwe. 
Tekst powstał pod kierunkiem redaktora
stażu redakcyjnego, prowadzonego przez
redakcję “PDF”, w ramach przedmiotu
“Warsztat informacji dziennikarskiej”
w Instytucie Dziennikarstwa UW.
reklama
wydawca.com.pl
portal rynku wydawniczego
| 11 |
Zapisz to, Kisch! – Joanna Szczęsna | dziennikarstwo
dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! – Joanna Szczęsna
Tak czy inaczej, nie potrafiłam napisać tego
tekstu za jej życia i to jest jakaś moja klęska,
może nie jako dziennikarza, ale jako czło‑
wieka. Nie zrobiłam jej tego prezentu przed
śmiercią i to boli.
Jakie były pani wrażenia, gdy
przyszła pani do niej po raz pierwszy?
W tekście wspomina pani o napisie
na ścianie „Ściga mnie szajka
Polańskiego i Szpilmana”
i o tym, że jej zdaniem w abażurach
zamontowano kamery.
Miałam poczucie, że znalazłam się w środku
cudzego szaleństwa, cudzej paranoi. Ale nie
mogłam jej oczywiście powiedzieć: jest pani
wariatką.
To jak pani z nią rozmawiała?
Przeważnie słuchałam. Ale próbowałam po‑
szerzać szczeliny w zwartej konstrukcji jej
manii prześladowczej. Jak tylko znalazłam
jakąś lukę w jej rozumowaniu, zaraz się tego
łapałam. Mówiłam, że w różne jej opowieści
nie wierzę. Przekonywałam, że nie wszyst‑
ko, co jej się wydaje, jest prawdą. Taki przy‑
kład: jedno z wydawnictw chciało wznowić
„Sztafetę oszczerców”, a Wiera uznała, że to
pułapka, bo w umowie znalazł się zapis, że
to ona odpowiada za wszystkie roszczenia
osób opisanych w książce. Przy kolejnej wi‑
zycie przywiozłam jej więc fragment mojej
umowy, żeby pokazać, że taki zapis to dziś
standard, że każde wydawnictwo chce się tak
zabezpieczyć. Złościła się, ale myślę, że z cza‑
sem nabrała do mnie zaufania. Gen oszczędności W historii Wiery
Gran zadziwia mnie,
że można z taką
zaciekłością starać
się kogoś pognębić,
nie mając właściwie
dowodów. Mam
wrażenie, że i dziś
przy okazji wyciągania
akt z IPN w podobny
sposób niszczy się
ludzi – mówi Joanna
Szczęsna. | Z Joanna Szczęsną rozmawiała Agnieszka Wójcińska; fotografia: Jan Brykczyński
Jak pani trafiła na historię Wiery
Gran, śpiewaczki z warszawskiego
getta, oskarżonej po wojnie o
kolaborację z Niemcami? Jestem dość oczytana w literaturze dotyczącej
getta warszawskiego i jego funkcjonowania,
wiedziałam o istnieniu kabaretu w kawiarni
„Sztuka”, obiło mi się o uszy nazwisko Wiery,
słyszałam o wysuwanych wobec niej zarzu‑
tach. Ale nie wiem, czy zainteresowałabym
się jej losem – nie jestem miłośniczką piose‑
nek, które śpiewała – gdyby nie doktor Ma‑
rek Edelman. Wiosną 2004 roku Wiera Gran
zadzwoniła do niego z awanturą, że w jakimś
wywiadzie powiedział coś, co – jej zdaniem
– potwierdzało oskarżenia, a przynajmniej
wskazywało, że miała w getcie jakieś kon‑
szachty z Niemcami. Jechałam akurat na
urlop do Paryża i Edelman poprosił mnie,
żebym do niej zatelefonowała, dowiedziała,
co się z nią dzieje i o co chodzi. Udało się pani z nią porozmawiać?
Zadzwoniłam, żeby się umówić, a ona trzy‑
mała mnie przy telefonie ponad godzinę. Nie
| 12 |
sposób było przerwać jej oszalałego mono‑
logu o prześladowaniach, bojkocie, spisku,
które zniszczyły jej karierę i zdrowie. Uznała
zresztą, że – podobnie jak doktor Edelman
– jestem w zmowie z jej prześladowcami.
Gdy próbowałam przemówić się na następny
dzień, oświadczyła: – Rozumiem, przejrza‑
łam panią, teraz musi się pani skontaktować
ze swoimi mocodawcami. Więc rozmawiałam
dalej. Wciągnęło mnie na tyle, że za wszelką
cenę chciałam ją przekonać, że nie mam nic
wspólnego z tymi, którzy ją oskarżali. Wtedy
jeszcze niewiele o niej wiedziałam, nie miałam
pojęcia, jak zachowywała się w getcie. No do‑
brze, myślałam, powiedzmy, że nawet w czasie
wojny romansowała z jakimś Niemcem, ale co
to ma dziś za znaczenie, przecież nawet mor‑
derstwa przedawniają się po 25 latach. Udało się pani ją przekonać
o swojej niewinności?
W końcu się poddałam. A następnego dnia
to ona mnie odnalazła w Paryżu przez zna‑
jomych i przeprosiła. Początkowo wcale nie
byłam pewna, czy będę o niej pisać, po pro‑
stu było mi jej żal, czułam, że przydadzą jej
się rozmowy z kimś życzliwym. Pisze pani jednak w tekście, że
namówienie jej na spotkanie trwało
dwa lata.
Bo w międzyczasie – po archiwalnej kwe‑
rendzie i rozmowach w Paryżu i Warsza‑
wie z wieloma osobami, które znały Wierę
– nabrałam przekonania, że jest absolutnie
niewinna, i że to plotki oraz ludzka bez‑
względność doprowadziły ją do szaleństwa.
Poczułam, że jeśli o tym nie napiszę, krzyw‑
da Wiery nie da mi spokoju.
Do tego, żeby o niej pisać, musiałam się
z nią spotkać. Za każdym razem, kiedy by‑
łam w Paryżu, dzwoniłam, ona jednak wciąż
odmawiała. Kiedyś przez kilka dni nie mo‑
głam się dodzwonić i zdenerwowałam się, że
może coś jej się stało, że potrzebuje pomocy.
Znałam jej adres, więc pojechałam i od kon‑
sjerżki dowiedziałam się, że jest w domu.
Udało mi się porozmawiać z nią przez do‑
mofon. Zaprosiła mnie do siebie. Tak zaczę‑
ły się nasze wielogodzinne rozmowy. Wielogodzinne?
To było kilka spotkań po kilka godzin każde,
u niej w domu. Kazała mi wyciągać z gniazd‑
ka wtyczkę od telefonu i wyłączać światło,
a wszystko to z obawy przed podsłuchem
i filmowaniem ukrytymi kamerami. A potem
mówiła, mówiła, mówiła. Notowałam to po
ciemku, spisywałam od razu po powrocie, bo
bałam się, że później nie odcyfruję swoich
gryzmołów. Przygotowywała się pani jakoś do
tego spotkania, co do którego nawet
nie mogła mieć pani pewności, czy
nastąpi?
Przestudiowałam jej niesamowicie emocjo‑
nalną autobiografię „Sztafeta oszczerców”
i przygotowałam listę pytań. Przeczytałam
wiele wspomnień z getta warszawskiego,
fachowych opracowań o życiu kulturalnym
tamże, a także publikacje naukowe o manii
prześladowczej i psychozie. Kiedy piszę, bar‑
dzo szeroko zarzucam sieć na lektury doty‑
czące tematu. Pani bohaterka zmarła pod koniec
2007 roku. Tekst „Piętno Wiery Gran”
ukazał się na wiosnę 2008.
Wierzyła, że mój tekst ją oczyści i czekała na
niego. Było dla mnie oczywiste, że niewinna,
że jest ofiarą, ale też – osobą szaloną. Oba‑
wiałam się więc, że mój tekst może ją zranić.
A też rozczarować, bo ona chciała, żebym
ja stała się jej mścicielem, napiętnowała jej
prześladowców, Jonasza Turkowa i Władysła‑
wa Szpilmana. A tego ja nie miałam zamiaru
robić, o czym zresztą lojalnie ją uprzedziłam.
Wiera Gran nie była łatwą bohaterką.
Co robić z osobami, które stawiają
taki opór?
Wie pani, jak ktoś jest bardzo chętny i ła‑
twy w rozmowie, to też niedobrze, materia
powinna stawiać opór. Takim trudnym roz‑
mówcą – bo wszystko uważał za zbyt osobiste
i prawie nigdy nie odpowiadał wprost na py‑
tania – był Władysław Kopaliński. W takiej
sytuacji przydaje się metoda, którą nazywam
„okruszki do fartuszka”. Ma tę wadę, że jest
czasochłonna. Inna rzecz, że dobrego portre‑
tu nie da się zrobić tak rach-ciach. No więc
ja przez lata znajomości z Kopalińskim noto‑
wałam wszystko, co mogłoby mi się przydać.
To czasem było jedno zdanko, jakiś mały
trop do sprawdzenia. A ze wszystkiego, co
pisał, starałam się wydusić coś osobistego.
Co nie było łatwe, bo pisywał – jak wiadomo
– głównie encyklopedyczne hasła.
Pisze pani, że przepychała Wierze
ubikację, żeby udowodnić jej, że to
nie kolejna, wymierzona w nią akcja
prześladowców. Często zdarza się
pani tak dalece wchodzić w życie
bohaterów?
No nie aż tak. To był przypadek szczególny,
chciałam wybić ją z jej paranoi. Ale z wielo‑
ma moimi bohaterami łączy mnie więź i po‑
zostaję z nimi w kontakcie. Bo czuję, że oni
jakoś weszli w moje życie i nie mogę ich tak
po prostu porzucić. Co pani chciała przekazać
czytelnikom tym reportażem?
Chciałam przekonać ich, że Wiera jest nie‑
winna, oczyścić jej imię. Ale też pokazać
pewne ogólne mechanizmy funkcjonowania
plotki, pomówienia, oszczerstwa. To cieka‑
we, że oskarżenia wobec Wiery rosły niczym
kula śniegowa: im więcej czasu upływało od
wojny, tym było ich więcej i tym były poważ‑
niejsze. Zaczęło się od rzekomego romansu
z żydowskim współpracownikiem gestapo,
potem już była kochanką Niemców, potem
wydawała Żydów ukrywających się po aryj‑
skiej stronie i tak dalej.
Wreszcie interesowało mnie, jak niesłusz‑
ne oskarżenia mogą zniszczyć czyjeś życie,
bo przecież Wiera od tego właśnie oszalała.
I jeszcze chciałam zrozumieć, skąd wzięła
się w jej wrogach ta niesamowita zaciekłość.
Może to kwestia tego, że ci, którzy ocaleli
z zagłady, musieli mieli sobie coś za złe: nie
przyszli na czas, gdy rodzinę zabierali na
Umslagplatz, nie pożegnali się, nie zrobili
wszystkiego, by ich ocalić. Przeżyli, ale z po‑
tworną traumą, garbem nie do udźwignięcia.
I pewną satysfakcję mogło im dać przekona‑
nie, że ktoś inny zachował się gorzej niż oni. Czyli Wiera Gran stała się kozłem
ofiarnym, który zbierał negatywne
emocje, poczucie winy?
Wierze Gran na pewno nie pomogła olśnie‑
wająca uroda i piękny głos. To budzi zawiść.
A też miała trudny charakter: wyniosła, wy‑
magająca, walącą prawdę prosto z mostu, lu‑
dzi trzymała na dystans.
Jestem absolutnie przekonana o jej niewin‑
ności. A też o tym, że w każdym z nas czai
się szaleństwo. Wystarczy poczucie krzywdy,
długotrwały stres, brak wsparcia i naprawdę
możemy zwariować.
Gdy czytałam pani reportaż, przyszło
mi do głowy, że coś podobnego dzieje
się w ostatnich latach przy okazji
lustracji.
To skojarzenie nasuwa się samo. W przypad‑
ku papierów z IPN-u oskarżenia opierają się
często na podobnie wątłych przesłankach.
Mam poczucie, że cały czas jesteśmy świad‑
kami, jak niszczy się ludziom życie. Nie rozu‑
miem, jak można krzesać w sobie zapał, żeby
kogoś tak pognębić. Portret bohatera to specyficzna forma
reportażu. Co pani zdaniem jest
istotne przy tego typu tekstach?
Empatia. Ale taka, która nie wyłącza kryty‑
cyzmu. Nie mam recepty na reportaże-por‑
trety. Przy każdym tekście wszystko zaczy‑
na się od nowa, a rutyna nie pomaga, raczej
przeszkadza w pisaniu. Na pewno w jakimś
momencie musi się pojawić szkielet kon‑
strukcyjny, wokół którego budujemy histo‑
rię. W przypadku Wiery Gran to były nim
pomówienia i oszczerstwa, które towarzyszy‑
ły jej przez całe życie. Miała pani całe mnóstwo materiałów
– rozmowy ze swoją bohaterką
i świadkami wydarzeń z czasów
wojny, książki historyczne,
dokumenty z ŻIH-u i IPN-u. Jak pani
wybierała to, co znajdzie się
w tekście?
Sztuka pisania to sztuka eliminacji. Zwykle
mam epicki rozmach przy robieniu researchu
i później nieźle się z tym biedzę. Ale uważam,
że aby napisać 10 stron tekstu, trzeba mieć
100 stron notatek i materiałów. Żeby zdanie
niosło to, co chce się przekazać, trzeba wie‑
dzieć dużo więcej, niż może się w tym zdaniu
pomieścić. Pisanie to pewna chemia. Należy
uchwycić właściwą „gęstość” zdania, to jest
stopień nasycenia faktami i informacjami,
a też odpowiednie proporcje w tekście mię‑
dzy opisem, dialogiem, anegdotą, refleksją.
Gdy jest za gęsto, czytelnik się gubi, ale zbyt
cienka zupka też mu nie smakuje.
Do pewnego momentu tekst jest dla mnie
magmą, której nie ogarniam. Jego kształt
wyłania się powoli.
w komputerze, czytam go i redaguję od po‑
czątku. W ostatniej redakcji czytam go sobie
na głos. Jeśli się potykam, mylę, znaczy, że
trzeba coś zmienić. Bo czytanie powinno iść
tak naturalnie, jak oddychanie.
A co z tym, co nie wchodzi do
reportażu?
Często pączkują z tego nowe teksty. Pocho‑
dzę z bardzo oszczędnej rodziny, w której
nic nie mogło się zmarnować. Jak skwaśniał
twarożek, mama robiła leniwe pierogi. Ja nie
lubię gotować, ale też nie lubię, jak coś mi się
marnuje. Kiedy robiłam portret Czerniako‑
wa, zgromadziłam tyle materiału, że dało się
z tego później wykroić tekst o Mordechaju
Rumkowskim, przełożonym starszeństwa
Żydów w Łodzi.
Co panią najbardziej kręci w tym
zawodzie?
Moc, jaką mają słowa. Lata temu napisa‑
łam reportaż „Znajduchy” o prowadzonym
w Wielkopolsce przez małżeństwo psycholo‑
gów domu opieki, w którym znaleźli przystań
najrozmaitsi wykluczeni. Odzew przeszedł
moje najśmielsze oczekiwania: czytelnicy
masowo wpłacali pieniądze, zgłaszali się do
pracy jako wolontariusze, przedsiębiorcy sła‑
li materiały budowlane, a rolnicy – żywność.
Rosło serce.
Ale trzeba też pamiętać, że słowo może nisz‑
czyć. Kiedy czytałam materiały o Wierze
zgromadzone w ŻIH-u, zwróciłam uwagę,
że relacjonując jej proces przed żydowskim
sądem obywatelskim w latach 40., prasa
przytaczała jedynie zeznania tych świadków,
którzy wysuwali pod jej adresem najbardziej
absurdalne oskarżenia. Potem okazało się, że
byli to ludzie niewiarygodni, często w ogóle
nie znali oskarżonej, zaś sąd nie wziął ich ze‑
znań pod uwagę. Tego już jednak w gazetach
nie napisano. Trudno oprzeć się wrażeniu,
że do zawodu dziennikarskiego garną się
i ścierwojady.
No, ale ja wierzę, że słowem też można coś
odwrócić i naprawić. Mam nadzieję, że od
„Piętna Wiery Gran” rozpocznie się proces
jej rehabilitacji w pamięci społecznej. 
Joanna Szczęsna
Reporterka i pisarka. Uczestniczka
konspiracyjnej organizacji Ruch,
związała się z KSS KOR, za co
w 1977 została zwolniona z pracy
w Rozgłośni Harcerskiej.
Współtwórca niezależnej prasy
w Polsce: Biuletynu Informacyjnego
Komitetu Obrony Robotników
(1976 -1980), Prasowej Agencji
Solidarności AS (1982-1989).
Od 1989 pracuje w Gazecie
Wyborczej. Uchodzi za osobę,
która przeforsowała zachowanie
tymczasowego tytułu dziennika
po wyborach 4 czerwca 1989
roku. Wspólnie z Anną Bikont jest
autorką książek: Pamiątkowe
rupiecie, przyjaciele i sny Wisławy
Szymborskiej oraz Lawina
i kamienie. Pisarze wobec
komunizmu, za którą obie autorki
uhonorowano Nagrodą Wielką
Fundacji Kultury w 2007 roku.
tekst: na podstawie Wikipedii
Jak długo trwa ten proces?
Mam – jak mówię – długą rozbiegówkę. Cza‑
sem pierwszy akapit piszę trzy dni, a potem
wyrzucam go do kosza. Ale ze świadomością,
że to był niezbędny proces. Gdy przekraczam
połowę tekstu, praca w jakiś tajemniczy spo‑
sób nabiera przyspieszenia. Zawsze jednak
mam poczucie, że zabrakło mi czasu, stąd
najbardziej dopieszczony jest u mnie począ‑
tek, bo za każdym razem, gdy otwieram tekst
| 13 |
Kolumna Zygmunta | fotografia
PR | Wiwisekcja
ukryta pod spódnicą
| Andrzej Zygmuntowicz
Z nastaniem prasy obficie ilustro‑
wanej fotoreportażami, a stało to
się na początku lat 30. XX wie‑
ku, społeczność światowa otrzy‑
mała wiarygodne źródło wiedzy
o świecie w każdym jego zakątku,
o jego mieszkańcach, ich pomy‑
słach na życie i o relacjach, jakie
tworzą między sobą. Obraz foto‑
graficzny przez bogactwo łatwo
przyswajalnej informacji, obfitość
detali, wieloplanowość, pomaga‑
jącą wędrować oku widza od ogó‑
łu do szczegółu i z powrotem, na
dziesięciolecia zdominował prasę
o charakterze informacyjnym,
a szczególnie tygodniki i miesięcz‑
niki społeczno-polityczne.
Przedruk zdjęć ma charakter edukacyjny
Fotoreportaż
o tematyce
społecznej,
przeżywający trudne
chwile w prasie
ilustrowanej,
niespodziewanie
zawitał do
niektórych tytułów
„modowych”.
Steven Meisel - State of Emergency
Steven Meisel - Makeover Madness
Prywatnie w miejscu
publicznym
Wraz z pojawieniem się telewi‑
zorów, to w nich ulokowało się
źródło wizualnego poznawania
współczesności. Fotoreportaż po‑
woli zaczął znikać z prasy, i to nie
tylko za sprawą łatwiejszego od‑
bierania informacji za pośrednic‑
twem telewizora. W prasie dobili
go reklamodawcy, nieżyczący so‑
bie sąsiedztwa tematów trudnych
i niemiłych obok ich pogodnych
reklam, zapraszających do wygod‑
nego i bezstresowego życia.
I choć dziś fotoreportaż znalazł
dla siebie znacznie lepsze miejsce,
jakim jest Internet, pojawiło się
nowe zagrożenie z dość niespodzie‑
wanej strony. Prawnicy zza oceanu
jako pierwsi, szukając łatwych źró‑
deł dochodów, wykreowali nowy
przepis prawny, który niebywale
ograniczył możliwości działania
fotoreporterów. Według aktualnie
obowiązujących zasad nie wolno
publikować zdjęć ukazujących
człowieka bez uzyskania jego zgo‑
dy na wykorzystanie wizerunku.
Okazuje się, że, będąc w przestrze‑
ni wspólnej, o publicznym charak‑
terze, jak ulica, park, targowisko
czy stadion, obywatel jest tak pry‑
watny, jak u siebie w domu. Także
wtedy, gdy niegodnie załatwia swo‑
je potrzeby fizjologiczne w bramie
czy parku, gdy bije innego, bo taki
| 14 |
Żeby ominąć
ograniczenia
Terry Richardson - Sisley
Prawne ograniczenia są jednym
z istotnych powodów coraz częst‑
szego pojawiania się w prasie,
a także na konkursach fotoreporta‑
żu z World Press Photo czy naszym
Grand Press Photo, materiałów
typowo dokumentalnych, o pro‑
stej budowie, z jednym bohaterem
w centrum kadru. Jest oczywiste,
że bohater wyraził zgodę, bo ina‑
czej tak bliski kontakt fotogra‑
fującego z fotografowanym nie
byłby możliwy. Fotodokumenty
nie opisują zbyt dobrze wielowar‑
stwowości współczesnego życia
w odróżnieniu od fotoreportażu.
Z reguły są statyczne, bez narracji,
z ograniczoną rolą planów i nie
wypunktowują istotnych szczegó‑
łów wzmacniających przekaz. Wie‑
lu tematów nie da się przedstawić
poprzez fotodokument. Prawne
utrudnienia w dostępie do boha‑
terów powodują, że sporo ważnych
tematów pozostaje poza zasięgiem
fotoreporterów.
Okazało się niedawno, że analiza
współczesności może odbywać się
na zupełnie innej płaszczyźnie,
omijającej ograniczenia stawia‑
ne przez prawników. Z pomocą
w opowiadaniu o dzisiejszych re‑
lacjach międzyludzkich przycho‑
dzą, ku powszechnemu zaskocze‑
niu, niektórzy fotografowie mody.
W ogromnej większości zajmują się
dość prostym, acz warsztatowo do‑
skonałym ukazywaniem szat ku‑
sząco dopasowanych do zgrabnych
ciał. Fotografia mody generalnie
wytwarza obrazy lekkie, łatwe
i przyjemne. Jednak zdarzają się
i w niej realizacje niestandardowe,
gdzie przyodzienia pięknych ciał
są tylko pretekstem do poważniej‑
szego zastanawiania się nad dyna‑
micznymi przemianami obyczajo‑
wymi, jakich świadkami jesteśmy
od początku XXI wieku. Magazy‑
ny mody, w powszechnym odczu‑
ciu, nie są miejscami, gdzie szuka
się poważnych materiałów o życiu
dzisiejszego człowieka. Tym więk‑
sze zaskoczenie, że właśnie w nich,
ale tylko w nielicznych tytułach,
znajdziemy zwizualizowane pro‑
blemy współczesności, niemające
dobrego opisu fotoreporterskiego.
Piękno i głębia
Terry Richardson - Sisley
Na reklamowych zdjęciach Terriego
Richardsona, robionych dla znanej
marki Sisley, widać młodych ludzi
dość dobrze sytuowanych, których
jedynym celem jest używanie życia
bez żadnych granic, teraz, zachłan‑
nie, bez oglądania się na nic i niko‑
go. Zabawa do upadłego, do cał‑
kowitej utraty sił, żeby tylko dużo
i szybko się działo. Co potem, nie
ma znaczenia. Kontekst erotycz‑
ny niemal w każdym kadrze, ale
czyż to nie jest prawda życia sporej
grupy młodych i tęsknota pozo‑
stałych? Takie wątki odnajdziemy
i w reportażach, ale nie z taką
mocą, z taką ilością szczegółów,
wyrazistymi gestami i grymasami
twarzy bohaterów goniących za
kuszącą iluzją życia wypełnionego
zabawą. Kadry Richardsona mają
wyraźnie reporterski charakter.
Światło, tak łatwe do manipulo‑
wania w fotografii reklamowej, tu
naturalne, czasem zastosowana
zwykła lampa błyskowa, jak w cza‑
sie robienia pamiątkowych zdjęć
na imprezie.
Życie rodzinne rzadko kiedy staje
się tematem współczesnego re‑
portażu. Szczególnie takie zwy‑
kłe – codzienność żony, męża
i ich dzieci. Gdy nie ma dramatu,
czegoś sensacyjnego, skandalu,
gazeta nie będzie zainteresowa‑
na publikacją takiego „nudnego”
materiału. Steven Klein, czołowy
współczesny fotograf mody, zre‑
alizował rodzinny fotoesej, wyko‑
rzystując znane twarze Brada Pitta
i Angeliny Jolie. Zagrali męża
i żonę z gromadką dzieci (to akurat
ich naturalna codzienność), prze‑
żywających chwile radości, napięć,
niesnasek, czułości i ciepła, jak to
w zwykłej rodzinie bywa. Takich
materiałów fotoreporterzy nie ro‑
bią, bo zwykli obywatele niechęt‑
nie dają się fotografować w trochę
intymnych domowych sytuacjach,
a dodatkowo wydawcy nie chcą
takich zdjęć publikować. Rozbu‑
dowane eseje modowe, będące
obrazem tego, co aktualnie dzieje
się w życiu społecznym, od lat re‑
alizuje Steven Meisel. Jego seria
zdjęć „Asexual Revolution” to po‑
ruszająca wizja zatracania różnic
między kobietami i mężczyznami
i skutków tego procesu dla obu
płci. Esej „Makeover Madness” to
z kolei mocna wizualnie opowieść
o szaleństwie operacji plastycznych,
o uleganiu presji bycia wiecznie
młodym i pięknym, niezależnie od
wszelkich kosztów. Meisel połączył
kadry typowo reporterskie z badań
lekarskich, operacji i odpoczynku
z kadrami klasycznie dokumental‑
nymi, ukazującymi postaci przed
operacją i po niej. A wszystko
w pięknych strojach, wskazujących,
dla kogo takie ryzykowne zabawy
z własnym ciałem są możliwe. Mate‑
riał „State of Emergency” to przej‑
mująca wizja agresji władzy wobec
obywatela pod płaszczykiem walki
z zagrożeniem terrorystycznym.
Zdjęcia zostały zainspirowane pry‑
watnymi fotografiami ‑ wykona‑
nymi przez amerykańskich żołnie‑
rzy pilnujących irackich więźniów
w Abu Ghraib ‑ które to wyciekły
do Internetu i przyczyniły się do
kompromitacji amerykańskiej me‑
tody szerzenia idei wolności wśród
zniewolonych społeczeństw.
Fotografia mody to oczywista sty‑
lizacja, najważniejsze są ciuchy, ale
gdy fotoreporterzy nie mogą nie‑
których tematów ruszyć, to wła‑
śnie ta odległa od rzeczywistości
społecznej gałąź fotografii przy‑
chodzi z pomocą, by żaden ważny
wątek naszego życia nie został po‑
minięty. Pod pięknymi strojami da
się naprawdę dużo przemycić. 
Rzemieślnicy
W ciągu ostatnich kilku miesięcy z On Board PR odeszło blisko
25 proc. załogi. Czy jedna z największych agencji PR w Polsce,
specjalizująca się m.in. w zarządzaniu kryzysowym, sama przez
ostatnie kilka miesięcy przeżywała poważny kryzys wewnętrzny
czy tylko skutki złej sytuacji gospodarczej?
organizacja z propozycją współ‑
pracy, prośbą o wsparcie PR-owe.
80 procent takich próśb spotyka się
z naszą odmową, gdyż działanie na
rzecz takich organizacji musi kore‑
spondować z tym, czym się zajmu‑
jemy”. Norbert Kilen zwraca uwagę
na dwupoziomowy wymiar takiej
współpracy. Z jednej strony pra‑
cownicy firmy, posiadając fachową
wiedzę w sferze komunikowania,
doradzając organizacjom huma‑
nitarnym, mogą zmieniać świat na
lepsze. Z drugiej jest to zwyczajny
dobry marketing. „Wierzę, że jeżeli
komuś pomagamy, wraca to do nas.
I nie w sensie metafizycznym, tyl‑
ko bardzo konkretnym”. On Board
wysyła też do mediów raporty przy‑
| Paweł H. Olek
– Rzadko używamy w stosunku
do naszej firmy nazwy „agencja”.
Wolimy mówić o sobie, że jesteśmy
firmą doradczą specjalizującą się
w PR – zaznacza Norbert Kilen, dy‑
rektor strategiczny On Board Pu‑
blic Relations.
On Board PR w 1996 roku założył
Norbert Ofmański, obecny dyrek‑
tor zarządzający. – Tak, jak wszyst‑
kie agencje PR-owskie w Polsce
w tamtych latach, firma zaczynały
od prostych projektów, np. o cha‑
rakterze eventowym, bardzo me‑
dialnym – opowiada Norbert Kilen.
Obecnie w firmie zatrudnionych jest
ponad 40 osób, przez co jest jedną
z największych firm w branży PR.
– On Board jest jedną z większych
i bardziej profesjonalnych agencji.
Jednak mogłaby być bardziej eks‑
pansywna, jeśli chodzi o zaistnienie
w mediach. Artykuły ich konsultan‑
tów można czasem znaleźć w prasie
fachowej (np. „Brief”, „Pro-kreacja”),
ale już w prasie biznesowej nieko‑
niecznie – ocenia Mirosław Konkel,
dziennikarz „Pulsu Biznesu”.
Agencja z problemem
Na początku najbardziej dyna‑
micznie rozwijała się współpraca
z firmami farmaceutycznymi. – Je‑
steśmy dziś w ścisłej czołówce, jeżeli
chodzi o HealthCare. Podejrzewam,
że w Polsce jest zaledwie kilka firm,
które mogą się pochwalić zbliżo‑
nym doświadczeniem – zaznacza
Norbert Kilen. Oprócz tego w firmie
są również Corporate czyli korpora‑
cyjny, oraz Brand PR, zajmujący się
markami. – Na dzień dzisiejszy naj‑
więcej mamy projektów korporacyj‑
nych – ocenia Norbert Kilen.
Pod koniec ubiegłego roku dział
fot. On Board PR
Rzeczywistość
ma kaprys, gdy zrywa łańcuszek
z szyi zaskoczonej pasażerce tram‑
waju, czy gdy okłada własne dziecię
za to, że w nowych bucikach tapla
się w kałuży. Czy taki obywatel wy‑
razi zgodę na publikację zdjęć? W
końcu ma takie samo prawo do pry‑
watności jak każdy inny osobnik.
„Kampania na rzecz pracowników ochrony” realizowana przez On Board na zlecenie NSZZ
„Solidarność” otrzymała trzy międzynarodowe nagrody: SABRE Award, Mercury Excellence Award,
Magellan Awards 2008
Brand PR omal nie przestał istnieć.
Jak informował lutowy „Press”,
w związku ze zwolnieniem jego sze‑
fowej Moniki Jasłowskiej z działu
odeszło 12 z 14 osób. To blisko 25
proc. wszystkich wówczas zatrud‑
nionych pracowników agencji.
Na portalu PRoto.pl zawrzało. Jeden
z internautów pisał: „Odeszliśmy
z agencji przede wszystkim dlatego,
że nie mieliśmy możliwości realiza‑
cji własnych pomysłów, dlatego, że
nie zgadzaliśmy się ze stylem pracy
Prezesa i także dlatego, że wprowa‑
dzał on w pracy nerwową atmos‑
ferę”. Zdaniem b. PR-owców w On
Boardzie preferowano garniturowy
sposób bycia, wszelkie odstępstwa
od takiego zachowania nie zyskiwa‑
ły jego poparcia i... szans na awans.
– To jest biznes, każdy szef dobiera
sobie taki zespół, z jakim dobrze
mu się pracuje, choć, przyznaje, at‑
mosfera nie była najprzyjemniejsza
– dodaje b. pracownik, pragnący
zachować anonimowość. – Cała ta
sprawa jest dla nas bardzo bolesna.
Przykre było rozstanie się z szefową
tego działu, jak i z częścią zespo‑
łu, który stworzyła – skomentował
Norbert Kilen.
Firma na godziny
Firma od lat współpracuje z orga‑
nizacjami pozarządowymi, m.in.
Fundacją Moja Afryka czy Funda‑
cją Marka Kamińskiego. „Średnio
raz w miesiącu zgłasza się jakaś
Wykształcenie? Niekoniecznie
Czy według Pana PR
jest rzemiosłem?
Norbert Kilen:
Zdecydowanie tak.
Pierwsze zadanie PR?
Współprowadziłem kiedyś
agencję wydawniczo-pro‑
mocyjną. Pod koniec lat 90.
wydaliśmy m.in. multimedialny
„Poczet Władców Polski”. Jako
twórcy projektu byliśmy żywo
zainteresowani tym, aby płyta
CD-ROM sprzedała się w jak
największej liczbie egzemplarzy.
Chcieliśmy, aby w mediach ukazały
się recenzje tego produktu. Mimo
sporych doświadczeń dziennikar‑
skich, takie PR-owe zadanie było
dla nas dużym wyzwaniem. Udało
się. Mieliśmy mnóstwo publikacji,
kilkadziesiąt na temat samego
produktu (recenzja, opis). Przeło‑
żyło się to na bardzo dobre wyniki
finansowe – w ciągu 3 miesięcy
sprzedaliśmy 20 tysięcy płyt.
Czy jest Pan człowiekiem
zorganizowanym?
Staram się, choć nie zawsze mi to
wychodzi. Nie lubię działań podej‑
mowanych ad hoc.
Czy to było kluczem
Pana sukcesu?
Nie widzę swojego rozwoju zawo‑
dowego jako pasma sukcesów wień‑
czących tytaniczny wysiłek. To po
prostu praca w branży, która mnie
interesuje i przychodzenie pewnych
szans czy okazji, które mnie cieszą.
Co według Pana czyni
dobrego PR-owca?
Odpowiedzialność, analityczny
sposób myślenia, gotowość do
gotowywane z agencjami badania
rynku. Np. 12 maja razem z PBS
DGA firma przygotowała raport
„Innowacja z Polski”. Dzięki temu
agencja ma stałe miejsce w wielu ty‑
tułach. – Zdarzało mi się korzystać
z raportów On Board PR. Są bardzo
dobrze przygotowane – mówi Mi‑
rosław Konkel.
On Board w sieci
Agencja należy do międzynaro‑
dowej sieci ECCO Network. Zda‑
niem kierownictwa daje to duże
korzyści. – Nasz austriacki partner
z ECCO informuje nas, że jeden
z jego klientów otwiera w Polsce
biuro i szuka wsparcia PR. Jest na‑
turalne, że jesteśmy pierwszym
kandydatem do realizacji projek‑
tów PR dla takiej firmy – tłumaczy
Norbert Kilen. Kolejnym plusem są
większe możliwości realizacyjne.
– Na przykład dla jednej z polskich
firm realizowaliśmy działania
w Hiszpanii. Tak, jak jesteśmy natu‑
ralnym partnerem dla Austriaków,
tak od razu wiemy, do kogo zgłosić
się w Hiszpanii. Po jednej rozmo‑
wie telefonicznej wiemy, ile wszyst‑
ko kosztuje, jakie są możliwości,
znamy rekomendacje hiszpańskiej
firmy PR – dodaje. Również kno‑
w-how zalicza się do niekwestiono‑
wanych pozytywów bycia w sieci:
– Wysyłając email z pytaniem, mogę
bardzo szybko otrzymać odpowiedź
z różnych regionów świata na temat
np. wyceny działań czy możliwości
angażowania się w międzynarodo‑
we projekty – stwierdza Kilen.
Testem w stażystę
Jak się tam dostać? Po pierwsze CV.
Potem dostaje się zaproszenie na
spotkanie, na którym należy wypeł‑
nić kilkustronicowy test. – To nie
jest test na inteligencję ani nie jest
to test matematyczny czy psycholo‑
giczny. Jest to sprawdzian ogólnej
orientacji w zagadnieniach PR – za‑
znacza Norbert Kilen. Jego zdaniem
celem testu jest odfiltrowanie ludzi,
dla których zgłoszenie się na prak‑
tyki w firmie było jedynie sposobem
na zabicie czasu i zarobieniu kilku
złotych. Przykładowe pytania to:
wymień znane Ci agencje PR w Pol‑
sce oraz dwa lub trzy pisma marke‑
tingowe. – Jeżeli osoba nie jest w sta‑
nie odpowiedzieć na takie pytania,
oznacza to, że zupełnie nie orientuje
się w naszej branży – ocenia Kilen.
Potem, w zależności od tego, jak
dana osoba wypadła w teście, od‑
bywa się rozmowa z menedżerem
działu, w którym taki staż mógłby
się rozpocząć. Jeżeli się spodoba,
zostaje przyjęta. Staż trwa trzy
miesiące, jest płatny. „Oczekujemy
dyspozycyjności, to znaczy że staż
odbywa się w normalnych godzi‑
nach pracy”. Zadaniem stażysty jest
zazwyczaj pomóc w prostych pra‑
cach, tzn. w takich, w których może
wyręczyć kogoś z dłuższym stażem
w firmie. Stażysta nie jest włączany
w bardzo odpowiedzialne zadania.
– Wychodzimy z założenia, że te
osoby przyszły się czegoś nauczyć,
a nie dźwigać ciężar odpowiedzial‑
ności. Mogę spokojnie powiedzieć,
że ponad połowa pracowników On
Board PR to osoby, które zaczynały
u nas od stażu – ocenia Kilen. 
nauki, otwartość, zainteresowanie
tym, co się robi, oraz pracowitość.
To nie ma nic wspólnego
z wykształceniem. Jeżeli ktoś zgłosi
się do On Board PR np. po historii
sztuki i będzie osobą odpowiedzial‑
ną, inteligentną i taką, która chce
się uczyć, to, jeżeli zależałoby to
ode mnie, bardzo chętnie bym ją
zatrudnił. Wolałbym taką osobę od
mało rozgarniętego absolwenta na‑
wet najbardziej PR-owego kierunku
w Polsce.
Norbert Kilen, dyrektor
strategiczny On Board PR
| 15 |
To PRoste / Case study | PR
PR | W PRaktyce
Relacje inwestorskie
Warszawska Giełda Papierów Wartościowych jest
liderem w regionie Europy Środkowo-Wschodniej
i jednym z najdynamiczniej rozwijających się
rynków kapitałowych na świecie. Prawie pół
tysiąca notowanych na niej spółek poza innymi
działaniami komunikacyjnymi prowadzi,
z mniejszym lub większym sukcesem, relacje
inwestorskie (investor relations). Czym one są
w porównaniu do public relations? Czy IR to tylko
praca z liczbami w sprawozdaniach finansowych?
Jakie kompetencje trzeba mieć, aby być
dobrym IR-owcem? Na pytania odpowiada Piotr
Biernacki, Dyrektor Działu Relacji Inwestorskich
w Euro RSCG Sensors, związany z rynkiem
kapitałowym od dziesięciu lat.
Czy relacje inwestorskie
różnią się od public relations?
Zarówno relacje inwestorskie, jak
i public relations są funkcjami za‑
rządzania związanymi z komuni‑
kacją firmy. W przypadku relacji
inwestorskich mamy wyraźnie
określoną grupę docelową – są to jej
aktualni i potencjalni akcjonariu‑
sze, czyli osoby fizyczne i prawne,
które przekazały spółce środki po
to, aby ta je korzystnie zainwesto‑
wała i pomnożyła. Jednak relacje
inwestorskie wpływają na inne ob‑
szary działań komunikacyjnych, bo
przekazy kierowane do inwestorów
trafiają też do pracowników firmy,
jej klientów i kontrahentów. Ważne
jest, aby zawsze pamiętać o strate‑
gii komunikacyjnej firmy i spójnie
koordynować działania z zakre‑
su relacji inwestorskich z innymi
działaniami
komunikacyjnymi,
prowadzonymi np. w ramach media
relations czy komunikacji marke‑
tingowej lub wewnętrznej.
Czy osoba prowadząca
relacje inwestorskie powinna
mieć jakieś szczególne
umiejętności lub wiedzę?
Zawód doradcy ds. relacji inwe‑
storskich jest jedną z najbardziej
wszechstronnych profesji, jakie
znam. IR-owiec musi umieć łączyć
kompetencje eksperta od komuni‑
kacji z wiedzą finansową i prawni‑
czą. Po pierwsze to, jak komuniku‑
je się spółka notowana na giełdzie,
jest ujęte w pewne ramy prawne.
Odpowiednie ustawy i rozporzą‑
dzenia określają, jakie informacje
i kiedy spółka musi, a jakie może
przekazywać do publicznej wia‑
domości. Po drugie, ponieważ
w ramach relacji inwestorskich
komunikujemy się przede wszyst‑
kim z zarządzającymi fundusza‑
mi i analitykami, czyli z osobami
o dużej wiedzy w zakresie finansów,
IR-owiec musi płynnie poruszać
się w takich tematach, jak sprawoz‑
dania finansowe, bilans, rachunek
zysków i strat, cash-flow, czy też
modele analityczne. To niezbędne,
aby być równorzędnym partnerem
w rozmowach z inwestorami. I po
trzecie, nasza praca polega na ko‑
munikowaniu. Musimy znać różne
metody i techniki komunikacji,
których właściwe wykorzystanie
| 16 |
pomaga w osiągnięciu celów
stawianych przed relacjami in‑
westorskimi.
Co jest ciekawego w pracy
IR-owca?
Chociaż z pozoru może wyda‑
wać się, że relacje inwestorskie
to praca z liczbami, tabelkami
i danymi finansowymi, osoba,
która zajmuje się relacjami in‑
westorskimi wie, jak duża część
budowania odpowiedniego wi‑
zerunku spółki notowanej na
giełdzie opiera się na czynnikach
psychologicznych. Liczby zawar‑
te w raportach finansowych są
pewną twardą podstawą naszej
pracy, ale ogromną jej część
stanowi właściwie prowadzona
komunikacja, często interperso‑
nalna. Żaden poważny inwestor
nie zaufa samym liczbom, jeśli
nie będzie miał okazji spotkać
się z zarządem spółki. Dopiero
wtedy, znając dane finansowe
i patrząc w oczy prezesowi, roz‑
mawiając z nim, może zdecydo‑
wać, czy wierzy w plany rozwoju
spółki. Jeśli uwierzy, jest duża
szansa, że zdecyduje się w nią
zainwestować. A nie ma prawie
nic bardziej satysfakcjonujące‑
go niż debiut na giełdzie spółki,
nad której sukcesem pracowało
się przez wiele miesięcy.
Piotr Biernacki
dyrektor Działu Relacji
Inwestorskich
w Euro RSCG Sensors
Jeśli macie pytania, piszcie:
[email protected]
Patronat merytoryczny:
Testosteron w akcji
Skąpo ubrane dziewczyny wykonujące
w reklamach telewizyjnych typowo
męskie zawody wywołały w ubiegłym
roku ogólnopolski skandal. Krajowa Rada
Radiofonii i Telewizji zakazała emisji spotu,
a do Rady Reklamy wpłynęło na nią 37 skarg;
tylko jedna reklama miała ich w 2008 roku
więcej. Tak wszedł na rynek wirtualny operator
telefonii komórkowej Mobilking.
| Maciej Wernicki
Zanim doszło do pierwszej emisji
kontrowersyjnego spotu, w drugiej
połowie 2007 roku z firmą Mobile
Entertainment Company rozpo‑
częła współpracę agencja Ciszew‑
ski PR.
Prawdziwy facet czyli...
Pierwszym zadaniem, jakie stało
przed agencją jeszcze przed laun‑
chem, było pobudzenie świado‑
mości wśród przyszłych klientów
sieci: chodziło o to, aby grupa
docelowa widziała w sobie tzw.
prawdziwego faceta, co w konse‑
kwencji prowadziłoby do zain‑
teresowania
MOBILKINGIEM.
Dlatego agencja wynajęła firmę
badawczą TNS OBOP, która miała
zanalizować wizerunek współcze‑
snego prawdziwego mężczyzny.
Ich wyniki jasno wskazywały na
to, „twardy macho” jest nadal
w cenie, zaś „wymuskani” piękni‑
sie odchodzą do lamusa . Kobie‑
tom wciąż najbardziej podobają
się silni, nieco szorstcy faceci,
a najbardziej „męskie” zawody to
te, które wymagają tężyzny fizycz‑
nej: żołnierz i... strażak.
Na trzy miesiące przed premierą
Ciszewski zainicjował ogólnopol‑
ską dyskusję na temat wizerunku
mężczyzn. Wynikami badań za‑
interesowano dziennikarzy naj‑
ważniejszych mediów w Polsce.
Wizerunek prawdziwego macho
był omawiany w dziennikach ogól‑
nopolskich, regionalnych, w sta‑
cjach radiowych – wszyscy chcieli
wiedzieć, jak wygląda prawdziwy
mężczyzna w XXI wieku. By spo‑
pularyzować wyniki badań, nawią‑
zano współpracę m.in. z jednym
z czołowych socjologów oraz ze
znanymi osobami, postrzeganymi
jako uosobienie prawdziwych męż‑
czyzn: siłaczem oraz bokserem.
Zakazane reklamy
MOBILKING został po raz pierw‑
szy zaprezentowany 6 lutego 2008
roku. Wejście wspierały inten‑
sywna akcja teaserowa i kampa‑
nia reklamowa. Głównym ha‑
słem było „Zero ukrytych opłat”.
W spocie reklamowym skąpo
ubrane dziewczyny nieudolnie wy‑
konywały typowo „męskie” czyn‑
ności: strzelały z karabinu, gasiły
pożar, czy naprawiały samochód.
Telewizyjne migawki narobiły
sporego zamieszania – swojego
oburzenia nie kryły organizacje fe‑
ministyczne, zaś niedługo później
Krajowa Rada Radiofonii i Telewi‑
zji zakazała emisji kontrowersyj‑
nych reklam. Do biura Rady wpły‑
nęło kilkanaście skarg na reklamy
nowego operatora, w większości
od organizacji feministycznych.
W wyniku zakazu emisji w tele‑
wizji umieszczono wersje ocen‑
zurowane, natomiast pełne spoty
można było obejrzeć na stronie
www.mobilking.pl. Na konferen‑
cji prasowej przedstawiciele sieci
MOBILKING odnieśli się do decy‑
zji KRRiT i pokazali nowe, „ocen‑
zurowane” wersje reklam.
Pomiędzy spółką
a akcjonariuszami
Zdaniem PR-owców relacje inwestorskie
(IR) są jedną z trudniejszych dziedzin
public relations. Łączą w sobie
ekonomię, prawo oraz PR. A mały
błąd może drogo kosztować…
| Łukasz Sosiński
Efekty
Do końca 2007 roku działało
w Polsce czterech głównych opera‑
torów sieci telefonii komórkowej
(Orange, Plus, Era i Play) i trzech
operatorów wirtualnych (mBank
mobile, MyAvon i WPmobi). Pol‑
scy operatorzy internetowi zgro‑
madzili do tego momentu nieco
ponad 50 tys. klientów (wg raportu
GUS za 2007 r.). W trzech pierw‑
szych miesiącach Mobilking miał
już blisko 50 tys. użytkowników,
czyli mniej więcej tyle, ile wszyscy
pozostali MVNO zdobyli w ciągu
kilkunastu poprzednich miesię‑
cy. Po kolejnych trzech operator
miał już ponad 100 tys. klientów
(stutysięczny klient pojechał w na‑
grodę na mecz Barcelony na Camp
Nou) oraz szczycił się pod koniec
ubiegłego roku opinią najbardziej
rozpoznawalnej marki MVNO
w Polsce (wg badań PBS DGA
przedstawionych w raporcie „Mar‑
ka MVNO” firmy doradczej On
Board PR). W ciągu pierwszych
12 miesięcy współpracy (lipiec 2007
– lipiec 2008) w mediach pojawi‑
ło się prawie tysiąc informacji na
temat operatora. W Internecie
znalazło się 707 wzmianek, w pra‑
sie 122. W telewizji o wirtualnym
operatorze powiedziano w tym
czasie 20 razy, a w radiu 33. 
Agencja:
Ciszewski Public Relations
Wysokość budżetu
marketingowego:
ok. 20 mln PLN
Czas współpracy:
lipiec 2007 – marzec 2009
Rok 2006. Na rynku papierów
wartościowych w Warszawie ma
zadebiutować jeden z producen‑
tów odzieży. Jednak wcześniej
w głównych dziennikach ukazuje
się ogłoszenie ze złą datą zapisu
na akcje. Komisja Nadzoru Finan‑
sowego błyskawicznie zawiesza
trwającą kampanię informacyjną.
Jaki był efekt „drobnego” błędu
w takich relacjach inwestorskich?
Zmarnowane dziesiątki tysięcy
złotych i strata cennego czasu za‑
raz przed emisją akcji firmy. – Do‑
bre relacje inwestorskie pozwalają
uczestnikom rynku kapitałowego
i dziennikarzom na właściwe zro‑
zumienie biznesu spółki, jej stra‑
tegii i perspektyw. Wiedza ta jest
niezbędna do podejmowania od‑
powiednich decyzji inwestycyjnych
i właściwej wyceny spółki – tłu‑
maczy Piotr Piotrowski, corporate
communications manager z agencji
relacji inwestorskich CC Group.
Specjaliści zajmujący się relacja‑
mi inwestorskimi zgodnie przy‑
znają, że to jedna z najtrudniej‑
szych dziedzin PR, ponieważ łączy
w sobie ekonomię, prawo o spółkach
publicznych i PR. – W pracy specja‑
listy ds. IR trudne jest umiejętne
połączenie wielu dziedzin związa‑
nych z obszarem działania firmy,
określonymi zasadami sprawoz‑
dawczości finansowej i zdolnościa‑
mi komunikacyjnymi – komentuje
Dariusz Marszałek z Giełdy Papie‑
rów Wartościowych w Warszawie.
Dlatego często osoby zajmujące się
IR wcześniej były dziennikarzami
gazet ekonomicznych. Na przykład
spośród członków rady nadzorczej
agencji Everest Consulting więk‑
szość pracowała w „Gazecie Giełdy
Parkiet”.
W lepszym świetle
Relacje z inwestorami są dla spół‑
ek elementem ich krwiobiegu; to
inwestorzy, kupując akcje, dają
firmie olbrzymie fundusze, które
pozwalają jej rozwinąć działal‑
ność. Na tym jednak nie koniec.
Kolejne emisje akcji to następne
realne pieniądze. Firmy nauczyły
się doceniać to wyjątkowe źródło
dochodu i wiedzą, że inwesto‑
rzy muszą znać spółkę i ufać jej.
W tym celu tworzone są relacje in‑
westorskie.
Firmy zajmujące się relacjami
inwestorskimi działają w dwóch
etapach. Pierwszy, przed emisją
akcji, trwa kilka miesięcy. Jego
celem jest zapoznanie inwestorów
z nową spółką, która wkroczy na
GPW, i zachęcenie ich do zakupu
jej akcji. Drugi etap to utrzymy‑
wanie dobrych relacji z akcjona‑
riuszami, informowanie ich na
bieżąco o kondycji spółki i zachę‑
canie do dalszego powierzania
oszczędności.
Relacje inwestorskie to – najpro‑
ściej mówiąc – komunikacja, która
odbywa się pomiędzy spółką a jej
akcjonariuszami. Są one bardzo
ważne, ponieważ jeśli spółka chce
istnieć na GPW, inwestorzy muszą
wiedzieć, co się z nią dzieje, jakie
ma plany, perspektywy rozwoju
itd. Spółki w związku z tym infor‑
mują akcjonariuszy o swoich pla‑
nach i często proszą ich o pomoc
w realizacji tych działań, np. po‑
przez wypuszczenie nowej emisji
akcji. Jeśli akcjonariusze mają za‑
ufanie do spółki i wiedzą, że ich
pieniądze zostaną dobrze wykorzy‑
stane, spółka ma szanse, że nowa
emisja spotka się z zainteresowa‑
niem, a firma pozyska środki na
realizację planów inwestycyjnych.
Czym więc zajmują się agencje
relacji inwestorskich? Ogólnie
mówiąc przygotowują dla spółek
notowanych na giełdzie (lub tych,
które tam się dopiero wybierają)
strategię komunikacji z inwesto‑
rami oraz akcjonariuszami – tłu‑
maczy Grzegorz Drożdż, członek
zarządu Everest Consulting. – Za‑
rządy mają doświadczenie i wie‑
dzę jak sprzedawać swoje produk‑
ty lub usługi. Wchodząc na giełdę
muszą nauczyć się jak sprzedawać
spółkę. Inwestorzy mają do wybo‑
ru ponad 350 notowanych firm.
Zarząd musi ich przekonać, by
wybrali akcje właśnie tej, a nie
innej spółki, a potem utwierdzać
w przekonaniu, że dokonali wła‑
ściwego wyboru. Nie jest to za‑
danie łatwe, gdyż spółki mają do
przekazania nie tylko dobre wia‑
domości – dodaje.
Specjaliści od IR-u podkreślają, że
grupą docelową dla firmy specja‑
lizującej się w relacjach inwestor‑
skich są zarządzający funduszami
inwestycyjnymi i OFE, analitycy
biur maklerskich oraz dziennika‑
rze z mediów finansowych.
organizuje się konferencję raz na
kwartał, z okazji publikacji wyni‑
ków finansowych. Dodatkowo przy
okazji bardzo istotnego wydarze‑
nia, np. ogłoszenia akwizycji lub
emisji akcji – mówi Piotrowski.
Złote lata
O ile w 2005 roku agencji relacji in‑
westorskich było 11, to rok później
ich liczba skoczyła do ponad 20.
Część funkcjonuje na tym rynku
od samego początku. Na przykład
NBS Public Relations istnieje od
początku wolnego rynku w Polsce,
czyli od 1989 roku. W szczytowych
latach miała prawie jedną trzecią
udziału w rynku relacji inwestor‑
skich w Polsce. W 2007 roku zade‑
biutowało ponad 80 spółek. Z czego
prawie 80 proc. korzystało z usług
agencji PR. – Różne jest podejście
spółek do prowadzenia działań
IR: samodzielnie, poprzez agen‑
cję; częsty jest też model mieszany.
Trudno jednoznacznie ocenić, któ‑
ry z nich jest lepszy. Trzeba na to
spojrzeć indywidualnie, z punktu
widzenia każdej spółki. – tłumaczy
Dariusz Marszałek z Giełdy Papie‑
rów Wartościowych w Warszawie.
W 2008 roku na rynkach prowa‑
dzonych przez Giełdę Papierów
Wartościowych w Warszawie zade‑
biutowały w sumie 94 spółki, z cze‑
go 33 na głównym rynku GPW oraz
61 na rynku NewConnect. Wartość
ofert przekroczyła 9,5 mld zł.
Grzegorz Dróżdż podkreśla , że nie
ma organu kontrolującego agencje
relacji inwestorskich. Natomiast
jeśli pojawią się nieprawidłowości,
to może się tym zająć Komisja Nad‑
zoru Finansowego. Pytany o sens
takiej kontroli odpowiada, że nie
jest ona konieczna, ponieważ rynek
sam świetnie ocenia firmy, które
zajmują się relacjami inwestorskimi
i ewentualnej wpadki nie zapomi‑
na. Drożdż wspomina sprawę jed‑
nej z firm z tej branży, która upadła
w wyniku pewnych niejasności, ja‑
kie się wokół niej pojawiły.
Grzegorz Drożdż uważa, że rozwój
rynku kapitałowego jest pewny.
– Rynek i tak będzie się rozwijać.
Nieważne, czy szybciej, czy wol‑
niej, a specjalistów od relacji inwe‑
storskich jest ciągle mało.
Bezcenne relacje
IR na Twitterze
– Prowadząc relacje inwestorskie,
staramy się doprowadzić do dia‑
logu pomiędzy zarządem spółki
a inwestorami. Zaliczają się do nich
zarówno zarządzający fundusza‑
mi, analitycy domów maklerskich,
jak i inwestorzy indywidualni
– tłumaczy Piotr Biernacki, odpo‑
wiadający za relacje inwestorskie
w Euro RSCG Sensors. Dodaje, że
zwyczaje inwestorów zmieniają się
i dlatego coraz częściej spółki sta‑
rają się prowadzić IR tam, gdzie są
ich inwestorzy: prezesi lub dyrek‑
torzy IR prowadzą blogi, spółki
maja swoje profile na Facebooku,
a konferencje na temat wyników
finansowych są relacjonowane na
żywo na Twitterze lub Blipie.
Z kolei Piotr Piotrowski z CC Gro‑
up podkreśla, że jedno z podsta‑
wowych narzędzi PR – informacja
prasowa – nie jest aż tak istotne,
jak w tradycyjnym public relations.
– Informacje prasowe przygo‑
towuje się przy okazji komuni‑
kowania wiadomości istotnych
dla inwestorów, czyli raportów
i prognoz finansowych, strategii,
uchwał na walne zgromadzenia,
zmianach w zarządach itp. Mniej
więcej są to 1-2 informacje mie‑
sięcznie, skierowane w większości
do mediów finansowych – uważa.
Podkreśla, że konferencje praso‑
we nie są częste. – W przypadku
spółek giełdowych regułą jest, że
Ile to kosztuje? Piotr Biernacki
z Euro RSCG Sensors wyjaśnia, że
koszty obsługi spółki publicznej
w zakresie relacji inwestorskich
zależą od szeregu czynników, ta‑
kich, jak sytuacja, w której spółka
się znajduje wyjściowo, jej wiel‑
kość, plany strategiczne itp. – War‑
to patrzeć na wydatki na IR nie
w kategorii kosztu, tylko inwesty‑
cji. Ona zawsze się zwraca: czasem
w okresie kryzysu, czasem przy
kolejnej emisji akcji. Relacje in‑
westorskie polegają na budowaniu
zaufania. Jak kiedyś powiedział
jeden z najsłynniejszych inwesto‑
rów, Warren Buffett – zaufanie bu‑
duje się latami, a stracić można je
w 5 minut. Długi horyzont czaso‑
wy, dobra strategia i konsekwencja
w działaniu to podstawowe czyn‑
niki potrzebne do tego, aby dobrze
prowadzić relacje inwestorskie
– podkreśla Biernacki. 
| 17 |
PR na świecie | PR
kultura | Z tezą
PR na świecie
opracowała Roksana Gowin
Wizerunek za 5 milionów
dolarów
Woody Allen pojawił się na billbordach
oraz w kampanii internetowej firmy odzieżowej American Apparel. Problem
w tym, że nie wyraził na to zgody. American
Apparel od samego początku podkreślała,
że reklama miała być tylko żartem, którego głównym celem było zainspirowanie
niecodziennej formy dialogu między firmą
a konsumentami. Jak informuje Reuters,
nowojorski sąd przyznał Allenowi 5 mln
dolarów za bezprawne wykorzystanie jego
wizerunku. Reżyser po ogłoszeniu wyroku
powiedział, że kwota przyznana przez sąd
jest dla niego zadawalająca, a ta sytuacja
powinna stanowić przestrogę dla innych
firm chcących podjąć tego typu działania.
Wyspy Karaibskie, uważane za turystyczny raj i wymarzone miejsce na spędzenie
wakacji, borykają się z problemami
wizerunkowymi – podaje Reuters. Wyspy
znajdują się na tzw. „szarej liście”
państw niespełniających norm przejrzystości w sprawach opodatkowania i tajemnicy bankowej. Mimo usilnych starań
władz, nadal nie zostały z niej skreślone.
Karaiby są nie tylko rajem dla turystów,
ale też schronieniem dla podatkowych
oszustów i miejscem prania brudnych
pieniędzy. W związku z kryzysem, ta
sytuacja, z powodu intensywnego przepływu nieuczciwego kapitału może się
pogłębiać – podkreśla Charles Intriago,
były prokurator federalny USA.
Źródło: www.reuters.com
Branża IT bez blogów
Źródło: www.reuters.com
Kurczakowa wpadka Oprah
Oprah Winfrey, kojarzona dotąd z walką
o prawa zwierząt, nawiązała współpracę
z oskarżaną o niehumanitarne traktowanie
zwierząt firmą KFC ‑ donosi portal agencji
informacyjnej Reuters. Prezenterka zgodziła się na udział w promowaniu specjalnych
kuponów z darmowym posiłkiem, których
pomysłodawcą było KFC. Kupony zostały
umieszczone m.in. na oficjalnej stronie internetowej Winfrey, jednak zainteresowanie
nimi okazało się tak duże, że firma musiała
wycofać się z zainicjowanego przedsięwzięcia. KFC nie było w stanie zapewnić
odpowiedniej liczby posiłków. Cała kampania została oceniona przez ekspertów jako
całkowita porażka firmy. Ucierpiał przy tym
również wizerunek medialny i autorytet
Winfrey. Prezenterka jeszcze rok temu
nawoływała do niejedzenia hamburgerów,
po czym nawiązała współpracę z jedną
z największych sieci fast-foodów.
Źródło: www.reuters.com
reklama
Karaiby nie tylko na wakacje
Sondaż przeprowadzony przez Eurocom
Worldwide wykazał, że aż 63 proc. firm
z branży technologicznej nie docenia
korzyści płynących z prowadzenia blogów
korporacyjnych. W badaniu wzięło udział
335 menedżerów zarządzających międzynarodowymi firmami informatycznymi.
Dla 36 proc. jest to zbyt czasochłonne, 33
proc. stwierdziło, że nie widzi w prowadzeniu blogów żadnych korzyści. Z kolei
12 proc. respondentów obawia się negatywnych reakcji i komentarzy dotyczących
firmy pod wpisami prowadzących blogi
korporacyjne. Portal proto.pl podaje, że
badania wykazały, iż firmy decydujące
się na blog jako formę komunikacji mają
głównie na względzie wzmocnienie relacji
pomiędzy klientem a firmą. Tak też odpowiedziało aż 51 proc. respondentów.
Źródło: www.proto.pl
Google po raz trzeci
najdroższe
Według rankingu BRANDZ Top 100
Najbardziej Wartościowych Marek
najcenniejszą marką po raz trzeci zostało
Google. Ranking został stworzony przez
Millward Brown Optimor dla WPP.
Wartość Google została oszacowana na
ponad 100 miliardów dolarów. Drugie
Zdecydowana Michelle
Michelle Obama, nowa Pierwsza Dama
Ameryki, sama zajmuje się dbaniem o swój
wizerunek – podaje dziennik „The New
York Times”. Korzysta jedynie z niewielkiej pomocy asystentek i specjalistów,
pracujących nad postrzeganiem jej męża.
Prezydentowa chce „ocieplić” nieco swój
wizerunek, tak, by zbliżyć się do obywateli.
W tym celu w niemalże każdym wywiadzie
podkreśla znaczenie dla niej macierzyństwa i spokoju domowego ogniska. „The
New York Times” opisuje, że Pierwsza
Dama nie zgadza się na żadne ingerencje osób z zewnątrz. Na sesje zdjęciowe
w najpopularniejszych i najważniejszych
magazynach kobiecych typu „Vogue” przychodzi ubrana we własne stroje, z prywatną
makijażystką i fryzjerem.
Źródło: www.nytimes.com
| 18 |
Twitter PR
Zdaniem specjalistów PR Twitter może być
doskonałym narzędziem PR. Jednak, jak
informuje portal brandrepublic.com, łatwo
można popełnić błąd. Twitter to serwis
społecznościowy pozwalający na prowadzenie mikrobloga (długość wysłanej wiadomości nie może przekraczać 140 znaków).
Według portalu brandrepublic.com
przedsiębiorstwa powinny skuteczniej
wykorzystać jego potencjał do budowania wizerunku. Autorka tekstu opisuje
nieudane działania wykorzystania Twittera
podejmowane przez znane światowe marki.
Gucci wykorzystała serwis głównie do zamieszczania reklam, które przecież równie
dobrze można znaleźć za pomocą wyszukiwarki Google. Podobny błąd popełnił
McDonald’s, który zasypywał użytkowników
serwisu nowymi promocjami i możliwymi
do wygrania nagrodami.
Źródło: www.brandrepublic.com
Agencja Weber Shandwick
najlepsza
Agencja Weber Shandwick została uznana
przez wydawnictwo The Holmes Group w
„The Holmes Report” za najlepszą agencję
na świecie. W uzasadnieniu redakcja „The
Holmes Report” nazwała agencję Weber
Shandwick najsilniejszym i największym
brandem public relations na świecie. Jak
podaje portal proto.pl, oficjalne wręczenie nagrody nastąpiło 12 maja podczas
dorocznej gali SABRE AWARDS w Nowym
Jorku, której głównym sponsorem jest
„The Holmes Report”. Publikowane od 15
lat raporty The Holmes Group są uznawane w branży PR za jedno z najistotniejszych
i najbardziej szanowanych wydarzeń roku.
Źródło: www.proto.pl
miejsce przypadło firmie Microsoft z
wynikiem 76,2 miliarda dolarów, trzecie
zaś koncernowi Coca-Cola o wartości
67,6 miliardów dolarów. Ranking BRANDZ
Top 100 uwzględnia opinie konsumentów
i użytkowników korporacyjnych z ponad
20 krajów każdego roku i przedstawia
wartość marek przedstawioną w dolarach.
Wyniki są uzyskiwane z połączenia danych
finansowych i badań konsumenckich, w tym
prowadzonych metodą business-to-business.
Źródło: www.proto.pl
Nim upadnie kultura
Niemal w każdej gazecie znajduje się
miejsce przeznaczone na recenzje filmowe,
teatralne, książkowe. Działy kulturalne
pełnią funkcję lekkiego w odbiorze
dodatku do przeładowanych branżową
treścią magazynów. Dwutygodnik.com
próbuje odwrócić tę tendencję.
| Emil Borzechowski
Wejście smoka
Minął zaledwie miesiąc, a magazyn
pod auspicjami Narodowego Insty‑
tutu Audiowizualnego już zatrząsł
rynkiem kulturalnym: patronuje
największemu wydarzeniu teatral‑
nemu ostatnich lat – „Orfeuszowi
i Eurydyce”. „Dwutygodnik” – bo o
nim mowa – próbuje zrewolucjoni‑
zować sposób, w jaki pisze się dziś
o kulturze.
Strona magazynu na pierwszy rzut
oka prezentuje się, jak na współ‑
czesne standardy, skromnie, przy‑
pomina bardziej gazetę niż portal
internetowy. – To działanie celo‑
we – mówi Tomasz Cyz, redaktor
naczelny „Dwutygodnika”. – Pra‑
gniemy przekonać do siebie jak naj‑
większą liczbę czytelników, także
tych, którzy nie radzą sobie dobrze
z Internetem. Prostota serwisu jest
jego ogromną zaletą: wszystkie tek‑
sty są łatwo dostępne, poruszanie
się po portalu instynktowne. Jed‑
nak z magazynem internetowym
wiążą się również pewne problemy.
W przypadku wydawnictwa papie‑
rowego można eksperymentować
z formą, każdy numer może być
inny. W przypadku takiego przed‑
sięwzięcia, jakim jest „Dwutygo‑
dnik”, jest to niemożliwe. Trzeba
tak zaprojektować stronę, aby jej
funkcjonalność nie
dalszego rozwoju.
ograniczała
Elektronika jest
wszędzie
Internet jako miejsce ukazywania
się „Dwutygodnika” nie jest przy‑
padkowe. – Głównym argumen‑
tem, przemawiającym za wyborem
Internetu jako medium przekazu
kultury, jest jego powszechność
– zauważa Katarzyna Tórz, redak‑
tor działu Produktów Ubocznych.
Jest to też najłatwiejsza droga do‑
tarcia do czytelnika – coraz więcej
osób ma dostęp do sieci, z niej czer‑
pią wiedzę o otaczającym ich świe‑
cie. Internetowa postać magazynu
pozwala utrzymać wysoki poziomu
tekstów – decentralizacja umożli‑
wia współpracę z autorami z całej
Polski. Dzięki temu zespół redak‑
cyjny składa się z twórców dobrych,
a nie tych, którzy mieszkają w po‑
bliżu redakcji.
Głównym przyczynkiem powsta‑
nia „Dwutygodnika” był sposób,
w jaki massmedia traktują i opi‑
sują kulturę. Jest ona jedynie do‑
datkiem, którego nie wypada się
wyprzeć – recenzje głośnych po‑
pkulturowych imprez to temat,
który bardzo dobrze się sprzedaje.
– Z drugiej strony, gdy docho‑
dzi do redukcji objętości maga‑
zynu, pierwszym miejscem cięć
Rozkład jazdy – czyli co znajdziemy w dwutygodniku:
Fikcje – dział poświęcony fikcji literackiej – opowiadania, eseje,
wiersze – tych ostatnich możemy posłuchać.
Tematy – artykuły przekrojowe, omawiające różne aspekty kultury.
Opinie – recenzje wszelkiego rodzaju tworów kultury.
Figle – humor wysokiej klasy: Pudelit, czyli parodia portali
plotkarskich, czy Literatura od kuchni – przykłady potraw z dzieł
literackich, to dopiero początek.
Rozmowy – czyli obszerne rozmowy z twórcami kultury.
Felietony – subiektywne opinie na temat otaczającego nas świata.
Produkty uboczne – teksty o mediach, sztuce, audiowizualności
– wszystko, co nie mieści się w ramach pozostałych działów,
a pozostaje w kręgu zainteresowań twórców. Komiksy, animacje,
minigry, oraz inne audiowizualne sposoby wyrazu.
dla wszystkich wydawnictw jest
dział kulturalny. Chcieliśmy to
zmienić – stwierdza Tomasz Cyz.
– Symptomem upadku kultury było
zatrudnienie jako felietonisty w
„Polityce” Kuby Wojewódzkiego,
bo pisanie o gwiazdach i ich wy‑
brykach deprecjonuje tzw. kulturę
wysoką – dodaje.
Uwrażliwianie co dwa
tygodnie
Aby zrealizować swój cel – uwraż‑
liwić czytelników na kulturę –
format dwutygodnika okazał się
najlepszy. Nieregularny cykl wy‑
dawniczy wprowadziłby chaos
organizacyjny, a miesięczny do‑
prowadziłby do szybkiego upadku
projektu. Ten drugi, który jest do‑
meną wydawnictw papierowych,
w przypadku projektu interne‑
towego nie sprawdza się – strona
aktualizowana raz na miesiąc nie
zgromadzi wokół siebie czytelni‑
ków. – Szukaliśmy rytmu funkcjo‑
nowania kultury – zauważa Tomasz
Cyz. – Tygodnik byłby zbyt dużym
wyzwaniem, dlatego zdecydowali‑
śmy się na dwutygodnik.
Największym problemem okazało
się sprecyzowanie, do kogo maga‑
zyn miałby być skierowany. – Kul‑
tura nie jest elementarną potrzebą
człowieka – przyznaje Katarzyna
Tórz. – Każdy czytelnik posiada
indywidualną świadomość, zain‑
teresowania i pasje. Dlatego próba
dotarcia do jak największej liczby
osób okazuje się nie lada wyzwa‑
niem. Aby zainteresować czytelni‑
ka, każdy tekst powinien bronić się
sam przez się, a to zadanie niezwy‑
kle trudne. Artykuły są wielokrot‑
nie poprawiane, nanosi się liczne
poprawki, wszystko po to, aby ma‑
gazyn był jak najlepszy.
Dziewięciu jeźdźców
kultury
Najważniejszą cechą „Dwutygo‑
dnika” ma być jego autorskość
– zwraca uwagę Katarzyna Tórz.
– Pozwalamy sobie na komfort
analizy odautorskiej, na co nie
mogą sobie pozwolić komercyj‑
ne wydawnictwa. Indywidualne
podejście do kultury, a co za tym
idzie, konstruktywna krytyka,
jest w przypadku tego projektu
rzeczą najważniejszą. W przeci‑
wieństwie do wydawnictw papie‑
rowych, „Dwutygodnik” otwarty
jest na nowych autorów. – Redakcje
nie szukają nowych osób – zauważa
Tomasz Cyz. – Jeśli ktoś chce pisać,
musi znaleźć kogoś, kto przyjmie
go do pracy i na zasadzie zasie‑
dzenia może zacząć publikować.
Ten magazyn tworzy dziewięciu
autorów, którzy mają pewien
pomysł na konkretne działy.
Koordynują prace swoich zespo‑
łów twórczych, szukając jedno‑
cześnie nowych twórców, którzy
chcieliby podjąć współpracę.
„Dwutygodnik” działa jako
projekt związany z Narodowym
Instytutem Audiowizualności,
co stawia go w uprzywilejowanej
pozycji wobec innych mediów. –
NINA 4 czerwca otwiera portal
multimedialny, w działalność
którego wpisuje się „Dwutygo‑
dnik” – mówi Tomasz Cyz. Ta‑
kie posunięcie umożliwi zespo‑
łowi redakcyjnemu rozszerzenie
możliwości magazynu, w tym
realizację niewielkich, audiowi‑
zualnych projektów.
Projekt internetowego dwutygo‑
dnika traktującego o kulturze
wysokiej jest na naszym rynku
nowym pomysłem, eksperymen‑
talnym. Czy debiutancki maga‑
zyn odegra znaczącą rolę w pro‑
pagowaniu kultury? Zapewne
dowiemy tego w przeciągu kilku
najbliższych miesięcy. 
Tomasz Cyz, redaktor naczelny
Ur. 1977, eseista, krytyk muzyczny.
Stara się o magistra honoris causa.
Członek redakcji i współpracownik
„Zeszytów Literackich”, pisze także
dla „W drodze”. Autor książek
o operze: „Arioso” i „Powroty
Dionizosa” (Fundacja Zeszytów
Literackich). Jako T. napisał
libretto „Fedry” Dobromiły Jaskot.
Dramaturg Mariusza Trelińskiego
i Teatru Wielkiego-Opery
Narodowej (2005-06), współpracuje
z Festiwalem MALTA.
Mieszkał w Tarnowie, Krakowie,
Poznaniu, obecnie w Warszawie.
Przygotowuje debiut reżyserski
w Operze w Łodzi („Rusałka”
Dvořáka). Nie umie pływać.
Katarzyna Tórz,
redaktor działu Produkty Uboczne
Ur. 1982 w Poznaniu. Absolwentka
filozofii na Uniwersytecie
Warszawskim (2006). Interesuje
się teatrem współczesnym,
antropologią wizualną
i krzyżówkami słownymi.
Członek--założyciel grupy
artystycznej „niczero”.
Mieszka i pracuje w Warszawie.
| 19 |
kultura | Na mieście
Nasze dziedzictwo
Mimo zapewnień autorów, że
przedstawili oni subiektywną wizję
Polski – powinna być ona bliska
każdemu obywatelowi III RP.
ZOMO rozpędza manifestację
Fot. nieznany, Warszawa, lata 80.
Wehikuł czasu
W pierwszych drzwiach wita mnie
towarzysz Gomułka. Z ust rozwartych jak do apelu potok słów - symboli, z ironią nakreślonych przez
Barańczaka: Żyjemy w określonej
epoce (odchrząknięcie) i z tego
trzeba sobie, nieprawda, zdać
z całą jasnością. Sprawę. Ambiwalentna czerwień ścian, wibrując
beztroskimi dźwiękami starych
hitów nosi już zalążek stagnacji,
głupoty i beznadziei. Skulony starzec ze zmęczoną twarzą ulepiony
z pięknych, soczystych zieleni na
obrazie Krzysztofa Buckiego oddaje
towarzyszące Polsce lat 70-tych,
80-tych napięcie między atrakcyjnością „opakowania”, a smutną
prawdą o tym, co w środku. Żeby
się z tą prawdą zmierzyć, wystarczy
otworzyć następne drzwi. Strajki,
aresztowania, ofiary śmiertelne,
atmosfera grozy. Pełne niepokoju
odgłosy zniecierpliwionych mas
i niemy krzyk przeraźliwie nieludzkiej rzeźby. Dalsze pokoje obnażają
przykre oblicze socjalistycznej
utopii, brud, brzydotę, biedę, ukryte
za napuszonym teatrem wyprostowanych pleców, ściskanych dłoni,
poklepywanych ramion. Czyżby tym
barwnym dwudziestoleciem rządził
rodzaj społecznej schizofrenii? Cudowne lata Rolling Stonesów, Niemena, Nalepy nasączone goryczą
z fatalnego kielicha, którym pojono
Sprostowanie:
nas przez parę dziesięcioleci. Jak
zauważają autorzy wystawy, w
jednym z opisów, których tu nie
brak: z przykrą rzeczywistością
trzeba sobie umieć jakoś radzić.
Najweselszy z pokoi, a także
najbardziej oświetlony, raczy
serią pozytywnych lub lekko
prześmiewczych obrazów z codzienności. Tu festyn ludowy, tam
dwoje młodych ludzi pod murem
- może sklepu monopolowego
– „oblewających” sądeckie święto
kwitnących jabłoni. Mamy i migawki z życia hipisów oraz nieobciążone piętnem czasów sceny
górskich wędrówek. Seria płócien
opowiada o „dobrodziejstwach”
systemu, jak wczasy robotnicze
czy krótkotrwały, sztucznie wywołany luksus, zrazu przeradzający
się w nadmiar, określany mianem
klęski urodzaju. Szkoda, że to
wszystko jest tylko chwilową
odskocznią. Za moment, śladem
komunistycznej propagandy, powrócą nieprzyjemne wspomnienia
rozterek, beznadziei, udręki.
Kolejne wydarzenia nieuchronnie
wiodą ku upadkowi Systemu - czy
jednak jego klęska oznacza zwycięstwo wolności, sprawiedliwości
i prawdy? Wbrew deklaracjom
autorów, nastrój wystawy jest
raczej przygnębiający. Rzetelne
informacje na temat wydarzeń
politycznych i nastrojów społecznych owego okresu nie pozwalają
patrzeć na choćby najweselsze
i okraszone hitami muzyki pop
obrazki inaczej niż przez pryzmat
potu i łez. Spontaniczny śmiech
zwykłych ludzi i humorystyczne
dzieła artystów wydają się rozpaczliwą próbą godzenia z szarą
rzeczywistością. W ostatnim
pomieszczeniu zdjęcia „w mundurach” i monety. Wehikuł czasu
zakończył podróż, czas wysiadać.
Wioletta Wysocka
Cudowne lata.
Muzyka. Poezja, Malarstwo.
Lata 70., 80.
Muzeum literatury.
Literatury im. Mickiewicza,
od 14 maja 2009
Redakcja “PDF” przeprasza czytelników i Macieja
Kałacha za opublikowanie w numerze 4 (17)
nieautoryzowanej rozmowy “Dramatopisarz
reportażu”, która mogłaby sugerować, że Maciej Kałach
zdobywał informację do opisanych w tekście wywiadu
artykułów prasowych w sposób sprzeczny z etyką
dziennikarską, co oczywiście jest nieprawdą.
| 20 |
Obraz ojczyzny
Zachęta podjęła nie lada wyzwanie, decydując się za zorganizowanie wystawy Ludzie, wydarzenia, przemiany. 20 lat fotografii
„Gazety Wyborczej”. Jak wskazuje
tytuł, w roli eksponatów występują zdjęcia reporterów pierwszego
dziennika III RP. Tematyka może
się z początku wydawać niezbyt
ciekawa, jednak już w pierwszej
sali wystawowej wszelkie wątpliwości zostaną rozwiewane.
Ekspozycję podzielono na dwa
bloki tematyczne – krajowy
i zagraniczny. Z oczywistych powodów ten pierwszy jest o wiele
obszerniejszy. Polska jawi się
w obrazach podzielonych na kilka
kategorii. „Nasze wyznanie wiary”, „W jakim kraju chcemy żyć”
czy „Pocztówka z życia” to tylko
część tej prezentacji. Z jednej
strony mamy fotografie tradycyjne, wielkoformatowe. Zestawiono
tu zdjęcia sprzed dwudziestu lat
z tymi współczesnymi. Co
ciekawe, część wystawy wielkoformatowej stanowią prace
konkursowe, zrealizowane przez
fotografów-amatorów urodzonych
już w wolnym kraju.
Jednak najciekawszą częścią
wystawy są wspomniane prezentacje. To nie tylko zbiór zdjęć z
fot. Jacek Marczewski
Subkultura | kultura
archiwum „Gazety
Wyborczej” – to
reportaże wysokiej
klasy. Poprzedzone
krótkim komentarzem, pogrupowane tematycznie,
tworzą doskonały
obraz zmieniającej
się Polski. Ilustrują
rozliczne konflikty
Demontaż pomnika Dzierżyńskiego, 1989 r.
społeczno-polityczne: od zagadnienia aborcji,
oczyma 215 fotografów – ciężko
przez związki homoseksualne, na
znaleźć jakąkolwiek galerię, gdzie
religijności kończąc. Ludzie wyprzedstawiono by na raz aż tylu
darzenia, przemiany… to nie tylko
autorów, tyle punktów widzenia.
liczne reportaże – jest to także zaBez wątpienia wystawa Ludzie,
pis historii dwudziestu lat fotografii
wydarzenia, przemiany. 20 lat
– dowiadujemy się, jak wyglądała
fotografii „Gazety Wyborczej” jest
raczkująca sztuka robienia zdjęć,
godna polecenia – warto przypopoznajemy tradycyjne sposoby
mnieć sobie tę krótką, acz burzliwą
wywoływania fotografii, przeczytahistorię młodej III Rzeczpospolitej.
my o cyfrowej rewolucji. Ogromne
wrażenie robi także zestawienie
Emil Borzechowski
ponad 6 tys. pierwszych stron
„Gazety Wyborczej”, począwszy od
Ludzie, wydarzenia, przemiany.
jej pierwszego numeru. Najwięk20 lat fotografii
szym atutem wystawy, a zarazem
„Gazety Wyborczej” jej największą wadą, jest jej ogrom.
12 maja – 12 lipca 2009
Materiału zgromadzonego w kilku
godziny otwarcia Galerii:
salach wystarczyłoby na dziesiątki
wtorek-niedziela 12.00-20.00
ekspozycji. Jest to wystawa, jak
w czwartki wstęp wolny
sami autorzy przyznają, bardzo
subiektywna. Wszystkie zdjęcia są
Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki
autorską wizją najważniejszych wypl. Małachowskiego 3
darzeń z Polski i świata, widzianą
00-916 Warszawa
Miłość retro
Czy można odtańczyć taniec
z samym sobą albo wskoczyć do
filmowego ekranu? Jak widać
w teatrze należy spodziewać się
wszystkiego, a możliwości Buffo
nie kończą się na latających baletnicach w musicalu „Metro”.
Zmyślna żonglerka filmowo-scenicznymi trikami zaskakuje, bawi
i... dezorientuje, siejąc wątpliwość,
czy aby na pewno wciąż jesteśmy
w teatrze. Ale w tym już głowa
zmysłowej Nataszy, żeby sprowadzić widza z powrotem w materialny świat teatru. Jak najbardziej
„żywa”, cielesna, a nawet skora do
flirtu z męską częścią publiczności
zdaje się mieć tu monopol. Świetny
spektakl prezentuje luźną wiązan-
Spowiedź III
Rzeczpospolitej
W dwudziestą rocznicę
Okrągłego
Stołu do
czytelników
trafia wspaniały album,
w którym
Witold Bereś
i Krzysztof Brunetko upamiętnili
dwadzieścia lat życia III RP.
„Nasza historia. 20latRP.pl” jest
opowieścią o nowej, odrodzonej
Polsce. Zaczyna się w momencie,
gdy komunistyczna władza spotyka się z opozycją przy wspólnym
stole, aby rozsądzić o losach
Polski. Obrady doprowadzają w
krótkim czasie do obalenia komunizmu w Polsce i ostatecznego
uwolnienia kraju od moskiewskiej
kurateli. Książkę podzielono na
dwadzieścia jeden rozdziałów.
kę Szlagierów lat 30-tych i starszych,
znanych z początków polskiego kina
czy repertuaru przedwojennych
gwiazd, który młodsze pokolenie
może znać chyba tylko z filmów
takich jak „Hallo, Szpicbródka”. „On
nie powróci już” w stylu „Płaszcza
i Szpady”, „Taka mała” i „Maryla”
w mistrzowskim wykonaniu
A. Teodurczuk-Perkuć, roztańczona
„Zula”, czy wreszcie „Seksapil”
Każdy z nich, opatrzony mottem,
opisuje jeden rok z kalendarza
III RP, skupiając się na najważniejszych wydarzeniach. Począwszy
od wyborów czerwcowych, przez
sukces Edyty Górniak na festiwalu
Eurowizji, śmierć Jana Pawła II,
na działalności Wielkiej Orkiestry
Świątecznej Pomocy skończywszy,
książka pokazuje, jak zmieniała się Polska, a wraz z nią całe
społeczeństwo. Na końcu każdego
rozdziału zaprezentowano sylwetki ikon III RP: dwadzieścia jeden
osób, które są dla autorów symbolem odrodzonej Polski. Obok
Tadeusza Mazowieckiego, Lecha
Wałęsy czy Bronisława Geremka
znajdziemy także Stanisława
Lema, Jurka Owsiaka czy ks.
Józefa Tischnera – dwadzieścia
jeden osób, które zmieniły polską
rzeczywistość.
Ogromną zaletą książki jest styl,
w jakim została napisana – lekki,
pozbawiony zbędnego patosu,
w wykonaniu samego reżysera
w stroju kobiecym to prawdziwe
arcydzieła teatralnej miniatury.
Dobrze, że odświeżając przeboje
ciekawymi rozwiązaniami scenicznymi reżyser nie pokusił się o zmianę
aranżacji muzycznej. Z licznych
emitowanych w TV koncertów wiemy,
czym się kończy starych piosenek na
współczesną modłę. Tu króluje stary
styl i przewijają się fragmenty pierwszych polskich filmów. „Tyle miłości”
opowiada o czymś, co już minęło, ale
wciąż jednak żyje.
Wioletta Wysocka
„Tyle miłości”, Studio Buffo
Najbliższy spektakl:
19 czerwca 2009 roku
przystępny dla czytelnika. „Nasza
historia…” jest jak pamiętnik z
lat młodości – można ją otworzyć
w dowolnym miejscu i po prostu
zacząć czytać, przypominając sobie
minione lata, zabawne sytuacje
i smutne historie. Książka jest
zarówno dziennikiem złotych myśli
– słowa polityków przeplatają się z
kultowymi tekstami piosenek czy
filmów – kroniką, jak i nekrologiem,
wspomnieniem wybitnych ludzi
świata polityki i kultury, którzy
umarli już w wolnej Polsce. Cała
III RP w jednym tomie, opisana oraz
zilustrowana kolorowymi fotografiami. Bereś i Brunetko stworzyli
dzieło wybitne, od którego trudno
się oderwać. Jest to pozycja, po którą sięgnąć powinien każdy Polak.
Emil Borzechowski
Nasza historia. 20latRP.pl
Witold Bereś, Krzysztof Brunetko
Świat Książki, Warszawa 2009
Gry opuszczają getto
Reklamy na tramwajach, nocne premiery czy malowane schody
– producenci gier komputerowych prześcigają się w pomysłach na
nowatorskie reklamowanie swoich produktów, trendy obowiązujące na
Zachodzie stopniowo przenikają do Polski... a gracze tylko zacierają rączki!
| Michał Amielańczyk
| Andrzej Osowiecki
Pod koniec lipca celem pielgrzymek
setek polskich wielbicieli konsol
Xbox i Xbox360 staną się Wilkasy
koło Giżycka. Tam, już po raz trze‑
ci, odbędzie się Xbox Fun Day – ofi‑
cjalny zlot fanów tych platform do
gier, współorganizowany przez pol‑
ski oddział Microsoftu. Jego uczest‑
nicy wezmą udział w turniejach gry
Gears of War 2 i Halo 3, wypróbują
nowe pozycje wydawnicze, a także
spotkają się z przedstawicielami fir‑
my Techland – jednego z czołowych
polskich twórców gier. Organizato‑
rzy przewidzieli też wiele atrakcji
w „realu” – impreza odbędzie się
w ośrodku AZS, dzięki czemu do
dyspozycji chętnych oddane zosta‑
ną boiska do koszykówki oraz korty
tenisowe. – Chcemy pokazać spo‑
łeczności użytkowników Xboxa, że
o nich myślimy, że są dla nas ważni
– mówi Jakub Mirski, marketing
manager z firmy Microsoft. Eksperci są zdania, że takie wyda‑
rzenia na polskim rynku nikogo już
nie powinny dziwić, a samo zjawi‑
sko będzie się nasilało. – Gry kom‑
puterowe przekraczają barierę get‑
ta. Nie są adresowane wyłącznie do
„hardkoru”, ale i do graczy okazjo‑
nalnych – podkreśla Jerzy Poprawa,
redaktor naczelny magazynu „CDAction”, największego czasopisma
dla graczy w Polsce. – Stają się po
prostu takim samym artystycznym
środkiem wyrazu jak film czy ko‑
miks. Tym samym i ich akcje rekla‑
mowe muszą docierać nie tylko do
grona „wtajemniczonych”, ale i do
ogółu społeczeństwa – dodaje.
Niecne działania
imperialistów
zachodnich
Pomysł masowych konwentów
i wystaw zrzeszających twórców
gier oraz samych graczy narodził się
na Zachodzie. Jedną z pierwszych
imprez tego typu było europejskie
ECTS (European Computer Tra‑
de Show, organizowane w latach
1988–2004). Warto też wspomnieć
amerykańskie E3 (Electronic En‑
tertainment Expo) oraz PAX (Pen‑
ny Arcade Expo), japońskie Tokyo
Game Show czy organizowane jesz‑
cze do zeszłego roku najbliższe Pol‑
sce lipskie Games Convention. Ta‑
kie targi potrafią zgromadzić ponad
200 tys. uczestników, przyciągnię‑
tych nie tylko możliwością zapozna‑
nia się z najnowszymi propozycjami
i wyniesienia kilku ton rozmaitych
gadżetów, ale i osobistego porozma‑
wiania z autorami, wzięcia udziału
w turniejach gier sieciowych, po‑
słuchania koncertów muzyki z gier
czy pstryknięcia sobie kilku zdjęć
ze skąpo ubranymi hostessami. Za‑
chodni producenci stawiają na silny
kontakt z graczami.
Chlubnym przykładem jest tu firma
Blizzard, która od 2005 roku orga‑
nizuje dla fanów swoich produkcji
z całego świata BlizzCon – zlot mi‑
łośników światów Starcrafta, War‑
crafta i Diablo. Impreza cieszy się
ogromnym powodzeniem i zawsze
jest dużym wydarzeniem, szeroko
komentowanym w świecie graczy
– podobnie jak określany niekiedy
mianem „growego Woodstocku”
QuakeCon, organizowany przez id
Software – twórców legendarnego
Wolfensteina 3D i Quake’a.
Growi deweloperzy budują więź
z graczami również rozmaitymi
eventami premierowymi – wspo‑
mniany Blizzard uczcił zeszłoroczną
premierę World of Warcraft: Wrath
of the Lich King szeregiem nocnych
imprez na całym świecie, pozwalają‑
cych na zdobycie podpisanych kopii
gry, wzięcie udziału w konkursach
tanecznych czy rywalizacji o tytuł
najlepiej przebranego uczestnika.
Nocne premiery towarzyszą wyda‑
waniu wielu znaczniejszych tytułów,
choć rzadko kiedy osiągają one skalę
światową, jak to było w przypadku
wspomnianego WoW-a.
Gdy w latach dziewięćdziesiątych
o grach komputerowych było coraz
głośniej, a z „Bajtka” wyodrębniło
się legendarne już, pierwsze pol‑
skie czasopismo branżowe – „Top
Secret” – temat stopniowo zaczął
rozwijać się także w Polsce.
Dobre, bo polskie
W roku 2007 zbliżającej się dacie
wydania głównego produktu eks‑
portowego rodzimego rynku gier,
„Wiedźmina” autorstwa studia CD
Projekt RED, towarzyszył szereg
imprez. Podczas nich zaintereso‑
wani mogli m.in. obejrzeć pokazy
walk rycerskich czy porozmawiać
z twórcami „egranizacji” dzieł
Andrzeja Sapkowskiego. Twórcy
poszli też o krok dalej, prowadząc
intensywną kampanię w polskich
mediach – wersja demonstracyjna
gry została dołączona do jednego z
wydań „Gazety Wyborczej”, na fa‑
lach Radia Zet zachęcano do brania
udziału w atrakcyjnym konkursie,
a także i w telewizji gra nie została
przemilczana.
Podobne zabiegi są jednak, póki
co, raczej incydentalne – z dru‑
giej strony prawdopodobnie m.in.
z tego powodu tytuł zaistniał w
świadomości ludzi, dla których gry
to tylko nieco bardziej zaawanso‑
wana wersja bierek. Również idea
uroczystych premier niektórych
produkcji znalazła zastosowanie
w naszym kraju – podobne wyda‑
rzenia towarzyszyły tak „Wiedź‑
minowi”, jak i wspominanej pro‑
dukcji firmy Blizzard. Imprezy
w siedzibie polskiego wydawcy gry
czy w warszawskim Empiku Junio‑
rze, choć zorganizowane na skalę
znacznie mniejszą niż w USA czy
Francji, zgromadziły setki wygłod‑
niałych fanów. Nocne premiery
gier zdarzają się jednak w Polsce
niezmiernie rzadko i dotyczą wy‑
łącznie wybitnych tytułów.
Jeżeli chodzi o najistotniejsze wy‑
darzenia w kalendarzu polskich
graczy, jednym z nich jest niewąt‑
pliwie organizowane od 2004 roku
Poznań Game Arena – największe
w Polsce święto entuzjastów kom‑
puterowej (głównie) rozrywki, sta‑
nowiące jednocześnie arenę zma‑
gań wielu fanów profesjonalnego
grania, e-sportu. W tym ostatnim
zagadnieniu przoduje Heyah Lo‑
gitech Cybersport powered by
Komputronik, największa liga gier
komputerowych w Polsce, pozwa‑
lająca zapaleńcom na zdobycie pre‑
stiżowego tytułu mistrzów Polski.
Jakkolwiek może to brzmieć dla
zwykłego zjadacza chleba, e-sport
nie jest czymś, na co należy pa‑
trzeć z lekceważeniem – wartość
zachodnich czy dalekowschodnich
pul nagród w turniejach nierzadko
przekracza setki tysięcy dolarów
(w Polsce stawki są parokrotnie
niższe, choć dystans pomiędzy
nimi stopniowo się zmniejsza). Wo‑
bec nagłośnienia tematu w mediach
– w Polsce, niestety, głównie
w branżowych – e-sport przyczynia
się to do wzrostu zainteresowania
grami, stanowi też jedną z metod
promocji, tak poszczególnych ty‑
tułów, jak i całej sceny gamingowej.
To właśnie m.in. dzięki temu pro‑
dukcje w rodzaju Counter Strike’a,
serii FIFA czy Starcrafta trafiają do
coraz szerszej rzeszy Polaków. – Im
więcej osób gra, tym większa jest
znajomość tematu. Jak wiadomo,
to, co nieznane, budzi zwykle lęk, a
czasem negację – mówi Jerzy Popra‑
wa. – Gdy każdy, czy prawie każdy
człowiek będzie grał (albo choć
pogrywał), nie będzie społecznego
poparcia dla opinii typu: „bo to,
panie, wszystkiemu winne te bru‑
talne gry, heavy-metal i cykliści!”.
Tak, jak mało kto twierdzi, że akty
przemocy dokonywane przez na‑
stolatków to efekt oglądania filmów
wojennych w TV – podsumowuje.
Pozytywny wizerunek produktu
(w tym wypadku gier) jest zawsze
na rękę producentom, bo od tego
zależą ich zyski.
Reklamowa alternatywa
Wśród metod promowania gier
znaleźć można również nieco bar‑
dziej typowe działania marketin‑
gowe. Premierze „Wiedźmina”
towarzyszyły wspominane już re‑
klamy w radiu, prasie i telewizji,
wydawaną przez firmę Cenega se‑
rię wydawniczą „Kolekcja Klasyki”
promowano w warszawskich tram‑
wajach, zaś na billboardy zawitały
reklamy gry Little Big Planet. Po‑
mysły growych marketingowców
często daleko wykraczają poza te
rodem z porażająco błyskotliwych
reklam inteligentnych proszków do
prania. Wśród kilku przykładów
wskazać warto chociażby na Gears
of War 2, promowane w centrach
największych miast Polski za po‑
mocą intrygująco przyozdobionych
schodów, czy Halo 3, reklamowane
dosyć kontrowersyjnymi tablicami,
wzorowanymi na tych upamiętnia‑
jących walki powstańcze. Jeszcze
w fazie produkcji gry twórcy
„Wiedźmina” podsycali zaintere‑
sowanie swym dziełem przez wysy‑
łanie fanom z całego świata pocztó‑
wek bożonarodzeniowych. Poprawa
nie ma jednak wątpliwości, że po
takie kampanie reklamowe pro‑
ducenci będą sięgali sporadycznie.
– Nie każda gra trafi do każdego
i nie na każdą grę jest społeczne
zapotrzebowanie. Ale będzie się to
działo na tyle często, że sam fakt
powszechnego reklamowania gry,
przestanie być sensacją. I dobrze
– stwierdził.
Naturalnym medium pozwalają‑
cym na promocję gier jest Inter‑
net. Nie chodzi tu jedynie o ocie‑
kające krwią bannery zachęcające
do radosnej eksterminacji obcych
– popularne są darmowe minigry
promujące dany tytuł (seria „Stron‑
ghold”), nietypowe strony interne‑
towe czy też zachęcające do regu‑
larnego zaopatrywania się w gry
programy lojalnościowe dystrybu‑
torów („Kompania graczy” Cenegi
czy system wirtualnych pieniędzy
CD Projektu). Swego czasu niko‑
mu nieznany portal Nasza-klasa.pl
przemienił się w jedną wielką re‑
klamę wspominanego już Little Big
Planet. Twórcy gier aktywne wspie‑
rają działanie stron fanowskich
poświęconych ich produkcjom – re‑
dakcja strony GuildWars.pl otrzy‑
mała na święta Bożego Narodzenia
w 2007 roku opatrzone szeregiem
podpisów kartki z podziękowania‑
mi od ArenaNet i autorów tytułu.
Game over
Chociaż nadal w formie nieco od‑
biegającej od standardów zachod‑
nio-dalekowschodnich (mniejsze
nakłady finansowe, rzadkość kam‑
panii reklamowych wykraczających
poza media branżowe), polski ry‑
nek reklamowania gier stopniowo
się rozwija. Niestety, w Polsce gry
wciąż są często uważane za żałosną,
ogłupiającą zabawę dla dzieci, zaś
wizerunek ten powiela wielu auto‑
rów, dysponujących znajomością
tematu na poziomie bliskim zeru.
Bo i kogo obchodzą rozliczne ba‑
dania wskazujące na średnią wieku
graczy oscylującą wokół 30 lat oraz
ich neutralny czy wręcz pozytywny
(sic!) wpływ na osobowość młodego
człowieka? Prościej przecież o jeden
krzykliwy nagłówek typu „Kamilek
(l. 5) zabił [się], bo grał”. 
Tekst powstał pod kierunkiem redaktora
stażu redakcyjnego, prowadzonego przez
redakcję “PDF”, w ramach przedmiotu
“Warsztat informacji dziennikarskiej”
w Instytucie Dziennikarstwa UW.
| 21 |
Zdrowym bądź | kultura
Afisz
Rowerek na odchudzanie? Zimą? W trzy miesiące zrzuciłem 15 kg.
Zaopatrzony w ręcznik, 1,5 litra wody mineralnej, buty z twardymi
podeszwami uczestniczyłem w grupowych ćwiczeniach power bike
tomahawk, czyli zajęciach na rowerach stacjonarnych. Taki wysiłek
to jednoczesna poprawa zdrowia i sprawności.
| Paweł H. Olek
Zaczyna się niewinnie i ufnie.
Regulacja kierownicy i siodełka.
Dopasowanie nóg do pedałów.
Muzyka z nutą tajemnicy (m.in.
Enigma). Spokojne pedałowanie,
ręce wyciągnięte do góry, głębokie
i wolne oddechy. Po rozgrzewce
nowa piosenka (np. Abba), a wraz z
nią lekkie przyspieszenie, ze zwięk‑
szonym obciążeniem (regulacja jak
w kolarzówkach). Nieśmiała zmia‑
na ułożenia rąk na kierownicy (jest
sześć sposobów, każdy o innej in‑
tensywności wysiłku). Kiedy i jak
układać ręce na kierownicy decy‑
duje prowadzący zajęcia. Zresztą
decyduje również o tempie jazdy,
stając przed uczestnikami, niczym
dyrygent podczas występu orkie‑
stry, rytmicznie wymachując ręko‑
ma, dopingując do wysiłku ‑ „hop,
hop, hop”.
Wraz z pojawieniem się pierwszych
kropli potu przy nieprzerwanym
pedałowaniu muzyka zmienia
rytm. Jezioro łabędzie Czajkow‑
skiego, ostry rock. A wraz z tym
podskoki do góry, do przodu i tyłu,
na 2, 4, 8 i 16. To moment, gdy każ‑
dy co kilkadziesiąt sekund patrzy
na zegar w kącie sali. Minęły do‑
piero 22 minuty z 50! 23 minuty, 24
minuty... Stali uczestnicy krzyczą
„włącz kalinkę”. I to jest mój koniec
– słyszę kalinkę. Podskoki tylko na
odliczanie do dwóch!
I tak przez kolejne 15 minut, przy
czym jak przy jeździe terenowej –
jest pod górkę i z górki. Ze zwięk‑
szonym obciążeniem i wysiłkiem
oraz przy szybkim tempie, ale bez
obciążenia w łydkach. Zmienia się
muzyka na Enya, muzykę new age.
Zero obciążenia, zmniejszane tem‑
po pedałowania. Ostatnie 10 minut
ćwiczeń to relaks i rozciąganie każ‑
fot. stockexpert.com
Moc spalania
Patronat merytoryczny:
dej partii ciała. O tym, jak jest to
ważne, przekonałem się, gdy raz to
zbagatelizowałem i na następnych
ćwiczeniach w 22. minucie złapał
mnie skurcz.
Po wszystkim już, w drodze do
szatni towarzyszyła mi satysfakcja
ze spalonych kilkuset kalorii, mo‑
kry jak po praniu t-shirt oraz pusta
butelka po wodzie mineralnej.
Power bike – opis zajęć i stopnie zaawansowania:
I poziom – Zajęcia dla osób początkujących. Dokładne omówienie zasad ustawienia roweru i bezpiecznej
jazdy. Jazda w spokojniejszym tempie i z mniejszą intensywnością. Zajęcia przeznaczone również dla osób
zwracających większą uwagę na spalanie tkanki tłuszczowej.
II poziom – Zajęcia dla osób średnio zaawansowanych. Zwiększona intensywność zajęć – zaczyna się praca
nad wytrzymałością i wydolnością. Wprowadzane są nowe techniki jazdy i doskonalenie już poznanych.
III poziom – Zajęcia dla osób zaawansowanych – dobrze znających wszystkie techniki jazdy. Praca nad
wytrzymałością i wydolnością. Jazda na wysokim tempie i z dużą intensywnością.
Master class – zajęcia trwające 90 min dla osób zaawansowanych. Z największą intensywnością
i na najwyższym tempie. Zajęcia dla osób lubiących ekstremalny wysiłek. Na zajęciach zalecane jest
korzystanie ze sport testera w celu monitorowania pracy serca.
reklama
fot. R. Latoszek
Teatr Syrena PAJĘCZA SIEĆ Agatha Christie
reżyseria: Wojciech Malajkat, scenografia: Allan Starski, kostiumy: Wiesława Starska
Klarysa, żona urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wraz ze swoimi przyjaciółmi spędza czas
w niedawno wynajętym domu pod Londynem. Pewnego wieczoru odkrywa w swoim salonie zwłoki...
Postanawia ukryć zbrodnię, ale trup wypada z kryjówki w najmniej odpowiednim momencie...
Wystepują:
Magdalena Wójcik / Marta Nieradkiewicz, Piotr Szwedes, Piotr Polk, Włodzimierz Press, Marcin Piętowski
Tadeusz Borowski / Marek Bargiełowski, Tadeusz Pluciński, Rafał Cieszyński / Michał Konarski,
Magdalena Turczeniewicz, Hanna Orsztynowicz, Wojciech Billip / Przemysław Glapiński
Najbliższe spektakle: 16, 17 i 18 czerwca godz. 19.00, Rezerwacja biletów: tel.: 022 696-17-53; 022 628-06-74; 022 626-16-03
[email protected] lub bezpośrednio w kasie teatru
Od lewej: Marcin PiÍtowski, Piotr Polk, Przemysław Glapiński.
| 22 |
| 23 |

Podobne dokumenty