106. Trzeci Wymiar. Oelka

Transkrypt

106. Trzeci Wymiar. Oelka
„A teraz śpij i zapomnij tym, co widziałeś, co słyszałeś. Pomyśl, ze to sen, że to wcale nie
działo się. Tak będzie lepiej. Śpij…”
Trzeci Wymiar, Zapomnij o tym
Ciepło letniej nocy rozchodziło się po świecie. Księżyc i gwiazdy łagodnie oświetlały pola,
wzgórza morenowe, uśpione łany zbóż, wiejskie psy i koty... Ziemia drzemała otulona
delikatnym, przyjemnym wiatrem. W zaroślach koncertowały świerszcze, z co większych
oczek wodnych słychać było... żabi śpiew, tak rzadko spotykany w tym czasie. Ot spokojna
pora, gdzie nikogo nic nie straszy, a świat zdaje się być oazą spokoju.
Aby jeden mógł spokojnie spać, inny pracuje. Tak też było i tym razem.
Szła boso przez trawy, zarośla, wzdłuż toru. Spokojna, dziwnie lekka. Taka inna. Granatowa
sukienka kamuflowała niewysoką postać, głowę i ramiona oplatał srebrny szal. Czasami, gdy
zarośla uniemożliwiały wędrówkę, wchodziła na plant, przeskakując po kolejnych
podkładach. Zapach kreozotu nie drażnił, był najcudowniejszą wonią w tę dziwną noc. Na
horyzoncie rozbłysnął trójkąt świateł. Opasłe ET22 kolebało się swoje 80 km/h, a za nim
posłusznie podążał warkocz kuszetek, sypialnych, „jedynek” i ”dwójek”. Podróżni pogrążeni
we śnie marzyli o rozmaitych rzeczach. Dla jednych były to wakacje, dla innych spotkanie,
jeszcze inni błogosławili słodki odpoczynek. Pociąg bujał się jak wielka stalowa kołyska.
W lokomotywie jedynym źródłem światła było zielone oko cykającego szybkościomierza.
Maszynista wspierając się na łokciu o nastawnik, kasował machinalnie czuwak, odmierzając
kolejne kilometry. Jeszcze ze dwie godzinki i będzie u celu... A tu dopiero pierwsza dochodzi.
Jeździł ponad rok. Krótki czas pracował za pomocnika, a po zdaniu egzaminu przeszedł na
prawą stronę. Teraz marzył tylko o łóżku i odrobinie spokoju. Zmęczone i obolałe ciało
domagało się snu. Po tylu nadprogramowych służbach (ach te koszty i pomysły) nawet kawa
nie pomagała. Momentalnie odpędził zmęczenie, gdy zobaczył w torze jakąś postać.
Nocną ciszę przerwały syreny lokomotywy. Pani w granacie podniosła wzrok. Czyli ten
szlak nie śpi. To dobrze. Zeszła na sąsiedni tor, uniosła wysoko rękę, na znak, że widzi
zbliżającego się kolosa. Należy mu się odrobina wytchnienia, nie adrenaliny. No właśnie, ktoś
na niego czekał... Powinien być jednak spokojny. Uśmiechnęła się do siebie i odgarnęła
opadające na twarz kosmyki.
Mechanik wytężył wzrok. Pomachała? Oby... Profilaktycznie trzymał rękę na kranie
hamulca. W mocnych reflektorach ET22 objawiła się kobieta, bosa, w przedziwnej sukience.
Uśmiechnęła się ciepło. Odetchnął z ulgą. "Na wszelki pożarowy" zerknął w lusterko, ona
stała nadal, aż nie minął jej ostatni wagon. Już spokojniejszy ponownie nakręcił "fajerkę".
– Mechanik.........., zgłoś się! – zachrypiało radio.
– Zgłuaaaaasza się... – ziewnął.
– Ktoś na pana czeka. Bez odbioru.
Zdziwił się. Albo ktoś robi sobie głupie żarty i pewnie zaraz zapuści radio-stopa, jak to
onegdaj się działo na skierniewickiej Rawce, albo... W końcu zapomniał o całej sprawie,
wolał skupić się na szlaku. Kilometr za kilometrem, koło za kołem, byle do przodu, byle do
łóżka, byle... Spać!!!
Gdy dojechał do stacji docelowej, Odebrał od kierownika wykaz pracy i po odczepieniu się
od składu zjechał w tory postojowe. Jego lokomotywa także potrzebowała odpoczynku. Ale
się dobrali... Zrobił porządek na pulpicie, opuścił lokomotywę i zaczął schodzić na
międzytorze. Zatrzymał się w połowie drogi. Wytężył wzrok. Omamy? Niemożliwe.
Zeskoczył na ziemię. Na piaskowej poduszce kozła oporowego – usianej rumiankiem i
powojem – siedziało dziecko. O wpół do trzeciej w nocy?! Jasna pierońska... Cicho postawił
swój tobołek przy wózku elektrowozu. Trybiki w głowie zaczęły pomału się rozpędzać?
Podejść? Może uciec ze strachu i wpaść pod manewrujące cokolwiek. Wezwać SOK lub
policję? Też zły pomysł, lepiej wybadać na czym stoi. Tylko jedna kwestia: jak postąpić, żeby
za mocno nie narozrabiać? Czaić się za maszyną też nie ma co. System podejmowania decyzji
chyba się zawiesił... Raz się żyje. Krok za krokiem, jak umiał najdelikatniej podszedł do
chłopca, który siedział z kolanami podciągniętymi pod brodę. Miał włosy przystrzyżone „na
pazia”, muskał je lekko wiatr.
– Cześć mały, Marcin jestem. – wyciągnął dłoń. Ten tylko spojrzał na niego podpuchniętymi
oczami. Prawe miał mocno podbite. Gestu dobrej woli nie odwzajemnił.
– Co ty tu robisz po nocy? Powinieneś być przecież w domu.
– Czekam na dziadka... – odezwał się cichutko. Maszynista przykucnął przed nim. W razie
czego, uda się go złapać.
– No ciekawe. A jak się nazywa? Może coś w jego grafiku pomyliłeś?
– Z Wiecznej Służby nie da rady. Tu jestem bezpieczny, wśród lokomotyw, torów... – odparł z
rozbrajającą szczerością.
– Powiesz mi, jak masz na imię?
– Janek.
– Może ja cię jednak do domu odprowadzę?
– Nie... – szkrab cicho oponował. Miał rację. Żeby znowu dostać za niewinność?
Maszynista westchnął. Pomimo młodego wieku, los zdążył go doświadczyć. Dość boleśnie.
Spojrzał na malca. Rezolutne dziecko wpatrywało mu się w oczy. W jego źrenicach widział
samego siebie, wspomnienia które do dziś bolą, to o czym chciał zapomnieć. Potrząsnął
głową, zaciskając powieki.
– Jaśku, poczekasz tu na mnie? Odniosę papiery i zaraz wrócę tu do ciebie.
– Dobrze... Ale na bank pan wróci? – iskierki zaczęły pokonywać łzy i lęk.
– Na bank. I nie mów mi na pan, głupio się z tym czuje.
Wstał i pobiegł do dyspozytora. Nie wiedział, gdzie zniknęło zmęczenie. Czy to właśnie ten
ktoś na niego czekał? A może to tylko figle płatane przez umysł? Uszczypnął się, zabolało.
Przebiegł przez brechałkę budząc kilka osób. Usłyszał za plecami wiązankę cierpkich słów,
miał to w nosie. Zostawił szefa chaosu (zwanego lokomotywownią) z otwartymi ustami
i zdaniem urwanym w połowie. Wrócił w postojowe. Przez moment zaczął panikować, bo
Janek gdzieś mu zniknął. Chwilę zajęła bieganina po okolicy. Wreszcie go znalazł.
Najciemniej jak zwykle pod latarnią. Chłopiec siedział na buforze ET22, tuląc się do
reflektora, drzemał w cieple szkła i metalu. Gdzieś za uśpioną SM42 zamajaczyła postać
w granatowej sukience, ale jak szybko się pojawiła, tak zniknęła.
– Jaśku, chodź na barana...
– Mogę spać?
– Śmiało...
Malec objął Marcina za szyję, wtulił się w jego ramię i oddał się we władanie Morfeusza.
Maszynista poprawił torbę i z „pasażerem” na plecach szedł jak umiał najciszej. Tłuczeń
chrzęścił jakoś delikatniej, reflektory i latarnie nie dawały mocnego światła. Ot, jakby ta
dziwna noc czuwała na nimi. Tylko te wspomnienia... Myśli, które powracają jak natrętne
muchy, nie pozwalające wyprostować swojego szlaku, wciąż serwujące nowe ubytki w torze
i niebezpieczne łuki.
Gonitwa wspomnień i myśli wcale nie miała zamiaru zwolnić. Jak nie aresztują go za
porwanie, to znajdą coś innego. Jego rodzice pewnie odchodzą od zmysłów. Halt. Przecież
Janek uciekł. Czyli się boi. Musowo iść na komisariat, przecież w domu krzywda mu się
dzieje. Tyle... Jak on się wytłumaczy, gdzie, co i z czym? Nie. Lepiej wracać do siebie. I spać!
Miasto było spokojne, jakoś nie dawało powodów do niepokoju. Stare osiedle kolejowe
sprawiało wrażenie wymarłego. Ceglane, dwupiętrowe kamienice zdawały się lekko drzemać.
W nocnym oświetleniu ściany stawały się bordowe, a białe okiennice mieniły się
w rozmaitych odcieniach błękitu i zieleni. Tylko w kilku mieszkaniach, w największym
budynku, paliły się światła. Cóż, jedni wracają ze służby, inni się do niej przygotowują.
Wreszcie dotarli do celu. Kilka kamiennych stopni, klatka schodowa przywitała przyjemnym
chłodem. Klucz zachrzęścił nieznacznie w drzwiach od służbowego locum.
– Janek, stacja docelowa... Obudź się. – szepnął do ucha małemu.
– Gdzie my jesteśmy? – zapytał przecierając jedną ręką oko.
– W bezpiecznym miejscu. U mnie w domu nic ci nie grozi.
– Wiem, dziadek mi to mówił. – odpowiedział już całkiem przytomnie.
– Kiedy?
– Gdy się u niego uczyłeś. Powiedział mi, że gdy go zabraknie, pomożesz mi.
– Osz pieronie! Nie myślałem, że z niego aż taki pomysłowy człowiek był. Szkoda mi go...
– Ale on jest! Zawsze z nim rozmawiam siedząc na koziołku, gdy mnie nikt nie widzi.
– Dobrze mistrzu. Chcesz coś na ząb, czy idziemy spać?
– Spaaaać... – ziewnął przeciągle.
Na mieszkanie składały się dwa malutkie pokoiki. Jeden pełnił rolę salonu, gdyż na
wyposażeniu miał telewizor, kanapę, stół i dwa solidne krzesła; drugi – sypialni ze skromnym
łóżkiem, biurkiem i starą (wyglądającą na secesyjną) lampą, pamiętającą pewnie czasy
Franciszka Józefa. Marcin odstąpił chłopcu swoje wyrko. Otulił go szczelnie kocem, a do
rączki wsunął swoją starą maskotkę – psiaka, który nie jedno przeszedł. Zgasił światło,
przeprowadził skróconą toaletę i zasnął jak kamień śniąc o przyszłości.
Błogosławione pielesze... Marcin przeciągnął się jak kot i znieruchomiał. Zapach jajecznicy
na boczku przyjemnie łaskotał w nos. Nie był przyzwyczajony, żeby ktoś mu robił śniadanie
do łóżka. Wreszcie przypomniał sobie wydarzenia sprzed kilku godzin. Upsssss...
– Jaśku, co ty kombinujesz z tą patelnią? – zapytał stojąc w drzwiach, podpierając się pod
boki.
– Jeść coś trzeba, więc znalazłem to coś w lodówce.
– Tey, nie bądź taki zaradny. Najpierw idziemy się umyć, potem śniadanie. Zgoda?
– A może dzień dziecka zrobimy?
– Chciałbyś. Nie ze mną te numery, więc szuruj do wanny! Ręcznik i coś na przebranie zaraz
ci dam.
O dziwo Janek nie protestował. Zaryglował się w łazience i zaczął kąpiel. Tymczasem
Marcin ogarnął chaos po społu z bałaganem, dokończył smażenie, zaparzył herbatę i nakrył
do stołu. Dziwne uczucie – jeszcze swoich się nie dorobił, a już nabiera praktyki zajmując się
znanym-nieznanym mu dzieckiem. Wiedział, że jego nauczyciel miał zwariowane pomysły,
ale tego się po nim nie spodziewał. Oby Jasiek odziedziczył po nim inteligencję i ostrożność.
– I co niedźwiedziu, duża ta koszulka na ciebie. – roześmiał się na widok trochę workowatego
odzienia „wiszącego” na szczupłej sylwetce.
– Oj tam, ładnie pachnie. – odparł Janek szczerząc zęby.
Uwaga chłopca zasmuciła mechanika. Czy ktokolwiek zajmuje się nim? Dba o jego ubrania,
naukę… Skądś to znał. Gdyby sam nie zaparł się i nie wziął do pracy – zapewne skończyłby
marnie, powielając domowe schematy. Zaraz po tym wykluło się następne pytanie: czy
zaradność Janka nie jest spowodowana tymi samymi czynnikami. A może ktoś go szuka?
Była sobota, więc prawdopodobieństwo, aby tak było w rzeczywistości wydawało się
minimalne. Ojciec małego pewnie leczył kaca, ewentualnie spał. Marcin zdążył się
dowiedzieć, że mama Janka wyjechała do Niemiec na zarobek. Starała się, aby miejsce pracy
było niedaleko od granicy. W razie jakby co. Myśl o spacerze na komisariat pojawiła się dość
szybko. Wnioski z przemyśleń nakazywały jednak załatwienie sprawy we własnym zakresie.
Ładne kwiatki!
Mały spałaszował śniadanie w mgnieniu oka, pomimo protestów Marcina pozmywał
naczynia. Temu dziecku zależało na tym, aby ktoś się nim zainteresował, pochwalił, pogładził
po głowie. To było jego ciche marzenie, tak jak każdego, kto doświadczył podobnego bólu
i odrzucenia…
– Powiedz ty mi, co mam z tobą zrobić? – zapytał Marcin sapiąc z przejedzenia.
– A mogę u ciebie zostać na dłużej?
– Nikt nie będzie się o ciebie martwił?
– Nikt. Mamy nie ma, a wracać do domu nie chcę…
– Boisz się?
– Bardzo…
Ot i masz. I bądź tu człowiecze mądry, w sobotę rano, po maratonie na lokomotywie,
z kilkulatkiem pod opieką. W takich chwilach przydaje się kobieca pomysłowość.
Hmmmmm… Nie, o tej porze nie budzi się ludzi, szczególnie tych zabieganych
i wyczerpanych wszystkim co możliwe. Może potem? Co by zrobić? Odpowiedź przyszła
sama. Propozycja wypowiedziana z pełnymi ustami (głodomór zażyczył sobie chleba
z dżemem) brzmiała komicznie. Była jednak bardzo sensowna, mimo przedpołudniowej pory.
Teraz starszy zaufa młodszemu.
Niesamowity dzieciak. Rozumny i spostrzegawczy. No, w niektórych sytuacjach
uwidaczniają się najlepsze cechu człowieka. Bywa, że muszą zapewnić przetrwanie.
Pogoda była łaskawa dla obydwu grzybiarzy. W te rejony lasu wiele osób nie lubiło się
zapuszczać. Słynne „miny” były owiane złą sławą. Jedynie odważni, albo starzy weterani
zachodzili w te ostępy. Ktoś zapyta, skąd w wakacje taki cel wędrówki? Na bagnach wilgoć
się bardzo dobrze utrzymuje, praktycznie co drugi dzień padał deszcz, ze słońcem pojawiała
się parnota. Takie warunki uwielbia grzybnia, która owocuje w takich warunkach jak najęta.
Swój do swego, chciałoby się rzec. Tak Janek, jak i Marcin od zawsze chadzali „na
grzybki”. Śmiejąc się do rozpuku ścigali się pomiędzy drzewami. Aktywny odpoczynek
podstawą zdrowia. Ale te mądrości można schować do szuflady i zamknąć na klucz, gdy
dusza jest pokaleczona. Wszystko się kręci jak pozytywka… Los nierówno rozdał karty – ale
kto ma swoje skarby, ten jest bogatszy od milionerów. Nie każdy schemat musi się powtórzyć,
prawda?
Gdyby sielanka mogła trwać wiecznie, walka z codziennością nie byłaby taka łatwa. Dwaj
zdobywcy powróciwszy do domu zabrali się za przygotowywanie grzybowych smakołyków:
te do słoików, te na teraz. W krzątaninie zadzwonił marcinowy telefon. I zaczęły się schody.
– Ależ dyspozytorze! Dajcie mi odpocząć! Jak to… Nie ma? No przecież goniłem go…
Muszę? Nosz niech to jasny strzeli! No wiem, wiem, luz… O której? Jezu… No masz! Co?
Nie, nie, skądże. Tak wyjaśniłem. Dobra, do zobaczenia… – zrezygnowany przerwał
połączenie.
– Co jest?
– A jak myślisz? – zapytał z uniesionymi brwiami.
– Pakuję się pod pulpit i udaję że mnie nie ma. Albo schowam się w drugiej kabinie. –
chłopiec miał uśmiech od ucha do ucha.
– Jasiek!
– Zgadłem? Dyspozytor tylko takie romanse miał do dziadka. – stwierdził z miną „no ja
wiedziałem!”.
– A wiesz z którym rozmawiałem?
– Tak. Nie lubię go. To co, mogę pojechać z tobą?
– Nie wolisz w domu zostać? Noc będzie.
– Jedziemy!
– Ot masz babo automata…
Mały jakoś nie był tym zrażony. Wręcz przeciwnie. Z nieśmiałej iskierki stał się ognikiem,
który już był gotów do działania. Nie poprzestał na uporządkowaniu darów lasu, ale uzupełnił
zapasy wałówki w torbie maszynisty, który nie był w stanie go usadzić. Chciał być potrzebny,
każda pochwała była dla niego bezcenna, dzięki temu czuł, ze nie jest „darmozjadem, który
potrafi sprawiać tylko kłopoty”. Łaknął ciepła… Każdy pragnie być ważnym, no praktycznie
każdy. Tylko człowiek, który ciągle zbiera baty od życia i innych jest w stanie zapaść się i nie
wydobyć już na powierzchnię. Cuda a i owszem się zdarzają, ale do tego potrzeba
nieziemskiej siły.
Gdy mały krzątał się po domu, Marcin przeglądał swój album ze zdjęciami. Czemu akurat
tak? Ciężko stwierdzić. Wiedział jedno, jeśli ktoś nie pomoże Jankowi, tak jak onegdaj kiedyś
do niego samego ktoś wyciągnął dłoń, to marne szanse. Zastanawiał się przez chwilę, czy nie
zadzwonić po pomoc, ale zanim ta zjawi się na dworcu, to będzie po przysłowiowych
ptokach. Pokręcił głową… Pewnie śpi, albo krąży po świecie ze swoimi małymi
podopiecznymi. Marzenia, na bocznice! Ostatecznie i tak pewnie dorwie go policja…
Sobotnie popołudnie przyoblekło się w promyki słońca i delikatny wietrzyk. Ubrania Janka
wylądowały w pralce, za które otrzymał koszulkę z kołnierzykiem wykopaną z odmętów
szafy i krótkie spodenki. Chłopiec promieniał. Wreszcie coś się dzieje. To samo uczucie
towarzyszyło wyjazdom z dziadkiem, który dbał o to, ażeby wnuk miał rozrywkę i szansę
oderwania się od domu. Wtedy w torbie lądowała podwójna wałówka, Cola, coś słodkiego,
koc małego i książka do poczytania na dobranoc, jeśli służba miała w sobie zawarty nocny
postój. Magia wspomnień… Marcin miał prawo nie znać tego rytuału, ale kłopot zniknął, gdy
zawinęli do sklepu.
– Ja już zabezpieczyłem się w bajaderkę, teraz ty mistrzuniu wybieraj. – wskazał na półki ze
słodyczami i napojami.
Piorun kulisty pobiegł w regały. Szczęście, że spożywczak nie należał do największych. Po
chwili wrócił ściskając w rękach wielką butlę.
– Złociutki, sądzisz że sam wypijesz te dwa litry kapitalistycznego napoju? – maszynista
drapał się po głowie z lekkim zakłopotaniem.
– Ty mi pomożesz! – wyszczerzył zęby.
– Aaaaa… Flaszka pokoju. No dobra, zgadzam się.
Śmiech niósł się po okolicy, gdy dwóch takich szło w kierunku szopy. Po kątach, w trawie,
zaczęły koncertować świerszcze. Gwiazda dnia zaczęła ziewać przeokropnie, nabierając przy
tym zdrowych rumieńców. Ceglane budyneczki osiedla były skąpane w czerwieni i purpurze.
Zdawały się oddychać, bo i powietrze stało się nieco chłodniejsze. Już tyle pokoleń tedy
chodziło, a jeszcze tego mało.
Nagle Marcin przystanął i zaczął przeszukiwać torbę, co nieco zaniepokoiło Janka.
– Coś się stało?
– Po prostu nie pamiętam, jak dokładnie dzisiaj jadę. Mentalnie trzeba się przygotować na
wszystkie opcje.
– Nie bój się, tam gdzie mają mnie znać, to już znają.
– Jesteś pewien mistrzu?
– Ba…
Doszli do płotu oddzielającego grupę towarową od niewielkiej, brukowanej uliczki. Nie
stanowił on w sumie żadnej bariery, bo miejscami w siatce aż zionęły spore dziury, a ceglane
słupki dopraszały się o jakąkolwiek konserwację, czerwony pył z ich głów pokrywał delikatną
mgiełką ziemię u ich podstawy. Wydeptana ścieżka wskazywała najbezpieczniejszą drogę
przez stalowe nitki i zarośla, które opanowały teren przy parkanie.
– Nie stawiaj stóp na główce szyny! – upominał Marcin.
– No wiem… Raz już zimą wywinąłem orła, potem dziadek musiał przyłożyć klucz
dwudziestkę, żeby śliwka nie urosła większa.
– Gwiazdy pewno zobaczyłeś?
– Nie pamiętam… Obudziłem się po kilku minutach z bólem głowy.
– No ty chyba kpisz?!
– Nie, jak dojechaliśmy w nocy do docelowej i mieliśmy 5 godzin wolnego, to dziadek uparł
się i zabrał mnie do szpitala. Spanikował.
– Tey, nie bądź taki mądry. Mogło ci się coś stać.
– A co to tam…
– Nie denerwuj mnie! Herezje kolego wygłaszacie.
– Kłopoty są tylko ze mną.
Marcin aż przystanął. Przed oczami przewinęła się kolejna projekcja. Serce znów zaczęło
mocniej bić, po skroni spłynęły kropelki chłodnego potu. Oj, w głowie bitwie, rzeczywistość
nie jest aksamitna… Młody dostaje wycisk jakich mało.
– Marcin, złaź z toru!
Ledwo uskoczył. SM42 niemal przejechała mu po zelówkach. Cholera, te stany zawieszenia
kiedyś go zabiją.
– Wszystko gra? – Janek przykucnął nad nim.
– Spoko wodza. Żyje… Auć… – wycedził przez zaciśnięte zęby.
– Czym dzisiaj jeździmy? – zapytał ni z gruszki, ni z pietruszki.
– Byczkiem, tym co w nocy popylałem.
– No to chodź.
Mały anioł stróż… Oczywiście torby nie dostał , pomimo protestów. Przemknęli pomiędzy
odstawionymi wagonami towarowymi i czekającymi na rewizję pudłami ze składów
pośpiesznych. Srebrne nitki były wszędzie. Lokomotywownia przycupnęła z boczku, tak
jakby wcale jej tam nie było. Tajemniczości i uroku dodawał jej gaik, którym była otoczona
ze wszystkich stron. Ot naturalne ogrodzenie broniące wstępu do matecznika panien
stalowych szlaków. Ktoś inny powie, że to stalowe rumaki. Zgoda. Są po prostu piękne, z
błyskiem w oku. Wiosną nikogo nie dziwił bez stojący w szklance z wodą na pulpicie w
kabinie, czy pęczki mięty zwisające z wieszaka za fotelem.
ET22 stał w towarzystwie kilku bzów i lipy, która rozsiewała wokół słodką woń.
Towarzyszył jej wszechobecny rumianek i kilka krzewów dzikiej róży, która także nie
szczędziła zapachu. Janek ponownie usadowił się na buforze lokomotywy, Marcin
powędrował po papierologię i klucze. W bojowym nastroju wszedł do dyspozytora.
– A ty co, po krzakach się obściskujesz, że wyglądasz jak trzy nieszczęścia? – dyspozytor
powitał go z dwuznacznym wywróceniem oczu i brodą opartą na dłoniach.
– Panie kochany, wywaliłem się i tyle.
– To żeś niezłego orła musiał wywinąć, skoro aż spodnie sobie rozdarłeś.
– No ja pier…
– Co ty się tak pieklisz?
– Nic…
– Idź się oporządzić, miast mi tu gromami ciskać.
Lustro w łazience dopełniło obrazu nędzy i rozpaczy. Irokez na głowie, jakieś kawałki traw
we włosach, ręce porozcinane i ta paskudna dziura na kolanie. Uch! Jeszcze tylko brakowało,
żeby z uszu poszła para i gwizd. Spłukał brud z czego tylko się tam dało i wrócił po
makulaturę.
– No, teraz to już nawet możesz się pokazać do ludu. Zaczynasz przypominać człowieka.
– Dzięki… – mruknął pod nosem z miną mordercy.
– No co? Masz wyglądać jak maszynista, nie jak kocmołuch. Trzydzieści lat pracuję na kolei,
więc wiem co mówię. I nie patrz się tak na mnie. Twój nauczyciel nie byłby zadowolony,
gdybyś tak chodził.
– Ok, zrozumiałem.
– Nie burcz. Po prostu jedź i się nie martw.
– Do miłego.
– Fruwaj chłopaku. Zielonej!
O co mu chodzi? Nie wiele myśląc Marcin wrócił w postojowe. Janek w najlepsze oglądał
wózki. Od spodu. No nie…
– Wyłaź!!! – huknął na pół lokomotywowni.
– Zaraz, chce coś sprawdzić!
– Wyłaź, bo nie będzie niespodzianki! – coś trzeba było wymyślić na ad hoc.
– No dobra…
Mały wynurzył się spod akumulatora. Jakimś cudem nie upaćkał się w smarach. Fenomen.
Chociaż przy jego posturze było to całkiem możliwe.
– Nie rób mi takich numerów.
– Czemu?
– Jeszcze co ci się stanie i będę miał wyrzuty sumienia, że nie upilnowałem.
– Daj klucze, lokomotywę otworzę!
To stwierdzenie zbiło Marcina z pantałyku. Co za dziecko… Cały czas musiał się pilnować,
bo wspomnienia płynęły wartkim strumieniem, a zaspać na służbie to tak trochę kiepsko.
Odrzucił natrętne myśli w kąt umysłu. Stała i niezmienna procedura odpalania, podstawiania
pod wagony i defilada z warkoczem na haku wprost w perony. Rewidenci nie dziwili się
obecności Janka. Tu go chyba każdy znał, przynajmniej ze starszego pokolenia. Ale im dalej
w las, tym więcej drzew i możliwości wywrotki.
Służba nie była aż taka straszna, ot zabrać nocnego pośpiecha, ujechać te 5 godzin po szlaku
gdzie prędkość wygląda jak poobiednia czkawka i nie ma się gdzie za bardzo rozpędzić,
oddać skład pod opiekę spalinowej SP45 (nie wszędzie dotarły druty wraz ze wszystkimi
„dobrodziejstwami” trakcji elektrycznej), odsapnąć te półtorej godzinki i na abarot z drugim
jemu podobnym nocnym. Aby tylko gwoździa nie przybić do pulpitu. Obecność Janka
gwarantowała, że będzie druga para oczu do obserwacji szlaku, aż chłopiec nie przyśnie.
Zawsze to jakoś raźniej…
Skład rozbujał się do swojej rozkładowej prędkości, „trzeciej podświetlnej bykowej” równej
80 km/h. Noc zapanowała nad światem, spomiędzy chmur przebijały się gwiazdy, księżyc
zdawał się drzemać w puchowej pierzynie. Pola, lasy… Szlak wił się pomiędzy pagórkami,
czasem mignął zając, czasem błysnęły oczy nocnych łowców. Drzewa przybierały bajeczne
kształty, obłoki przypominały stado puchatych owiec pasących się na granatowej trawce.
Janek oparł się o pulpit siedząc na lewej stronie. Śledził wszystko, migające słupy, sygnały
podawane na semaforach, wskaźniki stojące przytorze. Mimo tak późnej pory nie wykazywał
żadnych oznak zmęczenia.
– Niedźwiedziu, nie chcesz spać?
– Nie.
– Każdy normalny dzieciak w twoim wieku śpi o tej porze.
– Przywykłem. Jak nie chcesz dostać w skórę, to się pilnujesz, prawda?
– Często tak masz?
– Od czasu jak mama wyjechała… Będzie z jakieś 2 miesiące.
– A jakaś ciocia, wujek?
– Do dziadka zawsze uciekałem, ale teraz już nie mam do kogo…
Zapanowało milczenie. ET22 raźno szumiał wentylatorami, czas od czasu odezwała się
sprężarka, koła wyśpiewywały swoją pieśń na stykach szyn. Muzyka. W najczystszej postaci.
Zamiast ludzi, gadała maszyna. Wyjechali na równinę. W oddali mignęła jakaś postać. Tym
razem miał złe przeczucia.
– No niech cię diabli!
W ruch poszła wajcha od syren. Przeciągłe „baczność!” rozdarło ciszę. Maszynista
ponownie zobaczył uniesioną rękę.
– Szczeźnij siło nieczysta! Tfu!
Ale ta ani myślała.
Pociąg zaczął gwałtownie hamować. To co zobaczyli chwilę później, wprawiło w osłupienie
obydwu. Bardzo blisko skrajni stały dwie kobiety. Pierwsza z nich w długiej sukience, z
szalem na głowie, podtrzymywała drugą, która wyglądała na bardzo słabą. Na jej licu na
moment zagościł delikatny uśmiech… Skład wyhamował z całym impetem. Ledwo to się
stało, Janek zeskoczył w międzytorze i zaczął biec wzdłuż pociągu. Nie wiele myśląc, Marcin
opuścił pantografy, lokomotywę pozostawił zahamowaną. Pies że mogą być kłopoty. Wyleciał
jak pocisk.
– Janek, stój!!!
– Mamo!!!
– Janek! Wracaj!!!
Przy końcu pociągu złapał małego uciekiniera. Ten próbował się wyrwać, wył, gryzł, kopał.
Wreszcie chłopiec wylądował pod pachą maszynisty. Ciekawscy pasażerowie wyglądali
z okien, nie mogąc się nadziwić tej sytuacji. Przy lokomotywie czekał kierownik, starszy już
człowiek.
– Co tu się dzieje? Schodzisz z maszyny i co? – wściekły piorunował wzrokiem Marcina.
– Sytuacja kryzysowa. – wskazał na zapłakane dziecko.
– Janek, na Boga! Co ty tu robisz?
– Długo gadać. Zatrzymanie zgłoszone?
– Tak. Skoro nic się nie stało, jedziemy dalej. Może ja małego zabiorę do służbowego?
– Dam sobie radę. Odpalę maszynę i tyle. Zaraz i tak będę się od was odczepiał.
Łupnęły drzwi w wagonie, trzasnęły te od lokomotywy. Mały skulił się w koncie kabiny
i cichutko łkał. Marcin starał się opanować, przełączniki tylko śmigały pod jego palcami.
Byle szybciej. Wreszcie popełnił przewód główny hamulca, można było ruszać. W przestrzeń
poszło dosłownie i w przenośni basowe „muuuuu!” i pociąg ponownie rozpoczął swój bieg.
Chłopiec ani myślał wyjść z zakurzonego kąta. Nie pomagały prośby ani groźby. Stary numer,
nie wychylać się, bo można dostać.
Wreszcie ET22 wyhamował w postojowych z cichutkim piskiem klocków na dwunastu
obręczach. Godzina jakaś bezbożna, druga w nocy…
– Co jest pieronie… – odezwał się zaspany głos w telefonie po drugiej stronie.
– Sytuacja podbramkowa, wybacz pobudkę.
– Gadaj.
– Mam kilkuletniego pomocnika.
– Coś ty powiedział?! – podniesiony głos dał do zrozumienia, że się obudziła.
– Pokiereszowany wnuk mojego nauczyciela fachu. Normalnie jakby skórę zdjął, tylko że mu
się nieco życie pokomplikowało… – i tu wyłuszczył w czym rzecz.
– Baranie, dopiero teraz mi o tym mówisz? Co ty, do kicia chcesz iść?! Posądza cię
o porwanie!
– Przecież wiem, że nikt w domu na niego nie czeka. Nie widziałaś jego oczu… Niech to
licho…
– Nie wzdychaj. O której będziesz z powrotem?
– Nooo… Tak na dziewiątą rano się zamelduję z pociągiem.
– Dobra. To małemu zapewnij koc, herbatkę i jakąś bajkę na dobranoc. I jak najszybciej
załatw kontakt do jego matki. Zrozumiano? – wyrzuciła z prędkością godną karabinu
maszynowego.
– Ta jest, pani naczelnik!
– No, to miłych manewrów i wracaj cały.
– Dzięki…
Wrócił na lokomotywę. Janek dalej siedział, próbując wtopić się w ścianę. Podniósł
zapuchnięte oczy na widok wyciągniętej ręki. Nie był pewien co zrobić. Wreszcie wstał
z podłogi i podszedł do Marcina. Ten go najzwyczajniej objął, usiadł na fotelu i przytulił. Po
prostu zrobił to, czego sam kiedyś najbardziej pragnął. Chłopiec cichutko łkał, chciał do
mamy. Brakowało mu jej strasznie. Ciepło ramion powoli go uspokajało, wyciszało. Wreszcie
zasnął jak kamień.
W szyby zaczął bębnić deszcz. Pod wpływem nagłego chłodu, blachy stygły z cichym
trzaskiem. W kabinie zrobiło się bardzo przytulnie. Przyciszone radio za mocno nie mąciło
ciszy. Tylko się okryć i spać… W postojowych zawsze panuje spokój.
Na wschodzie zamajaczył róż przybywającego dnia. Trzeba było wstać, uruchomić
elektrowóz i rozpocząć manewry. W fotelu pomocnika Janek śnił słodko, mimo że pozycja nie
była najwygodniejsza. Najmniejszego wrażenie nie zrobił na nim rozruch sprężarki. Wreszcie
nastawnia dała nakaz rozpoczęcia manewrów. Zmiana trakcji ze spalinowej na elektryczną.
Zapowiadał się szary dzień, woda lała się z nieba wiadrami. Wreszcie próba hamulca i odjazd.
Marcin błogosławił aurę, zapanował jakiś względny spokój na szlaku. W taką porę nikt bez
potrzeby nie wynurza nosa z domu.
Pośpieszny został przyprowadzony do stacji docelowej o czasie. Na peronie czekała „straż
ogniowa”, stała z wielkim pomarańczowym parasolem i uśmiechała się wesoło. Krótki gest
maszynisty i jak tylko lokomotywa wyhamowała przy niej, weszła do środka.
– Się masz złociutki… – przywitała się cichutko, widząc śpiącego „pomocnika”.
– Ano tak jak widzisz. Klapnij na moim miejscu, na depo trzeba zjechać, głupio żebym ja
siedział, a ty stała.
Manewrowy rozpiął sprzęgi powietrzne, wskazówki manometrów potwierdziły to
nieznacznym drgnięciem. Karzełek (o wdzięcznym skrócie „Tm7”), który przycupnął z
prawej strony toru, podał mleczno-biały sygnał Ms2 – jazda manewrowa dozwolona. Poszedł
syk powietrza z wyluzowanego hamulca dodatkowego i maszyna ruszyła delikatnie, koło za
kołem, oś za osią. Tak aż do postojowych, w tor co sąsiadował z bzem i lipą.
– Co raz lepiej ci to idzie…
– Dziękuję, panie mechaniku! – puściła łobuzersko oko.
– Dzień dobry… – Janek momentalnie się obudził na widok człowieka za nastawnikiem, tym
bardziej, że nie był to Marcin, który przez ostatnie kilka minut próbował go obudzić.
– Się masz mistrzuniu! Jola jestem.
– Eeeee… Majster, powiesz mi kto to?
– A nie widać? – spąsowiał jak begonia.
Elektrowóz zatrząsł się od salwy śmiechu. Wreszcie wygasili maszynę, zdali papiery
i skierowali się w kierunku osiedla. Cała trójka wyglądała dość osobliwie, zważywszy na
wiek pary trzymającej za ręce chłopca…
Kilka godzin później poszli do domu Janka. Raz, żeby nie dostał lania od ojca, dwa –
dokonać małego rekonesansu. Im było bliżej, tym bardziej chłopiec próbował zapierać się
i wymyślać kolejne powody, byleby nie wracać. Wreszcie dał się przekonać. Drzwi do
mieszkania były otwarte, nikt nawet nie pomyślał o zamknięciu ich na klucz. W środku zastali
całkiem solidny chaos. Kiedyś panował tu porządek, wyposażenie było niczego sobie, trochę
książek , rośliny na parapecie… Oj, ktoś tu się najwyraźniej momentalnie stoczył. Butelki,
puszki i licho wie co jeszcze, walało się po podłodze. Ktoś nagrał kilka wiadomości na
sekretarkę. W miarę odsłuchiwania kolejnych cała trójka bladła. Najpierw ktoś z niemieckiej
policji poinformował łamaną polszczyzną o wypadku drogowym, który miał miejsce ostatniej
nocy. Następne były już z Polski. Drogówka, potem szpital, znowu policja. Nie było na co
czekać. Zabrali dokumenty i popędzili na dworzec. Na stole w kuchni pozostawili tylko
kartkę z krótką notką. Może przeczyta, jeśli będzie w miarę trzeźwy.
Pociąg kolebał się niemiłosiernie długo. Janek wciąż płakał Marcinowi w rękaw. Próbował
być dzielny, ale tym razem nie wychodziło mu to już tak doskonale. Nie chciał jeść, ani pić.
Nerwy udzielały się wszystkim. Po drodze Jola wykonała kilka telefonów. Wróciwszy do
przedziału rzuciła większemu mężczyźnie tylko spojrzenie: „będzie cholernie trudno”.
Gród Gryfa powitał ich ulewnym deszczem. Znaleźli szpital, znaleźli OIOM. Sterylnie
czysty oddział onieśmielał, sam w sobie budził nieokreślony niepokój. Lekarze o nic nie
pytali. Po prostu dali chłopcu ubranie ochronne i wpuścili do sali. Wszyscy wiedzieli po co…
U wezgłowia stały dwie postacie i rozprawiały o czymś między sobą. Były do siebie bardzo
podobne. Starsza – Noc, miała na sobie granatową sukienkę i srebrny szal, który teraz oplatał
jej ramiona. Młodsza – Śmierć, przyodziała się w elegancką suknię barwy nocnego nieba,
a srebrna gwiazda delikatnie pobłyskiwała w jej włosach. Ci, co je widzieli, milczeli.
Opiekunki… Ciszę przerywał tylko szloch Jaśka i pisk aparatury monitorującej parametry
życiowe. Do dwóch postaci dołączyła trzecia. Dla jednych była to tylko chwila, dla drugich
cała wieczność. Noc złożyła delikatny pocałunek na czole malca, Śmierć położyła rękę na
ramieniu i coś szepnęła do ucha. Trzecia z nich ucałowała zapłakane liczko, tuląc do siebie
małego człowieka. Popłynęły słowa pociechy i prośby. Dotarły one do uszu Janka, Marcina
i Joli. Zaraz po tym do sali wbiegł personel medyczny, chłopiec został wyprowadzony na
korytarz. Nikt nie krył łez…
Nie upłynęło wiele wody w Odrze, jak zapadł wyrok sądu i mały trafił do domu dziecka.
Wychowawcy mieli z nim jeden, acz zasadniczy problem. Uciekał. Zawsze w to samo
miejsce. Nic nie pomagało, po prostu wracał tam, gdzie czuł się bezpieczny. Siłą był
sprowadzany do placówki. Tak bardzo tęsknił… Ojcu zostały definitywnie odebrane prawa
rodzicielskie po tym, jak w bardzo ordynarny sposób wyśmiał sąd, gdy ten zaproponował mu
odwyk i terapie, bo „przecież on nie ma żadnego problemu ze sobą”.
Wychowawcy co raz bardziej martwili się o swojego podopiecznego. Mizerniał w oczach.
Znali jego historię, lecz bez jednego, ale bardzo istotnego wydarzenia, jakie miało miejsce na
koziołku oporowym. Janek przez sen wołał najbliższe mu osoby, czasem mruczał coś w stylu
„gdzie byczek?”. Nie pamiętał tego po przebudzeniu. Po nitce do kłębka…
Któregoś dnia młody maszynista dostał wezwanie na „natychmiast”. Dzwonił sam
naczelnik. Ki czort? Okazało się, że czekała na niego jakaś kobieta. Pytała o Janka, a także o
sytuację samego Marcina. Jola miała rację – to będzie cholernie trudne… Ale osiągalne.
Pruszków, A. D. 2013, 20 I
(z poprawkami na miarę rozkazu „O” z Warszawy do Gdańska, 11 VII 2013)

Podobne dokumenty