Wosiek - MOK Legionowo

Transkrypt

Wosiek - MOK Legionowo
Wosiek
Wojciech, znany w rodzinie pod żartobliwym imieniem Wosiek, wujek mojej matki, czyli
mój dziadek. Ja jednak, podobnie jak matka, nazywałem go „wujkiem Wośkiem”.
Jedno z jej najwcześniejszych wspomnień mojej matki wiązało się z osobą Wośka i było to
wspomnienie przyjemne, wesołe. Rok 1914: do podwarszawskiego Pruszkowa zbliżają się
wojska niemieckie, trzeba zwiewać przed ich pociskami. Schronienie znaleziono w Warszawie,
w domu wujka Wośka. Wujenka ugotowała olbrzymi sagan zupy, by nakarmić dzieciarnię,
siedmioletnią Genowefę (moją przyszłą matkę) i szóstkę jej rodzeństwa. Obiad został zjedzony z
apetytem. Nadchodzi wieczór, czas na kolację – i co się okazuje? Na stole znów ta sama
kartoflanka, odgrzana. Ku wielkiemu niezadowoleniu wujenki dzieci nie chcą jeść. Zjawia się
Wosiek i na widok nie tkniętych talerzy wybucha gromkim śmiechem.
Co wróży owo tubalne ha-ha-ha? Może to śmiech okrutnika, oznaczający: Nie chcą jeść?
Grymaszą? Zobaczymy, co będzie za parę godzin. Niech no zgłodnieją. Jutro rano uszy będą im
się trzęsły przy wcinaniu tej kartoflanki.
Ale Wosiek daleki był od sadystycznego myślenia. Sięgnął do przyniesionej z miasta torby i
po chwili na stole znalazły się bułki, masło, ser, wędliny; w bród wszystkiego, co tylko można
sobie wymarzyć na kolację.
Minęły lata, Genowefa wyszła za mąż. W domu moich rodziców Wosiek był zawsze mile
widzianym gościem. Postrzegano go w glorii dobrodzieja, jako kogoś, kto ma gest. Dowody jego
życzliwości i dobrodziejstw były widoczne gołym okiem. Oto kredens, dzieło Wośka, majstra
stolarskiego. Robota kunsztowna, drzwiczki połyskują kolorowymi szybkami, a w razie potrzeby
można wysunąć blat. Taki sam blat wysuwa się z boku nocnej szafki. Można by ostatecznie
obejść się bez tych dodatkowych blatów i pierwszy lepszy rzemiecha dałby sobie spokój, ale
Wosiek nie taki. Siostrzenica wychodzi za mąż, trzeba ją wyposażyć w mebelki, toteż wuj
przyłożył się, wypieścił robotę, dał upust swemu artystycznemu temperamentowi.
Musiał czuć się w naszym domu szczególnie. Odwiedzając krewniaków zwiedzał zarazem
muzeum swoich majstersztyków. Spojrzenie Wośka omiatało pokój zatrzymując się na
kredensie, nocnej szafce i na cacku blat szafki zdobiącym. Była to szkatułka z jasnego drzewa; w
środku pełno przegródek na przybory do szycia. Ze spojrzeń Wośka dawało się wyczytać
satysfakcjonującą go myśl: „To ja wszystko to zrobiłem.” Lecz raptem w miejsce satysfakcji
zjawia się wyraz zatroskania. Stół, przy którym siedzi, wyszedł z jego warsztatu pięknie
połyskujący, a teraz – cóż to? Politura zmatowiała. No nic, zaradzi się. Podczas następnych
odwiedzin widzę Wośka pochylonego nad stołem z zakasanymi rękawami. Spomiędzy dwu
trących o siebie bryłek „soli” sypie się szarobiały proszek. Powierzchnia stołu jest już posypana,
teraz wystarczy przyłożyć szmatę i trzeć. Po paru minutach blat błyszczy jak nowy.
Nawet wśród moich zabawek miałem coś od Wośka. Zaczęło się od tego, żem podszedł doń z
kawałkiem deski, na której wyrysowany był profil pistoletu maszynowego. Mojej matce nie
podobało się zaprojektowane narzędzie mordu. Ale mistrz hebla jest pobłażliwy. Chodzi o
wypiłowanie laubzegą zaznaczonego kształtu? Dobrze, czemu nie. Zlecenie zostaje przyjęte,
Wosiek wkłada deskę do teczki, a po miesiącu, przy następnej wizycie, wyjmuje z tejże teczki
gotowy rozpylacz, pięknie wygładzony.
Cóż to znowu, drzwi wejściowe zacinają się? Ocierają się o podłogę? Wosiek bierze trzy
gwoździe i siekierę. Młotek zostaje odrzucony; majster będzie walił tylcem siekiery; właśnie
takiego masywnego narzędzia mu potrzeba. Wbija gwoździe tak, aby rozepchnąć zawiasy;
wystarczy parę precyzyjnych uderzeń. Łup-łup i już gwoźdź do połowy wbity; łup-łup i już
zagięty. Drzwi chodzą jak ta lala, a Wosiek odstępuje od progu jak gdyby nigdy nic, jak bokser,
co powaliwszy przeciwnika zmierza do swego narożnika z niewzruszoną twarzą.
Jeszcze jeden w naszym mieszkaniu przedmiot pochodził od Wośka, już nie mebel z jego
warsztatu. Wosiek, zgodnie z okupacyjnym zarządzeniem, gotów był oddać hitlerowcom radio.
Mój ojciec, dowiedziawszy się o tym, wybawił Wośka z kłopotu; zabrał radio i zakopał je na
własnym podwórku. Odkopane po wojnie, spoczęło na stoliku w kącie pokoju i wszyscy troje,
ojciec, matka i ja, uważaliśmy, że mamy radio; nasze własne, bynajmniej nie wypożyczone, lecz
coś, do czego mamy pełne prawo. Nie zdawaliśmy sobie sprawy, że inaczej patrzy na to Wosiek.
Odwiedziwszy nas w roku 1950 Wosiek targnął głową w stronę odbiornika.
– Przecież ja bym to wziął, ale po co? Żeby słuchać komunistycznej propagandy?
Słysząc to matka spojrzała na swego wujka dziwnym wzrokiem. Więc jak to? Gdyby
program był ciekawszy, radio zostałoby odebrane? Toć przecież myśmy życiem ryzykowali za
ukrywanie aparatu i jeśli go przechowaliśmy, to dla siebie, a nie dla Wośka, który z radia gotów
był zrezygnować odstępując je Niemcom.
Zdziwienie było obopólne. Matka dziwiła się Wośkowi, że rości sobie jeszcze jakieś
pretensje do radia, a Wosiek skrycie dziwił się nam, że ani myślimy o zwrocie, o oddaniu
właścicielowi jego niezaprzeczonej własności.
Ostatnia wizyta Wośka w naszym domu była krótka. Stojąc na środku pokoju, blady z
irytacji, niezdolny do wykrztuszenia słowa, wskazywał ręką aparat. Mój ojciec, także bez słów,
wyjął wtyczkę z kontaktu i wręczył skrzynkę Wośkowi.
Co też strzeliło do głowy temu człowiekowi, zawsze skłonnemu do dawania, by raptem tak
bezwzględnie upomnieć się o rzecz niegdyś należącą do niego, ale – niegdyś. Czy już tak
zbiedniał na stare lata, że nie stać go było na nowe radio? A może nie podobała mu się nowa
moda w przemyśle elektronicznym, polegająca na zastępowaniu drewna sztucznym tworzywem?
Szokuje mnie dziwaczny wyskok Wośka i szukam dlań okoliczności łagodzących. Jego aparat
model 1935 miał obudowę z jasnego drzewa; plastyku tyle co kot napłakał. To by od biedy
wyjaśniało, że ów majster stolarski pożądał radia właśnie tego, a nie innego.
E, po co ta subtelna analiza? Staruch dostał sklerozy i tyle.