nr 19 - PDF Pismo Studenckie PDF
Transkrypt
nr 19 - PDF Pismo Studenckie PDF
www.redakcjaPDF.pl Wejdź ę na stron f.pl kieta-pd www.an ania do wygr we ny cyfro dyktafo s Olympu a Press czerwiec nr 6 (19)/2009 • ISSN 1898–3480 • egzemplarz bezpłatny pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego erat prenum biletów oraz 100 ów, do teatr ry kin i ope e c l a w w a i d e M ć ś o n l o ow Akademia fotoreportażu - intensywny kurs fotograficzny, szczegóły www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl dziennikarstwo | Słowo / Obraz Naczelna strona Na wejściu Temat silnie uwarunkowany REDAKCJA redaktor naczelny: Zbigniew Żbikowski z-ca redaktora naczelnego Paweł H. Olek zespół redakcyjny: Emil Borzechowski, Tomasz Betka, Roksana Gowin, Magdalena Grzymkowska, Agnieszka Juskowiak, Marcin Kasprzak, Paweł Łysakiewicz, Iwona Pawlak, Joanna Maria Sawicka, Julian Tomala, Magdalena Wasyłeczko, Agnieszka Wójcińska, Wioletta Wysocka współpraca: Jan Brykczyński, Aleksandra Gałka, Tomasz Jelski, Łukasz Miedziejewski, Katarzyna Radziszewska, Aleksandra Solarska, Maria I. Szulc, Bartosz Zaborowski Były liczne plakaty z Garym Cooperem, niezliczone czarno-białe zdjęcia kandydatów strony opozycyjnej z Wałęsą, wiece, ulotki i agitki, ale niektórym najbardziej utkwiło w pamięci hasło: „Po raz pierwszy możesz wybrać – wybierz Solidarność”. Może dlatego, że stanowiło ono zastanawiający łącznik między starymi a nowymi laty i rodzaj proroctwa na przyszłość, aczkolwiek dość przewrotnego. Jest tu jakaś niedosłowna zbieżność z hasłem Forda z początku dwudziestego stulecia: „Możesz wybrać dowolny kolor, pod warunkiem, że to będzie kolor czarny”. Bo innych, poza czarnymi, Fordów T nie produkowano. Amerykanin, który nie chciał skorzystać z tego wyboru, mógł ewentualnie obyć się bez wozu. Tak samo w głębokim PRL-u: mogliśmy oddać głos na dowolną listę, pod warunkiem, że była to lista Frontu Jedności Narodu. Przed czerwcowymi wyborami 1989 r. „nasi” też dali nam możliwość wyboru, po to tylko, żeby ją w haśle zawęzić (choć zgoda – tu różnica – nie zamykając jej). Bo tylko wybór Solidarności dawał gwarancję, że coś się radykalnie w „tym kraju” zmieni. A zmian chcieli, jak się okazało, nawet zwolennicy PZPR. I się zmieniło. Choć nie do końca. Monopolu na władzę nie udało się utrzymać żadnej opcji politycznej, ale ile czasu musiało upłynąć i ile walk trzeba było stoczyć w mediach i w parlamencie, zanim zaczęły się kruszyć inne monopole. Przed pozornymi wyborami długo stawiały obywateli takie, mające korzenie w PRL, instytucje, jak TP SA (telefon stacjonarny), ZUS (emerytury), PKP (podróż koleją), armia („Możecie służyć w dowolnie wybranej formacji i ja wam mówię, że to będzie piechota”) i wiele innych. Co prawda więcej niż jednej armii w państwie nie będzie, ale dziś młodzież ma przynajmniej rzeczywisty wybór: może iść do woja albo nie iść. A wszystko dlatego, że wtedy jako elektorat zgodziliśmy się, mając wybór, ograniczyć go do Solidarności. Także my, w redakcji „PDF”, szukając motywu na czerwiec, postawiliśmy siebie przed podobnym wyborem: może to być każdy temat, pod warunkiem, że będzie to temat o wyborach’89. W rezultacie także czytelników postawiliśmy przed alternatywą: możecie poczytać o wszystkim, pod warunkiem, że będzie to tekst o tym, co się działo dwadzieścia lat temu. A gdyby ktoś w tym momencie chciał odłożyć czasopismo, spieszymy ze sprostowaniem: spokojnie, piszemy też o epidemii świńskiej grypy, jaka przetoczyła się przez media, o tym, co piszczy w pi-arze i w Internecie, i w innej cyberprzestrzeni. Żeby był wybór. Zgodnie z hasłem: jak możesz wybrać, wybierz „PDF”. Najlepiej cały. Zbigniew Żbikowski stały felieton: Andrzej Zygmuntowicz korekta: Joanna Maria Sawicka WYDAWCA: Instytut Dziennikarstwa Uniwersytetu Warszawskiego koordynator wydawcy: Grażyna Oblas druk: Polskapresse Sp. z o.o. nakład: 10 tys. egz. adres redakcji: PDF pismo warsztatowe Instytutu Dziennikarstwa UW ul. Nowy Świat 69, pok. 51 (IV piętro), 00–046 Warszawa, tel. 022 5520293, e–mail: [email protected] Więcej tekstów w portalu internetowym: www.redakcjaPDF.pl współpraca z serwisem foto: stała współpraca: Piszesz, fotografujesz, interesujesz się PR? Szukamy współpracowników. Kolegia redakcyjne, każda środa godz. 20:00 Instytut Dziennikarstwa UW, sala 27 | 02 | Kurs „Prawo prasowe w praktyce” - charakterystyka prawa prasowego z punktu widzenia dziennikarza oraz osób odpowiedzialnych za kontakty z dziennikarzami. - wprowadzenie do zagadnienia prawa prasowego – uwarunkowania prawne. fot. Jerzy Undro / PAP projekt graficzny, okładka i skład DTP: Karol Grzywaczewski / [email protected] termin: 26 czerwca 2009 roku szczegóły i zapisy: www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl reklama Goleniów (woj. zachodniopomorskie), 13 maja 2009 roku. Chorąży Maciej Wesołek z żoną Beatą i córkami Kingą i Gabrysią podczas powitania na lotnisku. Na lotnisku w podszczecińskim Goleniowie wylądował samolot ze 138 żołnierzami na pokładzie. Ostatnia grupa żołnierzy IV zmiany Polskiego Kontyngentu Wojskowego w Afganistanie wróciła do kraju. Na lotnisku witali ich najbliżsi. Akademia fotoreportażu pod kierunkiem Andrzeja Zygmuntowicza • intensywny kurs fotograficzny • atrakcyjny program zajęć • profesjonalna kadra • teoria i praktyka • zajęcia w soboty i niedziele Od października 2009 do lutego 2010 roku Informacje i zapisy: www.szkolnictwo-dziennikarskie.pl tel. (22) 55 20 293, 0 502 825 492 Nasi odważni żołnierze | Piotr Malinowski, Polska Agencja Prasowa | Marcin Kołodziejczyk, reporter „Polityki” Słowo fotografa Obraz tekściarza Przekaz medialny zdominowany jest przez obrazy wojen, katakli‑ zmów czy zbrodni. Rzadkością są zdjęcia takie, jak te prezentowane powyżej. Wyobraźcie sobie, jakie fotografie pojawiłyby się w obiegu prasowym, gdyby ów żołnierz wjechał na minę pułapkę – miej‑ sce zdarzenia, może jakiś portret wycięty ze zdjęcia w służbowej legi‑ tymacji, oczywiście piękny pogrzeb na którym pojawiliby się oficjele – pogrążeni w „smutku”, łączący się w bólu z rodziną itp… Dlaczego wolę takie zdjęcia, jak to powyżej? To proste, są prawdziwe. Centralna część kadru zdominowa‑ na przez bohatera. Po lewej i prawej stronie, pomimo że nadal na pierwszym planie, postaci nieja‑ ko „drugorzędne” ‑ dzieci i żona. Zestawie‑ nie barw ochronnych munduru z jaskrawy‑ mi kolorami ubrań dzieci w ciekawy sposób podkreśla, skąd ów żołnierz wraca, i na ile świat, z którego powrócił, jest odmienny od tego, w jakim piszę dla was to krótkie stresz‑ czenie. Zwróćcie jeszcze uwagę na scenkę za plecami naszego chorążego – ciut inny model rodziny, no i chyba intensywniejszy wybuch euforii przynajmniej jednej ze stron. Nie jestem w stanie ze stu procentową pewnością określić, czy ta długowłosa blon‑ dynka wita innego żołnierza, ale sytuacja wpisuje się w konwencję zdjęcia. No i chyba najciekawsza część zastanej scenografii, czyli szyld w górnej części kadru. Reklama pew‑ nej stacji radiowej z hasłem „czy wszystko gra!”, co w zestawieniu z debatą medialną na temat obecności polskich wojsk w Afga‑ nistanie nadaje tej fotografii mocniejszy wydźwięk. Typowe zdjęcie z powrotu dziel‑ nych żołnierzy do Polski. Lot‑ niskowe. Wydaje się, że sytuacja złapana na gorąco. Albo też lekko ustawiona – fotograf poprosił, żeby nie patrzyli w obiektyw. Pani i tak zaraz spojrzy. Żołnierz wygląda na najbardziej wzruszonego z całej czwórki. Dzieci raczej zdezoriento‑ wane. Młodsze nawet zawstydzone – może już o tej porze zwykle śpi. Poprzez dzieci najłatwiej przekazać w obrazie prawdziwość historii, czystość uczuć, duży ładunek emocjonalny. Zdjęcie profesjonalne, fotorepor‑ terskie, ale typowe. Raczej nie nadaje się do ilustracji dużego reportażu lub tekstu publicystycznego. Pasuje do kolumn miejskich albo krajowych jako ilustracja krótkiej notatki o kolejnym powrocie, kolej‑ nej zmiany żołnierzy z kolejnej wojny. Nie naszej wojny – w publicznym rozumieniu. Temat na tyle już ograny i codzienny, że nie wywołuje poruszenia. Nawet w zestawieniu z banerem reklamowym nad głową żołnie‑ rza. Treść baneru sprowadza sytuację nieco na tory komiksowe – jak dymek z tekstem przy obrazku. Za to brawo dla fotografa – szuka czegoś no‑ wego/zabawnego/nienapuszonego w powta‑ rzającym się co pół roku temacie powrotu dzielnych żołnierzy do Polski. | 03 | Wróżenie z newsów | dziennikarstwo dziennikarstwo | Gdzie się zacząłem: Andrzej Turski Wróżba na podstawie „Dziennika” fot. Wikipedia Łodziami po Łodzi? Metro warszawskie urosło do roli symbolu narodowego i osiągnięcia całego kraju! Po kilkuset latach udało się ukończyć budowę pierwszej linii! Tymczasem szykuje się prawdziwy szok – wpływowy adwokat Jacek Kędzierski obiecał mieszkańcom Łodzi, że gdy wybiorą go na swojego eurodeputowanego, ten wybuduje metro w stolicy polskiego włókiennictwa! Zapowiedział prawdziwą komunikacyjną rewolucję! Architekci uważają, że pomysł ten można włożyć między bajki, gdyż już dawno stwierdzono, że jest niewykonalny. Przewiduję, że na fali politycznych obietnic i prześcigania się w jakości wyborczej kiełbasy, niedługo konkurencyjny kandydat na europosła obieca połączenie Widzewa z Piotrkowską latającymi dywanami, wodolotami, lub wymy- SZOK! Jakaś zorganizowana grupa wyrostków sabotuje koncert zespołu Feel w Kaliszu! Zuchwałych aktów sabotażu dokonano pod osłoną nocy na plakatach promujących to wielkie wydarzenie kulturalne. Nieznani sprawcy nakleili na prospekty kartki z napisem „ODWOŁANO”. Lider kapeli jest przekonany, że szeroka skala występku świadczy o mnogości sprawców. Grupa wrogich Kupisze podłych elementów dokonała już podobnych akcji na terenie całego kraju – w Elblągu anulowano koncert po fałszy- śli, że po Łodzi jeździć będzie bezkolizyjny SzSzZ – Szybki Szczurzy Zaprzęg. W rezultacie za dziesięć lat łodzianie do pracy dostaną się wystrzeliwani z przydomowych cyrkowych armatek – w końcu liczą się prędkość i innowacyjność. Coś zrobić (nie tylko obiecać) będzie Zmienialiśmy się przez ten czas, okrzepliśmy. Z tej okazji zachęcamy do wypełnienia elektronicznej ankiety oceniającej „PDF”. Wystarczy, że wejdziesz na stronę internetową www.ankieta-pdf.pl i odpowiesz na 5. krótkich pytań. Podaj swoje dane, a weźmiesz udział w losowaniu cennych nagród: dwóch dyktafonów cyfrowych firmy Olympus (WS-311M, WS-321M) półroczną prenumeratę studencką PRESS, 2 egz. „Pressbook. Katalog mediów 2008/2009”, 2 egz. najnowszej książki „Grand Press. Dziennikarskie hity 2008” oraz 100 biletów do warszawskich teatrów, kin oraz opery. Losowanie nagród: 15 czerwca 2009 roku. Laureaci zostaną powiadomieni drogą e-mailową. Lista laureatów zostanie również opublikowana na stronie www.redakcjapdf.pl trzeba, bo podróż „jedynką” z Torunia do Katowic trwa 7 godzin, z czego 3 trzeba przeznaczyć na przejazd przez samą Łódź. Wróżba na podstawie „Polska The Times” fundatorzy nagród: Lata tłuste Poczty Polskiej już dawno minęły. Jeszcze kilka lat temu obawiano się, że wzrost popularności Internetu i telefonii komórkowej będzie dla niej gwoździem do trumny. Tymczasem wciąż zyskująca na popularności internetowa zakupomania okazała się dla PP złotym interesem. Tymczasem zarżnięto kurę, która znosiła złote jaja – zamiast nosić szybko paczki do drzwi odbiorców, oni muszą znosić nieustanne spóźnienia w dostawach. O stumilowych kolejkach na poczcie już nie wspomnę. Kiedyś w strukturach poczty zaszła znacząca zmiana – podzielono każdy urząd na RUP (Rejonowy Urząd Pocztowy) i CUP (Centrum Usług Pocztowych). W praktyce wyglądało to tak, że do jednego okienka ustawio- Wszędobylski „No smoking” Wirtualna Polska donosi, że już w drugiej połowie tego albo na początku przyszłego roku ma zacząć obowiązywać całkowity zakaz palenia tytoniu w miejscach publicznych. Tym samym Polska dołączy do szerokiego grona krajów europejskich, sankcjonujących palenie w restauracjach, na przystankach, w szkołach itp. Zauważmy, że przygotowywana ustawa nie zakazuje publicznego dawania sobie w żyłę porcji glukozy czy łykania przeciwkaszlowej table- Podchodzę do tego fachu serio wym alarmie bombowym. Kaliskie służby obywatelskie, aby zapobiec podobnej hańbie, sprawdziły estradę z pomocą brygady saperskiej i psów bombotropów. Chodzą słuchy, że wszystkie następne koncerty Feela poprzedzą badania sejsmologów, wulkanologów, monitoring skażenia chemicznego i biologicznego oraz wzmożone kontrole wjeżdżających do spragnionych dawki kultury miast i wsi przybyszów. Tropmy reakcyjnych sabotażystów czyhających na Pierwszy Band Rzeczypospolitej! | Magdalena Karst-Adamczyk Wróżba na podstawie tabloidu „Fakt” Gońmy listy „PDF” ukazuje się już od dwóch lat. | 04 | Feel nieodwołany nych było miliard osób, a biedna urzędniczka w pocie czoła stemplowała koperty z prędkością TGV, druga w tym czasie rozwiązywała rebus w „Pani domu” i odsyłała do innego okienka, bo „ona jest z RUP-u”. Wróżę, że w najbliższym czasie, z powodu oszczędności państwowego monopolisty marcowy rachunek za gaz będziemy otrzymywać w październiku, a bożonarodzeniowe życzenia od cioci Heli w Zielone Świątki. Wróżba na podstawie „Dziennika” ty. Niedługo prawdopodobnie zakaże nam się palenia na balkonach, potem we własnych mieszkaniach, cudzych piwnicach i publicznych palarniach. W zmieniającym się świecie nikt nawet nie mrugnie okiem, widząc na ulicy trzynastolatkę w mini do pasa, ale bulwersujący są studenci palący papierosa na uczelnianym dziedzińcu. Wprawdzie aktualny pomysł z podziałem restauracji na części dla palących i niepalących jest tak samo sensowny, jak dzielenie basenu na siusiających i niesiusiających do wody. Wróżba na podstawie portalu Wirtualna Polska Andrzej Turski: W gmachu Polskiego Radia po raz pierwszy pojawiłem się jako muzyk. Byłem gitarzystą warszawskiej kapeli Chochoły. Studio Rytm Pol‑ skiego Radia wynajmowało nas jako sekcję rytmiczną do swoich nagrań. Był czerwiec ’68, rok wcześniej skończyłem studia polonistyczne i dostałem się na podyplomową dziennikarkę. Andrzej Korzyński, ówczesny szef Studia Rytm, znany kompozytor muzyki filmowej, miał wolne pół etatu i chciał podarować je komuś, kto ma pojęcie o muzy‑ ce. Andrzej znał mnie z widzenia, więc kiedy, dowiedział się o moich studiach dziennikarskich, napisał do mnie list, w którym zapropo‑ nował pracę. Nie spodziewałem się tej propozycji, wcale o nią nie za‑ biegałem, więc podczas spotkania w cztery oczy zapytałem, czy będę miał przedtem jakieś wakacje. By‑ łem po pierwszym roku dzienni‑ karstwa i to pytanie wydało mi się bardzo uzasadnione (śmiech). Ale Andrzej był stanowczy: „Żadnych wakacji – albo od jutra, albo wca‑ le”. Zacząłem od zaraz. Na począt‑ ku prowadziłem prościutką audy‑ cję „Mój magnetofon”. Po kilku miesiącach mojej obecności w radiu pojawił się pomysł stworzenia Listy Przebojów. Do‑ stałem tę audycję! Było to bardzo prestiżowe, ponieważ Lista miała sześć milionów słuchaczy. Dziś takie audytorium w radiu jest nie‑ wyobrażalne. Ludzie zaczęli rozpo‑ znawać mnie po głosie. Będąc didżejem, spotkałem czo‑ łówkę polskich muzyków. Do dziś z Krzysztofem Krawczykiem wi‑ tamy się okrzykiem: „Co u ciebie, stary byku?”. Ale praca w charak‑ terze didżeja coraz bardziej mnie uwierała. Czułem, że to nie jest moje miejsce. Ciągnęło mnie do in‑ formacji. Wspólnie z przyjacielem, Zbyszkiem Gieniewskim, wymy‑ śliliśmy „Radiokurier” – dziennik dla młodzieży okraszony muzyką. Kiedy zgłosiliśmy projekt audycji, nasi szefowie pukali się w głowy: „Jak to, pomiędzy informacjami będziecie puszczać Stonesów? To się nie może udać”. Ale się udało. Audycja stopniowo się rozrastała, aż w końcu stała się w miarę po‑ ważnym popołudniowym magazy‑ nem informacyjno-muzycznym. Nigdy nie zapomnę „Radiokuriera” z 13 maja 1981 roku. Prowa‑ dziłem audycję, kiedy przybiegł rys. Maria I. Szulc „Dziennik” donosi, że Ukraińcy obawiają się, że polskie miasta odbiorą prawa do organizacji meczów EURO2012 swoim naddnieprzańskim kolegom. Pragnę naszych sąsiadów pocieszyć – u nas Baltic Arena to obecnie dzikie wysypisko śmieci, Stadion Narodowy otaczają tłumy kupców sprzedających wszystko – od wietnamskich gaci po zestaw „młody pirotechnik”, we Wrocła- wiu wszyscy są mili i sympatyczni, ale nic z tego nie wynika, a Kraków się pewnie obrazi, bo Platini ich nie lubi. Budowa autostrad idzie jak krew z nosa, a A4 na odcinku z Krakowa do ukraińskiej granicy będzie gotowa w 2054 r. Właściwie żadne to zmartwienie – podpoznańska A2 ma ledwie kilka lat, a już trzeba łatać dziury, bo taniej było utkać nawierzchnię z wikliny. Jak znam polski zapał, to mistrzostwa odbędą się ostatecznie na Stadionie Ludowym w Kiszyniowie, bo prawo do organizacji EURO z braku laku dostanie na ostatnią chwilę Mołdawia. fot. Wikipedia Gdzie Euro 2012? fot. Wikipedia fot. UM Warszawa | Wróżył Marcin Kasprzak do studia zdyszany szef zmiany dzienników z lakoniczną informa‑ cją o zamachu na Jana Pawła II. Byłem w Polsce pierwszym dzien‑ nikarzem, który tę informację podał do wiadomości publicznej. To było bardzo silne przeżycie, zwłaszcza, że nie mieliśmy pojęcia, jaki jest finał. Z depeszy nadesła‑ nej przez Reutersa dowiedzieliśmy się wyłącznie tego, że padło kilka strzałów, a na szatach papieża wi‑ doczna była krew. Natychmiast przerwałem audycję. Zmieniłem oprawę muzyczną. To był horror. W skupieniu i wielkich emocjach czekaliśmy na pierwsze informacje o stanie zdrowia Jana Pawła II. Bardzo szybko w radiu wyrosłem. Zostałem szefem Redakcji Mło‑ dzieżowej – z ucznia zamieniłem się w nauczyciela. Było mi tam do‑ brze z dwóch powodów. Po pierw‑ sze do redakcji trafiali wciąż mło‑ dzi ludzie, a ja uwielbiam pracować z młodymi. Mam żyłkę belfra, lubię dzielić się wiedzą i doświad‑ czeniem. Po drugie, Redakcja Mło‑ dzieżowa była komórką w radiu, w którą władza specjalnie nie inge‑ rowała. Dzięki temu mogłem pra‑ cować w informacji, nie odbierając telefonów z góry z instrukcjami, o czym mówić, a o czym milczeć. Miałem pod sobą trzydziestu mło‑ dych dziennikarzy, kiedy wprowa‑ dzono stan wojenny. Mogłem im oczywiście powiedzieć: zamach na wolność, zamach na swobody, chromolę, bujajcie się sami. Ale nie powiedziałem tego, bo czułem się za tych ludzi odpowiedzialny. Nigdy nie żałowałem tej decyzji. Satysfakcją było już to, że nikogo z tej trzydziestki nie wywalono z roboty. Jeżeli ktoś chciał praco‑ wać, ale wolał nie występować na antenie, mówiłem: „Dobrze synku, rób jak uważasz”. Ale w końcu i nas rozwiązano. I wtedy pojawiła się propozycja, bym został dyrekto‑ rem Programu Trzeciego. Z tą Trójką to przedziwny przypadek. PR3 zawieszono tuż po wpro‑ wadzeniu stanu wojennego. Kiedy po czterech miesiącach przerwy postanowiono wznowić nadawanie, pojawił się dylemat: jaki charakter nadać nowej-starej Trójce? Było po‑ dobno wiele pomysłów, wśród nich idea stworzenia radia edukacyjne‑ go. Zwyciężyła koncepcja ówcze‑ snego szefa Radiokomitetu Wła‑ dysława Loranca, który uważał, że Trójka powinna zachować dawne audytorium, z podkreśleniem cha‑ rakteru młodzieżowego stacji. (Za‑ bawne, że ten pomysł wyszedł od człowieka powszechnie uważanego za twardogłowego). Lorenc wymy‑ ślił sobie, że ja, do niedawna szef Redakcji Młodzieżowej, będę naj‑ lepszym dyrektorem młodzieżo‑ wego radia. Zgodziłem się bez wa‑ hania i była to jedna z najlepszych decyzji, jakie podjąłem w swoim zawodowym życiu. Zabrałem gru‑ pę moich radiowych „dzieciaków” i razem przenieśliśmy się na Myśli‑ wiecką. Pierwszym sukcesem było to, że udało się tych wszystkich lu‑ dzi ze sobą „ożenić”. Za mojej kadencji w Trójce pojawił się Marek Niedźwiecki i „Lista Przebojów”. Dałem Markowi wolną rękę, do niczego się nie wtrącałem. Miał już swoją markę, bo wcześniej pracował w Radiu Łódź. Czułem, że mogę mu zaufać. Pojawienie się „Listy” zbiegło się w czasie z wielką falą polskiego rock’n’rolla. Wszyst‑ kie Mannamy, Hołdysy – Trójka tym oddychała i szybko stała się radiem-instytucją. Na antenie rozdawaliśmy bilety na rockowe koncerty. Ci, którzy wcześniej za‑ rzucali nam, że jesteśmy „czerwo‑ nymi pachołkami”, zdawali się co‑ raz bardziej zdezorientowani. Ale w błędzie byli także ci, którzy uwa‑ żali, że Trójka stała się wentylem katalizującym energię młodzieży na zasadzie: my wam dajemy wa‑ szą muzykę, a wy nie biegacie po ulicach z kamieniami. Nic bardziej błędnego. O wszystko trzeba było walczyć. Stanowczo powiedziałem, że Kołobrzegu puszczać nie zamie‑ rzam. Broniłem prawa do nadawa‑ nia muzyki anglosaskiej. Nieraz lą‑ dowałem na dywaniku u Loranca, m.in. za wyemitowanie wywiadu z Danutą Wałęsową. Udało mi się wywalczyć, by w Trójce pozostali tacy dziennikarze, jak Grzegorz Wasowski czy Wojciech Reszczyń‑ ski. Wystarczyło charakteru, by się postawić. Stworzyliśmy radio nawiązujące do najlepszej trójkowej tradycji lat siedemdziesiątych. Wymyśliliśmy wiele audycji i pasm, które prze‑ trwały lata i do dziś stanowią filar stacji. Niewielu ludzi wierzy, gdy mówię, że takiej swobody decyzji, jak w Trójce w stanie wojennym, nie miałem już nigdy później. Sam długo zastanawiałem się, czym ten paradoks wytłumaczyć. Dziś od‑ powiedź wydaje mi się oczywista – w razie, gdyby coś poszło nie tak, byłbym jedynym winowajcą. Po prostu skróciliby mnie o głowę i byłoby po sprawie. Trójkę uważam za swój największy zawodowy suk‑ ces. Był to sukces przede wszystkim menedżerski. Kiedy po półtora roku, w sierpniu ’83, przeniesio‑ no mnie na stanowisko dyrektora radiowej Jedynki, co teoretycznie było awansem i prestiżem, czułem żal i rozczarowanie. W 1987 roku zostałem redaktorem naczelnym TVP1 i byłem nim aż do października 90. roku, kiedy zdmuchnął mnie wiatr historii. Ale zaraz po odwołaniu po‑ wierzono mi prowadzenia studia wyborczego, podczas pierwszych wyborów prezydenckich. I to było pokrzepiające, że dla nowej władzy moje umiejętności i doświadczenie liczą się bardziej niż fakt, że w 1974 roku, kiedy nadzieją był Gierek, na‑ leżałem do partii. A potem pojawił się program „7 dni świat” według pomysłu Bogusia Wołoszańskie‑ go. To była fantastyczna, osiemna‑ stoletnia przygoda dziennikarska i jeszcze większa katorga. Nawet w sobotę na rybach nie mogłem się oderwać od myśli o programie. Robiąc „7 dni”, pracowałem tak, jak lubię najbardziej – z ludźmi mądrzejszymi od siebie. Zapra‑ szani do studia komentatorzy lali mnie swoją wiedzą, jak chcieli. I o to chodziło. Największą życiową porażką było dyrektorowanie radiowej Jedynce w latach 1998-2002. W pewnym sensie wróciłem na stare śmieci, tyle tylko, że tam już nic nie było takie, jak przedtem. Stało nade mną pięciu prezesów, którym wydawało się, że skoro mają w domach radio‑ odbiorniki, to znają się na radiu. Zostałem ubezwłasnowolniony. Dusiłem się i wspominałem swobo‑ dę, z jaką działałem w Trójce przed dwudziestu laty. Rzuciłem tę pracę (był to jeden jedyny raz w moim ży‑ ciu, kiedy podjąłem taką decyzję) i znielubiłem radio. Na szczęście od wielu lat tkwiłem jedną nogą w telewizji. Trafiłem do „Panora‑ my”. Jest mi tam dobrze. Podstawą mojego warsztatu jest fakt, że sam piszę wszystkie teksty, które wypowiadam na antenie. Po prostu nie potrafię przeczytać cu‑ dzego tekstu. Konstruując je, wy‑ chodzę z założenia, że widz lub słu‑ chacz ma tylko jedną szansę. Media elektroniczne to nie gazeta, nad którą można się pochylić. Zdanie wypowiedziane w telewizji, już nie wróci. Chcę, by teksty były zrozu‑ miałe dla każdego widza, nawet dla sędziwej babci z małej wioski na Zamojszczyźnie. Dlatego dopiesz‑ czam je godzinami, wygładzam do ostatniej chwili. Kiedy się już tak namęczę, kiedy postawię ostatnią kropkę, to w zasadzie mógłbym pójść do domu, bo właściwa robota już została wykonana. Wygłoszenie tych zdań na antenie to już tylko konsekwencja wielogodzinnej pra‑ cy, coś tak naturalnego, jak oddy‑ chanie. Moimi nauczycielami byli najlepsi spikerzy Polskiego Radia, mówiący piękną, bezbłędną polsz‑ czyzną. To oni uświadomili mi, że szybkie czytanie wcale nie polega na szybkim wygłaszaniu zdań, ale na stawianiu lekko przesadnych akcentów logicznych i podbitej emocji. Dziś już nieliczni tak mó‑ wią. W tym sensie jestem reliktem przeszłości (śmiech). Wielu dziennikarzy z mojego pokolenia wykorzystało swoje doświadczenie, tworząc w latach przełomu prywatne media. Nigdy nie żałowałem, że nie wziąłem w tym udziału. Mam bardzo su‑ rową ocenę mediów komercyjnych w Polsce. Szanuję ich warsztat i tempo, ale przeraża mnie ogłupia‑ jąca papka, jaką serwują prywatni nadawcy. Widz nie staje się przez to lepszy. Podchodzę do tego fachu bardziej serio. Uważam, że telewi‑ zja jest po to, by ludzi edukować, by podnosić ich poziom wiedzy, by wyjaśniać im świat. Media ko‑ mercyjne są niewolnikami szmalu. A ja jakoś nie widzę siebie w roli maszynki do robienia pieniędzy. | 05 | Podniecenie fot. Henryk Rosiak, PAP/CAF i strach Nikt nie wiedział, jak to się skończy – mówią dziennikarze o wydarzeniach sprzed dwudziestu lat, kiedy na początku kwietnia 1989 roku po ustaleniach Okrągłego Stołu rozpoczęła się walka o głosy społeczeństwa w wyborach do pierwszego w powojennej Polsce dwuizbowego parlamentu. Kampania wyborcza była bezpardonowa. Areną walki były przede wszystkim media. Proletariusze kontra związkowcy „Gazeta Wyborcza” w 1989 roku uważana była za pismo sensacyjne, „popołudniówkę” wydawaną rano. Na zdjęciu: Okładka tygodnika „Karuzela”. Lekturą posłów sejmu kontraktowego obok “Gazety Wyborczej” był tygodnik “Karuzela”, 12 września 1989 roku. | 06 | | Maciej Wapiński Runie czy nie runie W poniedziałek, 8 maja 1989 roku, ukazał się pierwszy numer „Gazety Wyborczej”. Na otwarciu umieszczono duże zdjęcie Lecha Wałęsy z podpisem: „Żeby było inaczej, mu‑ simy wygrać te wybory”. Pod logiem i stopką redakcyjną wypisano hasło: „Nie ma wolno‑ ści bez Solidarności”. – Naszym zadaniem było przekonanie Polaków, że muszą iść na wybory i jak są one ważne – nie ukrywa Ja‑ cek Żakowski, który brał udział w tworzeniu raczkującej „Wyborczej”. – Nastroje były nacechowane pewną ambi‑ walencją. Z jednej strony były nadzieje, że wreszcie coś się ruszyło: dostaliśmy moż‑ liwość wydawania „Gazety Wyborczej” i nagrywania audycji do radia – opowiada. – Z drugiej strony wciąż czuliśmy niepokój, że to wszystko runie – dodaje. To uczucie za‑ wieszenia i ciągły brak pewności, czy wybory nie są podstępem „czerwonych”, powtarza się we wspomnieniach praktycznie wszystkich sprzyjających opozycji dziennikarzy pamię‑ tających tamten czas. Po przeciwnej stronie medialnej wojny był organ PZPR – „Trybuna Ludu”. Właściwie od razu partyjna gazeta zaczęła atakować „Wy‑ borczą”. 13 maja w „Gazecie” ukazał się tekst, w którym ujawniono, że premier Mieczysław Rakowski namawiał naczelników miast i gmin do wspierania kandydatów PZPR. „We wszyst‑ kich cywilizowanych krajach organy władzy państwowej zachowują pełną neutralność wo‑ bec wyborów, traktując jednakowo wszystkie rywalizujące strony” – pisała „Gazeta”. „Try‑ buna” natychmiast zaatakowała zespół kon‑ kurencyjnej redakcji. «„Gazeta Wyborcza” do roli czołówki wyniosła tekst imputujący premierowi Rakowskiemu, że ten dopuścił się „bardzo poważnego naruszenia zasad wy‑ borczych”. (…) Już sam tytuł „Państwo partii czy państwo narodu” sugeruje, że oczywiście jest to państwo „partii”. Tak jakby w admi‑ nistracji państwowej nie było bezpartyjnych, ZSL-owców, członków SD (...). W końcu sama GW wszystkich „nie swoich” wrzuca do jed‑ nego worka. Wiadomo też, że sympatyzują z inną administracją, bynajmniej nie między Bugiem a Odrą» – pisał Waldemar Mickiewicz w artykule „Chwytliwy tytuł – fałszywa treść”. Wyborcza drukowała się w tym samym budynku W rzeczywistości zespół redakcyjny nie był aż tak wrogi wobec „Wyborczej”, jak można by sądzić, czytając agresywną publicystykę na stronach dziennika PZPR. – Nagle poja‑ wiła się zupełnie niezależna gazeta, z bardzo radykalnymi artykułami. To było coś nowego – wspomina Włodzimierz Pajdziński, który w 1989 roku był sekretarzem redakcji „Try‑ buny Ludu”. – Część pracowników redakcji nawet sympatyzowała z Solidarnością, sam miałem kolegów w „Wyborczej”. A zresztą spotykaliśmy się razem, bo „GW” drukowała się w Domu Słowa Polskiego, w którym mie‑ ściła się siedziba „Trybuny” – opowiada. – Ogromna większość redakcji pozytywnie przyjęła ustalenia Okrągłego Stołu. Prawie wszyscy uważali, że ówczesny system się przeżył, ale nie chcieliśmy zbyt radykalnych czy gwałtownych zmian – zastrzega Pajdziń‑ ski. Nawet jeżeli nie podobało się to dzien‑ nikarzom, gazeta partyjna musiała spełnić swoją powinność. W „TL” pojawiła się stała rubryka „Gazet(k)a Wyborcza”. Publicyści „Trybuny” zjadliwie komentowali w niej tek‑ sty z „Wyborczej”, próbując ośmieszyć dzien‑ nikarzy konkurencyjnego dziennika. – W re‑ dakcji był oczywiście „beton partyjny”, który robił wszystko, by zniechęcić czytelników do Solidarności – tłumaczy Pajdziński. Nie wszyscy wybierają nie wszystkich Zarówno dziennikarze „GW” jak i „TL” moc‑ no opowiadali się po jednej ze stron. Inaczej było w przypadku pisma, które było symbolem względnej ostoi wolnego słowa w smutnych czasach PRL. Mowa o „Tygodniku Powszech‑ nym”. Choć zespół redakcyjny zdecydowanie był za Solidarnością, dziennikarze unikali bezkrytycznego popierania obozu Wałęsy, jak to było w przypadku „Wyborczej”. «Wybory do parlamentu w krajach nowocze‑ snej demokracji różnią się w sposób zasad‑ niczy od wszystkich innych sytuacji wybor‑ czych. Różnią się tym, że wszyscy wybierają spośród wszystkich (…). Wybory, do jakich pójdziemy w Polsce w czerwcu, nie będą z tego punktu widzenia wyborami demokra‑ tycznymi. Nie będą, ponieważ w rezultacie politycznego podziału mandatów nie wszy‑ scy będą wybierali nie wszystkich» – przy‑ pominał w wydaniu „Tygodnika” z 21 maja 1989 roku Marcin Król. Taka spokojna i wy‑ ważona publicystyka dominowała przez cały okres przed wyborami. Głos rozsądku Jak podkreślają dziennikarze związani wówczas z „Tygodnikiem”, redakcja chciała przede wszystkim chronić niezależności pi‑ sma. – Chcieliśmy przede wszystkim uniknąć upolitycznienia – mówi Krzysztof Kozłowski, wieloletni zastępca redaktora naczelnego w „Tygodniku”. Sam wówczas odsunął się od pracy redakcyjnej, gdyż kandydował w wybo‑ rach do senatu. – Nie chcieliśmy być niczyim organem, by zachować niezależność. Kiepsko nam to wyszło, zwłaszcza biorąc pod uwagę, to co się działo już po wyborach – przypomina. temat numeru | Media a wybory 4 czerwca fot. Damazy Kwiatkowski/PAP Media a wybory 4 czerwca | temat numeru Podczas obrad Okrągłego Stołu ustalono, że redaktorem naczelnym „Gazety Wyborczej” zostanie Adam Michnik. Okres po wyborach czerwcowych to czas, gdy przedstawiciele mediów zaczynali rozumieć, czym jest wolność słowa i jak należy z niej korzystać. – Zaczynali uczyć się swojej niezależności, odróżniać dobro od zła – wspomina Najder. Wciąż wisiał nad nimi Urząd Kontroli Publikacji i Widowisk, choć w istocie już nie funkcjonował. Na początku 1989 roku do redakcji „Tygodnika Powszechnego” dotarł tekst Zbigniewa Brzezińskiego, uznanego amerykańskiego politologa polskiego pochodzenia, który głośno popierał Solidarność. Nikomu nawet nie śniło się, by drukować jego teksty w oficjalnym obiegu. – Redaktor Turowicz powielił tekst na potrzeby wewnątrzredakcyjne. Zapewne przez nieuwagę zawiozłem tekst do cenzora. Później zadzwonił, że muszą pomyśleć, zanim zezwolą na druk – opowiada Burnetko. Wszyscy byli zszokowani taką reakcją. – Zezwolili na puszczenie tekstu Brzezińskiego – mówi Burnetko. Faktycznie, podczas przeglądania wydania „Tygodnika” z tamtego okresu widać, że dla dziennikarzy tego pisma wygrana Solidar‑ ności był jedynym sposobem na odzyskanie niepodległości. – Przypominaliśmy, że nie idziemy po władzę, lecz by być silną opozycją. Dziennikarze byli dość powściągliwi, między innymi dlatego, że nie chcieli popierać „swo‑ ich”, czyli osób związanych z „Tygodnikiem” i jednocześnie starających się o miejsce w par‑ lamencie – tłumaczy Kozłowski. Kampania trwała więc w najlepsze. „Trybu‑ na” zapełniała każdą wolną przestrzeń na kolumnach hasłami w stylu „Głos na koalicję – to głos za spokojem w kraju!”. Redaktorzy „Wyborczej” mieli znacznie większą fantazję w tworzeniu zgrabnych bon motów. «Nie gło‑ sując przez lenistwo, oddasz mandat komuni‑ stom» czy «By kryzysu przyszedł kres, popie‑ rajmy panią „S”» – to tylko niektóre z nich. Pełna mobilizacja Tymczasem 4 czerwca był coraz bliżej. W kra‑ ju czuć było niesamowite napięcie, niepew‑ ność, nawet strach. Nikt nie wiedział, co się stanie. Ludzie zadawali sobie pytanie, jak da‑ leko mogą posunąć się komuniści, by utrzy‑ mać władzę. Porozumienia wynegocjowane przy Okrągłym Stole mogły być zerwane w każdej chwili. I w końcu stało się. «Dzię‑ kujemy, kochani. Dziękujemy wszystkim, którzy pomogli Solidarności w kampanii. To dzięki Wam, dziesiątkom tysięcy bezimien‑ nych przyjaciół z każdego zakątka Polski wygraliśmy tę kampanię i te wybory» – ob‑ wieszczała „Wyborcza” 5 czerwca. «Według wstępnych obliczeń frekwencja w wyborach wyniosła 62,11 proc.» – precy‑ zowała „TL”. Napięcie wisiało w powietrzu. – Była wtedy pełna mobilizacja. Wszyscy byliśmy w redakcji, poza tymi reporterami, którzy siedzieli w poszczególnych punktach wyborczych – opowiada Pajdziński. Choć oficjalne wyniki głosowania nie były wówczas jeszcze znane, opozycja i tak wie‑ działa, że zwyciężyła. „Cudu nad urną” nie było. Wiadomość o wyborach na „jedynkach” miały wszystkie dzienniki. W tle majaczyła gdzieś informacja o masakrze na placu Tie‑ nanmen, który, tak jak wybory w Polsce, miał się stać symbolem walki z komunizmem. „Bibuła” w koszarach Ciekawą perspektywę czerwcowych wybo‑ rów miał Krzysztof Burnetko, dziennikarz „Tygodnika Powszechnego”, który wtedy przebywał na obowiązkowym szkoleniu woj‑ skowym. – W pobliżu jednostki był kiosk, przeznaczony zarówno dla cywilów jak i żołnierzy – mówi. Trafiały do niego trzy egzemplarze „Wyborczej”. Natychmiast two‑ rzyły się kolejki, wojskowi dosłownie roz‑ chwytywali „Gazetę”. Tylko oficerowie poli‑ tyczni spoglądali na to krzywym okiem. – Po wygranej Solidarności okazało się, że i tak byli za opozycją – śmieje się Burnetko. Gdy wkrótce po wyborach opuścił koszary, zastał już zupełnie inny kraj. „Uzupełnij drużynę Wałęsy” Wiadomo było już, jak będzie wyglądać pierwszy dwuizbowy parlament w powojen‑ nej Polsce. – Okazało się, że Solidarność wy‑ grała wszystko, co mogła wygrać – wspomi‑ na Jacek Żakowski. – Wybory były uczciwe i rzetelne, nie były jednak demokratyczne. O podziale mandatów decydowano nie przy urnach, a wcześniej w Magdalence – przy‑ pominał Maciej Kozłowski w „Tygodniku Powszechnym”, komentując drugą turę, pie‑ czętującą zwycięstwo. Nawet w obozie prosolidarnościowym nie było takiego hurraoptymizmu, jak można by sądzić po tekstach w „Wyborczej”. – Nie mie‑ liśmy momentu spokojnego triumfu. Cały czas nie wiedzieliśmy, jak trwały jest rodzący się wówczas system – mówi Żakowski. Niepewność to uczucie towarzyszące wów‑ czas wszystkim. – W kraju panowało wtedy ogromne podniecenie i jednocześnie strach, co będzie dalej – wspomina prof. Zdzisław Najder, były dyrektor Radia Wolna Europa. Z kraju na stałe wyjechał jeszcze pod koniec lat 50. Na wydarzenia w Polsce patrzył z per‑ spektywy wielu lat emigracji. Pętla na szyi Najder wrócił do kraju na początku 1990 roku, gdy polskie władze anulowały mu wy‑ rok śmierci, wydany w 1983 r. za rzekomą współpracę z wywiadem amerykańskim. Postawę mediów po wyborach czerwcowych wspomina raczej pozytywnie, choć nie obe‑ szło się bez zgrzytów. – Przeprowadzono ze mną mnóstwo wywiadów. Dziennikarze py‑ tali, jak to jest żyć z pętlą na szyi – opowiada. – Ludzie korzystali z możliwości zadawania pytań, które wcześniej nikomu nawet nie przychodziły do głowy – tłumaczy. Okres po wyborach czerwcowych to czas, gdy przedstawiciele mediów zaczynali rozu‑ mieć, czym jest wolność słowa i jak należy z niej korzystać. – Zaczynali wtedy uczyć się swojej niezależności, odróżniać dobro od zła – wspomina Najder. Musieli również po‑ konać stare przyzwyczajenia: teoretycznie wciąż wisiał nad nimi Urząd Kontroli Publi‑ kacji i Widowisk, choć w istocie już wówczas nie funkcjonował. Oficjalnie zlikwidowano go dopiero w kwietniu 1990 roku. – Cenzura zaczęła się sama rozpadać jeszcze przed wyborami – mówi Krzysztof Burnet‑ ko. Do jego obowiązków w „Tygodniku Po‑ wszechnym” należało m.in. przygotowanie tekstów dla cenzury. Na początku 1989 roku do redakcji dotarł tekst Zbigniewa Brzeziń‑ skiego, uznanego amerykańskiego politologa polskiego pochodzenia, który głośno popie‑ rał Solidarność. Był wówczas persona non grata w krajach bloku wschodniego, a zwłasz‑ cza w Polsce. Nikomu nawet nie śniło się, by drukować jego teksty w oficjalnym obiegu: samo nazwisko automatycznie wykluczało możliwość publikacji. – Redaktor Turowicz powielił tekst na potrzeby wewnątrzredakcyj‑ ne. Zapewne przez nieuwagę zawiozłem tekst do cenzora. Później zadzwonił, że muszą po‑ myśleć, zanim zezwolą na druk – opowiada Burnetko. Wszyscy byli zszokowani taką re‑ akcją: był to po prostu czysty absurd. Ale cze‑ kali. – Po dwóch tygodniach zezwolili nam na puszczenie tekstu Brzezińskiego – mówi Bur‑ netko. Tak rozpadała się misternie budowana przez wiele lat machina kontroli prasy. Przykazania i sygnały Nie do końca było wiadomo, co dalej z pra‑ są związaną z rozpadającym się powoli sys‑ temem. – Cały czas istniały media postko‑ munistyczne, których dziennikarze nie do końca cieszyli się ze zmian. Podchodzili do nich bardzo nieufnie. Bali się utraty swojej pozycji – przypomina Żakowski. „Stara” prasa nie traciła jednak werwy. Kazi‑ mierz Koźniewski z „Trybuny Ludu” w arty‑ kule z 8 lipca (cztery dni po ukonstytuowaniu się parlamentu) postawił tezę, jakoby „Wy‑ borcza” po drugiej turze wyborów „narodziła się na nowo”. «Fakty są faktami: Gazeta Wy‑ borcza Komitetu Obywatelskiego „S” spełni‑ ła swą agitacyjną powinność(...). Była, rzecz ujmując najprościej, wydawaną wcześnie rano tak zwaną „popołudniówką”. Gazetą krótkich tekstów o nikłej wartości publicy‑ stycznej, raczej sygnałów i przykazań aniżeli refleksji i analiz, dobrze i zwięźle redagowa‑ nych informacji najbardziej stronniczych i agitacyjnych» – pisał. Według Koźniewskie‑ go, po zwycięstwie Solidarności „Wyborcza” strąciła swój stricte polityczny charakter, jed‑ nak wciąż uważał ją za gazetę „sensacyjną”. – Baliśmy się tego, co stanie się z „Trybuną Ludu” – przyznaje Pajdziński. – Wszyscy zdawali sobie sprawę, że gazeta nie będzie mogła ukazywać się w dotychczasowej for‑ mie. Musieliśmy odnaleźć się w nowej rze‑ czywistości – dodaje. Na początku 1990 roku „Trybuna Ludu” przekształciła się w „Trybunę Kongresową”, a później w „Trybunę”. Od tego czasu minęło 20 lat. Niemal do‑ kładnie w rocznicę tamtych czerwcowych wyborów odbywa się elekcja posłów do Par‑ lamentu Europejskiego. To już zupełnie inne wybory, inna kampania i inny parlament. Państwo bezpowrotnie straciło monopol na informację. | 07 | temat numeru | Historyczny 1989 rok fot. Maciej Macierzyński/PAP Wybory czerwcowe: wygrane czy przegrane? | Z prof. Markiem Jabłonowskim rozmawia Magdalena Wasyłeczko Aleksander Hall twierdził, że przy Okrągłym Stole wynegocjowano władzę dla dotychczas rządzących – tym razem z udziałem opozycji. Opozycja miała potencjalne 35 proc. w Sejmie i 100 proc. w Senacie. Jednak po stronie partyjnej było pozostałe 65 proc. w niższej izbie parlamentu i mocny prezydent. Gdzie zatem – w świetle ustaleń tego kontraktu – skupiał się ośrodek władzy? Władzę ma ten, kto ma instru‑ menty do kontrolowania państwa. Instrumenty były oczywiście po stronie partyjno-rządowej: wojsko, Ministerstwo Spraw Wewnętrz‑ nych, wszelkiego rodzaju służby. Już nie mówiąc o tym, że na obsza‑ rze państwa polskiego stacjonowa‑ ło wojsko radzieckie. Ta sytuacja była więc niezwykle delikatna. Więc twierdzenia, że opozycja mo‑ gła przejąć władzę na przykład w stu procentach w 1989 r. to jak opowiadanie bajek... Może niekoniecznie w stu procentach, ale wynegocjować korzystniejsze warunki tego kontraktu? Opozycja miała karty, którymi mogła grać: niezadowolenie społeczne, fatalna sytuacja gospodarcza... Ależ oczywiście. I tylko dlatego właśnie strona partyjno-rządowa z tą opozycją rozmawiała. Ja zresz‑ tą stoję na stanowisku, że to nie jakieś względy polityczne czy ja‑ kiekolwiek inne wpłynęły na to, że strona partyjna usiadła do tych ro‑ kowań, a katastrofalna sytuacja go‑ spodarcza, cały szereg nieudanych reform, które można by wykazać w całej dekadzie lat 80. Chociaż‑ by reforma zaproponowana przez premiera Messnera i prof. Sadow‑ skiego oraz nieudane referendum w tej sprawie bardzo dobitnie tego dowodzą. A potem reformy rządu Rakowskiego, który w modernizo‑ waniu i zmianach gospodarki po‑ szedł dalej niż rząd Balcerowicza. Jednak nic to nie dało. Jeżeli nie ma | 08 | poparcia społecznego dla tego, co robi władza, jeżeli nie ma ona moż‑ liwości przeprowadzenia do końca swoich zamiarów – jakie by one nie były – to ten rząd po prostu nie może funkcjonować i ekipa, która w tym kraju sprawowała władzę kilkadziesiąt lat, doszła właśnie do takiego momentu. Postanowiono się tą władzą podzielić. Natomiast na pytanie, „czy można było ina‑ czej”, odpowiem: „być może można było”. Ale to jest pytanie z zakresu „co by było, gdyby było”. Takich pytań w nauce się nie zadaje. Tak, postanowiono formalnie podzielić się władzą. Czy jednak sukces opozycji w wyborach nie był paradoksalnie jej porażką? Mimo wszystko obóz Solidarności brał na siebie współodpowiedzialność za nieudolne rządy ciągle realnie sprawowane przez poprzednią ekipę. To jest kwestia wyborów i decyzji politycznych. Można było, można nie było. Niedługo po wyborach stworzono rząd Mazowieckiego, w którego składzie byli jeszcze ministrowie Siwicki czy Kiszczak, kontrolujący resorty siłowe. Do‑ piero później znaleźli się tam wice‑ ministrowie z obozu Solidarności: Kozłowski na czele MSW, Onysz‑ kiewicz i obecny marszałek Sejmu Bronisław Komorowski jako wi‑ ceministrowie w Ministerstwie Obrony Narodowej. Po jakimś cza‑ sie ponownie zaistniały warunki do zdymisjonowania kolejnych mi‑ nistrów z poprzedniego reżimu. Metodą małych kroków... Inaczej nie było można. Polska w roku 1989 przeszła przez ucho igielne rewolucji bez rewolucyjnych konsekwencji, bez przelewu krwi. To jest w naszej historii rzecz nie‑ bywała, w ogóle niezwykle rzadko spotykana. Czy przypadek nie odegrał w tym wszystkim większej roli aniżeli przemyślana taktyka? Przecież nikt nie przewidział chociażby tego, że koalicja rządząca zacznie się rozpadać i w związku z tym będzie możliwe utworzenie rządu Mazowieckiego. Oczywiście, że w czasie negocjacji – czy to wcześniej w Magdalence, czy potem przy Okrągłym Stole – ludzie ci ani po jednej, ani po dru‑ giej stronie nie zdawali sobie sprawy z konsekwencji. Nawet w momen‑ cie podpisywania umowy na po‑ czątku kwietnia. Proszę zwrócić uwagę, że Solidarność (jesteśmy już przy szczegółach, ale zawsze lepiej pokazać jakiś przykład) przy Okrągłym Stole w podstoliku po‑ święconym gospodarce i polityce społecznej dążyła w szalonym stop‑ niu do indeksacji. Mamy inflację, w roku 1989 nawet hiperinflację. W takim razie stronie społecznej bardzo na tym zależy, aby – jako że zamrożono ceny – zamrozić także płace. Odpowiednie uzgodnienia zostały w końcu zapisane, co było ogłoszone jako największy sukces strony opozycyjnej. Natomiast OPZZ Miodowicza tak walczył o prawa ludzi pracy, że nawet tego nie podpisał z chęci wynegocjowa‑ nia lepszych warunków. W końcu – odciął się od tych ustaleń. Minęły dwa miesiące, Mazowiecki zosta‑ je premierem, zaprasza do rządu Leszka Balcerowicza. Co mówi mu Balcerowicz w czasie pierwszej rozmowy? „Panie Premierze, niech pan zapomni o indeksacji. Nie‑ możliwością jest, aby tego rodzaju rozwiązanie przyjąć w momencie, gdy mamy w jakikolwiek sposób uzdrowić gospodarkę”. I rząd mu‑ siał wycofać się z tej indeksacji. Chcę tym samym pokazać, że pew‑ ne myślenie o państwie, polityce (w tym gospodarczej), które miało miejsce przy Okrągłym Stole w cią‑ gu paru miesięcy, musiało zostać prawie w całości przewartościo‑ wane. Właśnie przez to, że wzięto odpowiedzialność za państwo. A w jakim stopniu opozycja była przygotowana pod względem organizacyjnym i merytorycznym na udział w rządzeniu państwem? Była słabo przygotowana. Powie‑ działbym więcej – każda ekipa przejmująca władzę w tym kraju różne rzeczy opowiada, a potem okazuje się słabo przygotowana. Rząd Mazowieckiego był rządem ludzi dobrej woli o wielkim popar‑ ciu społecznym i w związku z tym mogącym zrobić nieco więcej. Tak nam się trafiło w historii, że do tego rządu weszła grupa ludzi, która na‑ prawdę chciała coś zmienić. Oni na‑ prawdę chcieli zreformować Polskę. Chcieć, nie znaczy móc... Proszę zwrócić uwagę – w dużej części przypadków politycy spra‑ wują swoje urzędy po to, żeby je sprawować. Nie są zainteresowani żadnymi wielkimi zmianami. Ta‑ kich przykładów mamy dookoła wiele. Natomiast rząd Mazowiec‑ kiego w ciągu trzech miesięcy, pomiędzy wrześniem a grudniem 1989 r., przygotował pakiet ustaw (po ich przyjęciu nazwanych „pla‑ nem Balcerowicza”). Te 11 ustaw zmieniło całkowicie oblicze Polski. Z gospodarki nakazowo-rozdziel‑ czej, tkwiącej wszystkimi swoimi korzeniami w poprzednim syste‑ mie, przeszliśmy do gospodarki wolnorynkowej. Powiem więcej – i tutaj można mieć zarzut do Leszka Balcerowicza – gdyby on w 1989 r. poszedł pół kroku da‑ lej i na przykład w pakiecie ustaw przedstawionym kontraktowemu Sejmowi zawarł ustawę mówiąca o podatku liniowym, o którym od lat dwudziestu mówią w tym kraju wszystkie rządy po kolei... Jest pra‑ wie pewne, że taka ustawa została‑ by przegłosowana i od lat dwudzie‑ stu mielibyśmy podatek liniowy. Dzisiaj go nie mamy i możliwe, że przez najbliższe 20 lat mieć nie bę‑ dziemy. Zatem w ciągu tych trzech miesięcy była i wola, i decyzja poli‑ tyczna ze strony rządu. Na tym po‑ lega wielkość Mazowieckiego, że on nie przeszkadzał Balcerowiczowi. A z kolei Balcerowicz i jego ludzie, zmierzając do reformy, nie mieli w perspektywie czegoś takiego, co mają wszyscy politycy. Mianowicie wizji kolejnych wyborów, przedłu‑ żenia swoich mandatów, dobrej po‑ zycji w rankingach. Nie. Oni chcieli zrobić reformę i ją zrobili. Po pro‑ stu. Z tego dobrodziejstwa korzy‑ stamy do dzisiaj. A w jakim stopniu samodzielna była ta „świeża krew”, która znalazła się w rządzie? Jak bardzo musiała ona polegać na dotychczas sprawujących władzę? Tu trzeba byłoby bardzo dokładnie rozpoznać poszczególne resorty czy nawet przyjrzeć się poszcze‑ gólnym osobom – bo rząd to jest zbiorowisko bardzo różnych ludzi. Tam, z jednej strony, mieliśmy wspomnianego Balcerowicza i jego ekipę. To byli ekonomiści aktywni już wcześniej. Sam Leszek Balcero‑ wicz taką pierwszą próbę wystąpie‑ nia na forum publicznym z pewną ideą reformy gospodarczej podjął już w roku 1981. To nie było tak, że przyszedł młody, niedoświad‑ czony ekonomista... On myślał już kategoriami państwa. W 1989 r., to jest prawie 10 lat później, ci ludzie mieli już większe doświadczenie, większy dystans... Popatrzmy też ze strony bardziej teoretycznej na technikę rządzenia. Jeśli chodzi o poukładanie tych podstawowych klocków, to nie wyważano otwar‑ tych drzwi. Mniej więcej wiedzia‑ no co i jak zrobić. Chodziło właśnie o wolę polityczną, podjęcie decyzji, a potem konsekwentnie ich prze‑ prowadzenie. Wspomniał Pan o myśleniu w kategoriach państwa wśród opozycjonistów, które pojawiło się wraz z uzyskaniem pewnego wpływu na władzę w kraju. Czy oprócz tego były jakieś inne, uboczne skutki, związane z tym procesem? W każdej sferze życia publicznego możemy dostrzec konsekwencje tych procesów, które zostały wy‑ zwolone. Przecież rok 1989 nie spowodował odbudowy Solidarno‑ ści w jej młodzieńczym wymiarze z roku 1981. Natomiast spowodował bardzo głębokie przewartościowa‑ nie w myśleniu o państwie w wielu jego przekrojach. Proszę zobaczyć, jak wiele zmieniło się w życiu po‑ litycznym kraju. Z jednej strony procesy dekompozycyjne w PZPR – tzw. ruch 7 lipca, z drugiej strony „wybicie się na niepodległość” par‑ tii do tej pory całkowicie zależnych od PZPR: SD i ZSL. Przecież gdyby nie te ważne przewartościowania w sferze psychologii polityki, to ani prezes Jóźwiak ani Roman Mali‑ nowski, którzy wtedy stali kolejno na czele tych frakcji, nigdy nie do‑ gadaliby się z Obywatelskim Klu‑ bem Parlamentarnym w sprawie stworzenia rządu Mazowieckiego. Chciałabym zauważyć, że jednocześnie przebiegał proces dekompozycji obozu solidarnościowego. W czerwcu roku następnego rozpad OKP stał się faktem. Kiedy doszło do pierwszych zgrzytów i z czego mogły one wynikać? Do pierwszych zgrzytów doszło chociażby w KOR. Wystarczy przejrzeć książki Jacka Kuronia, poczytać „Głos” Macierewicza. Te podziały pojawiły się na wie‑ le lat przed tym wielkim zwycię‑ stwem. Proszę zwrócić uwagę, że przy Okrągłym Stole nie ma wielu przedstawicieli opozycji. Nie ma Konfederacji Polski Niepodległej Leszka Moczulskiego. Jest takie bardzo charakterystyczne zdjęcie, często powielane w tym roku. De‑ legacja Solidarności z Lechem Wa‑ łęsą na czele wchodzi na salę obrad w Pałacu Namiestnikowskim. Instrumenty władzy były oczywiście po stronie partyjno-rządowej: wojsko, ministerstwo spraw wewnętrznych,wszelkiego rodzaju służby. Już nie mówiąc o tym, że na obszarze państwa polskiego stacjonowało wojsko radzieckie. Stąd też twierdzenia, że opozycja mogła przejąć władzę na przykład w stu procentach w 1989 r. to jest opowiadanie bajek... fot: Gdańsk, 4 VI 1989 r. – głosuje Lech Wałęsa. Przy Okrągłym Stole siedzi już samotnie jedna osoba. Kto to jest? Władysław Siła-Nowicki. To jest członek KOR-u. Obraz ten stanowi jeden z symboli podziałów. To był człowiek niegdyś głęboko związany z tymi środowiskami, potem to po‑ pękało. On, zaproszony na obrady Okrągłego Stołu, występował już jakby z innych pozycji. A jednak możliwe było zjednoczenie się w obliczu wyborów czerwcowych. Czy nie można było przedłużyć tego stanu? Nie jestem pewien, czy można mó‑ wić o zjednoczeniu opozycji w obli‑ czu wyborów czerwcowych. Sprawa pozostaje bardziej skomplikowana. Proszę zobaczyć, ile było regio‑ nów Solidarności, ilu było liderów. Z kolei Wałęsa miał rzeczywiście do wyboru wielu przedstawicie‑ li, wielu szefów regionów, a przy Okrągłym Stole zdecydował się właśnie na Władysława Frasyniu‑ ka i Zbigniewa Bujaka. Mówiąc w uproszczeniu – inni pasowali mu mniej. To oznacza, że przecież już wtedy dokonywano różnych wy‑ borów, decydowano się na pewne alianse. Natomiast zdjęcie z Wałę‑ są służyło temu, żeby ludzie rozpo‑ znawali działaczy opozycji, swego rodzaju znaczkiem firmowym obo‑ zu solidarnościowego. Większość z kandydujących do Sejmu była przecież zupełnie nieznana. Nato‑ miast bardzo prędko, po powoła‑ niu OKP, okazało się, że środowi‑ sko jest głęboko podzielone. Tak na marginesie – dzisiaj nie mamy faktycznie żadnej poważnej książ‑ ki czy opracowania, które byłyby poświęcone właśnie procesowi roz‑ padu czy dezintegracji tego ruchu społecznego. Przecież to nie była partia polityczna, a nawet zwią‑ zek zawodowy, którym formalnie pozostawał. Podobnie jak Solidar‑ ność, był to ruch społeczny. Odwo‑ łując się do teorii, ona też wypełnia definicję ruchu społecznego. Dotknął Pan roli społeczeństwa. W drugiej turze wyborów czerwcowych ludzie nie poszli ochoczo zagłosować na dotychczas rządzących z przyczyn oczywistych. Październik 1991 – frekwencja także nie była rewelacyjna w pierwszych powojennych wolnych wyborach parlamentarnych, zaledwie 43 proc. Z czego tym razem wynikała bierność społeczeństwa? To jest pewna tendencja, utrzymu‑ jąca się w Polsce w ciągu ostatnich 20 lat. Proszę zwrócić uwagę, że należymy do zbiorowości, które niezbyt chętnie angażują się w bu‑ dowę społeczeństwa obywatelskie‑ go, skutkiem czego postępuje to u nas niezmiernie wolno. Proces ten jest bardzo rozciągnięty w cza‑ sie i zanim dojdziemy do standar‑ dów krajów Europy Zachodniej, miną dziesiątki lat. Ludzie po pro‑ stu nie uświadamiają sobie tego, że ich karta wyborcza jest bardzo istotnym narzędziem w walce o takie czy inne rozwiązanie. Poza tym doświadczenia niektórych są negatywne. Przykładowo bardzo wiele osób głosowało swego czasu na Unię Wolności dlatego, że nie chciało głosować na bardzo ne‑ gatywnie postrzegane przez nich ZChN. A potem mijają wybory i Unia Wolności formuje rząd z ZChNem. „Oszukali, łobuzy!”. A skoro oszukali, to po co kolej‑ ny raz tracić czas? Upraszczając, proces kształtowania postaw i za‑ chowań społecznych jest bardzo rozciągnięty i on będzie trwał – jak sądzę - przez wiele, wiele lat. Ale jednak w 1989 r. w pierwszej turze udało się zmobilizować większą część społeczeństwa (62 proc.) niż w 1991 r. Z czego to wynikało? Można się tu odwoływać do Sien‑ kiewicza. Polacy mobilizują się w sytuacjach kryzysowych. Wy‑ bory z 1989 r. nie były wyborami w takim klasycznym tego słowa znaczeniu. To było coś w rodzaju plebiscytu: „za” albo „przeciw”. I ludzie z tego skorzystali. Proszę zwrócić uwagę na nasze ostatnie wybory parlamentarne, kiedy oka‑ zało się, że trzeba wybierać mię‑ dzy PiS a PO. One także nabrały takiego charakteru. Bardzo wiele osób poszło do urn nie dlatego, że rozumiało proces demokratyzacji. Chodziło o odsunięcie rządu Jaro‑ sława Kaczyńskiego od władzy. Na‑ tomiast w sytuacji bardzo stabilnej liczba głosujących opada. A jaki wkład w sukces obozu Solidarności w 1989 r. wniosła kampania wyborcza? Kampania wyborcza była stosun‑ kowo skuteczna. Trzeba przy‑ znać, że już w czasie Okrągłego Stołu strona solidarnościowa była względnie dobrze przygotowa‑ na. Przykładowo: w trakcie obrad i podczas rozmów z reporterami poszczególni delegaci obozu opo‑ zycyjnego dzierżyli w rękach teczki z napisem „Solidarność”. Do ka‑ mery szedł jednoznaczny przekaz, niezależnie od tego, co oni tam mówili. To hasło wbijało się w pod‑ świadomość. Potem strona spo‑ łeczna dodała jeszcze cały szereg innych „chwytów”, typu „zdjęcie z Wałesą”. Strona partyjno-rzą‑ dowa była w tym względzie gorzej zorganizowana. Wspomnieć nale‑ ży również o olbrzymim zmęczeniu i niechęci narodu do władzy rzą‑ dzącej przez ostatnie kilkadziesiąt lat. Dominowała świadomość, że dłużej tak być nie może. Te wszyst‑ kie czynniki nakładały się na sie‑ bie. Nie można wskazać jednego, decydującego elementu. Czy na konferencji organizowanej 5 czerwca przez WDiNP należy spodziewać się jakichś nowatorskich opracowań? Pod jakim kątem będą analizowane wybory czerwcowe? Mamy rok 2009. Od wydarzeń, o których dzisiaj tu mówiliśmy, minęło 20 lat. Zastosuję takie pro‑ ste i pierwsze porównanie, które mi się nasuwa – 20 lat trwała także II Rzeczpospolita, do której wielu współczesnych polityków tak łatwo i chętnie się odwołuje, najczęściej nie mając pojęcia, o czym mówią. Te 20 lat wydaje mi się przedziałem czasu absolutnie wystarczającym, żeby dokonywać – przynajmniej ze strony środowisk naukowych – pewnych podsumowań, zmie‑ rzać do odpowiedzi na pytanie, czym był rok 1989 w dziejach XX wieku, a nawet szerzej. Ta uroczy‑ stość została niestety ze świado‑ mości społecznej dość skutecznie wyparta. Natomiast nie zmniejsza to odpowiedzialności ludzi, którzy naukowo zajmują się tymi sprawa‑ mi, za podejmowanie tego tematu. Na WDiNP jest realizowany w tym roku projekt badawczy „Polski rok 1989. Sukcesy, zaniechania, poraż‑ ki”. Ma on trzy etapy. W pierw‑ szym przygotowaliśmy tom stu‑ diów, który na wydarzenia 1989 r. patrzy z bardzo wielu perspektyw. Przy takim umownym „okrągłym stole” zebrali się przedstawiciele różnych nauk społecznych: hi‑ storycy, socjolodzy, psycholodzy społeczni, kulturoznawcy, ludzie zajmujący się gospodarką. Także bardzo istotną sprawą, do tej pory niezgłębianą, a która w tomie znaj‑ dzie godne miejsce, jest popatrze‑ nie na wydarzenia, które nastąpiły w Polsce, z wielu punktów widze‑ nia z zewnątrz. Przecież – bardzo łatwo o tym zapominamy – Polska wtedy zainicjowała te procesy, któ‑ re potem zaistniały w bardzo wie‑ lu krajach. Istotne jest spojrzenie nie tylko z pozycji Moskwy, Pragi czy Berlina (co oczywiście będzie w tym tomie), ale także z punktu widzenia Budapesztu, Watykanu, Waszyngtonu czy Pekinu... Drugi etap natomiast będzie miał miejsce właśnie 5 czerwca. Zaplanowaliśmy zorganizowanie w starym BUW-ie konferencji, na której wspomniany projekt będzie podstawą do wymia‑ ny poglądów. Zaprosimy na tę sesję bezpośrednich uczestników wyda‑ rzeń, między innymi prezydenta Wałęsę, prezydenta Kwaśniewskie‑ go. Może również gości z zagrani‑ cy, jak Hansa Dietricha Genschera, który spełniał wtedy istotną rolę. Do zebranych opinii kreatorów tamtych wydarzeń dodamy doku‑ menty związane z rokiem 1989, wskazane przez tych, którzy pisali materiały do tomu I. Dodatkowo ta druga partia materiałów zostanie uzupełniona o kalendarium roku ’89, które, pozwoli nam na upo‑ rządkowanie wydarzeń, o których tutaj mówimy, oraz wzbogaci od strony merytorycznej planowany tom. Będzie to druga część publi‑ kacji, którą chcemy wydać w okre‑ sie wakacji, do września najpóźniej, 23-24 września bowiem odbywa się w Polsce pierwszy Kongres Polito‑ logii. Wówczas wspomniane dwa tomy ponownie znajdą się na stole obrad. O ich recenzję poprosiliśmy wybitnych politologów, history‑ ków. Mamy tym samym na celu za‑ inaugurowanie dyskusji. Poprzez taki panel poświęcony wydarze‑ niom 1989 roku chcemy zmierzać do syntezy, czego prób do tej pory nie podejmowano. Górnolotny zamiar... Zobaczymy, jaki będzie efekt, ale w ten właśnie sposób środowiska nauki powinny się włączać do dyskusji społecznej. Nie na tym rzecz polega, żeby wygłosić w te‑ lewizji 5-sekundową wypowiedź i zaistnieć na ekranie. Chodzi o to, żeby coś z tej pracy naprawdę pozostało. fot. Katarzyna Radziszewska Historyczny 1989 rok | temat numeru Prof. Marek Jabłonowski dyrektor Instytutu Dziennikarstwa WDiNP UW: Rok 1989 był jednym z zasadniczych momentów w historii Polski XX wieku. Takich momentów można wskazać wiele, ale ten rok jest ważny z paru względów. To jeden z kroków na drodze do stworzenia w Polsce systemu demokratycznego. Porozumienie Okrągłego Stołu było porozumieniem elit opozycji i elity władzy tamtego okresu. Natomiast wybory czerwcowe stanowią pewną nieodwracalną sytuację, gdyż dowiodły, że ówczesna władza nie miała prawie żadnego poparcia w społeczeństwie. 18 czerwca opozycja na wynegocjowanych 161 mandatów poselskich zdobyła 160, natomiast w Senacie 92 mandaty, a strona partyjno-rządowa 3. I to była druzgocąca wygrana opozycji, która wkrótce po tym dała jej możliwość ukazania się w „Gazecie Wyborczej” artykułu „Wasz prezydent, nasz premier”. | 09 | dziennikarstwo | można użyć takiego słowa – uczciwy. Wie‑ rzyliśmy, że nasi za zbyt mało nie zgodzą się zapłacić zbyt wysokiej ceny – mówi Krzysztof Leski. Podkreśla także, że od osobistej chęci dowiadywania się tego, jak przebiegają roz‑ mowy, ważniejsza była motywacja do możli‑ wie najszybszego przekazania tych informa‑ cji czytelnikom. – Chcieliśmy wiedzieć, jak to właściwie będzie. Jednak wbrew różnym teoriom, że wszystko było wcześniej uzgod‑ nione, to szczegóły kontraktu ordynacyjnego wahały się do ostatniej chwili. – Dziennikarze solidarnościowi byli nam kompletnie nieznani – mówi Janina Para‑ dowska. Leski dodaje, że z dziennikarzami, którzy tak jak on przesiadywali w Hotelu Eu‑ ropejskim, w większości znali się już wcze‑ śniej. To wydarzenie nie miało, wbrew pozo‑ rom, większego wpływu na zacieśnianie się związków miedzy nimi. – Innych fotorepor‑ terów znałem już wcześniej. Zwłaszcza tych agencyjnych. Oczywiście, jak zawsze, były ja‑ kieś przepychanki. Jednak, kiedy znalazło się już dobre miejsce do robienia zdjęć, współ‑ praca układała się całkiem dobrze – żartu‑ je Krzysztof Miller. – Największy ładunek emocjonalny ma chyba zdjęcie, na którym uchwyciłem Czesława Kiszczaka witającego się na inauguracji z Lechem Wałęsą. Również zdjęcia Adama Michnika i Jacka Kuronia z obrad są dla mnie ważne. Obrady okrągłego stołu 1989 roku. Na zdjęciu dzienikarze w biurze prasowym. Media zachorowały na świńską grypę W Polsce odnotowano dwa przypadki zachorowań na grypę A/H1N1. Oba bardzo łagodne. Mimo to media podniosły alarm, jakby cały naród był zagrożony śmiertelną epidemią. Dlaczego? fot. Piotr Polak/PAP fot.: Damazy Kwiatkowski/PAP 4 czerwca w mediach | temat numeru Naszym się wierzyło | Maria Bilińska | Anna Rasińska | Leszek Nurzyński – Każdy news od 1949 do 1989 roku miał za‑ wsze identyczną strukturę: W dniu (dzień ty‑ godnia, dzień miesiąca) odbyło się posiedzenie (nazwa, instancja). Posiedzeniu przewodni‑ czył (imię, nazwisko, funkcja). W posiedzeniu wzięli także udział (imię, nazwisko, funkcja; imię nazwisko, funkcja). Posiedzenie zagaił (imię, nazwisko, funkcja), który wezwał do (wydajniejszej pracy na rzecz poprawy bytu obywateli). Pojęcie newsa w zasadzie nie ist‑ niało i w pewnym sensie pokutuje to po dziś dzień – wspomina Krzysztof Leski, dzienni‑ karz. Oficjalne media w PRL dla nikogo, kto chciał mieć możliwość budowania własnej opinii, nie były dobrym źródłem informacji. Jasne więc, że kwestia wolności mediów przy okazji obrad Okrągłego Stołu musiała się po‑ jawić – zarówno z teoretycznego punktu wi‑ dzenia, bo przecież potrzebne były oficjalne ustalenia w tej sprawie, jak i z praktycznego – ponieważ obrady i ich rezultaty same przez się były przedmiotem pracy dziennikarskiej. Na pałacowych parapetach i w Europejskim Do Pałacu Namiestnikowskiego, w którym toczyły się rozmowy, wstęp mieli jedynie dziennikarze mediów oficjalnych. – Siedzie‑ liśmy na pałacowych parapetach i przeka‑ zywaliśmy sobie informacje – mówi Janina Paradowska, wówczas dziennikarka „Życia Warszawy”. Dziennikarze wywodzący się ze środowiska opozycyjnego swoją bazę mieli w Hotelu Europejskim, gdzie spędzali długie chwile, czekając, aż przyjdzie do nich ktoś, kto będzie w stanie cokolwiek im opowiedzieć. – Słowo „dziennikarz” jest tutaj nie do końca na miejscu. To był jeszcze czas walki. To nie było dziennikarstwo sensu stricte, byliśmy niewątpliwie po jednej stronie – podkreśla Krzysztof Leski, w 1989 roku dziennikarz „Tygodnika Mazowsze”. – Dla mnie to było | 10 | Porozumienia Okrągłego Stołu przeorały polską rzeczywistość. Zmieniły się całkowicie polskie media, które dziś cieszą się prawami, o jakich 20 lat temu w Polsce się nie śniło. Przez te dwie dekady środowisko dziennikarskie musiało się wiele nauczyć, na rynek wchodzą coraz młodsi dziennikarze, niepamiętający tamtych czasów. Specjalnie im, ale także pozostałym czytelnikom, warto przypomnieć, jak wyglądały realia relacjonowania owych pamiętnych wydarzeń, które doprowadziły do wolnych wyborów. coś zupełnie nieprawdopodobnego! Nigdy nie wierzyłem, że taki będzie obrót rzeczy. Zawsze powtarzałem, że to, co robię w pod‑ ziemiu, to nie dla mnie i nie dla moich dzieci. Myślałem, że w najlepszym wypadku dopiero moje wnuki zobaczą wolną Polskę. Z kolei Janina Paradowska zwraca uwagę, że dla wielu dziennikarzy był to początkowy okres ich pracy. – To było moje pierwsze poważniej‑ sze polityczne zadanie – mówi. – Byłam trochę onieśmielona, ale chodziliśmy tam z wielką ciekawością, choćby po to, żeby otrzeć się o tych wszystkich ludzi. Leski dodaje, że wraz ze znajomymi pracy dziennikarskiej uczył się w podziemiu. Obrady Okrągłego Stołu były dla nich czymś zupełnie nowym. Krzysztof Miller, fotoreporter, który dokumentował ob‑ rady, twierdzi, że również dla niego było to wielkie wydarzenie. – Bez wątpienia zdjęcia te rozpoczęły moją przygodę z fotografią – wspomina. Podkreśla jednak, że późniejsze dwudziestoletnie doświadczenie zawodowe i zdarzenia, jakie fotografował, sprawiają, że nie jest w stanie umieścić Okrągłego Stołu w konkretnym miejscu w hierarchii najważ‑ niejszych, uchwyconych przez niego chwil. – Najciekawszy był moment, kiedy szef BOR zaprowadził troje fotoreporterów, w tym mnie, na balkonik nad salą, w której ustawiony był okrągły stół – relacjonuje. Wszystkie zdjęcia okrągłego stołu z siedzącymi negocjatorami były wykonane właśnie wtedy. – Poza tą minu‑ tą na balkoniku zdjęcia mogliśmy robić tylko z jednego miejsca na środku. Ale musieliśmy sobie jakoś radzić, trzeba było udokumentować możliwie najwięcej – dodaje Miller. W ciągłym napięciu Paradowska twierdzi, że w czasie negocjacji nie wyczuwało się w Pałacu podniosłego na‑ stroju. – Oczywiście, klimat inauguracji był uroczysty, ale później było już tylko napięcie, czy dojdzie do porozumienia. Krzysztof Mil‑ ler również wspomina o pewnym napięciu. – Zastanawialiśmy się, czy to się w ogóle uda – mówi. W gorszej sytuacji byli dziennikarze w Ho‑ telu Europejskim. – Notorycznie odczuwali‑ śmy brak informacji, choć trzeba przyznać, że to uczucie jest w zasadzie immanentną cechą tego zawodu. Próbowaliśmy jakoś re‑ kompensować je wiarą, że „handel”, do jakie‑ go dojdzie, będzie w miarę – nie wiem, czy Nie byliśmy bezstronnymi obserwatorami – Do rozmów jako takich dostępu nie miał nikt. Na przekazy „Dziennika Telewizyjne‑ go” nie można było liczyć, bo oni nawet nie starali się ich robić po dziennikarsku. Mo‑ gliśmy polegać wyłącznie na tym, co usły‑ szeliśmy na konferencjach prasowych od uczestników obrad. Wierzyło się głównie naszym – opisuje Leski. Wspomina również, że konferencje strony społecznej były bardzo zabawne w związku z ich medialną niepo‑ radnością. Najczęściej w Hotelu pojawiał się Janusz Onyszkiewicz. Często też przyprowa‑ dzał innych ludzi z poszczególnych stolików i podstolików. – To właściwie te spotkania były głównymi źródłami informacji. – Społeczeństwo na Okrągły Stół patrzy chłodniej niż politycy, ludzie mają do tego większy dystans, a politycy tworzą prawdziwą wojnę – mówi Janina Paradowska. – Nie wi‑ dzę społecznego podziału wobec tej sprawy, raczej polityczny. Krzysztof Leski również zwraca uwagę na polityczne sprzeczności. – Fakt, że osią polskiej polityki po dziś dzień jest stosunek do tamtych wydarzeń sprawia, że nie ma mowy o żadnej prawdziwej anali‑ zie, żadnym realnym ustosunkowaniu się do tego. Są tylko deklaracje polityczne. – Nie byliśmy bezstronnymi obserwatorami jakichś tam rozmów między stroną A i stroną B. Byliśmy świadkami rozmów naszych ludzi walczących o wolność, demokrację, wolne wybory i wolność mediów ze zbrodniarzami, którzy przez tyle lat niszczyli ten kraj – pod‑ sumowuje Leski. Jednocześnie dodaje z ża‑ lem, że nie jest pewien, czy przeciętny widz może się dzisiaj dowiedzieć z mediów czegoś konkretnego o Okrągłym Stole. Tekst powstał pod kierunkiem redaktora stażu redakcyjnego, prowadzonego przez redakcję “PDF”, w ramach przedmiotu “Warsztat informacji dziennikarskiej” w Instytucie Dziennikarstwa UW. Mielec (woj. podkarpackie), 10 maja 2009 roku. Minister zdrowia Ewa Kopacz odwiedziła przebywającą na oddziale zakaźnym szpitala w Mielcu pacjentkę zarażoną wirusem A/H1N1. | Szczepan Orłowski | Kajetan Poznański | Ruslan Shoshyn Po raz pierwszy informacja o no‑ wym szczepie wirusa grypy po‑ jawiła się 22 kwietnia w serwisie „Gazety Pomorskiej”. Na drugi dzień już wszystkie polskie media podchwyciły temat. NewsPoint sporządził statystyki częstotliwo‑ ści pojawiania się hasła „świńska grypa” w polskich mediach. Liczba publikacji początkowo codzien‑ nie się potrajała (24 kwietnia – 56, 25 kwietnia – 160, 26 kwietnia – 509, 27 kwietnia – 1554). Najwię‑ cej wzmianek pojawiło się 28 kwiet‑ nia (1689). Wtedy to dotarły do nas informacje o przedostaniu się wiru‑ sa do Europy, wzroście liczby zaka‑ żeń w USA i wprowadzeniu stanu wyjątkowego w stanie Kalifornia. Następnie częstotliwość zaczęła spadać, by przy okazji pierwszego przypadku pojawienia się świńskiej grypy w naszym kraju (zachorowała 58-letnia Polka), ponownie błyska‑ wicznie wzrosnąć. Obecnie liczba publikacji na temat świńskiej grypy ustabilizowała się na poziomie 250350 dziennie. Niemal wszystkie nowe wiado‑ mości dotyczące wirusa A/H1N1, podbijane często solidną dawką emocji, znajdowały miejsce na czołówkach gazet i programów informacyjnych. Taki sposób uję‑ cia tematu nie dziwi prof. Macie‑ ja Mrozowskiego, medioznawcy z Uniwersytetu Warszawskiego: – Trudno dokładnie określić, gdzie jest złoty środek między potrzebą informowania ludzi, by zachowy‑ wali się racjonalnie, a przeryso‑ waniem sprawy, grożącym paniką. Dopiero jednak przerysowanie często gwarantuje zainteresowanie odbiorcy – mówi. Zdaniem Sylwii Szparkowskiej z „Rzeczpospolitej”, która przeprowadziła czytelników tej gazety przez temat grypy, pro‑ blem został wyolbrzymiony przez Światową Organizację Zdrowia. Jej komunikaty o rosnącym zagro‑ żeniu pandemią (przyjmowanie kolejnych poziomów w sześcio‑ stopniowej skali opisującej niebez‑ pieczeństwo) dodawały sytuacji dramatyzmu. Natomiast komen‑ tarze szefów WHO, które miały ostudzić emocje, nie wywoływały już większego zainteresowania dziennikarzy. – Pytałam naukow‑ ców, dlaczego podnieśli tak duży alarm w sprawie choroby, której śmiertelność jest niższa niż przy sezonowej grypie. Odpowiadali, że przejęcie części genomu wiru‑ sa zwierzęcego zdarza się wcale nie tak często, jak nam się wydaje – raz na 20-30 lat. A więc sytuacja była niebezpieczna – mówi Szpar‑ kowska i dodaje: – Krótko mówiąc: w sprawach zdrowotnych czasem warto podnosić alarm, jeśli to ma zachęcić ludzi do prozdrowotnych zachowań. Pierwsze dni z grypą bez gorączki Dziennikarze solidarnie przyzna‑ ją, że w pierwszych dniach epide‑ mii skupiali się przede wszystkim na tym, by przekazać jak najwięcej praktycznych informacji o wirusie i samej chorobie. – Nie wiedzie‑ liśmy, na ile choroba jest groźna, które sposoby jej zapobiegania są rzeczywiście skuteczne. W mate‑ riałach o A/H1N1 chcieliśmy więc dać słuchaczom przede wszystkim pakiet informacji, które ich uspo‑ koją i będą dla nich wskazówką, jak się zachowywać – mówi Krzysztof Kiryczuk, wydawca serwisów infor‑ macyjnych w radiu TOK FM. W ten sposób zareagowała też na pierwsze wiadomości o grypie „Gazeta Wy‑ borcza”, która wszystkie informa‑ cje o chorobie zebrała w zestawie krótkich pytań i odpowiedzi opra‑ cowanych na podstawie materiałów WHO. Niedługo potem media za‑ częły oswajać odbiorców z faktem, że także Polska będzie musiała stawić czoła epidemii. Tytuły pra‑ sowe nie pozostawiały wątpliwości: „Światu zagraża pandemia grypy z Meksyku” („Polska The Times” z 26 kwietnia), „Świńska grypa w Polsce? To nieuniknione” („Dziennik” z 27 kwietnia), „Świń‑ ska grypa coraz bliżej Polski” („Me‑ tro”, 27 kwietnia). Ton rzetelnej informacji nie zdominował jednak przekazów na długo. Skoro media zapowiedziały nadchodzącą wielki‑ mi krokami grypę świń, zaczęło się wielkie odliczanie do potwierdzenia pierwszego „polskiego” przypadku zakażenia wirusem. Wreszcie ktoś zachorował! Informację o chorej na grypę 58-lat‑ ce, która trafiła na oddział zakaźny szpitala powiatowego w Mielcu, służby sanitarne podały 6 maja kilka minut po godz. 19. Głównym rozgrywającym były tego wieczo‑ ru telewizje, które transmitowały konferencję resortu zdrowia i nie‑ mal od razu zjawiły się pod szpita‑ lem w Mielcu. Czujność zachowały także gazety – wszystkie zdążyły z napisaniem dłuższych bądź krótszych materiałów na ten te‑ mat przed zamknięciem numeru. Jednak prawdziwe szaleństwo za‑ częło się dzień później. Kobieta przechodziła grypę na oczach całej Polski. Media postawiły sobie za cel wyśledzenie jej rodziny i osób, z którymi miała kontakt – wszyscy stanowilipotencjalnezagrożenie.Se‑ bastian Kozłowski, doktor socjologii z Uniwersytetu Warszawskiego, nie ma złudzeń co do intencji, jakimi w tamtych dniach kierowali się dzien‑ nikarze. – Media sugerują się fak‑ Zjawiska tem, że społeczeństwo lubi słuchać o tym, co jest przerażające i nie‑ pokojące. Ludzie z przyjemnością dowiadują się o takich rzeczach, rozpowszechniają je, plotkują o tym między sobą. Zdecydowanie rzadziej rozmawiają o pozytyw‑ nych wydarzeniach. Tłum lubi się bać – mówi. – Walka o cytowalność sprawia, że media nastawiają się przede wszystkim na zdobywanie sensacyjnego newsa, nie zaś na stworzenie rzetelnego przekazu – dodaje Sylwia Szparkowska. H1N1? To już niemodne Gorączka wywołana grypą trwała ponad dwa tygodnie. Po apogeum medialnej histerii, dziennikarze – znudzeni świńskim wirusem – tematowi poświęcali coraz mniej uwagi, a w jego opracowanie wkładali znacznie mniej emocji niż na począt‑ ku. – Odeszliśmy od nazwy „świńska grypa”, zaczęliśmy pisać wyłącznie o grypie i wirusie A/H1N1. Choro‑ ba ma teraz już mało wspólnego ze zwierzętami, przenosi się głównie z człowieka na człowieka. Kiedy mało wiedzieliśmy o wirusie, ten temat dostawał nawet 2-3 kolumny w wy‑ daniu. Obecnie nowe informacje na temat grypy idą do krótkich notek, na dalsze strony gazety albo wcale – podsumowuje Łukasz Antkiewicz z działu krajowego „Dziennika”. Chociaż dziennikarze w całej Euro‑ pie szybko poczuli, że temat świń‑ skiej grypy został wyeksploatowany, to jednak efekty ich wcześniejszych działań pozostawiły ślad m.in. w kondycji światowej gospodarki. Swojej decyzji nie cofną już władze Egiptu, które w czasie największej histerii zarządziły wybicie wszyst‑ kich świń w obawie przed zaraże‑ niem obywateli wirusem tej choro‑ by. Decyzja wzbudziła powszechne zdziwienie, tym bardziej, że nie od‑ notowano tam ani jednego przypad‑ ku zachorowania na grypę A/H1N1. Obopólne straty poniosła też Europa Zachodnia i Białoruś, która wstrzy‑ mała import mięsa wieprzowego z krajów Unii objętych epidemią. Są też jednak wygrani. Za kilka ty‑ godni koncerny farmaceutyczne wypuszczą na rynek szczepionkę przeciw świńskiej grypie. Zaintere‑ sowanie jej kupnem już dzisiaj wy‑ raziło większość państw. Będzie się więc działo, tym bardziej, że WHO zapowiada kolejną falę zachorowań jesienią. Tylko o czym będą pisać dziennikarze, jeżeli wszyscy się za‑ szczepią? Wszyscy? Na szczęście to niemożliwe. Tekst powstał pod kierunkiem redaktora stażu redakcyjnego, prowadzonego przez redakcję “PDF”, w ramach przedmiotu “Warsztat informacji dziennikarskiej” w Instytucie Dziennikarstwa UW. reklama wydawca.com.pl portal rynku wydawniczego | 11 | Zapisz to, Kisch! – Joanna Szczęsna | dziennikarstwo dziennikarstwo | Zapisz to, Kisch! – Joanna Szczęsna Tak czy inaczej, nie potrafiłam napisać tego tekstu za jej życia i to jest jakaś moja klęska, może nie jako dziennikarza, ale jako czło‑ wieka. Nie zrobiłam jej tego prezentu przed śmiercią i to boli. Jakie były pani wrażenia, gdy przyszła pani do niej po raz pierwszy? W tekście wspomina pani o napisie na ścianie „Ściga mnie szajka Polańskiego i Szpilmana” i o tym, że jej zdaniem w abażurach zamontowano kamery. Miałam poczucie, że znalazłam się w środku cudzego szaleństwa, cudzej paranoi. Ale nie mogłam jej oczywiście powiedzieć: jest pani wariatką. To jak pani z nią rozmawiała? Przeważnie słuchałam. Ale próbowałam po‑ szerzać szczeliny w zwartej konstrukcji jej manii prześladowczej. Jak tylko znalazłam jakąś lukę w jej rozumowaniu, zaraz się tego łapałam. Mówiłam, że w różne jej opowieści nie wierzę. Przekonywałam, że nie wszyst‑ ko, co jej się wydaje, jest prawdą. Taki przy‑ kład: jedno z wydawnictw chciało wznowić „Sztafetę oszczerców”, a Wiera uznała, że to pułapka, bo w umowie znalazł się zapis, że to ona odpowiada za wszystkie roszczenia osób opisanych w książce. Przy kolejnej wi‑ zycie przywiozłam jej więc fragment mojej umowy, żeby pokazać, że taki zapis to dziś standard, że każde wydawnictwo chce się tak zabezpieczyć. Złościła się, ale myślę, że z cza‑ sem nabrała do mnie zaufania. Gen oszczędności W historii Wiery Gran zadziwia mnie, że można z taką zaciekłością starać się kogoś pognębić, nie mając właściwie dowodów. Mam wrażenie, że i dziś przy okazji wyciągania akt z IPN w podobny sposób niszczy się ludzi – mówi Joanna Szczęsna. | Z Joanna Szczęsną rozmawiała Agnieszka Wójcińska; fotografia: Jan Brykczyński Jak pani trafiła na historię Wiery Gran, śpiewaczki z warszawskiego getta, oskarżonej po wojnie o kolaborację z Niemcami? Jestem dość oczytana w literaturze dotyczącej getta warszawskiego i jego funkcjonowania, wiedziałam o istnieniu kabaretu w kawiarni „Sztuka”, obiło mi się o uszy nazwisko Wiery, słyszałam o wysuwanych wobec niej zarzu‑ tach. Ale nie wiem, czy zainteresowałabym się jej losem – nie jestem miłośniczką piose‑ nek, które śpiewała – gdyby nie doktor Ma‑ rek Edelman. Wiosną 2004 roku Wiera Gran zadzwoniła do niego z awanturą, że w jakimś wywiadzie powiedział coś, co – jej zdaniem – potwierdzało oskarżenia, a przynajmniej wskazywało, że miała w getcie jakieś kon‑ szachty z Niemcami. Jechałam akurat na urlop do Paryża i Edelman poprosił mnie, żebym do niej zatelefonowała, dowiedziała, co się z nią dzieje i o co chodzi. Udało się pani z nią porozmawiać? Zadzwoniłam, żeby się umówić, a ona trzy‑ mała mnie przy telefonie ponad godzinę. Nie | 12 | sposób było przerwać jej oszalałego mono‑ logu o prześladowaniach, bojkocie, spisku, które zniszczyły jej karierę i zdrowie. Uznała zresztą, że – podobnie jak doktor Edelman – jestem w zmowie z jej prześladowcami. Gdy próbowałam przemówić się na następny dzień, oświadczyła: – Rozumiem, przejrza‑ łam panią, teraz musi się pani skontaktować ze swoimi mocodawcami. Więc rozmawiałam dalej. Wciągnęło mnie na tyle, że za wszelką cenę chciałam ją przekonać, że nie mam nic wspólnego z tymi, którzy ją oskarżali. Wtedy jeszcze niewiele o niej wiedziałam, nie miałam pojęcia, jak zachowywała się w getcie. No do‑ brze, myślałam, powiedzmy, że nawet w czasie wojny romansowała z jakimś Niemcem, ale co to ma dziś za znaczenie, przecież nawet mor‑ derstwa przedawniają się po 25 latach. Udało się pani ją przekonać o swojej niewinności? W końcu się poddałam. A następnego dnia to ona mnie odnalazła w Paryżu przez zna‑ jomych i przeprosiła. Początkowo wcale nie byłam pewna, czy będę o niej pisać, po pro‑ stu było mi jej żal, czułam, że przydadzą jej się rozmowy z kimś życzliwym. Pisze pani jednak w tekście, że namówienie jej na spotkanie trwało dwa lata. Bo w międzyczasie – po archiwalnej kwe‑ rendzie i rozmowach w Paryżu i Warsza‑ wie z wieloma osobami, które znały Wierę – nabrałam przekonania, że jest absolutnie niewinna, i że to plotki oraz ludzka bez‑ względność doprowadziły ją do szaleństwa. Poczułam, że jeśli o tym nie napiszę, krzyw‑ da Wiery nie da mi spokoju. Do tego, żeby o niej pisać, musiałam się z nią spotkać. Za każdym razem, kiedy by‑ łam w Paryżu, dzwoniłam, ona jednak wciąż odmawiała. Kiedyś przez kilka dni nie mo‑ głam się dodzwonić i zdenerwowałam się, że może coś jej się stało, że potrzebuje pomocy. Znałam jej adres, więc pojechałam i od kon‑ sjerżki dowiedziałam się, że jest w domu. Udało mi się porozmawiać z nią przez do‑ mofon. Zaprosiła mnie do siebie. Tak zaczę‑ ły się nasze wielogodzinne rozmowy. Wielogodzinne? To było kilka spotkań po kilka godzin każde, u niej w domu. Kazała mi wyciągać z gniazd‑ ka wtyczkę od telefonu i wyłączać światło, a wszystko to z obawy przed podsłuchem i filmowaniem ukrytymi kamerami. A potem mówiła, mówiła, mówiła. Notowałam to po ciemku, spisywałam od razu po powrocie, bo bałam się, że później nie odcyfruję swoich gryzmołów. Przygotowywała się pani jakoś do tego spotkania, co do którego nawet nie mogła mieć pani pewności, czy nastąpi? Przestudiowałam jej niesamowicie emocjo‑ nalną autobiografię „Sztafeta oszczerców” i przygotowałam listę pytań. Przeczytałam wiele wspomnień z getta warszawskiego, fachowych opracowań o życiu kulturalnym tamże, a także publikacje naukowe o manii prześladowczej i psychozie. Kiedy piszę, bar‑ dzo szeroko zarzucam sieć na lektury doty‑ czące tematu. Pani bohaterka zmarła pod koniec 2007 roku. Tekst „Piętno Wiery Gran” ukazał się na wiosnę 2008. Wierzyła, że mój tekst ją oczyści i czekała na niego. Było dla mnie oczywiste, że niewinna, że jest ofiarą, ale też – osobą szaloną. Oba‑ wiałam się więc, że mój tekst może ją zranić. A też rozczarować, bo ona chciała, żebym ja stała się jej mścicielem, napiętnowała jej prześladowców, Jonasza Turkowa i Władysła‑ wa Szpilmana. A tego ja nie miałam zamiaru robić, o czym zresztą lojalnie ją uprzedziłam. Wiera Gran nie była łatwą bohaterką. Co robić z osobami, które stawiają taki opór? Wie pani, jak ktoś jest bardzo chętny i ła‑ twy w rozmowie, to też niedobrze, materia powinna stawiać opór. Takim trudnym roz‑ mówcą – bo wszystko uważał za zbyt osobiste i prawie nigdy nie odpowiadał wprost na py‑ tania – był Władysław Kopaliński. W takiej sytuacji przydaje się metoda, którą nazywam „okruszki do fartuszka”. Ma tę wadę, że jest czasochłonna. Inna rzecz, że dobrego portre‑ tu nie da się zrobić tak rach-ciach. No więc ja przez lata znajomości z Kopalińskim noto‑ wałam wszystko, co mogłoby mi się przydać. To czasem było jedno zdanko, jakiś mały trop do sprawdzenia. A ze wszystkiego, co pisał, starałam się wydusić coś osobistego. Co nie było łatwe, bo pisywał – jak wiadomo – głównie encyklopedyczne hasła. Pisze pani, że przepychała Wierze ubikację, żeby udowodnić jej, że to nie kolejna, wymierzona w nią akcja prześladowców. Często zdarza się pani tak dalece wchodzić w życie bohaterów? No nie aż tak. To był przypadek szczególny, chciałam wybić ją z jej paranoi. Ale z wielo‑ ma moimi bohaterami łączy mnie więź i po‑ zostaję z nimi w kontakcie. Bo czuję, że oni jakoś weszli w moje życie i nie mogę ich tak po prostu porzucić. Co pani chciała przekazać czytelnikom tym reportażem? Chciałam przekonać ich, że Wiera jest nie‑ winna, oczyścić jej imię. Ale też pokazać pewne ogólne mechanizmy funkcjonowania plotki, pomówienia, oszczerstwa. To cieka‑ we, że oskarżenia wobec Wiery rosły niczym kula śniegowa: im więcej czasu upływało od wojny, tym było ich więcej i tym były poważ‑ niejsze. Zaczęło się od rzekomego romansu z żydowskim współpracownikiem gestapo, potem już była kochanką Niemców, potem wydawała Żydów ukrywających się po aryj‑ skiej stronie i tak dalej. Wreszcie interesowało mnie, jak niesłusz‑ ne oskarżenia mogą zniszczyć czyjeś życie, bo przecież Wiera od tego właśnie oszalała. I jeszcze chciałam zrozumieć, skąd wzięła się w jej wrogach ta niesamowita zaciekłość. Może to kwestia tego, że ci, którzy ocaleli z zagłady, musieli mieli sobie coś za złe: nie przyszli na czas, gdy rodzinę zabierali na Umslagplatz, nie pożegnali się, nie zrobili wszystkiego, by ich ocalić. Przeżyli, ale z po‑ tworną traumą, garbem nie do udźwignięcia. I pewną satysfakcję mogło im dać przekona‑ nie, że ktoś inny zachował się gorzej niż oni. Czyli Wiera Gran stała się kozłem ofiarnym, który zbierał negatywne emocje, poczucie winy? Wierze Gran na pewno nie pomogła olśnie‑ wająca uroda i piękny głos. To budzi zawiść. A też miała trudny charakter: wyniosła, wy‑ magająca, walącą prawdę prosto z mostu, lu‑ dzi trzymała na dystans. Jestem absolutnie przekonana o jej niewin‑ ności. A też o tym, że w każdym z nas czai się szaleństwo. Wystarczy poczucie krzywdy, długotrwały stres, brak wsparcia i naprawdę możemy zwariować. Gdy czytałam pani reportaż, przyszło mi do głowy, że coś podobnego dzieje się w ostatnich latach przy okazji lustracji. To skojarzenie nasuwa się samo. W przypad‑ ku papierów z IPN-u oskarżenia opierają się często na podobnie wątłych przesłankach. Mam poczucie, że cały czas jesteśmy świad‑ kami, jak niszczy się ludziom życie. Nie rozu‑ miem, jak można krzesać w sobie zapał, żeby kogoś tak pognębić. Portret bohatera to specyficzna forma reportażu. Co pani zdaniem jest istotne przy tego typu tekstach? Empatia. Ale taka, która nie wyłącza kryty‑ cyzmu. Nie mam recepty na reportaże-por‑ trety. Przy każdym tekście wszystko zaczy‑ na się od nowa, a rutyna nie pomaga, raczej przeszkadza w pisaniu. Na pewno w jakimś momencie musi się pojawić szkielet kon‑ strukcyjny, wokół którego budujemy histo‑ rię. W przypadku Wiery Gran to były nim pomówienia i oszczerstwa, które towarzyszy‑ ły jej przez całe życie. Miała pani całe mnóstwo materiałów – rozmowy ze swoją bohaterką i świadkami wydarzeń z czasów wojny, książki historyczne, dokumenty z ŻIH-u i IPN-u. Jak pani wybierała to, co znajdzie się w tekście? Sztuka pisania to sztuka eliminacji. Zwykle mam epicki rozmach przy robieniu researchu i później nieźle się z tym biedzę. Ale uważam, że aby napisać 10 stron tekstu, trzeba mieć 100 stron notatek i materiałów. Żeby zdanie niosło to, co chce się przekazać, trzeba wie‑ dzieć dużo więcej, niż może się w tym zdaniu pomieścić. Pisanie to pewna chemia. Należy uchwycić właściwą „gęstość” zdania, to jest stopień nasycenia faktami i informacjami, a też odpowiednie proporcje w tekście mię‑ dzy opisem, dialogiem, anegdotą, refleksją. Gdy jest za gęsto, czytelnik się gubi, ale zbyt cienka zupka też mu nie smakuje. Do pewnego momentu tekst jest dla mnie magmą, której nie ogarniam. Jego kształt wyłania się powoli. w komputerze, czytam go i redaguję od po‑ czątku. W ostatniej redakcji czytam go sobie na głos. Jeśli się potykam, mylę, znaczy, że trzeba coś zmienić. Bo czytanie powinno iść tak naturalnie, jak oddychanie. A co z tym, co nie wchodzi do reportażu? Często pączkują z tego nowe teksty. Pocho‑ dzę z bardzo oszczędnej rodziny, w której nic nie mogło się zmarnować. Jak skwaśniał twarożek, mama robiła leniwe pierogi. Ja nie lubię gotować, ale też nie lubię, jak coś mi się marnuje. Kiedy robiłam portret Czerniako‑ wa, zgromadziłam tyle materiału, że dało się z tego później wykroić tekst o Mordechaju Rumkowskim, przełożonym starszeństwa Żydów w Łodzi. Co panią najbardziej kręci w tym zawodzie? Moc, jaką mają słowa. Lata temu napisa‑ łam reportaż „Znajduchy” o prowadzonym w Wielkopolsce przez małżeństwo psycholo‑ gów domu opieki, w którym znaleźli przystań najrozmaitsi wykluczeni. Odzew przeszedł moje najśmielsze oczekiwania: czytelnicy masowo wpłacali pieniądze, zgłaszali się do pracy jako wolontariusze, przedsiębiorcy sła‑ li materiały budowlane, a rolnicy – żywność. Rosło serce. Ale trzeba też pamiętać, że słowo może nisz‑ czyć. Kiedy czytałam materiały o Wierze zgromadzone w ŻIH-u, zwróciłam uwagę, że relacjonując jej proces przed żydowskim sądem obywatelskim w latach 40., prasa przytaczała jedynie zeznania tych świadków, którzy wysuwali pod jej adresem najbardziej absurdalne oskarżenia. Potem okazało się, że byli to ludzie niewiarygodni, często w ogóle nie znali oskarżonej, zaś sąd nie wziął ich ze‑ znań pod uwagę. Tego już jednak w gazetach nie napisano. Trudno oprzeć się wrażeniu, że do zawodu dziennikarskiego garną się i ścierwojady. No, ale ja wierzę, że słowem też można coś odwrócić i naprawić. Mam nadzieję, że od „Piętna Wiery Gran” rozpocznie się proces jej rehabilitacji w pamięci społecznej. Joanna Szczęsna Reporterka i pisarka. Uczestniczka konspiracyjnej organizacji Ruch, związała się z KSS KOR, za co w 1977 została zwolniona z pracy w Rozgłośni Harcerskiej. Współtwórca niezależnej prasy w Polsce: Biuletynu Informacyjnego Komitetu Obrony Robotników (1976 -1980), Prasowej Agencji Solidarności AS (1982-1989). Od 1989 pracuje w Gazecie Wyborczej. Uchodzi za osobę, która przeforsowała zachowanie tymczasowego tytułu dziennika po wyborach 4 czerwca 1989 roku. Wspólnie z Anną Bikont jest autorką książek: Pamiątkowe rupiecie, przyjaciele i sny Wisławy Szymborskiej oraz Lawina i kamienie. Pisarze wobec komunizmu, za którą obie autorki uhonorowano Nagrodą Wielką Fundacji Kultury w 2007 roku. tekst: na podstawie Wikipedii Jak długo trwa ten proces? Mam – jak mówię – długą rozbiegówkę. Cza‑ sem pierwszy akapit piszę trzy dni, a potem wyrzucam go do kosza. Ale ze świadomością, że to był niezbędny proces. Gdy przekraczam połowę tekstu, praca w jakiś tajemniczy spo‑ sób nabiera przyspieszenia. Zawsze jednak mam poczucie, że zabrakło mi czasu, stąd najbardziej dopieszczony jest u mnie począ‑ tek, bo za każdym razem, gdy otwieram tekst | 13 | Kolumna Zygmunta | fotografia PR | Wiwisekcja ukryta pod spódnicą | Andrzej Zygmuntowicz Z nastaniem prasy obficie ilustro‑ wanej fotoreportażami, a stało to się na początku lat 30. XX wie‑ ku, społeczność światowa otrzy‑ mała wiarygodne źródło wiedzy o świecie w każdym jego zakątku, o jego mieszkańcach, ich pomy‑ słach na życie i o relacjach, jakie tworzą między sobą. Obraz foto‑ graficzny przez bogactwo łatwo przyswajalnej informacji, obfitość detali, wieloplanowość, pomaga‑ jącą wędrować oku widza od ogó‑ łu do szczegółu i z powrotem, na dziesięciolecia zdominował prasę o charakterze informacyjnym, a szczególnie tygodniki i miesięcz‑ niki społeczno-polityczne. Przedruk zdjęć ma charakter edukacyjny Fotoreportaż o tematyce społecznej, przeżywający trudne chwile w prasie ilustrowanej, niespodziewanie zawitał do niektórych tytułów „modowych”. Steven Meisel - State of Emergency Steven Meisel - Makeover Madness Prywatnie w miejscu publicznym Wraz z pojawieniem się telewi‑ zorów, to w nich ulokowało się źródło wizualnego poznawania współczesności. Fotoreportaż po‑ woli zaczął znikać z prasy, i to nie tylko za sprawą łatwiejszego od‑ bierania informacji za pośrednic‑ twem telewizora. W prasie dobili go reklamodawcy, nieżyczący so‑ bie sąsiedztwa tematów trudnych i niemiłych obok ich pogodnych reklam, zapraszających do wygod‑ nego i bezstresowego życia. I choć dziś fotoreportaż znalazł dla siebie znacznie lepsze miejsce, jakim jest Internet, pojawiło się nowe zagrożenie z dość niespodzie‑ wanej strony. Prawnicy zza oceanu jako pierwsi, szukając łatwych źró‑ deł dochodów, wykreowali nowy przepis prawny, który niebywale ograniczył możliwości działania fotoreporterów. Według aktualnie obowiązujących zasad nie wolno publikować zdjęć ukazujących człowieka bez uzyskania jego zgo‑ dy na wykorzystanie wizerunku. Okazuje się, że, będąc w przestrze‑ ni wspólnej, o publicznym charak‑ terze, jak ulica, park, targowisko czy stadion, obywatel jest tak pry‑ watny, jak u siebie w domu. Także wtedy, gdy niegodnie załatwia swo‑ je potrzeby fizjologiczne w bramie czy parku, gdy bije innego, bo taki | 14 | Żeby ominąć ograniczenia Terry Richardson - Sisley Prawne ograniczenia są jednym z istotnych powodów coraz częst‑ szego pojawiania się w prasie, a także na konkursach fotoreporta‑ żu z World Press Photo czy naszym Grand Press Photo, materiałów typowo dokumentalnych, o pro‑ stej budowie, z jednym bohaterem w centrum kadru. Jest oczywiste, że bohater wyraził zgodę, bo ina‑ czej tak bliski kontakt fotogra‑ fującego z fotografowanym nie byłby możliwy. Fotodokumenty nie opisują zbyt dobrze wielowar‑ stwowości współczesnego życia w odróżnieniu od fotoreportażu. Z reguły są statyczne, bez narracji, z ograniczoną rolą planów i nie wypunktowują istotnych szczegó‑ łów wzmacniających przekaz. Wie‑ lu tematów nie da się przedstawić poprzez fotodokument. Prawne utrudnienia w dostępie do boha‑ terów powodują, że sporo ważnych tematów pozostaje poza zasięgiem fotoreporterów. Okazało się niedawno, że analiza współczesności może odbywać się na zupełnie innej płaszczyźnie, omijającej ograniczenia stawia‑ ne przez prawników. Z pomocą w opowiadaniu o dzisiejszych re‑ lacjach międzyludzkich przycho‑ dzą, ku powszechnemu zaskocze‑ niu, niektórzy fotografowie mody. W ogromnej większości zajmują się dość prostym, acz warsztatowo do‑ skonałym ukazywaniem szat ku‑ sząco dopasowanych do zgrabnych ciał. Fotografia mody generalnie wytwarza obrazy lekkie, łatwe i przyjemne. Jednak zdarzają się i w niej realizacje niestandardowe, gdzie przyodzienia pięknych ciał są tylko pretekstem do poważniej‑ szego zastanawiania się nad dyna‑ micznymi przemianami obyczajo‑ wymi, jakich świadkami jesteśmy od początku XXI wieku. Magazy‑ ny mody, w powszechnym odczu‑ ciu, nie są miejscami, gdzie szuka się poważnych materiałów o życiu dzisiejszego człowieka. Tym więk‑ sze zaskoczenie, że właśnie w nich, ale tylko w nielicznych tytułach, znajdziemy zwizualizowane pro‑ blemy współczesności, niemające dobrego opisu fotoreporterskiego. Piękno i głębia Terry Richardson - Sisley Na reklamowych zdjęciach Terriego Richardsona, robionych dla znanej marki Sisley, widać młodych ludzi dość dobrze sytuowanych, których jedynym celem jest używanie życia bez żadnych granic, teraz, zachłan‑ nie, bez oglądania się na nic i niko‑ go. Zabawa do upadłego, do cał‑ kowitej utraty sił, żeby tylko dużo i szybko się działo. Co potem, nie ma znaczenia. Kontekst erotycz‑ ny niemal w każdym kadrze, ale czyż to nie jest prawda życia sporej grupy młodych i tęsknota pozo‑ stałych? Takie wątki odnajdziemy i w reportażach, ale nie z taką mocą, z taką ilością szczegółów, wyrazistymi gestami i grymasami twarzy bohaterów goniących za kuszącą iluzją życia wypełnionego zabawą. Kadry Richardsona mają wyraźnie reporterski charakter. Światło, tak łatwe do manipulo‑ wania w fotografii reklamowej, tu naturalne, czasem zastosowana zwykła lampa błyskowa, jak w cza‑ sie robienia pamiątkowych zdjęć na imprezie. Życie rodzinne rzadko kiedy staje się tematem współczesnego re‑ portażu. Szczególnie takie zwy‑ kłe – codzienność żony, męża i ich dzieci. Gdy nie ma dramatu, czegoś sensacyjnego, skandalu, gazeta nie będzie zainteresowa‑ na publikacją takiego „nudnego” materiału. Steven Klein, czołowy współczesny fotograf mody, zre‑ alizował rodzinny fotoesej, wyko‑ rzystując znane twarze Brada Pitta i Angeliny Jolie. Zagrali męża i żonę z gromadką dzieci (to akurat ich naturalna codzienność), prze‑ żywających chwile radości, napięć, niesnasek, czułości i ciepła, jak to w zwykłej rodzinie bywa. Takich materiałów fotoreporterzy nie ro‑ bią, bo zwykli obywatele niechęt‑ nie dają się fotografować w trochę intymnych domowych sytuacjach, a dodatkowo wydawcy nie chcą takich zdjęć publikować. Rozbu‑ dowane eseje modowe, będące obrazem tego, co aktualnie dzieje się w życiu społecznym, od lat re‑ alizuje Steven Meisel. Jego seria zdjęć „Asexual Revolution” to po‑ ruszająca wizja zatracania różnic między kobietami i mężczyznami i skutków tego procesu dla obu płci. Esej „Makeover Madness” to z kolei mocna wizualnie opowieść o szaleństwie operacji plastycznych, o uleganiu presji bycia wiecznie młodym i pięknym, niezależnie od wszelkich kosztów. Meisel połączył kadry typowo reporterskie z badań lekarskich, operacji i odpoczynku z kadrami klasycznie dokumental‑ nymi, ukazującymi postaci przed operacją i po niej. A wszystko w pięknych strojach, wskazujących, dla kogo takie ryzykowne zabawy z własnym ciałem są możliwe. Mate‑ riał „State of Emergency” to przej‑ mująca wizja agresji władzy wobec obywatela pod płaszczykiem walki z zagrożeniem terrorystycznym. Zdjęcia zostały zainspirowane pry‑ watnymi fotografiami ‑ wykona‑ nymi przez amerykańskich żołnie‑ rzy pilnujących irackich więźniów w Abu Ghraib ‑ które to wyciekły do Internetu i przyczyniły się do kompromitacji amerykańskiej me‑ tody szerzenia idei wolności wśród zniewolonych społeczeństw. Fotografia mody to oczywista sty‑ lizacja, najważniejsze są ciuchy, ale gdy fotoreporterzy nie mogą nie‑ których tematów ruszyć, to wła‑ śnie ta odległa od rzeczywistości społecznej gałąź fotografii przy‑ chodzi z pomocą, by żaden ważny wątek naszego życia nie został po‑ minięty. Pod pięknymi strojami da się naprawdę dużo przemycić. Rzemieślnicy W ciągu ostatnich kilku miesięcy z On Board PR odeszło blisko 25 proc. załogi. Czy jedna z największych agencji PR w Polsce, specjalizująca się m.in. w zarządzaniu kryzysowym, sama przez ostatnie kilka miesięcy przeżywała poważny kryzys wewnętrzny czy tylko skutki złej sytuacji gospodarczej? organizacja z propozycją współ‑ pracy, prośbą o wsparcie PR-owe. 80 procent takich próśb spotyka się z naszą odmową, gdyż działanie na rzecz takich organizacji musi kore‑ spondować z tym, czym się zajmu‑ jemy”. Norbert Kilen zwraca uwagę na dwupoziomowy wymiar takiej współpracy. Z jednej strony pra‑ cownicy firmy, posiadając fachową wiedzę w sferze komunikowania, doradzając organizacjom huma‑ nitarnym, mogą zmieniać świat na lepsze. Z drugiej jest to zwyczajny dobry marketing. „Wierzę, że jeżeli komuś pomagamy, wraca to do nas. I nie w sensie metafizycznym, tyl‑ ko bardzo konkretnym”. On Board wysyła też do mediów raporty przy‑ | Paweł H. Olek – Rzadko używamy w stosunku do naszej firmy nazwy „agencja”. Wolimy mówić o sobie, że jesteśmy firmą doradczą specjalizującą się w PR – zaznacza Norbert Kilen, dy‑ rektor strategiczny On Board Pu‑ blic Relations. On Board PR w 1996 roku założył Norbert Ofmański, obecny dyrek‑ tor zarządzający. – Tak, jak wszyst‑ kie agencje PR-owskie w Polsce w tamtych latach, firma zaczynały od prostych projektów, np. o cha‑ rakterze eventowym, bardzo me‑ dialnym – opowiada Norbert Kilen. Obecnie w firmie zatrudnionych jest ponad 40 osób, przez co jest jedną z największych firm w branży PR. – On Board jest jedną z większych i bardziej profesjonalnych agencji. Jednak mogłaby być bardziej eks‑ pansywna, jeśli chodzi o zaistnienie w mediach. Artykuły ich konsultan‑ tów można czasem znaleźć w prasie fachowej (np. „Brief”, „Pro-kreacja”), ale już w prasie biznesowej nieko‑ niecznie – ocenia Mirosław Konkel, dziennikarz „Pulsu Biznesu”. Agencja z problemem Na początku najbardziej dyna‑ micznie rozwijała się współpraca z firmami farmaceutycznymi. – Je‑ steśmy dziś w ścisłej czołówce, jeżeli chodzi o HealthCare. Podejrzewam, że w Polsce jest zaledwie kilka firm, które mogą się pochwalić zbliżo‑ nym doświadczeniem – zaznacza Norbert Kilen. Oprócz tego w firmie są również Corporate czyli korpora‑ cyjny, oraz Brand PR, zajmujący się markami. – Na dzień dzisiejszy naj‑ więcej mamy projektów korporacyj‑ nych – ocenia Norbert Kilen. Pod koniec ubiegłego roku dział fot. On Board PR Rzeczywistość ma kaprys, gdy zrywa łańcuszek z szyi zaskoczonej pasażerce tram‑ waju, czy gdy okłada własne dziecię za to, że w nowych bucikach tapla się w kałuży. Czy taki obywatel wy‑ razi zgodę na publikację zdjęć? W końcu ma takie samo prawo do pry‑ watności jak każdy inny osobnik. „Kampania na rzecz pracowników ochrony” realizowana przez On Board na zlecenie NSZZ „Solidarność” otrzymała trzy międzynarodowe nagrody: SABRE Award, Mercury Excellence Award, Magellan Awards 2008 Brand PR omal nie przestał istnieć. Jak informował lutowy „Press”, w związku ze zwolnieniem jego sze‑ fowej Moniki Jasłowskiej z działu odeszło 12 z 14 osób. To blisko 25 proc. wszystkich wówczas zatrud‑ nionych pracowników agencji. Na portalu PRoto.pl zawrzało. Jeden z internautów pisał: „Odeszliśmy z agencji przede wszystkim dlatego, że nie mieliśmy możliwości realiza‑ cji własnych pomysłów, dlatego, że nie zgadzaliśmy się ze stylem pracy Prezesa i także dlatego, że wprowa‑ dzał on w pracy nerwową atmos‑ ferę”. Zdaniem b. PR-owców w On Boardzie preferowano garniturowy sposób bycia, wszelkie odstępstwa od takiego zachowania nie zyskiwa‑ ły jego poparcia i... szans na awans. – To jest biznes, każdy szef dobiera sobie taki zespół, z jakim dobrze mu się pracuje, choć, przyznaje, at‑ mosfera nie była najprzyjemniejsza – dodaje b. pracownik, pragnący zachować anonimowość. – Cała ta sprawa jest dla nas bardzo bolesna. Przykre było rozstanie się z szefową tego działu, jak i z częścią zespo‑ łu, który stworzyła – skomentował Norbert Kilen. Firma na godziny Firma od lat współpracuje z orga‑ nizacjami pozarządowymi, m.in. Fundacją Moja Afryka czy Funda‑ cją Marka Kamińskiego. „Średnio raz w miesiącu zgłasza się jakaś Wykształcenie? Niekoniecznie Czy według Pana PR jest rzemiosłem? Norbert Kilen: Zdecydowanie tak. Pierwsze zadanie PR? Współprowadziłem kiedyś agencję wydawniczo-pro‑ mocyjną. Pod koniec lat 90. wydaliśmy m.in. multimedialny „Poczet Władców Polski”. Jako twórcy projektu byliśmy żywo zainteresowani tym, aby płyta CD-ROM sprzedała się w jak największej liczbie egzemplarzy. Chcieliśmy, aby w mediach ukazały się recenzje tego produktu. Mimo sporych doświadczeń dziennikar‑ skich, takie PR-owe zadanie było dla nas dużym wyzwaniem. Udało się. Mieliśmy mnóstwo publikacji, kilkadziesiąt na temat samego produktu (recenzja, opis). Przeło‑ żyło się to na bardzo dobre wyniki finansowe – w ciągu 3 miesięcy sprzedaliśmy 20 tysięcy płyt. Czy jest Pan człowiekiem zorganizowanym? Staram się, choć nie zawsze mi to wychodzi. Nie lubię działań podej‑ mowanych ad hoc. Czy to było kluczem Pana sukcesu? Nie widzę swojego rozwoju zawo‑ dowego jako pasma sukcesów wień‑ czących tytaniczny wysiłek. To po prostu praca w branży, która mnie interesuje i przychodzenie pewnych szans czy okazji, które mnie cieszą. Co według Pana czyni dobrego PR-owca? Odpowiedzialność, analityczny sposób myślenia, gotowość do gotowywane z agencjami badania rynku. Np. 12 maja razem z PBS DGA firma przygotowała raport „Innowacja z Polski”. Dzięki temu agencja ma stałe miejsce w wielu ty‑ tułach. – Zdarzało mi się korzystać z raportów On Board PR. Są bardzo dobrze przygotowane – mówi Mi‑ rosław Konkel. On Board w sieci Agencja należy do międzynaro‑ dowej sieci ECCO Network. Zda‑ niem kierownictwa daje to duże korzyści. – Nasz austriacki partner z ECCO informuje nas, że jeden z jego klientów otwiera w Polsce biuro i szuka wsparcia PR. Jest na‑ turalne, że jesteśmy pierwszym kandydatem do realizacji projek‑ tów PR dla takiej firmy – tłumaczy Norbert Kilen. Kolejnym plusem są większe możliwości realizacyjne. – Na przykład dla jednej z polskich firm realizowaliśmy działania w Hiszpanii. Tak, jak jesteśmy natu‑ ralnym partnerem dla Austriaków, tak od razu wiemy, do kogo zgłosić się w Hiszpanii. Po jednej rozmo‑ wie telefonicznej wiemy, ile wszyst‑ ko kosztuje, jakie są możliwości, znamy rekomendacje hiszpańskiej firmy PR – dodaje. Również kno‑ w-how zalicza się do niekwestiono‑ wanych pozytywów bycia w sieci: – Wysyłając email z pytaniem, mogę bardzo szybko otrzymać odpowiedź z różnych regionów świata na temat np. wyceny działań czy możliwości angażowania się w międzynarodo‑ we projekty – stwierdza Kilen. Testem w stażystę Jak się tam dostać? Po pierwsze CV. Potem dostaje się zaproszenie na spotkanie, na którym należy wypeł‑ nić kilkustronicowy test. – To nie jest test na inteligencję ani nie jest to test matematyczny czy psycholo‑ giczny. Jest to sprawdzian ogólnej orientacji w zagadnieniach PR – za‑ znacza Norbert Kilen. Jego zdaniem celem testu jest odfiltrowanie ludzi, dla których zgłoszenie się na prak‑ tyki w firmie było jedynie sposobem na zabicie czasu i zarobieniu kilku złotych. Przykładowe pytania to: wymień znane Ci agencje PR w Pol‑ sce oraz dwa lub trzy pisma marke‑ tingowe. – Jeżeli osoba nie jest w sta‑ nie odpowiedzieć na takie pytania, oznacza to, że zupełnie nie orientuje się w naszej branży – ocenia Kilen. Potem, w zależności od tego, jak dana osoba wypadła w teście, od‑ bywa się rozmowa z menedżerem działu, w którym taki staż mógłby się rozpocząć. Jeżeli się spodoba, zostaje przyjęta. Staż trwa trzy miesiące, jest płatny. „Oczekujemy dyspozycyjności, to znaczy że staż odbywa się w normalnych godzi‑ nach pracy”. Zadaniem stażysty jest zazwyczaj pomóc w prostych pra‑ cach, tzn. w takich, w których może wyręczyć kogoś z dłuższym stażem w firmie. Stażysta nie jest włączany w bardzo odpowiedzialne zadania. – Wychodzimy z założenia, że te osoby przyszły się czegoś nauczyć, a nie dźwigać ciężar odpowiedzial‑ ności. Mogę spokojnie powiedzieć, że ponad połowa pracowników On Board PR to osoby, które zaczynały u nas od stażu – ocenia Kilen. nauki, otwartość, zainteresowanie tym, co się robi, oraz pracowitość. To nie ma nic wspólnego z wykształceniem. Jeżeli ktoś zgłosi się do On Board PR np. po historii sztuki i będzie osobą odpowiedzial‑ ną, inteligentną i taką, która chce się uczyć, to, jeżeli zależałoby to ode mnie, bardzo chętnie bym ją zatrudnił. Wolałbym taką osobę od mało rozgarniętego absolwenta na‑ wet najbardziej PR-owego kierunku w Polsce. Norbert Kilen, dyrektor strategiczny On Board PR | 15 | To PRoste / Case study | PR PR | W PRaktyce Relacje inwestorskie Warszawska Giełda Papierów Wartościowych jest liderem w regionie Europy Środkowo-Wschodniej i jednym z najdynamiczniej rozwijających się rynków kapitałowych na świecie. Prawie pół tysiąca notowanych na niej spółek poza innymi działaniami komunikacyjnymi prowadzi, z mniejszym lub większym sukcesem, relacje inwestorskie (investor relations). Czym one są w porównaniu do public relations? Czy IR to tylko praca z liczbami w sprawozdaniach finansowych? Jakie kompetencje trzeba mieć, aby być dobrym IR-owcem? Na pytania odpowiada Piotr Biernacki, Dyrektor Działu Relacji Inwestorskich w Euro RSCG Sensors, związany z rynkiem kapitałowym od dziesięciu lat. Czy relacje inwestorskie różnią się od public relations? Zarówno relacje inwestorskie, jak i public relations są funkcjami za‑ rządzania związanymi z komuni‑ kacją firmy. W przypadku relacji inwestorskich mamy wyraźnie określoną grupę docelową – są to jej aktualni i potencjalni akcjonariu‑ sze, czyli osoby fizyczne i prawne, które przekazały spółce środki po to, aby ta je korzystnie zainwesto‑ wała i pomnożyła. Jednak relacje inwestorskie wpływają na inne ob‑ szary działań komunikacyjnych, bo przekazy kierowane do inwestorów trafiają też do pracowników firmy, jej klientów i kontrahentów. Ważne jest, aby zawsze pamiętać o strate‑ gii komunikacyjnej firmy i spójnie koordynować działania z zakre‑ su relacji inwestorskich z innymi działaniami komunikacyjnymi, prowadzonymi np. w ramach media relations czy komunikacji marke‑ tingowej lub wewnętrznej. Czy osoba prowadząca relacje inwestorskie powinna mieć jakieś szczególne umiejętności lub wiedzę? Zawód doradcy ds. relacji inwe‑ storskich jest jedną z najbardziej wszechstronnych profesji, jakie znam. IR-owiec musi umieć łączyć kompetencje eksperta od komuni‑ kacji z wiedzą finansową i prawni‑ czą. Po pierwsze to, jak komuniku‑ je się spółka notowana na giełdzie, jest ujęte w pewne ramy prawne. Odpowiednie ustawy i rozporzą‑ dzenia określają, jakie informacje i kiedy spółka musi, a jakie może przekazywać do publicznej wia‑ domości. Po drugie, ponieważ w ramach relacji inwestorskich komunikujemy się przede wszyst‑ kim z zarządzającymi fundusza‑ mi i analitykami, czyli z osobami o dużej wiedzy w zakresie finansów, IR-owiec musi płynnie poruszać się w takich tematach, jak sprawoz‑ dania finansowe, bilans, rachunek zysków i strat, cash-flow, czy też modele analityczne. To niezbędne, aby być równorzędnym partnerem w rozmowach z inwestorami. I po trzecie, nasza praca polega na ko‑ munikowaniu. Musimy znać różne metody i techniki komunikacji, których właściwe wykorzystanie | 16 | pomaga w osiągnięciu celów stawianych przed relacjami in‑ westorskimi. Co jest ciekawego w pracy IR-owca? Chociaż z pozoru może wyda‑ wać się, że relacje inwestorskie to praca z liczbami, tabelkami i danymi finansowymi, osoba, która zajmuje się relacjami in‑ westorskimi wie, jak duża część budowania odpowiedniego wi‑ zerunku spółki notowanej na giełdzie opiera się na czynnikach psychologicznych. Liczby zawar‑ te w raportach finansowych są pewną twardą podstawą naszej pracy, ale ogromną jej część stanowi właściwie prowadzona komunikacja, często interperso‑ nalna. Żaden poważny inwestor nie zaufa samym liczbom, jeśli nie będzie miał okazji spotkać się z zarządem spółki. Dopiero wtedy, znając dane finansowe i patrząc w oczy prezesowi, roz‑ mawiając z nim, może zdecydo‑ wać, czy wierzy w plany rozwoju spółki. Jeśli uwierzy, jest duża szansa, że zdecyduje się w nią zainwestować. A nie ma prawie nic bardziej satysfakcjonujące‑ go niż debiut na giełdzie spółki, nad której sukcesem pracowało się przez wiele miesięcy. Piotr Biernacki dyrektor Działu Relacji Inwestorskich w Euro RSCG Sensors Jeśli macie pytania, piszcie: [email protected] Patronat merytoryczny: Testosteron w akcji Skąpo ubrane dziewczyny wykonujące w reklamach telewizyjnych typowo męskie zawody wywołały w ubiegłym roku ogólnopolski skandal. Krajowa Rada Radiofonii i Telewizji zakazała emisji spotu, a do Rady Reklamy wpłynęło na nią 37 skarg; tylko jedna reklama miała ich w 2008 roku więcej. Tak wszedł na rynek wirtualny operator telefonii komórkowej Mobilking. | Maciej Wernicki Zanim doszło do pierwszej emisji kontrowersyjnego spotu, w drugiej połowie 2007 roku z firmą Mobile Entertainment Company rozpo‑ częła współpracę agencja Ciszew‑ ski PR. Prawdziwy facet czyli... Pierwszym zadaniem, jakie stało przed agencją jeszcze przed laun‑ chem, było pobudzenie świado‑ mości wśród przyszłych klientów sieci: chodziło o to, aby grupa docelowa widziała w sobie tzw. prawdziwego faceta, co w konse‑ kwencji prowadziłoby do zain‑ teresowania MOBILKINGIEM. Dlatego agencja wynajęła firmę badawczą TNS OBOP, która miała zanalizować wizerunek współcze‑ snego prawdziwego mężczyzny. Ich wyniki jasno wskazywały na to, „twardy macho” jest nadal w cenie, zaś „wymuskani” piękni‑ sie odchodzą do lamusa . Kobie‑ tom wciąż najbardziej podobają się silni, nieco szorstcy faceci, a najbardziej „męskie” zawody to te, które wymagają tężyzny fizycz‑ nej: żołnierz i... strażak. Na trzy miesiące przed premierą Ciszewski zainicjował ogólnopol‑ ską dyskusję na temat wizerunku mężczyzn. Wynikami badań za‑ interesowano dziennikarzy naj‑ ważniejszych mediów w Polsce. Wizerunek prawdziwego macho był omawiany w dziennikach ogól‑ nopolskich, regionalnych, w sta‑ cjach radiowych – wszyscy chcieli wiedzieć, jak wygląda prawdziwy mężczyzna w XXI wieku. By spo‑ pularyzować wyniki badań, nawią‑ zano współpracę m.in. z jednym z czołowych socjologów oraz ze znanymi osobami, postrzeganymi jako uosobienie prawdziwych męż‑ czyzn: siłaczem oraz bokserem. Zakazane reklamy MOBILKING został po raz pierw‑ szy zaprezentowany 6 lutego 2008 roku. Wejście wspierały inten‑ sywna akcja teaserowa i kampa‑ nia reklamowa. Głównym ha‑ słem było „Zero ukrytych opłat”. W spocie reklamowym skąpo ubrane dziewczyny nieudolnie wy‑ konywały typowo „męskie” czyn‑ ności: strzelały z karabinu, gasiły pożar, czy naprawiały samochód. Telewizyjne migawki narobiły sporego zamieszania – swojego oburzenia nie kryły organizacje fe‑ ministyczne, zaś niedługo później Krajowa Rada Radiofonii i Telewi‑ zji zakazała emisji kontrowersyj‑ nych reklam. Do biura Rady wpły‑ nęło kilkanaście skarg na reklamy nowego operatora, w większości od organizacji feministycznych. W wyniku zakazu emisji w tele‑ wizji umieszczono wersje ocen‑ zurowane, natomiast pełne spoty można było obejrzeć na stronie www.mobilking.pl. Na konferen‑ cji prasowej przedstawiciele sieci MOBILKING odnieśli się do decy‑ zji KRRiT i pokazali nowe, „ocen‑ zurowane” wersje reklam. Pomiędzy spółką a akcjonariuszami Zdaniem PR-owców relacje inwestorskie (IR) są jedną z trudniejszych dziedzin public relations. Łączą w sobie ekonomię, prawo oraz PR. A mały błąd może drogo kosztować… | Łukasz Sosiński Efekty Do końca 2007 roku działało w Polsce czterech głównych opera‑ torów sieci telefonii komórkowej (Orange, Plus, Era i Play) i trzech operatorów wirtualnych (mBank mobile, MyAvon i WPmobi). Pol‑ scy operatorzy internetowi zgro‑ madzili do tego momentu nieco ponad 50 tys. klientów (wg raportu GUS za 2007 r.). W trzech pierw‑ szych miesiącach Mobilking miał już blisko 50 tys. użytkowników, czyli mniej więcej tyle, ile wszyscy pozostali MVNO zdobyli w ciągu kilkunastu poprzednich miesię‑ cy. Po kolejnych trzech operator miał już ponad 100 tys. klientów (stutysięczny klient pojechał w na‑ grodę na mecz Barcelony na Camp Nou) oraz szczycił się pod koniec ubiegłego roku opinią najbardziej rozpoznawalnej marki MVNO w Polsce (wg badań PBS DGA przedstawionych w raporcie „Mar‑ ka MVNO” firmy doradczej On Board PR). W ciągu pierwszych 12 miesięcy współpracy (lipiec 2007 – lipiec 2008) w mediach pojawi‑ ło się prawie tysiąc informacji na temat operatora. W Internecie znalazło się 707 wzmianek, w pra‑ sie 122. W telewizji o wirtualnym operatorze powiedziano w tym czasie 20 razy, a w radiu 33. Agencja: Ciszewski Public Relations Wysokość budżetu marketingowego: ok. 20 mln PLN Czas współpracy: lipiec 2007 – marzec 2009 Rok 2006. Na rynku papierów wartościowych w Warszawie ma zadebiutować jeden z producen‑ tów odzieży. Jednak wcześniej w głównych dziennikach ukazuje się ogłoszenie ze złą datą zapisu na akcje. Komisja Nadzoru Finan‑ sowego błyskawicznie zawiesza trwającą kampanię informacyjną. Jaki był efekt „drobnego” błędu w takich relacjach inwestorskich? Zmarnowane dziesiątki tysięcy złotych i strata cennego czasu za‑ raz przed emisją akcji firmy. – Do‑ bre relacje inwestorskie pozwalają uczestnikom rynku kapitałowego i dziennikarzom na właściwe zro‑ zumienie biznesu spółki, jej stra‑ tegii i perspektyw. Wiedza ta jest niezbędna do podejmowania od‑ powiednich decyzji inwestycyjnych i właściwej wyceny spółki – tłu‑ maczy Piotr Piotrowski, corporate communications manager z agencji relacji inwestorskich CC Group. Specjaliści zajmujący się relacja‑ mi inwestorskimi zgodnie przy‑ znają, że to jedna z najtrudniej‑ szych dziedzin PR, ponieważ łączy w sobie ekonomię, prawo o spółkach publicznych i PR. – W pracy specja‑ listy ds. IR trudne jest umiejętne połączenie wielu dziedzin związa‑ nych z obszarem działania firmy, określonymi zasadami sprawoz‑ dawczości finansowej i zdolnościa‑ mi komunikacyjnymi – komentuje Dariusz Marszałek z Giełdy Papie‑ rów Wartościowych w Warszawie. Dlatego często osoby zajmujące się IR wcześniej były dziennikarzami gazet ekonomicznych. Na przykład spośród członków rady nadzorczej agencji Everest Consulting więk‑ szość pracowała w „Gazecie Giełdy Parkiet”. W lepszym świetle Relacje z inwestorami są dla spół‑ ek elementem ich krwiobiegu; to inwestorzy, kupując akcje, dają firmie olbrzymie fundusze, które pozwalają jej rozwinąć działal‑ ność. Na tym jednak nie koniec. Kolejne emisje akcji to następne realne pieniądze. Firmy nauczyły się doceniać to wyjątkowe źródło dochodu i wiedzą, że inwesto‑ rzy muszą znać spółkę i ufać jej. W tym celu tworzone są relacje in‑ westorskie. Firmy zajmujące się relacjami inwestorskimi działają w dwóch etapach. Pierwszy, przed emisją akcji, trwa kilka miesięcy. Jego celem jest zapoznanie inwestorów z nową spółką, która wkroczy na GPW, i zachęcenie ich do zakupu jej akcji. Drugi etap to utrzymy‑ wanie dobrych relacji z akcjona‑ riuszami, informowanie ich na bieżąco o kondycji spółki i zachę‑ canie do dalszego powierzania oszczędności. Relacje inwestorskie to – najpro‑ ściej mówiąc – komunikacja, która odbywa się pomiędzy spółką a jej akcjonariuszami. Są one bardzo ważne, ponieważ jeśli spółka chce istnieć na GPW, inwestorzy muszą wiedzieć, co się z nią dzieje, jakie ma plany, perspektywy rozwoju itd. Spółki w związku z tym infor‑ mują akcjonariuszy o swoich pla‑ nach i często proszą ich o pomoc w realizacji tych działań, np. po‑ przez wypuszczenie nowej emisji akcji. Jeśli akcjonariusze mają za‑ ufanie do spółki i wiedzą, że ich pieniądze zostaną dobrze wykorzy‑ stane, spółka ma szanse, że nowa emisja spotka się z zainteresowa‑ niem, a firma pozyska środki na realizację planów inwestycyjnych. Czym więc zajmują się agencje relacji inwestorskich? Ogólnie mówiąc przygotowują dla spółek notowanych na giełdzie (lub tych, które tam się dopiero wybierają) strategię komunikacji z inwesto‑ rami oraz akcjonariuszami – tłu‑ maczy Grzegorz Drożdż, członek zarządu Everest Consulting. – Za‑ rządy mają doświadczenie i wie‑ dzę jak sprzedawać swoje produk‑ ty lub usługi. Wchodząc na giełdę muszą nauczyć się jak sprzedawać spółkę. Inwestorzy mają do wybo‑ ru ponad 350 notowanych firm. Zarząd musi ich przekonać, by wybrali akcje właśnie tej, a nie innej spółki, a potem utwierdzać w przekonaniu, że dokonali wła‑ ściwego wyboru. Nie jest to za‑ danie łatwe, gdyż spółki mają do przekazania nie tylko dobre wia‑ domości – dodaje. Specjaliści od IR-u podkreślają, że grupą docelową dla firmy specja‑ lizującej się w relacjach inwestor‑ skich są zarządzający funduszami inwestycyjnymi i OFE, analitycy biur maklerskich oraz dziennika‑ rze z mediów finansowych. organizuje się konferencję raz na kwartał, z okazji publikacji wyni‑ ków finansowych. Dodatkowo przy okazji bardzo istotnego wydarze‑ nia, np. ogłoszenia akwizycji lub emisji akcji – mówi Piotrowski. Złote lata O ile w 2005 roku agencji relacji in‑ westorskich było 11, to rok później ich liczba skoczyła do ponad 20. Część funkcjonuje na tym rynku od samego początku. Na przykład NBS Public Relations istnieje od początku wolnego rynku w Polsce, czyli od 1989 roku. W szczytowych latach miała prawie jedną trzecią udziału w rynku relacji inwestor‑ skich w Polsce. W 2007 roku zade‑ biutowało ponad 80 spółek. Z czego prawie 80 proc. korzystało z usług agencji PR. – Różne jest podejście spółek do prowadzenia działań IR: samodzielnie, poprzez agen‑ cję; częsty jest też model mieszany. Trudno jednoznacznie ocenić, któ‑ ry z nich jest lepszy. Trzeba na to spojrzeć indywidualnie, z punktu widzenia każdej spółki. – tłumaczy Dariusz Marszałek z Giełdy Papie‑ rów Wartościowych w Warszawie. W 2008 roku na rynkach prowa‑ dzonych przez Giełdę Papierów Wartościowych w Warszawie zade‑ biutowały w sumie 94 spółki, z cze‑ go 33 na głównym rynku GPW oraz 61 na rynku NewConnect. Wartość ofert przekroczyła 9,5 mld zł. Grzegorz Dróżdż podkreśla , że nie ma organu kontrolującego agencje relacji inwestorskich. Natomiast jeśli pojawią się nieprawidłowości, to może się tym zająć Komisja Nad‑ zoru Finansowego. Pytany o sens takiej kontroli odpowiada, że nie jest ona konieczna, ponieważ rynek sam świetnie ocenia firmy, które zajmują się relacjami inwestorskimi i ewentualnej wpadki nie zapomi‑ na. Drożdż wspomina sprawę jed‑ nej z firm z tej branży, która upadła w wyniku pewnych niejasności, ja‑ kie się wokół niej pojawiły. Grzegorz Drożdż uważa, że rozwój rynku kapitałowego jest pewny. – Rynek i tak będzie się rozwijać. Nieważne, czy szybciej, czy wol‑ niej, a specjalistów od relacji inwe‑ storskich jest ciągle mało. Bezcenne relacje IR na Twitterze – Prowadząc relacje inwestorskie, staramy się doprowadzić do dia‑ logu pomiędzy zarządem spółki a inwestorami. Zaliczają się do nich zarówno zarządzający fundusza‑ mi, analitycy domów maklerskich, jak i inwestorzy indywidualni – tłumaczy Piotr Biernacki, odpo‑ wiadający za relacje inwestorskie w Euro RSCG Sensors. Dodaje, że zwyczaje inwestorów zmieniają się i dlatego coraz częściej spółki sta‑ rają się prowadzić IR tam, gdzie są ich inwestorzy: prezesi lub dyrek‑ torzy IR prowadzą blogi, spółki maja swoje profile na Facebooku, a konferencje na temat wyników finansowych są relacjonowane na żywo na Twitterze lub Blipie. Z kolei Piotr Piotrowski z CC Gro‑ up podkreśla, że jedno z podsta‑ wowych narzędzi PR – informacja prasowa – nie jest aż tak istotne, jak w tradycyjnym public relations. – Informacje prasowe przygo‑ towuje się przy okazji komuni‑ kowania wiadomości istotnych dla inwestorów, czyli raportów i prognoz finansowych, strategii, uchwał na walne zgromadzenia, zmianach w zarządach itp. Mniej więcej są to 1-2 informacje mie‑ sięcznie, skierowane w większości do mediów finansowych – uważa. Podkreśla, że konferencje praso‑ we nie są częste. – W przypadku spółek giełdowych regułą jest, że Ile to kosztuje? Piotr Biernacki z Euro RSCG Sensors wyjaśnia, że koszty obsługi spółki publicznej w zakresie relacji inwestorskich zależą od szeregu czynników, ta‑ kich, jak sytuacja, w której spółka się znajduje wyjściowo, jej wiel‑ kość, plany strategiczne itp. – War‑ to patrzeć na wydatki na IR nie w kategorii kosztu, tylko inwesty‑ cji. Ona zawsze się zwraca: czasem w okresie kryzysu, czasem przy kolejnej emisji akcji. Relacje in‑ westorskie polegają na budowaniu zaufania. Jak kiedyś powiedział jeden z najsłynniejszych inwesto‑ rów, Warren Buffett – zaufanie bu‑ duje się latami, a stracić można je w 5 minut. Długi horyzont czaso‑ wy, dobra strategia i konsekwencja w działaniu to podstawowe czyn‑ niki potrzebne do tego, aby dobrze prowadzić relacje inwestorskie – podkreśla Biernacki. | 17 | PR na świecie | PR kultura | Z tezą PR na świecie opracowała Roksana Gowin Wizerunek za 5 milionów dolarów Woody Allen pojawił się na billbordach oraz w kampanii internetowej firmy odzieżowej American Apparel. Problem w tym, że nie wyraził na to zgody. American Apparel od samego początku podkreślała, że reklama miała być tylko żartem, którego głównym celem było zainspirowanie niecodziennej formy dialogu między firmą a konsumentami. Jak informuje Reuters, nowojorski sąd przyznał Allenowi 5 mln dolarów za bezprawne wykorzystanie jego wizerunku. Reżyser po ogłoszeniu wyroku powiedział, że kwota przyznana przez sąd jest dla niego zadawalająca, a ta sytuacja powinna stanowić przestrogę dla innych firm chcących podjąć tego typu działania. Wyspy Karaibskie, uważane za turystyczny raj i wymarzone miejsce na spędzenie wakacji, borykają się z problemami wizerunkowymi – podaje Reuters. Wyspy znajdują się na tzw. „szarej liście” państw niespełniających norm przejrzystości w sprawach opodatkowania i tajemnicy bankowej. Mimo usilnych starań władz, nadal nie zostały z niej skreślone. Karaiby są nie tylko rajem dla turystów, ale też schronieniem dla podatkowych oszustów i miejscem prania brudnych pieniędzy. W związku z kryzysem, ta sytuacja, z powodu intensywnego przepływu nieuczciwego kapitału może się pogłębiać – podkreśla Charles Intriago, były prokurator federalny USA. Źródło: www.reuters.com Branża IT bez blogów Źródło: www.reuters.com Kurczakowa wpadka Oprah Oprah Winfrey, kojarzona dotąd z walką o prawa zwierząt, nawiązała współpracę z oskarżaną o niehumanitarne traktowanie zwierząt firmą KFC ‑ donosi portal agencji informacyjnej Reuters. Prezenterka zgodziła się na udział w promowaniu specjalnych kuponów z darmowym posiłkiem, których pomysłodawcą było KFC. Kupony zostały umieszczone m.in. na oficjalnej stronie internetowej Winfrey, jednak zainteresowanie nimi okazało się tak duże, że firma musiała wycofać się z zainicjowanego przedsięwzięcia. KFC nie było w stanie zapewnić odpowiedniej liczby posiłków. Cała kampania została oceniona przez ekspertów jako całkowita porażka firmy. Ucierpiał przy tym również wizerunek medialny i autorytet Winfrey. Prezenterka jeszcze rok temu nawoływała do niejedzenia hamburgerów, po czym nawiązała współpracę z jedną z największych sieci fast-foodów. Źródło: www.reuters.com reklama Karaiby nie tylko na wakacje Sondaż przeprowadzony przez Eurocom Worldwide wykazał, że aż 63 proc. firm z branży technologicznej nie docenia korzyści płynących z prowadzenia blogów korporacyjnych. W badaniu wzięło udział 335 menedżerów zarządzających międzynarodowymi firmami informatycznymi. Dla 36 proc. jest to zbyt czasochłonne, 33 proc. stwierdziło, że nie widzi w prowadzeniu blogów żadnych korzyści. Z kolei 12 proc. respondentów obawia się negatywnych reakcji i komentarzy dotyczących firmy pod wpisami prowadzących blogi korporacyjne. Portal proto.pl podaje, że badania wykazały, iż firmy decydujące się na blog jako formę komunikacji mają głównie na względzie wzmocnienie relacji pomiędzy klientem a firmą. Tak też odpowiedziało aż 51 proc. respondentów. Źródło: www.proto.pl Google po raz trzeci najdroższe Według rankingu BRANDZ Top 100 Najbardziej Wartościowych Marek najcenniejszą marką po raz trzeci zostało Google. Ranking został stworzony przez Millward Brown Optimor dla WPP. Wartość Google została oszacowana na ponad 100 miliardów dolarów. Drugie Zdecydowana Michelle Michelle Obama, nowa Pierwsza Dama Ameryki, sama zajmuje się dbaniem o swój wizerunek – podaje dziennik „The New York Times”. Korzysta jedynie z niewielkiej pomocy asystentek i specjalistów, pracujących nad postrzeganiem jej męża. Prezydentowa chce „ocieplić” nieco swój wizerunek, tak, by zbliżyć się do obywateli. W tym celu w niemalże każdym wywiadzie podkreśla znaczenie dla niej macierzyństwa i spokoju domowego ogniska. „The New York Times” opisuje, że Pierwsza Dama nie zgadza się na żadne ingerencje osób z zewnątrz. Na sesje zdjęciowe w najpopularniejszych i najważniejszych magazynach kobiecych typu „Vogue” przychodzi ubrana we własne stroje, z prywatną makijażystką i fryzjerem. Źródło: www.nytimes.com | 18 | Twitter PR Zdaniem specjalistów PR Twitter może być doskonałym narzędziem PR. Jednak, jak informuje portal brandrepublic.com, łatwo można popełnić błąd. Twitter to serwis społecznościowy pozwalający na prowadzenie mikrobloga (długość wysłanej wiadomości nie może przekraczać 140 znaków). Według portalu brandrepublic.com przedsiębiorstwa powinny skuteczniej wykorzystać jego potencjał do budowania wizerunku. Autorka tekstu opisuje nieudane działania wykorzystania Twittera podejmowane przez znane światowe marki. Gucci wykorzystała serwis głównie do zamieszczania reklam, które przecież równie dobrze można znaleźć za pomocą wyszukiwarki Google. Podobny błąd popełnił McDonald’s, który zasypywał użytkowników serwisu nowymi promocjami i możliwymi do wygrania nagrodami. Źródło: www.brandrepublic.com Agencja Weber Shandwick najlepsza Agencja Weber Shandwick została uznana przez wydawnictwo The Holmes Group w „The Holmes Report” za najlepszą agencję na świecie. W uzasadnieniu redakcja „The Holmes Report” nazwała agencję Weber Shandwick najsilniejszym i największym brandem public relations na świecie. Jak podaje portal proto.pl, oficjalne wręczenie nagrody nastąpiło 12 maja podczas dorocznej gali SABRE AWARDS w Nowym Jorku, której głównym sponsorem jest „The Holmes Report”. Publikowane od 15 lat raporty The Holmes Group są uznawane w branży PR za jedno z najistotniejszych i najbardziej szanowanych wydarzeń roku. Źródło: www.proto.pl miejsce przypadło firmie Microsoft z wynikiem 76,2 miliarda dolarów, trzecie zaś koncernowi Coca-Cola o wartości 67,6 miliardów dolarów. Ranking BRANDZ Top 100 uwzględnia opinie konsumentów i użytkowników korporacyjnych z ponad 20 krajów każdego roku i przedstawia wartość marek przedstawioną w dolarach. Wyniki są uzyskiwane z połączenia danych finansowych i badań konsumenckich, w tym prowadzonych metodą business-to-business. Źródło: www.proto.pl Nim upadnie kultura Niemal w każdej gazecie znajduje się miejsce przeznaczone na recenzje filmowe, teatralne, książkowe. Działy kulturalne pełnią funkcję lekkiego w odbiorze dodatku do przeładowanych branżową treścią magazynów. Dwutygodnik.com próbuje odwrócić tę tendencję. | Emil Borzechowski Wejście smoka Minął zaledwie miesiąc, a magazyn pod auspicjami Narodowego Insty‑ tutu Audiowizualnego już zatrząsł rynkiem kulturalnym: patronuje największemu wydarzeniu teatral‑ nemu ostatnich lat – „Orfeuszowi i Eurydyce”. „Dwutygodnik” – bo o nim mowa – próbuje zrewolucjoni‑ zować sposób, w jaki pisze się dziś o kulturze. Strona magazynu na pierwszy rzut oka prezentuje się, jak na współ‑ czesne standardy, skromnie, przy‑ pomina bardziej gazetę niż portal internetowy. – To działanie celo‑ we – mówi Tomasz Cyz, redaktor naczelny „Dwutygodnika”. – Pra‑ gniemy przekonać do siebie jak naj‑ większą liczbę czytelników, także tych, którzy nie radzą sobie dobrze z Internetem. Prostota serwisu jest jego ogromną zaletą: wszystkie tek‑ sty są łatwo dostępne, poruszanie się po portalu instynktowne. Jed‑ nak z magazynem internetowym wiążą się również pewne problemy. W przypadku wydawnictwa papie‑ rowego można eksperymentować z formą, każdy numer może być inny. W przypadku takiego przed‑ sięwzięcia, jakim jest „Dwutygo‑ dnik”, jest to niemożliwe. Trzeba tak zaprojektować stronę, aby jej funkcjonalność nie dalszego rozwoju. ograniczała Elektronika jest wszędzie Internet jako miejsce ukazywania się „Dwutygodnika” nie jest przy‑ padkowe. – Głównym argumen‑ tem, przemawiającym za wyborem Internetu jako medium przekazu kultury, jest jego powszechność – zauważa Katarzyna Tórz, redak‑ tor działu Produktów Ubocznych. Jest to też najłatwiejsza droga do‑ tarcia do czytelnika – coraz więcej osób ma dostęp do sieci, z niej czer‑ pią wiedzę o otaczającym ich świe‑ cie. Internetowa postać magazynu pozwala utrzymać wysoki poziomu tekstów – decentralizacja umożli‑ wia współpracę z autorami z całej Polski. Dzięki temu zespół redak‑ cyjny składa się z twórców dobrych, a nie tych, którzy mieszkają w po‑ bliżu redakcji. Głównym przyczynkiem powsta‑ nia „Dwutygodnika” był sposób, w jaki massmedia traktują i opi‑ sują kulturę. Jest ona jedynie do‑ datkiem, którego nie wypada się wyprzeć – recenzje głośnych po‑ pkulturowych imprez to temat, który bardzo dobrze się sprzedaje. – Z drugiej strony, gdy docho‑ dzi do redukcji objętości maga‑ zynu, pierwszym miejscem cięć Rozkład jazdy – czyli co znajdziemy w dwutygodniku: Fikcje – dział poświęcony fikcji literackiej – opowiadania, eseje, wiersze – tych ostatnich możemy posłuchać. Tematy – artykuły przekrojowe, omawiające różne aspekty kultury. Opinie – recenzje wszelkiego rodzaju tworów kultury. Figle – humor wysokiej klasy: Pudelit, czyli parodia portali plotkarskich, czy Literatura od kuchni – przykłady potraw z dzieł literackich, to dopiero początek. Rozmowy – czyli obszerne rozmowy z twórcami kultury. Felietony – subiektywne opinie na temat otaczającego nas świata. Produkty uboczne – teksty o mediach, sztuce, audiowizualności – wszystko, co nie mieści się w ramach pozostałych działów, a pozostaje w kręgu zainteresowań twórców. Komiksy, animacje, minigry, oraz inne audiowizualne sposoby wyrazu. dla wszystkich wydawnictw jest dział kulturalny. Chcieliśmy to zmienić – stwierdza Tomasz Cyz. – Symptomem upadku kultury było zatrudnienie jako felietonisty w „Polityce” Kuby Wojewódzkiego, bo pisanie o gwiazdach i ich wy‑ brykach deprecjonuje tzw. kulturę wysoką – dodaje. Uwrażliwianie co dwa tygodnie Aby zrealizować swój cel – uwraż‑ liwić czytelników na kulturę – format dwutygodnika okazał się najlepszy. Nieregularny cykl wy‑ dawniczy wprowadziłby chaos organizacyjny, a miesięczny do‑ prowadziłby do szybkiego upadku projektu. Ten drugi, który jest do‑ meną wydawnictw papierowych, w przypadku projektu interne‑ towego nie sprawdza się – strona aktualizowana raz na miesiąc nie zgromadzi wokół siebie czytelni‑ ków. – Szukaliśmy rytmu funkcjo‑ nowania kultury – zauważa Tomasz Cyz. – Tygodnik byłby zbyt dużym wyzwaniem, dlatego zdecydowali‑ śmy się na dwutygodnik. Największym problemem okazało się sprecyzowanie, do kogo maga‑ zyn miałby być skierowany. – Kul‑ tura nie jest elementarną potrzebą człowieka – przyznaje Katarzyna Tórz. – Każdy czytelnik posiada indywidualną świadomość, zain‑ teresowania i pasje. Dlatego próba dotarcia do jak największej liczby osób okazuje się nie lada wyzwa‑ niem. Aby zainteresować czytelni‑ ka, każdy tekst powinien bronić się sam przez się, a to zadanie niezwy‑ kle trudne. Artykuły są wielokrot‑ nie poprawiane, nanosi się liczne poprawki, wszystko po to, aby ma‑ gazyn był jak najlepszy. Dziewięciu jeźdźców kultury Najważniejszą cechą „Dwutygo‑ dnika” ma być jego autorskość – zwraca uwagę Katarzyna Tórz. – Pozwalamy sobie na komfort analizy odautorskiej, na co nie mogą sobie pozwolić komercyj‑ ne wydawnictwa. Indywidualne podejście do kultury, a co za tym idzie, konstruktywna krytyka, jest w przypadku tego projektu rzeczą najważniejszą. W przeci‑ wieństwie do wydawnictw papie‑ rowych, „Dwutygodnik” otwarty jest na nowych autorów. – Redakcje nie szukają nowych osób – zauważa Tomasz Cyz. – Jeśli ktoś chce pisać, musi znaleźć kogoś, kto przyjmie go do pracy i na zasadzie zasie‑ dzenia może zacząć publikować. Ten magazyn tworzy dziewięciu autorów, którzy mają pewien pomysł na konkretne działy. Koordynują prace swoich zespo‑ łów twórczych, szukając jedno‑ cześnie nowych twórców, którzy chcieliby podjąć współpracę. „Dwutygodnik” działa jako projekt związany z Narodowym Instytutem Audiowizualności, co stawia go w uprzywilejowanej pozycji wobec innych mediów. – NINA 4 czerwca otwiera portal multimedialny, w działalność którego wpisuje się „Dwutygo‑ dnik” – mówi Tomasz Cyz. Ta‑ kie posunięcie umożliwi zespo‑ łowi redakcyjnemu rozszerzenie możliwości magazynu, w tym realizację niewielkich, audiowi‑ zualnych projektów. Projekt internetowego dwutygo‑ dnika traktującego o kulturze wysokiej jest na naszym rynku nowym pomysłem, eksperymen‑ talnym. Czy debiutancki maga‑ zyn odegra znaczącą rolę w pro‑ pagowaniu kultury? Zapewne dowiemy tego w przeciągu kilku najbliższych miesięcy. Tomasz Cyz, redaktor naczelny Ur. 1977, eseista, krytyk muzyczny. Stara się o magistra honoris causa. Członek redakcji i współpracownik „Zeszytów Literackich”, pisze także dla „W drodze”. Autor książek o operze: „Arioso” i „Powroty Dionizosa” (Fundacja Zeszytów Literackich). Jako T. napisał libretto „Fedry” Dobromiły Jaskot. Dramaturg Mariusza Trelińskiego i Teatru Wielkiego-Opery Narodowej (2005-06), współpracuje z Festiwalem MALTA. Mieszkał w Tarnowie, Krakowie, Poznaniu, obecnie w Warszawie. Przygotowuje debiut reżyserski w Operze w Łodzi („Rusałka” Dvořáka). Nie umie pływać. Katarzyna Tórz, redaktor działu Produkty Uboczne Ur. 1982 w Poznaniu. Absolwentka filozofii na Uniwersytecie Warszawskim (2006). Interesuje się teatrem współczesnym, antropologią wizualną i krzyżówkami słownymi. Członek--założyciel grupy artystycznej „niczero”. Mieszka i pracuje w Warszawie. | 19 | kultura | Na mieście Nasze dziedzictwo Mimo zapewnień autorów, że przedstawili oni subiektywną wizję Polski – powinna być ona bliska każdemu obywatelowi III RP. ZOMO rozpędza manifestację Fot. nieznany, Warszawa, lata 80. Wehikuł czasu W pierwszych drzwiach wita mnie towarzysz Gomułka. Z ust rozwartych jak do apelu potok słów - symboli, z ironią nakreślonych przez Barańczaka: Żyjemy w określonej epoce (odchrząknięcie) i z tego trzeba sobie, nieprawda, zdać z całą jasnością. Sprawę. Ambiwalentna czerwień ścian, wibrując beztroskimi dźwiękami starych hitów nosi już zalążek stagnacji, głupoty i beznadziei. Skulony starzec ze zmęczoną twarzą ulepiony z pięknych, soczystych zieleni na obrazie Krzysztofa Buckiego oddaje towarzyszące Polsce lat 70-tych, 80-tych napięcie między atrakcyjnością „opakowania”, a smutną prawdą o tym, co w środku. Żeby się z tą prawdą zmierzyć, wystarczy otworzyć następne drzwi. Strajki, aresztowania, ofiary śmiertelne, atmosfera grozy. Pełne niepokoju odgłosy zniecierpliwionych mas i niemy krzyk przeraźliwie nieludzkiej rzeźby. Dalsze pokoje obnażają przykre oblicze socjalistycznej utopii, brud, brzydotę, biedę, ukryte za napuszonym teatrem wyprostowanych pleców, ściskanych dłoni, poklepywanych ramion. Czyżby tym barwnym dwudziestoleciem rządził rodzaj społecznej schizofrenii? Cudowne lata Rolling Stonesów, Niemena, Nalepy nasączone goryczą z fatalnego kielicha, którym pojono Sprostowanie: nas przez parę dziesięcioleci. Jak zauważają autorzy wystawy, w jednym z opisów, których tu nie brak: z przykrą rzeczywistością trzeba sobie umieć jakoś radzić. Najweselszy z pokoi, a także najbardziej oświetlony, raczy serią pozytywnych lub lekko prześmiewczych obrazów z codzienności. Tu festyn ludowy, tam dwoje młodych ludzi pod murem - może sklepu monopolowego – „oblewających” sądeckie święto kwitnących jabłoni. Mamy i migawki z życia hipisów oraz nieobciążone piętnem czasów sceny górskich wędrówek. Seria płócien opowiada o „dobrodziejstwach” systemu, jak wczasy robotnicze czy krótkotrwały, sztucznie wywołany luksus, zrazu przeradzający się w nadmiar, określany mianem klęski urodzaju. Szkoda, że to wszystko jest tylko chwilową odskocznią. Za moment, śladem komunistycznej propagandy, powrócą nieprzyjemne wspomnienia rozterek, beznadziei, udręki. Kolejne wydarzenia nieuchronnie wiodą ku upadkowi Systemu - czy jednak jego klęska oznacza zwycięstwo wolności, sprawiedliwości i prawdy? Wbrew deklaracjom autorów, nastrój wystawy jest raczej przygnębiający. Rzetelne informacje na temat wydarzeń politycznych i nastrojów społecznych owego okresu nie pozwalają patrzeć na choćby najweselsze i okraszone hitami muzyki pop obrazki inaczej niż przez pryzmat potu i łez. Spontaniczny śmiech zwykłych ludzi i humorystyczne dzieła artystów wydają się rozpaczliwą próbą godzenia z szarą rzeczywistością. W ostatnim pomieszczeniu zdjęcia „w mundurach” i monety. Wehikuł czasu zakończył podróż, czas wysiadać. Wioletta Wysocka Cudowne lata. Muzyka. Poezja, Malarstwo. Lata 70., 80. Muzeum literatury. Literatury im. Mickiewicza, od 14 maja 2009 Redakcja “PDF” przeprasza czytelników i Macieja Kałacha za opublikowanie w numerze 4 (17) nieautoryzowanej rozmowy “Dramatopisarz reportażu”, która mogłaby sugerować, że Maciej Kałach zdobywał informację do opisanych w tekście wywiadu artykułów prasowych w sposób sprzeczny z etyką dziennikarską, co oczywiście jest nieprawdą. | 20 | Obraz ojczyzny Zachęta podjęła nie lada wyzwanie, decydując się za zorganizowanie wystawy Ludzie, wydarzenia, przemiany. 20 lat fotografii „Gazety Wyborczej”. Jak wskazuje tytuł, w roli eksponatów występują zdjęcia reporterów pierwszego dziennika III RP. Tematyka może się z początku wydawać niezbyt ciekawa, jednak już w pierwszej sali wystawowej wszelkie wątpliwości zostaną rozwiewane. Ekspozycję podzielono na dwa bloki tematyczne – krajowy i zagraniczny. Z oczywistych powodów ten pierwszy jest o wiele obszerniejszy. Polska jawi się w obrazach podzielonych na kilka kategorii. „Nasze wyznanie wiary”, „W jakim kraju chcemy żyć” czy „Pocztówka z życia” to tylko część tej prezentacji. Z jednej strony mamy fotografie tradycyjne, wielkoformatowe. Zestawiono tu zdjęcia sprzed dwudziestu lat z tymi współczesnymi. Co ciekawe, część wystawy wielkoformatowej stanowią prace konkursowe, zrealizowane przez fotografów-amatorów urodzonych już w wolnym kraju. Jednak najciekawszą częścią wystawy są wspomniane prezentacje. To nie tylko zbiór zdjęć z fot. Jacek Marczewski Subkultura | kultura archiwum „Gazety Wyborczej” – to reportaże wysokiej klasy. Poprzedzone krótkim komentarzem, pogrupowane tematycznie, tworzą doskonały obraz zmieniającej się Polski. Ilustrują rozliczne konflikty Demontaż pomnika Dzierżyńskiego, 1989 r. społeczno-polityczne: od zagadnienia aborcji, oczyma 215 fotografów – ciężko przez związki homoseksualne, na znaleźć jakąkolwiek galerię, gdzie religijności kończąc. Ludzie wyprzedstawiono by na raz aż tylu darzenia, przemiany… to nie tylko autorów, tyle punktów widzenia. liczne reportaże – jest to także zaBez wątpienia wystawa Ludzie, pis historii dwudziestu lat fotografii wydarzenia, przemiany. 20 lat – dowiadujemy się, jak wyglądała fotografii „Gazety Wyborczej” jest raczkująca sztuka robienia zdjęć, godna polecenia – warto przypopoznajemy tradycyjne sposoby mnieć sobie tę krótką, acz burzliwą wywoływania fotografii, przeczytahistorię młodej III Rzeczpospolitej. my o cyfrowej rewolucji. Ogromne wrażenie robi także zestawienie Emil Borzechowski ponad 6 tys. pierwszych stron „Gazety Wyborczej”, począwszy od Ludzie, wydarzenia, przemiany. jej pierwszego numeru. Najwięk20 lat fotografii szym atutem wystawy, a zarazem „Gazety Wyborczej” jej największą wadą, jest jej ogrom. 12 maja – 12 lipca 2009 Materiału zgromadzonego w kilku godziny otwarcia Galerii: salach wystarczyłoby na dziesiątki wtorek-niedziela 12.00-20.00 ekspozycji. Jest to wystawa, jak w czwartki wstęp wolny sami autorzy przyznają, bardzo subiektywna. Wszystkie zdjęcia są Zachęta – Narodowa Galeria Sztuki autorską wizją najważniejszych wypl. Małachowskiego 3 darzeń z Polski i świata, widzianą 00-916 Warszawa Miłość retro Czy można odtańczyć taniec z samym sobą albo wskoczyć do filmowego ekranu? Jak widać w teatrze należy spodziewać się wszystkiego, a możliwości Buffo nie kończą się na latających baletnicach w musicalu „Metro”. Zmyślna żonglerka filmowo-scenicznymi trikami zaskakuje, bawi i... dezorientuje, siejąc wątpliwość, czy aby na pewno wciąż jesteśmy w teatrze. Ale w tym już głowa zmysłowej Nataszy, żeby sprowadzić widza z powrotem w materialny świat teatru. Jak najbardziej „żywa”, cielesna, a nawet skora do flirtu z męską częścią publiczności zdaje się mieć tu monopol. Świetny spektakl prezentuje luźną wiązan- Spowiedź III Rzeczpospolitej W dwudziestą rocznicę Okrągłego Stołu do czytelników trafia wspaniały album, w którym Witold Bereś i Krzysztof Brunetko upamiętnili dwadzieścia lat życia III RP. „Nasza historia. 20latRP.pl” jest opowieścią o nowej, odrodzonej Polsce. Zaczyna się w momencie, gdy komunistyczna władza spotyka się z opozycją przy wspólnym stole, aby rozsądzić o losach Polski. Obrady doprowadzają w krótkim czasie do obalenia komunizmu w Polsce i ostatecznego uwolnienia kraju od moskiewskiej kurateli. Książkę podzielono na dwadzieścia jeden rozdziałów. kę Szlagierów lat 30-tych i starszych, znanych z początków polskiego kina czy repertuaru przedwojennych gwiazd, który młodsze pokolenie może znać chyba tylko z filmów takich jak „Hallo, Szpicbródka”. „On nie powróci już” w stylu „Płaszcza i Szpady”, „Taka mała” i „Maryla” w mistrzowskim wykonaniu A. Teodurczuk-Perkuć, roztańczona „Zula”, czy wreszcie „Seksapil” Każdy z nich, opatrzony mottem, opisuje jeden rok z kalendarza III RP, skupiając się na najważniejszych wydarzeniach. Począwszy od wyborów czerwcowych, przez sukces Edyty Górniak na festiwalu Eurowizji, śmierć Jana Pawła II, na działalności Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy skończywszy, książka pokazuje, jak zmieniała się Polska, a wraz z nią całe społeczeństwo. Na końcu każdego rozdziału zaprezentowano sylwetki ikon III RP: dwadzieścia jeden osób, które są dla autorów symbolem odrodzonej Polski. Obok Tadeusza Mazowieckiego, Lecha Wałęsy czy Bronisława Geremka znajdziemy także Stanisława Lema, Jurka Owsiaka czy ks. Józefa Tischnera – dwadzieścia jeden osób, które zmieniły polską rzeczywistość. Ogromną zaletą książki jest styl, w jakim została napisana – lekki, pozbawiony zbędnego patosu, w wykonaniu samego reżysera w stroju kobiecym to prawdziwe arcydzieła teatralnej miniatury. Dobrze, że odświeżając przeboje ciekawymi rozwiązaniami scenicznymi reżyser nie pokusił się o zmianę aranżacji muzycznej. Z licznych emitowanych w TV koncertów wiemy, czym się kończy starych piosenek na współczesną modłę. Tu króluje stary styl i przewijają się fragmenty pierwszych polskich filmów. „Tyle miłości” opowiada o czymś, co już minęło, ale wciąż jednak żyje. Wioletta Wysocka „Tyle miłości”, Studio Buffo Najbliższy spektakl: 19 czerwca 2009 roku przystępny dla czytelnika. „Nasza historia…” jest jak pamiętnik z lat młodości – można ją otworzyć w dowolnym miejscu i po prostu zacząć czytać, przypominając sobie minione lata, zabawne sytuacje i smutne historie. Książka jest zarówno dziennikiem złotych myśli – słowa polityków przeplatają się z kultowymi tekstami piosenek czy filmów – kroniką, jak i nekrologiem, wspomnieniem wybitnych ludzi świata polityki i kultury, którzy umarli już w wolnej Polsce. Cała III RP w jednym tomie, opisana oraz zilustrowana kolorowymi fotografiami. Bereś i Brunetko stworzyli dzieło wybitne, od którego trudno się oderwać. Jest to pozycja, po którą sięgnąć powinien każdy Polak. Emil Borzechowski Nasza historia. 20latRP.pl Witold Bereś, Krzysztof Brunetko Świat Książki, Warszawa 2009 Gry opuszczają getto Reklamy na tramwajach, nocne premiery czy malowane schody – producenci gier komputerowych prześcigają się w pomysłach na nowatorskie reklamowanie swoich produktów, trendy obowiązujące na Zachodzie stopniowo przenikają do Polski... a gracze tylko zacierają rączki! | Michał Amielańczyk | Andrzej Osowiecki Pod koniec lipca celem pielgrzymek setek polskich wielbicieli konsol Xbox i Xbox360 staną się Wilkasy koło Giżycka. Tam, już po raz trze‑ ci, odbędzie się Xbox Fun Day – ofi‑ cjalny zlot fanów tych platform do gier, współorganizowany przez pol‑ ski oddział Microsoftu. Jego uczest‑ nicy wezmą udział w turniejach gry Gears of War 2 i Halo 3, wypróbują nowe pozycje wydawnicze, a także spotkają się z przedstawicielami fir‑ my Techland – jednego z czołowych polskich twórców gier. Organizato‑ rzy przewidzieli też wiele atrakcji w „realu” – impreza odbędzie się w ośrodku AZS, dzięki czemu do dyspozycji chętnych oddane zosta‑ ną boiska do koszykówki oraz korty tenisowe. – Chcemy pokazać spo‑ łeczności użytkowników Xboxa, że o nich myślimy, że są dla nas ważni – mówi Jakub Mirski, marketing manager z firmy Microsoft. Eksperci są zdania, że takie wyda‑ rzenia na polskim rynku nikogo już nie powinny dziwić, a samo zjawi‑ sko będzie się nasilało. – Gry kom‑ puterowe przekraczają barierę get‑ ta. Nie są adresowane wyłącznie do „hardkoru”, ale i do graczy okazjo‑ nalnych – podkreśla Jerzy Poprawa, redaktor naczelny magazynu „CDAction”, największego czasopisma dla graczy w Polsce. – Stają się po prostu takim samym artystycznym środkiem wyrazu jak film czy ko‑ miks. Tym samym i ich akcje rekla‑ mowe muszą docierać nie tylko do grona „wtajemniczonych”, ale i do ogółu społeczeństwa – dodaje. Niecne działania imperialistów zachodnich Pomysł masowych konwentów i wystaw zrzeszających twórców gier oraz samych graczy narodził się na Zachodzie. Jedną z pierwszych imprez tego typu było europejskie ECTS (European Computer Tra‑ de Show, organizowane w latach 1988–2004). Warto też wspomnieć amerykańskie E3 (Electronic En‑ tertainment Expo) oraz PAX (Pen‑ ny Arcade Expo), japońskie Tokyo Game Show czy organizowane jesz‑ cze do zeszłego roku najbliższe Pol‑ sce lipskie Games Convention. Ta‑ kie targi potrafią zgromadzić ponad 200 tys. uczestników, przyciągnię‑ tych nie tylko możliwością zapozna‑ nia się z najnowszymi propozycjami i wyniesienia kilku ton rozmaitych gadżetów, ale i osobistego porozma‑ wiania z autorami, wzięcia udziału w turniejach gier sieciowych, po‑ słuchania koncertów muzyki z gier czy pstryknięcia sobie kilku zdjęć ze skąpo ubranymi hostessami. Za‑ chodni producenci stawiają na silny kontakt z graczami. Chlubnym przykładem jest tu firma Blizzard, która od 2005 roku orga‑ nizuje dla fanów swoich produkcji z całego świata BlizzCon – zlot mi‑ łośników światów Starcrafta, War‑ crafta i Diablo. Impreza cieszy się ogromnym powodzeniem i zawsze jest dużym wydarzeniem, szeroko komentowanym w świecie graczy – podobnie jak określany niekiedy mianem „growego Woodstocku” QuakeCon, organizowany przez id Software – twórców legendarnego Wolfensteina 3D i Quake’a. Growi deweloperzy budują więź z graczami również rozmaitymi eventami premierowymi – wspo‑ mniany Blizzard uczcił zeszłoroczną premierę World of Warcraft: Wrath of the Lich King szeregiem nocnych imprez na całym świecie, pozwalają‑ cych na zdobycie podpisanych kopii gry, wzięcie udziału w konkursach tanecznych czy rywalizacji o tytuł najlepiej przebranego uczestnika. Nocne premiery towarzyszą wyda‑ waniu wielu znaczniejszych tytułów, choć rzadko kiedy osiągają one skalę światową, jak to było w przypadku wspomnianego WoW-a. Gdy w latach dziewięćdziesiątych o grach komputerowych było coraz głośniej, a z „Bajtka” wyodrębniło się legendarne już, pierwsze pol‑ skie czasopismo branżowe – „Top Secret” – temat stopniowo zaczął rozwijać się także w Polsce. Dobre, bo polskie W roku 2007 zbliżającej się dacie wydania głównego produktu eks‑ portowego rodzimego rynku gier, „Wiedźmina” autorstwa studia CD Projekt RED, towarzyszył szereg imprez. Podczas nich zaintereso‑ wani mogli m.in. obejrzeć pokazy walk rycerskich czy porozmawiać z twórcami „egranizacji” dzieł Andrzeja Sapkowskiego. Twórcy poszli też o krok dalej, prowadząc intensywną kampanię w polskich mediach – wersja demonstracyjna gry została dołączona do jednego z wydań „Gazety Wyborczej”, na fa‑ lach Radia Zet zachęcano do brania udziału w atrakcyjnym konkursie, a także i w telewizji gra nie została przemilczana. Podobne zabiegi są jednak, póki co, raczej incydentalne – z dru‑ giej strony prawdopodobnie m.in. z tego powodu tytuł zaistniał w świadomości ludzi, dla których gry to tylko nieco bardziej zaawanso‑ wana wersja bierek. Również idea uroczystych premier niektórych produkcji znalazła zastosowanie w naszym kraju – podobne wyda‑ rzenia towarzyszyły tak „Wiedź‑ minowi”, jak i wspominanej pro‑ dukcji firmy Blizzard. Imprezy w siedzibie polskiego wydawcy gry czy w warszawskim Empiku Junio‑ rze, choć zorganizowane na skalę znacznie mniejszą niż w USA czy Francji, zgromadziły setki wygłod‑ niałych fanów. Nocne premiery gier zdarzają się jednak w Polsce niezmiernie rzadko i dotyczą wy‑ łącznie wybitnych tytułów. Jeżeli chodzi o najistotniejsze wy‑ darzenia w kalendarzu polskich graczy, jednym z nich jest niewąt‑ pliwie organizowane od 2004 roku Poznań Game Arena – największe w Polsce święto entuzjastów kom‑ puterowej (głównie) rozrywki, sta‑ nowiące jednocześnie arenę zma‑ gań wielu fanów profesjonalnego grania, e-sportu. W tym ostatnim zagadnieniu przoduje Heyah Lo‑ gitech Cybersport powered by Komputronik, największa liga gier komputerowych w Polsce, pozwa‑ lająca zapaleńcom na zdobycie pre‑ stiżowego tytułu mistrzów Polski. Jakkolwiek może to brzmieć dla zwykłego zjadacza chleba, e-sport nie jest czymś, na co należy pa‑ trzeć z lekceważeniem – wartość zachodnich czy dalekowschodnich pul nagród w turniejach nierzadko przekracza setki tysięcy dolarów (w Polsce stawki są parokrotnie niższe, choć dystans pomiędzy nimi stopniowo się zmniejsza). Wo‑ bec nagłośnienia tematu w mediach – w Polsce, niestety, głównie w branżowych – e-sport przyczynia się to do wzrostu zainteresowania grami, stanowi też jedną z metod promocji, tak poszczególnych ty‑ tułów, jak i całej sceny gamingowej. To właśnie m.in. dzięki temu pro‑ dukcje w rodzaju Counter Strike’a, serii FIFA czy Starcrafta trafiają do coraz szerszej rzeszy Polaków. – Im więcej osób gra, tym większa jest znajomość tematu. Jak wiadomo, to, co nieznane, budzi zwykle lęk, a czasem negację – mówi Jerzy Popra‑ wa. – Gdy każdy, czy prawie każdy człowiek będzie grał (albo choć pogrywał), nie będzie społecznego poparcia dla opinii typu: „bo to, panie, wszystkiemu winne te bru‑ talne gry, heavy-metal i cykliści!”. Tak, jak mało kto twierdzi, że akty przemocy dokonywane przez na‑ stolatków to efekt oglądania filmów wojennych w TV – podsumowuje. Pozytywny wizerunek produktu (w tym wypadku gier) jest zawsze na rękę producentom, bo od tego zależą ich zyski. Reklamowa alternatywa Wśród metod promowania gier znaleźć można również nieco bar‑ dziej typowe działania marketin‑ gowe. Premierze „Wiedźmina” towarzyszyły wspominane już re‑ klamy w radiu, prasie i telewizji, wydawaną przez firmę Cenega se‑ rię wydawniczą „Kolekcja Klasyki” promowano w warszawskich tram‑ wajach, zaś na billboardy zawitały reklamy gry Little Big Planet. Po‑ mysły growych marketingowców często daleko wykraczają poza te rodem z porażająco błyskotliwych reklam inteligentnych proszków do prania. Wśród kilku przykładów wskazać warto chociażby na Gears of War 2, promowane w centrach największych miast Polski za po‑ mocą intrygująco przyozdobionych schodów, czy Halo 3, reklamowane dosyć kontrowersyjnymi tablicami, wzorowanymi na tych upamiętnia‑ jących walki powstańcze. Jeszcze w fazie produkcji gry twórcy „Wiedźmina” podsycali zaintere‑ sowanie swym dziełem przez wysy‑ łanie fanom z całego świata pocztó‑ wek bożonarodzeniowych. Poprawa nie ma jednak wątpliwości, że po takie kampanie reklamowe pro‑ ducenci będą sięgali sporadycznie. – Nie każda gra trafi do każdego i nie na każdą grę jest społeczne zapotrzebowanie. Ale będzie się to działo na tyle często, że sam fakt powszechnego reklamowania gry, przestanie być sensacją. I dobrze – stwierdził. Naturalnym medium pozwalają‑ cym na promocję gier jest Inter‑ net. Nie chodzi tu jedynie o ocie‑ kające krwią bannery zachęcające do radosnej eksterminacji obcych – popularne są darmowe minigry promujące dany tytuł (seria „Stron‑ ghold”), nietypowe strony interne‑ towe czy też zachęcające do regu‑ larnego zaopatrywania się w gry programy lojalnościowe dystrybu‑ torów („Kompania graczy” Cenegi czy system wirtualnych pieniędzy CD Projektu). Swego czasu niko‑ mu nieznany portal Nasza-klasa.pl przemienił się w jedną wielką re‑ klamę wspominanego już Little Big Planet. Twórcy gier aktywne wspie‑ rają działanie stron fanowskich poświęconych ich produkcjom – re‑ dakcja strony GuildWars.pl otrzy‑ mała na święta Bożego Narodzenia w 2007 roku opatrzone szeregiem podpisów kartki z podziękowania‑ mi od ArenaNet i autorów tytułu. Game over Chociaż nadal w formie nieco od‑ biegającej od standardów zachod‑ nio-dalekowschodnich (mniejsze nakłady finansowe, rzadkość kam‑ panii reklamowych wykraczających poza media branżowe), polski ry‑ nek reklamowania gier stopniowo się rozwija. Niestety, w Polsce gry wciąż są często uważane za żałosną, ogłupiającą zabawę dla dzieci, zaś wizerunek ten powiela wielu auto‑ rów, dysponujących znajomością tematu na poziomie bliskim zeru. Bo i kogo obchodzą rozliczne ba‑ dania wskazujące na średnią wieku graczy oscylującą wokół 30 lat oraz ich neutralny czy wręcz pozytywny (sic!) wpływ na osobowość młodego człowieka? Prościej przecież o jeden krzykliwy nagłówek typu „Kamilek (l. 5) zabił [się], bo grał”. Tekst powstał pod kierunkiem redaktora stażu redakcyjnego, prowadzonego przez redakcję “PDF”, w ramach przedmiotu “Warsztat informacji dziennikarskiej” w Instytucie Dziennikarstwa UW. | 21 | Zdrowym bądź | kultura Afisz Rowerek na odchudzanie? Zimą? W trzy miesiące zrzuciłem 15 kg. Zaopatrzony w ręcznik, 1,5 litra wody mineralnej, buty z twardymi podeszwami uczestniczyłem w grupowych ćwiczeniach power bike tomahawk, czyli zajęciach na rowerach stacjonarnych. Taki wysiłek to jednoczesna poprawa zdrowia i sprawności. | Paweł H. Olek Zaczyna się niewinnie i ufnie. Regulacja kierownicy i siodełka. Dopasowanie nóg do pedałów. Muzyka z nutą tajemnicy (m.in. Enigma). Spokojne pedałowanie, ręce wyciągnięte do góry, głębokie i wolne oddechy. Po rozgrzewce nowa piosenka (np. Abba), a wraz z nią lekkie przyspieszenie, ze zwięk‑ szonym obciążeniem (regulacja jak w kolarzówkach). Nieśmiała zmia‑ na ułożenia rąk na kierownicy (jest sześć sposobów, każdy o innej in‑ tensywności wysiłku). Kiedy i jak układać ręce na kierownicy decy‑ duje prowadzący zajęcia. Zresztą decyduje również o tempie jazdy, stając przed uczestnikami, niczym dyrygent podczas występu orkie‑ stry, rytmicznie wymachując ręko‑ ma, dopingując do wysiłku ‑ „hop, hop, hop”. Wraz z pojawieniem się pierwszych kropli potu przy nieprzerwanym pedałowaniu muzyka zmienia rytm. Jezioro łabędzie Czajkow‑ skiego, ostry rock. A wraz z tym podskoki do góry, do przodu i tyłu, na 2, 4, 8 i 16. To moment, gdy każ‑ dy co kilkadziesiąt sekund patrzy na zegar w kącie sali. Minęły do‑ piero 22 minuty z 50! 23 minuty, 24 minuty... Stali uczestnicy krzyczą „włącz kalinkę”. I to jest mój koniec – słyszę kalinkę. Podskoki tylko na odliczanie do dwóch! I tak przez kolejne 15 minut, przy czym jak przy jeździe terenowej – jest pod górkę i z górki. Ze zwięk‑ szonym obciążeniem i wysiłkiem oraz przy szybkim tempie, ale bez obciążenia w łydkach. Zmienia się muzyka na Enya, muzykę new age. Zero obciążenia, zmniejszane tem‑ po pedałowania. Ostatnie 10 minut ćwiczeń to relaks i rozciąganie każ‑ fot. stockexpert.com Moc spalania Patronat merytoryczny: dej partii ciała. O tym, jak jest to ważne, przekonałem się, gdy raz to zbagatelizowałem i na następnych ćwiczeniach w 22. minucie złapał mnie skurcz. Po wszystkim już, w drodze do szatni towarzyszyła mi satysfakcja ze spalonych kilkuset kalorii, mo‑ kry jak po praniu t-shirt oraz pusta butelka po wodzie mineralnej. Power bike – opis zajęć i stopnie zaawansowania: I poziom – Zajęcia dla osób początkujących. Dokładne omówienie zasad ustawienia roweru i bezpiecznej jazdy. Jazda w spokojniejszym tempie i z mniejszą intensywnością. Zajęcia przeznaczone również dla osób zwracających większą uwagę na spalanie tkanki tłuszczowej. II poziom – Zajęcia dla osób średnio zaawansowanych. Zwiększona intensywność zajęć – zaczyna się praca nad wytrzymałością i wydolnością. Wprowadzane są nowe techniki jazdy i doskonalenie już poznanych. III poziom – Zajęcia dla osób zaawansowanych – dobrze znających wszystkie techniki jazdy. Praca nad wytrzymałością i wydolnością. Jazda na wysokim tempie i z dużą intensywnością. Master class – zajęcia trwające 90 min dla osób zaawansowanych. Z największą intensywnością i na najwyższym tempie. Zajęcia dla osób lubiących ekstremalny wysiłek. Na zajęciach zalecane jest korzystanie ze sport testera w celu monitorowania pracy serca. reklama fot. R. Latoszek Teatr Syrena PAJĘCZA SIEĆ Agatha Christie reżyseria: Wojciech Malajkat, scenografia: Allan Starski, kostiumy: Wiesława Starska Klarysa, żona urzędnika Ministerstwa Spraw Zagranicznych, wraz ze swoimi przyjaciółmi spędza czas w niedawno wynajętym domu pod Londynem. Pewnego wieczoru odkrywa w swoim salonie zwłoki... Postanawia ukryć zbrodnię, ale trup wypada z kryjówki w najmniej odpowiednim momencie... Wystepują: Magdalena Wójcik / Marta Nieradkiewicz, Piotr Szwedes, Piotr Polk, Włodzimierz Press, Marcin Piętowski Tadeusz Borowski / Marek Bargiełowski, Tadeusz Pluciński, Rafał Cieszyński / Michał Konarski, Magdalena Turczeniewicz, Hanna Orsztynowicz, Wojciech Billip / Przemysław Glapiński Najbliższe spektakle: 16, 17 i 18 czerwca godz. 19.00, Rezerwacja biletów: tel.: 022 696-17-53; 022 628-06-74; 022 626-16-03 [email protected] lub bezpośrednio w kasie teatru Od lewej: Marcin PiÍtowski, Piotr Polk, Przemysław Glapiński. | 22 | | 23 |