Kanarek - Bookhunter.pl

Transkrypt

Kanarek - Bookhunter.pl
Kanarek
Chociaż od tamtych zdarzeń minęło wiele lat, to dawne przeżycia prześladują mnie każdego
dnia na nowo. Dzieciństwo wypadło mi bowiem na czas wojny i okupacji, moje oczy widziały
wiele budzących grozę nieszczęść. Przyszedłem na świat 1 września 1927 roku, czyli dokładnie na
12 lat przed wojną. Okres przedwojenny był dla mnie czasem spokojnym i szczęśliwym. Wojna
zabrała tenże spokój, w zamian dostarczyła wiele udręki i strachu. Mieszkaliśmy na obrzeżu
powiatowego miasteczka. Nasz dom stał prawie na końcu świata, był to ostatni budynek na cichej i
spokojnej ulicy o nazwie „Leśna”. Za naszym ogrodem zaczynał się już gęsty las. Tatuś był
kolejarzem - zawiadowcą miejscowej stacji kolejowej. Zawód ojca i usytuowanie naszego domu
przyczynią się do naszych wojennych perypetii. Ale na razie życie płynie spokojnym, pokojowym
nurtem.
Wydobywając z pamięci szczegóły czyjejś pięknej twarzy. Przywołuję z pamięci młodą
kobietę, rozpamiętuję jej połyskujące radością duże, zielone oczy, ciemne brwi i gęste, puszyste
czarne włosy. Na jej ustach zawsze iskrzył się serdeczny, ciepły uśmiech. Gdy się uśmiechała, to na
policzkach ukazywały się dwa zabawne dołeczki. Nawet teraz moje myśli wędrują wokół jej bardzo
zgrabnej, kobiecej sylwetki. Są to wspomnienia o pani Elizie, naszej sąsiadce z naprzeciwka. Pani
Eliza była bardzo piękną, dystyngowaną damą, która każdego lata obdarowywała mnie słoiczkami
malin, leśnymi jagodami, a w innych porach roku dawała mi mleczną czekoladą albo kolorowe
landrynki. Gdy miałem cztery lata, to powiedziałem mamusi, że kiedy się ożenię, to moja żona
będzie tak samo ładna i dobra jak pani Eliza. Mamusia powtórzyła te słowa sąsiadce i od tego czasu
stałem się jej prawdziwym ulubieńcem. Z wczasów nad morzem pani sąsiadka przywiozła mi
marynarską czapkę z błyszczącą kotwicą i napisem „Gdynia”. Natomiast z zimowego wypoczynku
w górach, moja przybrana ciocia, podarowała mi góralski kapelusik i małą ciupagę. Wiadomo było,
że pani Eliza przeżyła wielką tragedię. Śmierć zabrała jej narzeczonego, czy męża, nie miała dzieci.
Stroniła od mężczyzn, żyła samotnie. Nie wiadomo czemu tak się zdarza, że kobiety bardzo piękne
bywają w życiu nieszczęśliwe. Natomiast niewiasty mniej urodziwe zazwyczaj lepiej realizują się w
miłości, bywają one szczęśliwymi matkami i dobrymi żonami.
Mijały lata. Pewnej wiosny pojawiła się wiadomość, pani Eliza ciężko zachorowała.
Sąsiadka trafiła do specjalistycznego szpitala w wojewódzkim mieście. Mamusia odwiedziła ją tam
chyba dwa razy, ale dobrych wieści nie przywiozła. Choroba niszczyła organizm naszej
przyjaciółki, lekarze byli bezradni. Po szpitalu był jeszcze pobyt w jakimś uzdrowisku i chora
wróciła do własnego domu. Codziennie odwiedzałem sąsiadkę, dla której mamusia przekazywała
posiłki. Przynosiłem chorej obiady, mleko od naszej kozy, poza tym dostarczałem owoce, warzywa
i ciasto upieczone przez mamusię. Przyglądałem się jej uważnie i widziałem, że choroba zabrała
naszej sąsiadce nie tylko zdrowie, ale i urodę. Jej oczy wyblakły i zmatowiały, usta popękały, cera
nabrała szarego, ziemistego koloru. Pani Eliza bardzo schudła, ręce jej się trzęsły, a głos stał się
chrapliwy i drżący. Oddech to miała taki, jakby przed chwilą wniosła kowalskie kowadło na
wysoką górę. Rozmawiając ze mną, próbowała się uśmiechać, podziwiała mnie, że tak bardzo
urosłem i zmężniałem. Przypominam sobie wypowiedzenie wtedy przez nią słowa: ” Dopiero teraz
wiem, jak wspaniałe jest zdrowie”. Czy to nie smutne, że większość ludzi musi zachorować, by
zdać sobie sprawę z tego, jak ważne i potrzebne jest zdrowie?
Mówiła:
-Teraz, kiedy już stoję nad grobem, to z sentymentem i nostalgią wspominam czasy, kiedy
byłam w pełni sił. Dopiero obecnie wiem, że Życie i Śmierć są jak dwie siostry, jak dwie strony
tego samego medalu.
Gdy pani Eliza wolniutko spożywała przyniesiony przeze mnie posiłek, to ja rozglądałem się po jej
pokoju. Szczególnie interesował mnie kanarek przywieziony przez nią z uzdrowiskowego miasta.
Uwielbiałem słuchać śpiewu tego ptaka. Stojący na podłodze wysoki, szafkowy zegar
majestatycznym, głośnym tykaniem odmierzał czas, twarze na ścinanych obrazach trwały w jakimś
zamyśleniu, jakby w zadumie nad życiem i przemijaniem czasu. Było najpiękniej jeżeli akurat
wtedy kanarek zdecydował się na świergotanie. Przestrzeń pokoju napełniała się jakąś magią, tamte
chwile jakby przenikały mnie na wylot. Podczas tych kanarkowych koncertów, zdarzało mi się
zapomnieć kim jestem i gdzie się znajduję. Panią Elizę cieszyło to, że tak bardzo pokochałem śpiew
jej ptaka. Pewnego razu pani sąsiadka zrobiła tajemniczą minę i poprosiła, abym się do niej
przybliżył. Szeptem powiedziała, że tej nocy zakończy swoje życie. Potem oznajmiła, abym jutro
rano wszedł do jej domu i zabrał klatkę z kanarkiem. Poza tym oświadczyła mi, że ten kanarek
uratuje nas kiedyś od śmierci. Obwieściła mi szeptem, że wkrótce nadejdą straszne czasy, kiedy to
wszyscy będą balansować na granicy życia i śmierci. Powiedziała, że nasza rodzina przeżyje tylko
dzięki temu, że kanarek nas uratuje. Wróciłem do domu i opowiedziałem wszystko mamusi, która
uznała słowa sąsiadki, za bezsensowne urojenia, spowodowane chorobą. Jednakże matula tknięta
jakimś przeczuciem, wczesnym rankiem następnego dnia odwiedziła dom sąsiadki i okazało się, że
jej pierwsza przepowiednia sprawdziła się - pani Eliza leżała martwa w swoim łóżku. Tatuś rozesłał
telegramy do krewnych i przyjaciół nieboszczki, z informacją o pogrzebie. Myślę teraz o tym z
zażenowaniem, że pierwsze, co wówczas zrobiłem, to przeniosłem kanarka do naszego domu i
umieściłem w swoim pokoju. Rozpacz i żal pojawiły się dopiero potem. Przyszedł oto taki czas,
gdy świat oglądałem przez mgłę swoich łez. Chyba pierwszy raz w życiu popłakałem się z
prawdziwej rozpaczy. Wraz ze śmiercią mojej przybranej cioci, jakby i we mnie coś umarło. Teraz
to wiem, że sąsiadka przelewała na mnie swoją macierzyńską niespłonioną miłość. Jestem pewien,
że nie mając własnych dzieci kochała mnie tak, jak swego syna. Pani Eliza, jak każda kobieta, jak
każdy człowiek miała w sobie potrzebę miłości. Istota ludzka zawsze musi kogoś kochać, komuś
ufać czekać z bijącym sercem na czyjeś czułe słowo. Bez tego nasze życie byłoby obdarte z
wartości i człowieczeństwa. Dane mi było mieć dwoje kochających rodziców, miałem wówczas
dwóch dziadków i dwie babcie, a także kilka cioć i wujków, a jednak najbardziej kochałem naszą
zmarłą sąsiadkę. Jej śmierć pokazała mi jak była bardzo bliska memu dziecięcemu sercu. To
dziwne, bo na cmentarzu nie uroniłem nawet jednej łzy, ale tylko Pan Bóg wie jak bardzo cierpłem.
Wróciłem do domu i ze łzami w oczach czekałem na śpiew mego kanarka, liczyłem, że to on ukoi
moje cierpienie. Tak się jednak nie stało. Ptak milczał jak zaklęty, podskakiwał i spoglądał na mnie
raz jednym oczkiem, raz drugim i ciągle milczał. Dbałem o to, żeby miał czysto w klatce, aby miał
jedzonko i wodę w poidełku. Przemawiałem do niego najczulej jak umiałem, ale ptak był
niewzruszony, nie chciał śpiewać. Tymczasem na otwarcie testamentu zmarłej sąsiadki zaproszono
także mojego tatusia. Okazało się, że pani Eliza zapisała nam ten swój wielki, zabytkowy, szafkowy
zegar i trochę pieniędzy. Zegar stanął w moim pokoju, a za spadkowe pieniądze rodzice zlecili
wykonanie ogrodzenia całej naszej posiadłości, w tym także pięknej kutej bramy i równie okazałej
stalowej furtki. Bardzo cieszył mnie zegar, spadkowy prezent od kochanej sąsiadki, dostojnym
tykaniem i dzwonieniem sprawiał mi radość. Pewnego dnia wsłuchiwałem się w monotonne
zegarowe „tik-tak”. Za oknem wyszło słoneczko i mój śpiewak odezwał się, zaczął śpiewać tak
samo pięknie jak u pani Elizy. Byłem uszczęśliwiony!
Minęło spokojnie kilka miesięcy i spełniła się kolejna przepowiadana zmarłej sąsiadki -wybuchła
wojna! Doczekaliśmy się przeklętych czasów, nastała okupacyjna noc, czarna jak rozpacz i
nieprzenikniona jak wieczna żałoba. Dwie przepowiednie zmarłej spełniły się, nastały cholernie
trudne czasy. Pytałem sam siebie, czy i przepowiednia o tym, że kanarek ocali nam życie, też
miałaby się spełnić? W naszym miasteczku zaczęły się dziać straszne rzeczy. Panami, władcami
absolutnymi stali się Niemcy. Najeźdźcy uważali się za bogów, agresorzy stanowili prawo,
niemieccy faszyści decydowali o życiu i śmierci. Żydów z naszego miasta wywieziono w nieznane,
ich domy przejęli Niemcy i ci, którzy im pokornie służyli, bo byli i tacy, którzy się zniemczyli, ci w
moich oczach upodlili się najbardziej. Wtedy nie wiedziałem, że Żydów, w tym i moich kolegów i
koleżanki, wywieźli okupanci do Auschwitz i tam ich uśmiercili. Krążyły plotki, że kilku młodych
Izraelitów uciekło do lasu i uformowało tam oddział partyzancki, ale nikt nie wiedział, ile było w
tym prawdy. Tatuś jako zawiadowca stacji kolejowej musiał współpracować z okupantem po linii
zawodowej. Z racji pełnionej funkcji wiedział co i kiedy Niemcy wywozili z naszego miasta i
regionu. Przed wojną było w miasteczku muzeum, ale okupanci je zlikwidowali, a wszystkie
eksponaty wywieziono koleją do Rajchu. Sformowano kilka składów towarowych wagonów z
zagrabionymi dobrami. Były tam zarekwirowane rolnikom mleczne krowy, rasowe konie, bryczki,
końska uprząż, samochody, motocykle i rowery, stylowe meble i inne rzeczy, które okupanci uznali
za cenne i przydatne.
A mój kanarek wesoło śpiewał, nie zważając na wojnę i okupacje. Często wypuszczałem go
z klatki. Fruwał wówczas po całym pokoju, przysiadał na górnej półeczce komody, a potem chętnie
wracał do swojego domu - do klatki. W dawnym muzeum i naszej szkole naziści urządzili tylko dla
Niemców szpital sanatory. Do szkoły nikt z nas nie chodził. Wielu ludzi, w tym i moich starszych
kolegów, wywieziono na przymusowe roboty do Niemiec. Zamknięto część sklepów, a w tych,
które zostały brakowało żywności. Wielu ludzi głodowało. Tatuś z mamusią postanowili
zlikwidować przydomowe kwietniki i trawniki, a na ich miejscu zasialiśmy i zasadziliśmy
warzywa, którymi w tych trudnych czasach mieliśmy uzupełnić nasze wyżywienie. Tatuś pracował,
zarabiał pieniądze, dostawaliśmy też kartki na reglamentowane towary. Nie było więc tak źle, inni
mieli gorzej. W 1941 roku wznowiono naukę w szkole, którą ulokowano w dawnym domu kultury.
Nie wiadomo czemu skierowano mnie do czwartej klasy, chociaż czwartą klasę miałem ukończoną
w przedwojennej, polskiej szkole. Teraz uczono nas, że państwo polskie już nie istnieje i nigdy
istnieć nie będzie. Jest za to Generalne Gubernatorstwo, które podzielono na pięć dystryktów:
Warszawski, Radomski, Kielecki, Lubelski i Krakowski. Na dowódcę Gubernatorstwa z siedzibą w
krakowskim zamku, na Wawelu, został powołany doktor Hans Frank. My, polskie dzieci,
musieliśmy uczyć się o wyższości niemieckiej rasy nad innymi narodami i dominacji niemieckiej
kultury nad kulturą polską. Uczyliśmy się o odkrywcy prątków gruźlicy - niemieckim doktorze
Robercie Kochu. Systematycznie i cierpliwie musieliśmy poznawać dokonania i biografie
niemieckich filozofów, fizyków, astronomów, matematyków, chemików i czort wie jeszcze kogo.
Strach towarzyszył każdego dnia dzieciom i dorosłym. Z pokorą trzeba było kłaniać się nisko
niemieckim policjantom i urzędnikom, wszystkim Niemcom, bez względu na ich zawód i status
społeczny. Kiedy latem, 1941 roku, hitlerowcy napadli na Związek Radzicki, a ich armia odnosiła
kolejne zwycięstwa, to poczuli się oni panami świata, a może i wszechświata. Ludzie, jak to ludzie,
jedni widzieli potęgę Trzeciej Rzeszy i wątpili w nasze zwycięstwo, ale byli i tacy, którzy
twierdzili, że „Ruscy” pokonają hitlerowców, a przez to i nam los się odmieni. Byli też tacy, którzy,
szukali sposobności, by walczyć z okupantami, szukali partyzantów, by się do nich przyłączyć.
Polacy, rozmawiając ze sobą, wspominali jak to było kiedyś i jak jest teraz, a ich słowa
przesiąknięte bywały smutkiem i śmiercią. Bywało i tak, że jedno nierozważnie wypowiedziane
zdanie, doprowadzało człowieka do więzienia, a nawet i śmierci. Zgraje tajniaków i szpicli krążyły
w rożnych miejscach, a uszy ich były czujne, wzrok ostry jak brzytwa. Wiadomo było, że
partyzanci nie próżnują. Niemcy bali się wkraczać w leśne ostępy, bo tam właśnie panowali polscy
leśni żołnierze. W mieście partyzanci pojawiali się najczęściej w nocy. Wymierzali karę polskim
kolaborantom, zabijali okupantów zabierając im co się tylko dało. Nadszedł czas, że Niemcy
oberwali pod Stalingradem. Tamten odcinek frontu wymagał pośpiesznych uzupełnień. Jechały
więc na wschód pociągi wypełnione ludźmi, końmi, czołgami, działami, samochodami, saniami,
amunicją, żywnością i Bóg wie czym jeszcze. Jakąż wściekłość agresorów musiało budzić to, że
partyzanci rozkręcali tory, podkładali ładunki wybuchowe i wysadzali niemieckie pociągi z
zaopatrzeniem dla wschodniego frontu. Wrogowie partyzantów nazywali bandytami, a każdego, kto
okazałby bojownikom nawet najmniejszą pomoc, czekała śmierć. Dywersanci musieli
współpracować z polskimi kolejarzami, bo wiedzieli kiedy i którędy jechać będą niemieckie
pociągi. Z tego powodu mój tatuś stał się podejrzany. Czy ojciec pomagał partyzantom, czy nie,
tego nie wiem, ale wiem, że był przesłuchiwany i szantażowany. Został on pobity przez niemiecką
policję, spędził nawet kilkanaście dni w areszcie, ale oprawcy nie znaleźli dowodów, a nawet
poszlak na konspiracyjne działanie mego ojca, także wrócił on do pracy na swoim stanowisku.
Okupanci wiedzieli, że ojciec był dobrym kolejarzem, znał się na swojej robocie, poza tym znał
język niemiecki. Którejś zimowej, mroźnej nocy ktoś zapukał do okien naszego domu. Nasz Ciapek
i psy sąsiadów szczekały bardzo zajadle. Partyzanci przywieźli na saniach do naszego domu
rannego kolegę. Coś tam mówili, że to nasz patriotyczny obowiązek przechować leśnego żołnierza,
a kiedy nastanie wolna Polska to tatuś dostanie za to medal i będzie powód do dumy. Przekonywali,
że Niemcy nie będą robili rewizji u zawiadowcy stacji, który w dużej mierze dla nich pracuje. Nie
było takiej możliwości żeby odmówić. Polscy partyzanci mogli okazać się równie okrutni jak
niemieccy okupanci, gdyby uznano nas za zdrajców ojczyzny. Na strychu mieliśmy jeden mały
pokoik, stało tam łóżko, stolik, szafa i trzy krzesła. Był to pokój gościny, dla kogoś z rodziny czy
znajomych gdy nas odwiedzał i zostawał na noc. Tam właśnie wniesiono rannego bojownika, po
czym jego kompani pospiesznie się ulotnili. Rannym bojownikiem okazał się młody, niebieskooki i
jasnowłosy mężczyzna o imieniu Zygmunt. Moim zadaniem było pośpiesznie napalić w kaflowym
piecu, a na kuchni zagotować wielki gar wody. Rodzice umyli brudnego i zawszonego
nieszczęśnika oraz zmienili mu bandaże na kontuzjowanej nodze. Dostał ubranie tatusia, a jego
odzież spaliłem w piecu. Rana na nodze nie wyglądała dobrze ropiała, wdało się zakażenie, także
potrzebny był lekarz i lekarstwa. Udało się załatwić zaufanego lekarza i kupić potrzebne leki. Nie
było to zadanie łatwe, bo szpicle mogli być wszędzie. Udało się ominąć domniemane i rzeczywiste
pułapki, podleczyliśmy partyzanta, czuł się coraz lepiej. Teraz czekaliśmy tylko na to, żeby pozbyć
się nieproszonego gościa. Zajmując się rannym partyzantem, zaprzyjaźniłem się z nim.
Przynosiłem codziennie panu Zygmuntowi jedzenie i wynosiłem wiadro z odchodami, bo nie było
kanalizacji w naszym domu. Przez większą część dnia leżał on w łóżku, tylko na krótko wstawał i
siadał przy stoliku. Pokazał mi najpierw zdjęcie swojej młodej żony Jadwigi i malutkiej córeczki
Zosi. Potem pozwolił mi pobawić się jego pistoletem, wyjmując wcześniej magazynek z pociskami.
Miał też dwa granaty, których nie pozwolił mi dotykać. Ale co tu mówić, siedzieliśmy w swoim
domu jak na tykającej bombie. Niemieckie, wojskowe samochody często jeździły naszą ulicą, a od
jakiegoś czasu dało się zauważyć samochód z dwoma antenami na dachu. Mówiło się, że jest to
pojazd służący do wykrywania partyzanckich radiostacji. Tatuś znał język niemiecki i któregoś razu
niechcący usłyszał, jak Niemcy rozmawiali o tym, że gdzieś w okolicy funkcjonuje konspiracyjna
radiostacja, która nadaje szyfrowane wiadomości i przyjmuje rozkazy, a radiotelegrafista
przedstawia się jako „Kanarek”. Niemieccy żołnierze domniemywali, że tenże „Kanarek” jest
radiotelegrafistą partyzanckiego oddziału, który wysadza ich pociągi oraz morduje niemieckich
policjantów i żołnierzy. Pewnego dnia żandarmi, do spółki z ukraińskimi pomocnikami, zrobili
obławę na naszą ulicę. Zamknęli ją z dwóch końców i dom, po domu sprawdzali wszystko szukając
śladów partyzantów. Widziałem, jak sąsiadom zastrzelili psa, bo zerwał się z łańcucha i ugryzł
żandarma. Obawialiśmy się, że to już koniec, bo u nas na strychu, pod łóżkiem leży z pistoletem
gotowym do strzału ranny partyzant. Tatuś był w pracy, a ja z mamusią umieraliśmy ze strachu.
Nigdy w życiu tak bardzo się nie bałem, jak wtedy, kiedy dowódca z trzema żołnierzami i czterema
ukraińskimi własowcami weszli na nasze podwórze. Ze strachu posikałem się w spodnie. Z obawy,
aby nie zastrzelono naszego małego psa, wziąłem go na ręce i tak stałem przed domem jak posąg.
Najpierw przeszukano szopę, w której trzymaliśmy drewno i węgiel, sprawdzono też ustęp i taki
prowizoryczny barak nazywany przez nas lamusem. Oficer wszedł do mieszkania i groźnie zapytał
mamusię o kanarka. Rozmawiał przez ukraińskiego tłumacza, który mówił łamaną polszczyzną.
Mamusia powiedziała po niemiecku, że kanarek jest u nas w domu i chętnie go panu oficerowi
pokaże. Otworzyła drzwi do mego pokoju, wtedy zza oknem wyjrzało słoneczko... a mój kanarek
zaczął śpiewać. Śpiewał najgłośniej i najpiękniej jak tylko umiał. Oficer znieruchomiał. Gestem
dłoni nakazał ciszę. Słuchał tego śpiewu z zachwytem i zadumaniem. Kiedy ptaszek zakończył
swój koncert, to oficer roześmiał się głośno i serdecznie. Potem rozbawiony zawołał kilka razy po
niemiecku: Kanarienvogel! Kanarienvogel! Kanarienvogel! Następnie wyciągnął z kieszeni portfel i
pokazał mamusi zdjęcia dwojga swoich dzieci (chłopczyka i dziewczynki). Oznajmił, że każde z
jego dzieci ma w swoim pokoju kanarka. Opowiadał z przejęciem, jak jego dzieciaki sprzeczają się
między sobą czyj kanarek pięknej śpiewa. Po czym uśmiechnął się do mamusi i podał jej rękę
prosząc, aby pozdrowiła swego małżonka - pana zawiadowcę stacji. Nie rewidowano już naszego
domu. Tymczasem domki pozostałych mieszkańców naszej ulicy przeszukano bardzo szczegółowo.
Od piwnicy, po dach sprawdzano wszystko. Wyrzucano odzież z szaf, otwierano kufry i szuflady,
rozpruwano sienniki i odsuwano komody. Sprawdzano nawet zwartość kieszeni. Przeglądano też
stare listy i domowe dokumenty. Kilka osób aresztowano, z których większość wywieziono w
nieznane. Nas ocalił śpiew kanarka!
Leonard Jaworski

Podobne dokumenty