Stadion
Transkrypt
Stadion
Stadion Jechaliśmy drogami, które odpowiadały standardom europejskim, ale wciąż jeszcze pamiętały normy sowieckie. Drogi te, zależnie od miejsca, były opustoszałe albo pełne samochodów, po drodze można było, również zależnie od miejsca, ujrzeć przepych i nędzę: nad jeziorami, w dolinach rzek, w urokliwych zakątkach już zadomowili się nuworysze wraz ze swymi zameczkami. Nastrój nieco się poprawił, toteż raz po raz zamieniałem słowo z żoną, która w skupieniu prowadziła samochód. Nie rozmawialiśmy o jeździe, bo to było próżne zajęcie – wskazywałem rażący błąd, a ona uparcie dowodziła, że to cały świat jest w błędzie. Niestety, nie tylko w przypadku rozmowy o prowadzeniu samochodu. Ale to drobiazg. Jechaliśmy prostą drogą, która, przypominam sobie jeszcze z czasów dzieciństwa, wyglądała, jakby wiodła ku niebu, a wtedy, jadąc z niedoświadczonym kierowcą, nie trzeba było nawet tak bluźnierczo rozmyślać, niewiele brakowało, byśmy rzeczywiście się tam znaleźli. Przerzucając się takimi oto słowami: patrz, a to dureń, jak już coś sklecił, to wygląda to jak psia buda, albo: a to ci widoczek!, zbliżaliśmy się do przecięcia dróg, z którego można było w dosłownym znaczeniu jechać prosto na wschód albo zachód. Kierunki można napisać z wielkiej litery, mając na uwadze podziały geopolityczne, można i geograficznie, ale bezapelacyjnym faktem jest, że każde skrzyżowanie dróg wiedzie swoimi odnogami we wszystkie cztery strony świata. Tak czy owak, prosto. Nic nowego. Celem wypadu była niewielka mieścinka, pokryta gorącym, letnim pyłem i poobiednim ospalstwem, które nie minęło mimo nastania kolejnej pory dnia. Zdaje się, że coś się działo: ludzie poruszali się, na ulicach, chodnikach, w sklepach i w domach widoczni byli przez opuszczone żaluzje. Na werandzie domku pokrytego silikatowymi płytami rozgościł się jegomość skupujący grzyby i jagody. W zasadzie tylko napis na kawałku kartonu oznajmiał, że to właśnie robi, ponieważ sam handlarz siedział przy stole, na którym stała nieco przekrzywiona, pomalowana na niebiesko waga, a on sam leniwie zaciągał się papierosem, wlepiwszy puste spojrzenie w nie wiadomo co. W tym świecie dusz jedynym źródłem ruchu były z rzadka przejeżdżające samochody i grupa polskich turystów z rowerami, zagryzająca kanapki na gdzie niegdzie jeszcze niewypalonym przez słońce trawniku opodal cerkwi. Święte miejsce obroniło zieleń? Nieistotne, przecież cerkiew została przekształcona w muzeum. Muzeów w tym miasteczku, jak głosiła tabliczka informacyjna na wzgórzu, było dziewięć: ruchu oporu, ceramiki, rzemiosła ludowego, zamkowe, literatury i czegoś tam jeszcze. Ale nie one nas interesowały. Po półdniowym włóczeniu się po mokradłach chce się jeść. Niestety, po kawiarni ‘Aušra’ został jedynie napis na szybie nad sklepem, wszyscy ospali przechodnie, sprzedawcy, których pytaliśmy, jak przystało na mieszkańców pogrążonego we śnie miasteczka, wzruszali ramionami nie mając pojęcia, czy jest w tym miasteczku zajazd, w którym można byłoby coś przekąsić. Zdawało się, że głód im niestraszny, nasycili się leniwym marazmem. W końcu pojawił się jeden doinformowany, który wskazawszy kierunek, oznajmił, że tam możemy się posilić. Każdemu wedle woli, chce się zakrzyknąć, bo tam, dokąd się udaliśmy, posilić się byli w stanie jedynie bezgranicznie spragnieni: prócz „žigulinisa”, jasnego, ciemnego i Bóg wie jeszcze jakiego „švyturisa” można było zamówić frytki i prażone orzeszki ziemne. Zaprawdę, kiedyś tu, w miejscu, gdzie zlewają się rzeki, stał ponoć zamek królewski, w którym gości raczono w nieco bardziej stosowny sposób. Słuchanie z pustym żołądkiem opowieści o miasteczku było czarującym zajęciem, ponieważ niezaspany przewodnik sypał encyklopedycznymi informacjami. Mam okropny zwyczaj puszczania mimo uszu faktów związanych z datami. Jeśli mówi się mi: w 1354 roku wydarzyło się to i to, obok przepływała po niebie zbłąkana chmurka, a ja w okamgnieniu zapominam i o dacie, i o wydarzeniu. Podobnie było i tym razem, tylko przewodnik – ruchliwy, zwinny i jak przystało składnie nawijający gość, w swojej opowieści opuszczał jedynie najbardziej znaczące słowa, dlatego jego słuchaczom nie chciało się ziewać i nie miałem okazji puścić czegokolwiek mimo uszu. Był on niewyobrażalnie drobiazgowy, nawet racjonalny, gdyż przytomnie, nie uzgadniając tego z nami, ocenił, co może być dla nas interesujące. Taaak, kontynuował: tam nie warto, może do ceramiki? Jak chcecie, potem mogę pokazać drogę, pozosta… szybko zorientował się, z czym warto było nas zapoznać, powiódł nas krętymi uliczkami, wzdłuż których ciągnęły się zarówno ładne, jak i osuwające się w dół domki, które przypominały nie tylko dopiero co minione czasy sowieckie, ale i niemieckie, a nawet pierwszą niepodległość, które nie raz zmieniały właścicieli, nie raz były łatane, jedne czekając na zbawienie, inne na ostatnie namaszczenie. Skręciwszy w kierunku szkoły ścieżką, wzdłuż której rosły wysokie tuje, niespodziewanie znaleźliśmy się na stadionie, gdzie zamiast bieżni, boisk z bramkami do gry w piłkę nożną, trybun, stały krzyże. Ogrom krzyży o najróżniejszych kształtach i rozmiarach. Drewniane, metalowe i cementowe. Plastikowych nie dostrzegłem. Przewodnik napomknął coś o stadionie, ale puściłem to mimo uszu, pod wpływem szoku stałem jak wryty, ponieważ pierwszą myślą było, że dotarliśmy do panteonu sportowców zmarłych samobójczą bądź tragiczną śmiercią. Lecz skąd na Litwie tyle, wnioskując z ilości krzyży, sportowców? I wtedy zadzwonił mój telefon komórkowy. Rychło w czas, zakląłem lekko, unikając rosyjskiego wulgaryzmu. Po tym, co usłyszałem od głosu oddalonego o setki kilometrów, mówiącego z przerwami, nieco zagłuszonego, chcącego niby coś powiedzieć, a zarazem zataić, byłem zmuszony zakląć głośniej. Przyciągnąłem uwagę współpodróżników, A właściwie ich pełne wyrzutu spojrzenia. Zwłaszcza przewodnika. Ale wiadomość warta była przekleństwa. Może brzmi to głupio i nieludzko, ale inaczej nie mogłem się zachować, ponieważ zginął mój przyjaciel. Na ile zdołałem zrozumieć z nieskładnego opowiadania, okoliczności śmierci były zagadkowe, niejasne i tym podobne. Dzwoniąca prosiła, żeby albo szybko wrócić, albo szybko napisać nekrolog. Jeszcze jeden powód do przekleństwa – prócz mnie nie ma nikogo, kto by to zrobił? My nie damy rady, odparowała. W rzeczy samej, nie przeceniam swoich umiejętności, ale taka wypowiedź trochę połechtała nieustannie świerzbiącą próżność, lecz co z tego, skoro Tadeusz nie powstanie z martwych. Skończywszy mówić, uśmiechnąłem się ze skruchą i przyłączyłem do pozostałych. Przepuściłem początek, ale zdołałem pojąć, że tu, gdzie stoimy, po wojnie miejscowi donosiciele i ich pachołkowie grzebali swoje ofiary. Innymi słowy, pod naszymi nogami mieścił się zbiorowy, braterski grób niewinnych ludzi i patriotów. To nie wystarczyło, bowiem później, chcąc zadrwić ze swoich ofiar i zatuszować ślady złoczyńców, kaci stworzyli stadion, gdzie młode pokolenie – budowniczy komunizmu, depcząc po kościach niewinnych ofiar i patriotów, biło rekordy. Później, gdy upadła władza komunistyczna, patrioci zlikwidowali stadion i zaczęli stawiać krzyże. Dlatego teraz w tym miejscu znajduje się najbardziej najeżony krzyżami stadion na ziemi albo najbliższy stadionowi cmentarz. Zupełnie mi się poplątało, ponieważ śmierć Tadeusza to zagłuszała słowa przewodnika, to oddalała się na ubocze; byłem w stanie półświadomości. Tyle śmierci naraz to zbyt wiele, a może to był zbieg okoliczność: to przeklęte, bo inaczej go nie można było nazwać, miejsce przyciągnęło wiadomość o śmierci Tadeusza. Mistyka. Albo prawidłowość. Inaczej nazwać nie można również mojego niemego pytania do przewodnika: czy stawiający krzyże nie stanęli w jednym szeregu z budującymi stadion w miejscu pochówku? Niespodziewana, ale na szczęście zgodna z prawem, śmierć Tadeusza wstrząsnęła umysłem, dlatego w odpowiedzi na moje pytanie doczekałem się długiego, wymownego spojrzenia i niewesołego milczenia, w którym wzięła udział także moja kompania. Wystarczyło czasu, by wszystko dopiąć. Co więcej, dużo lepiej jest pewne sprawy dopinać pod osłoną cienia. Jak Tadeusz. Długi czas on sam, a także my, jego najbliżsi przyjaciele, udawaliśmy, że wszystko jest w porządku, nic się nie dzieje, że ponure popijanie jest wybrykiem artystycznej duszy, który skończy się prędzej czy później. Jak to się skończy, nikomu nawet nie przyszło do głowy. Okłamywaliśmy samych siebie bez zażenowania, ale rozumiejąc, że się okłamujemy. Nie mrugaliśmy szelmowsko, ponieważ rozumieliśmy się nawzajem w pół słowa lub niewiele znaczącego gestu. Zabawa według z góry ustalonych reguł. Niepisanych. A Tadeusz szalał. Czekaliśmy jakby w porozumieniu. Na co? Na taki koniec? Całkiem jak ci, których jedni enkawudziści ścięli, inni ponad ich głowami poprowadzili bieżnie, wyhodowali trawę na boisku futbolowym, czekali, aż nadejdą trzeci i, zamknąwszy stadion, zaczną masowo stawiać krzyże. Ale oni są już martwi i obojętne im, co dzieje się ponad ich kośćmi – czy się tańczy pasodoble, gna za piłką, gwałci gimnazjalistki czy od czasu do czasu przejdzie pies z kulawą nogą. Jak na złość, półtora metra od nas stanął psiak niejasnego pochodzenia i podniósł nogę tuż przy trzymetrowym, dębowym krzyżu z panienką o wzroku bogobojnie wbitym w niebo, zapewne Maryją. Zarówno panience, jak i leżącemu statycznie pod nią, wszystko jedno. Niestety, fakt, że Tadeusza nie ma, był pewien, bez żadnej wątpliwości, zazwyczaj niepewne są jedynie dobre wieści, złe – zawsze. Żelazna zasada. I oto leżących tutaj, pod tymi krzyżami, dotyczy wielka niewiadoma, ponieważ ostały się jedynie twierdzenia świadków, ale pośrednie, oni sami nie widzieli, jak byli tu ścinani ludzie, ale słyszeli opowiadających, że są ludzie, którzy widzieli. I tak dalej. Niektórzy próbowali odnaleźć szczątki swoich bliskich. No, niech będzie, kości. Ale nie udało się. Znaleźli coś podobnego i stwierdzili, że enkawudziści kości ofiar rozpuszczali w wapnie. Dawno wypróbowana metoda służąca ukrywaniu śladów przestępstwa. Wszystko to wychwyciłem, słuchając jednym uchem przewodnika, który, gdy wyczuł mój sceptycyzm, wygiął się na ile mu tylko plecy pozwoliły i, odzyskawszy równowagę, kontynuował swój słowotok. Spostrzeżenie: ludzie niewielkiego wzrostu najczęściej popadają w słowotok. To zapewne jeszcze jedna nierozsądna próba potwierdzenia własnej wartości. Zwycięstwo kompleksu niższości. Wróćmy do Tadeusza. Jest ofiarą. Czyją? Nieważne. A my, którzy pozostaliśmy z winą, której nie chcemy wyznać? Zwycięzcy? Jak ci, którzy stworzyli najbardziej krzyżowy stadion świata albo najbardziej stadionowy memoriał dla ofiar, których może wcale tu nie ma? Kim jesteśmy? Tłumaczyła Barbara Piotrowska