„Wędrujące opowieści”, czyli „miasto” spotyka „wieś” i co z tego wynika
Transkrypt
„Wędrujące opowieści”, czyli „miasto” spotyka „wieś” i co z tego wynika
„Wędrujące opowieści”, czyli „miasto” spotyka „wieś” i co z tego wynika Na „Wędrujące opowieści” można patrzeć z kilku punktów widzenia: organizatorek projektu i pracujących przy nim wolontariuszy, jego uczestników, wreszcie kogoś takiego jak ja – trochę obserwatora, przez chwilę uczestnika, na pewno sympatyka. W ten sposób dostaniemy wiele osobnych opowieści, które nie pokrywają się ze sobą. Opowieść Agaty i Weroniki już znam, zresztą same mogą ją opowiedzieć i kilkukrotnie to robiły – w telewizji, w radiu, na stronie internetowej, na blogu. Chciałbym usłyszeć opowieści mieszkańców Smolnik, RutkiTartak, Igrył i Kamionki Starej – dowiedzieć się, co myślą o całym projekcie, czego się po nim spodziewali i co z niego wynieśli. Moja opowieść mogłaby dotyczyć przyjemności nawiązywania relacji z innymi ludźmi i wchodzenia w ich życie w inny sposób niż ten, który byłby mi dostępny „normalnie”, gdybym przyjechał na wieś jako turysta, wczasowicz czy zagubiony kierowca. Ale będzie o czymś innym, raczej o przemyśleniach niż o przeżyciach – bo „Wędrujące opowieści” naprawdę dały mi do myślenia. Pierwsza myśl – sprzed mniej więcej roku, kiedy dowiedziałem się o idei projektu – była tak stereotypowa, że dzisiaj się jej wstydzę. Pomyślałem wtedy: „No tak, dwie dziewczyny z miasta, wykształcone i energiczne, jadą na wieś szukać przygody i autentycznego wiejskiego życia”. Dlaczego tak? Bo pomysł jeżdżenia wozem po polskiej wsi i organizowania z tego wozu rozmaitych aktywności kulturalnych wydał mi się typowo „miejską” ideą, wybierającą z „wiejskości” głównie te elementy, które przemawiają do miejskiej wyobraźni. Zastanawiałem się też, czy ten przysłowiowy wóz i proponowane przez dziewczyny atrakcje faktycznie okażą się atrakcyjne dla ludzi „ze wsi”, którzy – jak sobie wyobrażałem – wolą pojechać do multipleksu w Suwałkach czy Białymstoku niż oglądać filmy z rzutnika w kinie pod chmurką Jak widać, ten tekst to w dużej mierze wyznanie nawróconego grzesznika. Ale zanim napiszę, dlaczego „Wędrujące opowieści” wyleczyły mnie ze sceptycyzmu, spróbuję przynajmniej częściowo się z niego wytłumaczyć. Byłem sceptyczny, bo moje wcześniejsze doświadczenia badawcze jako socjologa podpowiadały mi, że działalność kulturalna na wsi zazwyczaj wypada kiepsko, kiedy biorą się za nią ludzie z miasta. Wynika to przede wszystkim z tego, że o kulturze wiejskiej i o jej relacjach z kulturą miejską czy ogólnonarodową myśli się u nas niemal wyłącznie stereotypami. Z jednej strony po Polsce wciąż kołacze się widmo „kultury ludowej”, która miałaby stanowić ostoję tradycji, prostoty, ciepłych i bezpośrednich stosunków międzyludzkich, krótko mówiąc – wszystkiego, co rzekomo zgubiliśmy, wchodząc w epokę uprzemysłowienia i urbanizacji. Z drugiej strony dla wielu osób wieś to kulturalna pustynia, gdzie „nic się nie dzieje”, więc po kulturę trzeba albo jechać do miasta, albo ją z tego miasta sprowadzać. Dlatego projekt taki jak „Wędrujące opowieści” musi się zmierzyć z podwójnym ryzykiem: może łatwo wpaść w koleiny „ludomanii”, naiwnego szukania czystej, nieskażonej kultury ludowej, ale równie łatwo można go posądzić o pozytywistyczny paternalizm, chęć „niesienia kultury” na wieś i przekonanie, że to „my” – miastowi, antropologowie, animatorzy – najlepiej wiemy, czego ludziom potrzeba. Oczywiście nie pisałbym tego tekstu, gdybym nie był przekonany, że „Wędrującym opowieściom” udało się uniknąć tych pułapek. Trudno mi zresztą mówić o całym projekcie, bo widziałem go w działaniu tylko w jednej miejscowości – Smolnikach, gdzie wszystko się zaczęło. Ale mądrzejszy o te dziesięć dni i o relacje z pozostałych miejscowości, spróbuję się zastanowić, na czym właściwie polegał ten sukces i skąd się biorą pułapki, o których wspomniałem. Czy istnieje żywa kultura ludowa? „Miastowych” od zawsze ciągnęło na wieś. Niezależnie od tego, czy mówimy o młodopolskich poetach, badaczach folkloru, czy współczesnych letnikach, zawsze chodziło o to samo: przekonanie, że na wsi zostało coś, co utraciliśmy w toku urbanizacji, pewien sposób życia i typ kultury. Dziewiętnastowieczni etnografowie jako pierwsi zdali sobie sprawę, że ta kultura odchodzi w przeszłość, i zaczęli skrupulatnie gromadzić wytwory sztuki ludowej, zapisywać piosenki i opowieści, odrysowywać wzory na makatach i tak dalej. Ich intencje były bez wątpienia szlachetne – chcieli ocalić jak najwięcej dla potomności. Ale w ten sposób zapoczątkowali coś, co stało się przekleństwem kultury ludowej (a dokładniej wiejskiej kultury ludowej) w XX wieku: proces jej wyjmowania z kontekstu codziennego życia i robienia z niej czegoś na pokaz, eksponatu w muzeum etnograficznym czy skansenie, przeznaczonego przede wszystkim dla „obcych” – badaczy, zwiedzających, turystów. Oczywiście mieszkańcy wsi potrafili odpowiednio zareagować na oczekiwania miastowych i ich zapotrzebowanie na „ludowość”. Nie byli i nie są wyłącznie dostarczycielami treści i form, którymi zarządzają etnografowie czy muzealnicy, ale potrafią też wziąć sprawy w swoje ręce i uczynić ze swojego dziedzictwa kulturowego chodliwy towar. Większość z nas zdaje sobie sprawę z tego, że górale na co dzień nie chodzą już w kierpcach i kapeluszu z piórkiem, ale bylibyśmy zawiedzeni, gdybyśmy podczas pobytu w Zakopanem nie zobaczyli ani razu górala w pełnym „stroju ludowym”. To samo dotyczy muzyki: w większości regionów zanikły tradycje wiejskiego muzykowania, które nie dzieliło uczestników na „wykonawców” i „odbiorców”, bo jedni i drudzy znali ten sam kod kulturowy i należeli do tej samej wspólnoty zabawy. Powstały za to profesjonalne ludowe zespoły „pieśni i tańca”, uświetniające festyny i uroczystości państwowe, a niekiedy wysyłane za granice jako ambasadorzy rdzennie polskiej kultury, jak nieśmiertelny zespół „Mazowsze”. Co to wszystko ma wspólnego z „Wędrującymi opowieściami”? Od samego początku miał to być projekt, który czerpie z lokalnych zasobów kulturowych, próbując je wydobyć na światło dzienne i wykorzystać do działań animacyjnych. Po tym, co napisałem, mogłoby się wydawać, że jest to projekt niemożliwy, próba dotarcia do czegoś, co w oryginalnej postaci już nie istnieje. Co zrobić, żeby nie dostać kolejnej dawki „folkloryzmu”, jak nazwał go kiedyś Józef Burszta – folkloru spreparowanego i ładnie opakowanego, takiego, który „może się podobać”? Być może tajemnica tkwi po prostu w naszym nastawieniu: jeżeli przyjeżdżamy jako kolekcjonerzy wiejskiej egzotyki, którzy chcą posmakować „tradycji i dawnych obyczajów”, to prawdopodobnie właśnie to dostaniemy. Ale jeżeli otworzymy się na punkt widzenia osób, w których świat chcemy wejść, to możemy się przekonać, że wyznaczniki ich tożsamości leżą zupełnie gdzie indziej, niż nam to podpowiada stereotypowa wizja kultury wiejskiej. Może się okazać, że zamiast drążyć temat tradycyjnych metod wyplatania koszyków, lepiej porozmawiać o jednostce ochotniczej straży pożarnej i o jej własnych tradycjach, które stanowią dużo ważniejszy punkt na mapie lokalnej pamięci. Jednak żeby się przekonać, które elementy lokalnej kultury i pamięci są faktycznie żywe, musimy z obserwatorów zmienić się we współuczestników. Współuczestnik to ktoś, kto dzieli z nami ten sam cel, a więc nie trzeba mu niczego „prezentować” czy „pokazywać”. Współuczestnik nie skupia się też na tym, co „atrakcyjne”, bo interesuje go raczej jakość i intensywność relacji z innymi współuczestnikami, a nie artystyczna czy naukowa wartość tego, co stanowi jej tworzywo. Ten postulat byłby trudny do realizacji w projekcie czysto badawczym, w którym – nawet przy bardzo głębokim zanurzeniu w życie badanych osób – najczęściej chodzi nam o uzyskanie bardzo konkretnego rezultatu, który da się przełożyć na publikacje, raporty i tym podobne. W projekcie częściowo badawczym, a częściowo animacyjnym, takim jak „Wędrujące opowieści”, te ramy są z natury luźniejsze, a rezultat mniej wymierny. Może nim być nawet sama przyjemność płynąca ze wspólnego przebywania i działania, które niejako przy okazji wyciąga na światło dzienne te elementy kultury, których wcześniej nikt nie uważał za wystarczająco wartościowe, żeby się nimi dzielić. Animacja, nie reanimacja Ta sama reguła działa też w drugą stronę i przynajmniej częściowo rozbraja minę miastowego paternalizmu, który często towarzyszy projektom animacyjnym na wsi. Przyczyna tego jest prosta: duża część animatorów, czy to przygodnych, czy na stałe zatrudnionych w instytucjach kultury, pochodzi z miasta albo przynajmniej przyjmuje miejski punkt widzenia na wiejską kulturę. Często sprowadza się on do przekonania, że oprócz ośrodków tradycyjnej kultury ludowej (a właściwie tego, co z niej zostało) na wsi nie ma żadnych źródeł samorzutnej aktywności kulturowej, a więc kulturę trzeba tam „zrobić” albo „przywieźć”. Z tej perspektywy animator to ktoś, kto nie tyle pomaga ludziom zaspokoić już istniejące potrzeby kulturowe, ile te potrzeby wywołuje – tak jakby mieszkańcy wsi byli rycerzami spod Giewontu, którzy będą drzemać do końca świata, o ile ktoś albo coś nie wybudzi ich z tej drzemki. Obserwując „Wędrujące opowieści”, byłem pod wrażeniem tego, jak zręcznie Agata i Weronika sterują projektem, żeby uniknąć pułapek „ukulturalniania”. Oczywiście, pełne partnerstwo między organizatorkami i uczestnikami byłoby trudne do osiągnięcia, bo jednak to one wyszły z pomysłem, przygotowały zestaw propozycji i właśnie „zorganizowały” całe przedsięwzięcie. Ale w tym wszystkim zostało bardzo dużo miejsca na samorzutną aktywność ludzi, którzy włączyli się w projekt jako współuczestnicy, a nie tylko odbiorcy. Okazało się, że wystarczy skrócić dystans i otworzyć się na dialog z mieszkańcami, ich pomysły i wątpliwości (bo nie wszystko, co sami wymyślimy, okaże się atrakcyjne). Kiedy przyjmujemy taką perspektywę, zmieniają się też kryteria sukcesu – ważne staje się nie tylko to, ile osób przyszło na koncert muzyki klezmerskiej, ale też to, że po koncercie kilka z nich zdecydowało się przynieść własne instrumenty i zagrać we wspólnej jam session. Czy taka forma wspólnych działań kulturowych może mieć trwałe rezultaty? Na pewno trwalsze niż klasyczne „upowszechnienie kultury”, które uczy raczej bierności i zaszczepia poczucie, że prawdziwa kultura to coś, co musi przyjść z zewnątrz, w pancerzu instytucjonalnym, pod postacią „pani uczycielki” albo przynajmniej pracownicy gminnego ośrodka kultury. Ma to znaczenie o tyle, że w wielu wsiach – takich jak Smolniki – oficjalne instytucje kulturalne zamykają się jedna po drugiej, co skłania wielu ludzi do wniosku, że „kultura u nas już się skończyła”. Jedną z największych zalet projektów takich jak „Wędrujące opowieści” jest to, że pokazują możliwość innego rodzaju działania – takiego, które nie wymaga dużych środków ani zaplecza (bo w końcu ile trzeba, żeby dać grupie dzieci frajdę pomalowania kredą starego wozu?). To, czy ten sposób myślenia zakorzeni się na dobre, czy „Wędrujące opowieści” nie pozostaną tylko przyjemnym wakacyjnym epizodem, to oczywiście osobna historia. Ale jako nawrócony sceptyk mogę z pełnym przekonaniem powiedzieć, że warto podejmować takie starania – chociażby ze względu na to, że wzbogacają doświadczenie i zmieniają perspektywy obu stron. „Miasto” i „wieś” naprawdę mogę się od siebie sporo nauczyć. Paweł Tomanek