Czytaj całość
Transkrypt
Czytaj całość
Będzie to opowieść o przyjaźni. A także o tropikalnym upale w maju. I jeszcze o grupie Polaków odkrywających ojczyznę Don Kichota. Choć od pewnego czasu przestali myśleć po polsku i przestawili się na „słoneczny” język, zamiast ręki na powitanie całują się dwa razy w policzek i nawet zaczęli zapominać jak napisać „gżegżółka”, to w gruncie rzeczy są tacy sami jak Wy. Każda przygoda ma swój początek- oni dobrnęli już do końca. Ale to tylko nasze rozważania. Tymczasem na jednym z mniej uczęszczanych terminali chopinowskiego lotniska… …..młodzi transportowali swoje bagaże. Jak się okazało pojemność niektórych walizek, toreb, plecaków i innych nośników ubrań i pamiątek z Polski okazała się niewystarczająca. Zaczęły się wielkie poszukiwania wolnej przestrzeni w jakimkolwiek z wcześniej wymienionych obiektów. Buty w walizce, szczoteczka w plecaku, spodnie w torbie koleżanki, a cola (najlepsza na wszelkiego rodzaju dolegliwości) i ptasie mleczko dla Hiszpanów.... ups to właśnie trzeba było dokupić. Jak się okazało za ceny dla milionerów rodem z amerykańskich filmów. Stanowczo nie polecamy lotniskowych sklepów w Polsce. Rozkoszując się ową colą, czekaliśmy niecierpliwie na nasz samolot. Lot bardzo spokojnie upłynął na długich dialogach typu: -Ej, pamiętasz jak się mówiło „miło mi państwa poznać”? -Hm..... zaraz sobie przypomnę...hm...yyyy....no dobra, poddaję się. Proszę pani!!! (jako początkujący poligloci potrzebowaliśmy niewielkiego wsparcia ze strony nauczycielek i w ten sposób wszelkie schodki językowe zostały pokonane) Madryt powitał nas upałem. Szok termiczny był tym większy, że dodatkowo targaliśmy na sobie kurtki, bluzy i chustki. Lotnisko Madrid Barajas pożegnało nas około godziny 17, byśmy mogli przywitać się z naszymi kochanymi Hiszpanami. Nauczycielki Carmen i Mar ubrane w biało czerwone barwy i z pamiątkowymi polskimi kolczykami witały nas tradycyjnie dwoma „cmok, cmok” w policzek . W szkole IES Perez Galdos czekała kolejna miła niespodzianka – wystawa z pobytu w Lublinie. Niespodzianek jeszcze nie koniec! Przybyli nasi przyjaciele. Uścisków, uśmiechów i radości nie dałoby się zliczyć, mimo że powitanie było jeszcze troszkę zdystansowane. Dręczyły nas wątpliwości typu: „zwracać się na pan czy ty?” lub „ej, czy to na pewno mój Hiszpan?”. Nasze obawy okazały się niepotrzebne, ale przecież zamartwianie się to jedna z naszych cech narodowych. Następnie każdy został przetransportowany do swojego nowego hiszpańskiego domu. Tutaj nasze drogi się rozdzieliły, więc nie możemy obiektywnie opowiedzieć jednej wersji wydarzeń. W skrócie wyglądało to zapewne tak: powitanie wszystkich w domu, głęboki oddech i poznanie nowego miejsca, chwila zastanowienia jak powiedzieć „miło mi państwa poznać”, no i na koniec powolne otwieranie walizek, by zawartość nie znalazła się nagle w całym pokoju. Po tych czynnościach spotkaliśmy się wszyscy razem, by zwiedzić okoliczny park i zajrzeć do galerii handlowej La Vaguada. Tak skończył się dzień ...pierwszy? Dzień 1 - czwartek Pobudka rano. W zależności od odległości dzielącej nas od szkoły musieliśmy wstać 5, 10 lub 30 minut wcześniej. Przyzwyczajeni do codziennych śniadań robionych przez nasze mamusie oczekiwaliśmy na kanapeczki, herbatkę lub mleczko, a okazało się że nasze marzenia zostaną spełnione dopiero w szkole. Na początek prezentacja o Madrycie z pięknym podkładem muzycznym. Dostaliśmy plany metra, schematyczne mapy stolicy i plany centrum wraz z zabytkami. Od razu zabraliśmy się do odnajdywania szkoły, domu, parku i centrum handlowego. Wszystko okazało się dużo trudniejsze niż powinno być. Szesnaście różnych linii metra, dziesiątki stacji i tysiące różnych dziwnie brzmiących ulic na jednym centymetrze kwadratowym mapy – tego było po prostu za wiele. Przyszła kolej na upragnione śniadanie. Co prawda musieliśmy poczekać, aż panie w kawiarence przygotują czekoladę (tak piliśmy prawdziwą czekoladę na śniadanie) , a w międzyczasie zwiedziliśmy partnerską szkołę.. Prawdę mówiąc sam budynek nie wzbudził w nas olbrzymiego podziwu, lecz co innego sprawiło, że poczuliśmy się wyjątkowo. Uprzejmość ludzi. Każdy nauczyciel mówił nam „hola!”, a uczniowie nie patrzyli na nas jak na przybyszy z obcej planety, lecz potencjalnych nowych znajomych. Znaleźliśmy wśród nich chłopca mówiącego po polsku (Polak Polaka zawsze znajdzie) i przyszłych „wymieńców”, którzy nie zdecydowali się w tym roku. Wreszcie przyszedł czas na słynne „churros con chocolate”. Ostrzegam: tylko dla wielbicieli za słodkich słodyczy. Po kilku churros (ciastem przypominają nasze gniazdka) i kubeczku czekolady większość potrzebowała szklanki wody. Wszystko zależy od stopnia wytrzymałości, ponieważ jedni poddawali się po dwóch ciasteczkach, a inni z chęcią wcinali ósme. I nareszcie nasze pierwsze wyjście. Dwie przesiadki w metrze i już byliśmy na miejscu. W Puerta del Sol. To jest środek Hiszpanii. Nie żartujemy. To od tego placu liczy się odległości i tutaj świętuje się nadejście Nowego Roku. Zegar, widoczny od razu po wyjściu z metra, wybija 12 sekund, podczas których trzeba zjeść 12 winogron. Na tym placu gromadzą się wszystkie dziwactwa stolicy, czyli ludzie bez głów, czarownice, ludzie z gazety czy też z metalu. Wszystko to oczywiście dla pieniędzy. Puerta del Sol to tylko pierwszy przystanek, na którym robiliśmy zdjęcia z niedźwiadkiem (symbolem Madrytu), fontanną czy też słynnym zegarem. Krótki spacerek wzdłuż uliczek wypełnionych sklepami dla tak zwanych „guiri”(dowcipne określenie Hiszpanów na „blade twarze”, czyli turystów z reszty kontynentu) i znaleźliśmy się na Plaza Mayor, czyli głównym placu stolicy. Tu organizowane są koncerty, wystąpienia i wszelkie imprezy kulturalne. Chwila odpoczynku i pędzimy dalej , tym razem do Plaza de Villa, gdzie znajduje się dawny ratusz. Niestety nie możesz, drogi czytelniku, poczuć tego co my, lecz postaramy Ci się to opisać. Wyobraź sobie pełnię lata w Polsce. Masz już w głowie tę myśl? To dodaj do tego jeszcze 5 stopni Celsjusza, tłok i palmy w środku miasta. Widzisz to? No to właśnie taki krajobraz czekał na nas tam na początku maja! Krótkie spodenki, przewiewne spódnice i bluzki na ramiączkach były dla nas koniecznością. Kontynuujmy naszą wędrówkę uliczkami Madrytu. Przeszliśmy obok niezwykłej, monumentalnej katedry (Catedral de la Almudena). I okazało się, że Hiszpanie uważają ją za najbrzydszą katedrę swojego kraju. To niemożliwe, że taki kolos uchodzi za brzydactwo. Gdy weszliśmy do środka, wprawiła nas w osłupienie. Sklepienia kolebkowe i łukowo – żebrowe (popisujemy się wiedzą z lekcji plastyki) wieńczyły całość dzieła, tym piękniej że były różnokolorowe i niezwykle „żywe”. Naszą kolejną zdobyczą okazał się Pałac Królewski. Cóż, musielibyście to po prostu zobaczyć. Nie wiemy jak opisać przepych komnat wykonanych z jedwabiu, alabastrów z każdego zakątka Hiszpanii, w których znajdowały się żyrandole z mechanizmami poruszającymi każdą diamentową kropelką lub zegary ciągnięte przez miedziane słonie, poruszające trąbami i uszami. To po prostu trzeba zobaczyć! Jako że w Madrycie dzień kończy się przeciętnie 5 godzin później niż u nas, musieliśmy zajrzeć do parku. W przerwie między katedrą a pałacem urzędowaliśmy w parku z egipską świątynią Templo del Debod (z którego rozpościerał się widok na całą panoramę stolicy). I tak skończył się dzień pierwszy. Dzień 2 - piątek Zaczęliśmy od warsztatu wachlarzy. Nieprawdopodobne, jak mało Polaków ma do tego talent... (oczywiście my nie zaliczamy się do tej grupy). Mar (nauczycielka) opowiedziała całej grupie o języku tego niewinnie wyglądającego przedmiotu. Jak się okazało w czasach dworskich mogły one wyrazić miłość, zainteresowanie, zaakceptować lub odrzucić oświadczyny i poopowiadać nieco plotek. Zachwyceni możliwościami, jakie dawał nam wachlarz całe przedpołudnie spędziliśmy na zastanawianiu się czy kochamy się nawzajem i odpowiadaniu „tak” lub „nie”, ponieważ te trzy znaki były najprostsze do wykonania. Lecz zanim zaczęliśmy rozmawiać musieliśmy te wachlarze pomalować. Dostaliśmy białe, materiałowe podkłady, cztery kolory farby, pędzle i do dzieła! No, czy to były dzieła można by się sprzeczać, ale niewątpliwie powstały zainspirowane naszymi odczuciami z minionych dni. Co oznacza, że wszystkie były żywe, barwne i niezwykle wesołe. Hiszpanie oczywiście pochwalili owoc naszej pracy, mówiąc, że możemy zacząć robić to zawodowo, lecz chyba nikt z nas nie skusi się na taki zawód (po pierwsze: trzeba mieć talent, po drugie: cierpliwość, bardzo wiele cierpliwości). Po warsztatach znowu wyszliśmy, by podbijać słoneczną stolicę. Tym razem przewodniczki zaprowadziły nas do znanego na całym świecie Museo del Prado. Jeżeli o nim nie słyszeliście, nie przyznawajcie się waszym nauczycielkom od plastyki. Dlaczego od plastyki? Bo to właśnie tam można zobaczyć dzieła Velazqueza, Bosha, Rubensa, Goya czy Caravaggiego. Nie są to reprodukcje 2cmx2cm w szkolnym podręczniku. To były oryginały, które osiągały czasem wymiary 2mx3m. Mniej zainteresowani sztuką musieli troszeczkę pocierpieć, lecz dla niektórych była to niezwykła wyprawa do świata mody dworskiej czasów Velazqueza, do najmroczniejszych zakątków umysłu Goya i zagmatwanych wizji naszego świata przedstawionego przez Bosha. Kończąc typowo turystyczne zwiedzanie Madrytu udaliśmy się do parku – słynnego Retiro. Tam mieliśmy okazję zakosztować wypoczynku na hiszpańskiej zielonej trawce, która już zaczynała być żółta (przypominamy, że były to początki maja). Powracając do domu, po upojnym leniuchowaniu w Retiro, mieliśmy siły obejrzeć znane Cibeles i puerta de Alcala. Po rozstaniu się z nauczycielkami sami musieliśmy zorganizować popołudnie/wieczór, więc...po raz kolejny udaliśmy się do parku. I tak spokojnie skończył się dzień drugi. Dzień 3 – sobota -wycieczka do Toledo, w której nie uczestniczyłam, bo byłam na pierwszej komunii świętej Dzień 4 – niedziela Niedziela to dzień, który przeżywaliśmy z naszymi rodzinami. Jedni wyjeżdżali do Segovii, by zaczerpnąć trochę świeżego powietrza, inni zostawali w Madrycie, by całkowicie poznać upalną stolicę, jeszcze inni spędzali czas w wesołym miasteczku na miarę Disneylandu. Nie możemy opowiedzieć jednej zgodnej relacji z tego dnia, ale zapewniamy, że każdy bawił się świetnie. Dzień 5 – poniedziałek Znowu razem! To miłe uczucie, gdy po całym dniu myślenia po hiszpańsku, nagle wracamy do polskiego „szczszszszczrzsz” - tak nasze rozmowy rozumieli Hiszpanie. Żar lał się z nieba, a my wybieraliśmy się na podbicie Alcala de Henares, czyli uroczego miasteczka Miguela Cervantesa. Spotkaliśmy się z naszym przewodnikiem i czekała nas kolejna przyjemna niespodzianka: dostaliśmy mini przewodniki po hiszpańsku i po polsku. Wycieczkę zaczęliśmy od jednego z najstarszych uniwersytetów Hiszpanii. To w nim przyznawane są prestiżowe nagrody Cervantesa (taki hiszpański Nobel w dziedzinie literatury). Największym zaskoczeniem tego dnia okazała się wiadomość, że właśnie tę nagrodę dostał dziadek jednej z Hiszpanek! Plakat z jego wizerunkiem można zobaczyć na jednej z głównych uliczek miasteczka, a wiersze przeczytać w jednej z niezliczonych publikacji. Uniwersytet to nie tylko nagroda Cervantesa. Odwiedziliśmy salę, w której byli egzaminowani studenci (a trwało to trzy dni), a także bramy, którymi tę salę opuszczali. Gdy zdałeś, czekała na ciebie otwarta brama glorii, a gdy podwinęła ci się noga, zasłużyłeś na przejście bramą osłów. Dla nas otworzono Bramę Glorii!