darmowa publikacja

Transkrypt

darmowa publikacja
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.
Wydanie elektroniczne
WIL​BUR SMITH
Światowej sławy pisarz afrykański piszący po angielsku. Urodził się w byłej Rodezji. Debiutował
w 1964 roku po​wie​ścią Gdy po​lu​je lew. Była to pierwsza pozycja z jego najbardziej popularnej sagi
historyczno-przygodowej opisującej dzieje rodziny Courtneyów, w której skład weszły m.in.
Odgłos gromu, Płonący brzeg, Władza miecza, Mon​sun, Triumf słońca oraz As​se​gai. Pełny
dorobek Smitha obejmuje 34 powieści, w tym dwie najnowsze, Piekło na morzu i Vicious Circle .
Po jego prozę chętnie sięgają twórcy filmowi. Na duży ekran przeniesiono Kopalnię złota,
Zakrzyczeć diabła i Na​jem​ni​ków. Na podstawie kilku innych tytułów, m.in. Płonącego brzegu,
Wła​dzy mie​cza, Boga Nilu i Siód​me​go pa​pi​ru​sa, po​wsta​ły mi​ni​se​ria​le te​le​wi​z yj​ne.
Smith jest miłośnikiem dzikiej przyrody; pasjonuje się współczesną historią Afryki, co znajduje
odzwierciedlenie w jego twórczości literackiej. Sporo podróżuje, zwykle w okresie zimowym.
Miesz​ka w Wiel​kiej Bry​ta​nii, Szwaj​ca​rii i w Re​pu​bli​ce Po​łu​dnio​wej Afry​ki.
www.wil​bur​smi​th​bo​oks.com
Tego au​to​ra
ZA​KRZY​CZEĆ DIA​B ŁA
NA​J EM​NI​CY
PTAK SŁOŃ​CA
OKO TY​GRY​SA
ŁOW​CY DIA​M EN​TÓW
OKRUT​NA SPRA​WIE​DLI​WOŚĆ
KO​PAL​NIA ZŁO​TA
STRA​CEŃ​CY
PIEŚŃ SŁO​NIA
GNIEW OCE​ANU
ORZEŁ NA NIE​B IE
Héc​tor Cross
PIE​KŁO NA MO​RZU
OKRUT​NY KRĄG
Saga Co​urt​ney​ó w
DRA​PIEŻ​NE PTA​KI
MON​SUN
BŁĘ​KIT​NY HO​RY​ZONT
TRIUMF SŁOŃ​CA
AS​SE​GAI
*
GDY PO​LU​J E LEW
OD​GŁOS GRO​M U
UPA​DEK WRÓ​B LA
*
PŁO​NĄ​CY BRZEG
WŁA​DZA MIE​CZA
PŁO​M IE​NIE GNIE​WU
OSTAT​NIE PO​LO​WA​NIE
ZŁO​TY LIS
Saga Bal​lan​ty​ne’ów
LOT SO​KO​ŁA
PO​SZU​KI​WA​CZE PRZY​GÓD
PŁACZ ANIO​ŁÓW
LAM​PART PO​LU​J E W CIEM​NO​ŚCI
Saga egip​s ka
BÓG NILU
CZA​ROW​NIK
ZE​M STA NILU
TA​ITA I KRÓ​LO​WA SMUT​KU
SIÓD​M Y PA​PI​RUS
Ty​tuł ory​g i​na​łu:
THE AN​GELS WEEP
Co​py​ri​g ht © Wil​bur Smith 1982
All ri​g hts re​s e​rved
The mo​ral ri​g hts of the au​thor have been as​s er​ted
First pu​bli​s hed in 1982 by Wil​liam He​ine​mann Ltd., Lon​don
Po​lish edi​tion co​py​ri​g ht © Wy​daw​nic​two Al​ba​tros A. Ku​ry​ło​wicz 2005
Po​lish trans​la​tion co​py​ri​g ht © Ma​ria Frąc & Ce​za​ry Frąc 2005
Re​dak​cja: Lu​cy​na Le​wan​dow​s ka
Ilu​s tra​cja na okład​ce: lit​tle​wor​my/Shut​ter​s tock
Pro​jekt gra​ficz​ny okład​k i: An​drzej Ku​ry​ło​wicz
ISBN 978-83-7885-151-6
Wydawca
WYDAWNICTWO ALBATROS A. KURYŁOWICZ
Hlonda 2a/25, 02-972 Warszawa
www.wydawnictwoalbatros.com
Niniejszy produkt jest objęty ochroną prawa autorskiego. Uzyskany dostęp upoważnia wyłącznie do prywatnego użytku osobę,
która wykupiła prawo dostępu. Wydawca informuje, że publiczne udostępnianie osobom trzecim, nieokreślonym adresatom lub
w jakikolwiek inny sposób upowszechnianie, kopiowanie oraz przetwarzanie w technikach cyfrowych lub podobnych – jest
nielegalne i podlega właściwym sankcjom.
Skład wersji elektronicznej:
Virtualo Sp. z o.o.
Spis treści
O autorze
Tego autora
Dedykacja
Motto
CZĘŚĆ PIERWSZA
CZĘŚĆ DRUGA 1977
Przypisy
Wszystkie rozdziały dostępne w pełnej wersji książki.
Książ​kę tę de​dy​ku​ję Mo​khi​ni​so,
uko​cha​nej żo​nie, klej​no​to​wi mo​je​go ży​cia,
któ​rej je​stem ogrom​nie wdzięcz​ny
za wszyst​kie cu​dow​ne lata na​sze​go mał​ż eń​stwa
Lecz czło​wiek, dum​ny po​tę​gą na chwi​lę mu daną,
a swo​jej szkla​nej nie​po​mny kru​cho​ści,
jak mał​pa w gnie​wie, przed wy​so​kim nie​bem,
tak dziw​ne stroi wy​bry​ki i susy,
że łzy bo​le​ści są​czy chór anio​łów.
Wil​liam Szek​spir Miar​ka za miar​kę
(w tłum. Le​ona Ulri​cha)
CZĘŚĆ PIERWSZA
Trzej
jeźdźcy wyłonili się z lasu. Jechali z zapałem, którego nie ostudziły nużące tygodnie
nie​ustan​nych po​szu​ki​wań.
Ściągnęli wodze i stanęli strzemię w strzemię, patrząc na kolejną płytką dolinę. Puszyste
bladoróżowe kity zimowej trawy chwiały się i tańczyły w lekkich podmuchach. Wydawało się, że
sta​do an​ty​lop sza​blo​ro​gich na dnie do​li​ny bro​dzi po brzu​chy w wi​ru​ją​cej ró​ż o​wej mgle.
W stadzie był jeden byk, wysoki w kłębie może na czternaście dłoni. Atłasowy grzbiet miał
czarny jak futro pantery, ale brzuch i zawiłe wzory na pysku opalizowały bielą macicy perłowej.
Wielkie karbowane rogi, zakrzywione jak szabla Saladyna, niemal dotykały zadu, a kark wyginał
się w dumny łuk jak u arabskiego ogiera czystej krwi. Dawno temu wytępiona na południowych
równinach, ta najszlachetniejsza z afrykańskich antylop stała się dla Ralpha Ballantyne’a
sym​bo​lem dzi​kiej, pięk​nej kra​iny le​ż ą​cej mię​dzy Lim​po​po i sze​ro​ką zie​lo​ną Za​mbe​z i.
Wspaniały czarny byk wyniośle popatrzył na jeźdźców, parsknął i buńczucznie potrząsnął głową.
Gęsta ciemna grzywa falowała, ostre kopyta grzechotały na skalistym gruncie, gdy na czele
czekoladowych samic galopował na przeciwległe zbocze. Mężczyźni obserwujący zwierzęta
mil​cze​li, ocza​ro​wa​ni ich pięk​nem i ma​je​sta​tem.
Ralph Bal​lan​ty​ne pierw​szy wy​z wo​lił się spod tego uro​ku. Od​wró​cił się w sio​dle w stro​nę ojca.
– I co, tato, po​z na​jesz ja​kieś cha​rak​te​ry​stycz​ne ele​men​ty kra​jo​bra​z u?
– Upłynęło ponad trzydzieści lat… – Zouga Ballantyne w skupieniu zmarszczył brwi –
trzydzieści lat, a mnie wtedy nękała malaria. – Zwrócił się do trzeciego jeźdźca, małego
pomarszczonego Hotentota, który od tamtych dawnych czasów był jego towarzyszem i służącym. –
Przy​po​mi​nasz so​bie to miej​sce, Ja​nie?
Hotentot ściągnął z głowy wyświechtaną wojskową czapkę i przygładził maleńkie kępki
śnież​no​bia​łych wło​sów.
– Może…
Ralph prze​rwał mu opry​skli​wie:
– Może to wszyst​ko było tyl​ko go​rącz​ko​wy​mi ma​ja​ka​mi.
Gniew wyostrzył przystojne rysy ojca i zaróżowił białą jak porcelana bliznę na policzku. Jan
Cheroot wyszczerzył zęby w radosnym oczekiwaniu; obserwowanie tych dwóch stanowiło lepszą
roz​ryw​kę niż przy​glą​da​nie się wal​kom ko​gu​tów.
– Niech to szlag, chłopcze – burknął Zouga. – Może wrócisz do wozów i dotrzymasz
towarzystwa kobietom? – Wyciągnął z kieszeni cienki złoty łańcuszek i pomachał nim synowi przed
no​sem. – Wi​dzisz? Oto do​wód.
Na łańcuszku wisiał niewielki pęk kluczy i inne drobiazgi – złota pieczęć, figurka świętego
Krzysztofa, gilotynka do cygar oraz nieregularna bryłka kwarcu wielkości dojrzałego winogrona.
Brył​ka była po​ż ył​ko​wa​na jak pięk​ny nie​bie​ski mar​mur, a w środ​ku lśnił ka​wa​łek me​ta​lu.
– Czer​wo​ne zło​to – rzekł Zo​uga. – Doj​rza​łe i go​to​we do zbio​ru!
Ralph uśmiechnął się arogancko i wyzywająco. Był już znudzony tygodniami włóczęgi
i bez​owoc​nych po​szu​ki​wań.
– Zawsze podejrzewałem, że zwędziłeś to z kramu jakiegoś handlarza podczas Wielkiej Parady
w Kapsz​ta​dzie i że jest to zło​to głup​ców.
Blizna na policzku Zougi przybrała intensywnie czerwoną barwę. Ralph zaśmiał się i poklepał
ojca po ra​mie​niu.
– Och, tato, gdybym naprawdę tak uważał, czy traciłbym tygodnie cennego czasu? Czy
zostawiłbym budowę linii kolejowej i tuziny innych obowiązków? Czy byłbym tutaj, zamiast
pil​no​wać in​te​re​sów w Jo​han​nes​bur​gu albo Kim​ber​ley?
De​li​kat​nie ści​snął ra​mię Zo​ugi, już bez kpią​ce​go uśmie​chu.
– Jest tutaj, obaj to wiemy. Być może w tej chwili stoimy na żyle albo może znajdziemy ją na
na​stęp​nym wzgó​rzu.
Bli​z na Zo​ugi bla​dła po​wo​li, gdy Ralph mó​wił spo​koj​nie:
– Oczywiście sztuka polega na tym, żeby ją odnaleźć. Możemy natknąć się na nią za godzinę
albo szu​kać przez dzie​sięć lat.
Patrząc na ojca i syna, Jan Cheroot poczuł drobne ukłucie rozczarowania. Raz widział, jak
wzięli się za łby, ale zdarzyło się to dawno temu. Ralph, dziś prawie trzydziestoletni, nauczył się
postępować z setkami nieokrzesanych mężczyzn, których zatrudniał w swoim towarzystwie
przewozowym i brygadach budowlanych – radził sobie z nimi za pomocą języka, buta i pięści.
Rosły, twardy i dumny, przypominał bojowego koguta, ale Jan Cheroot podejrzewał, że stary pies
mógłby jeszcze przetrzepać skórę szczeniakowi. Zouga Ballantyne, któremu Matabele nadali imię
Bakela, czyli Pięść, ciągle był szybki i szczupły. Tak, pomyślał z żalem Jan Cheroot, warto byłoby
popatrzeć na starcie tych dwóch, ale może kiedy indziej. Emocje opadły, mężczyźni znowu
rozmawiali cicho i z przejęciem, pochylając się w siodłach ku sobie. Łączyło ich rodzinne
podobieństwo, choć wyglądali nie tyle na ojca i syna, ile na braci. Zouga sprawiał wrażenie zbyt
młodego jak na ojca Ralpha. Skórę miał zdrową i gładką, oczy szybkie i żywe, a nieliczne pasemka
sre​bra w zło​tej bro​dzie moż​na by wy​tłu​ma​czyć wpły​wem ostre​go, afry​kań​skie​go słoń​ca.
– Szkoda, że nie mogłeś określić wysokości słońca. Obserwacje z innych miejsc były takie
dokładne – narzekał Ralph. – Bez kłopotów trafiłem do wszystkich twoich skrytek z kością
sło​nio​wą z tam​te​go roku.
– W tym czasie zaczęły się deszcze. – Zouga pokręcił głową. – Na Boga, ale lało! Nie
widzieliśmy słońca przez tydzień, wszystkie rzeki wezbrały, więc zataczaliśmy kręgi, żeby znaleźć
bród… – Urwał i podniósł wodze w lewej ręce. – Ale opowiadałem ci to setki razy. Szukajmy dalej
– za​pro​po​no​wał ci​cho.
Gdy zjeżdżali z grzbietu w dolinę, Zouga garbił się w siodle, wypatrując na ziemi okruchów
spękanej żyły, albo obracał się powoli, omiatając wzrokiem linię horyzontu. Szukał znajomych
konturów szczytów i niższych garbów ko​pje, rysujących się na tle afrykańskiego nieba, po którym
że​glo​wa​ły do​stoj​nie sre​brzy​ste cu​mu​lu​sy, za​po​wia​da​ją​ce ład​ną po​go​dę.
– Jedynym pewnym punktem orientacyjnym, na którym możemy się opierać, są ruiny Wielkiego
Zim​ba​bwe – po​wie​dział. – Ma​sze​ro​wa​li​śmy przez osiem dni pro​sto na za​chód od ruin.
– Dziewięć dni–poprawił go Jan Cheroot. – Zgubiłeś jeden dzień, gdy umarł Mateusz. Miałeś
gorączkę, pielęgnowałem cię jak dziecko, a poza tym targaliśmy tego przeklętego kamiennego
pta​ka.
– Robiliśmy nie więcej niż dziesięć mil na dzień – oświadczył Zouga. – Osiem dni marszu, nie
wię​cej niż osiem​dzie​siąt mil.
– A Wielkie Zimbabwe leży tam. Prosto na wschód od nas. – Ralph ściągnął wodze, gdy wjechali
na następne pasmo. – To Strażnik. – Wskazał skaliste ko​pje, daleki błękitny pagór w kształcie
przy​cza​jo​ne​go lwa. – Ru​iny leżą tuż za nim, nig​dy nie za​po​mniał​bym tego wi​do​ku.
Dla ojca i syna zrujnowane miasto miało szczególne znaczenie. W obrębie jego masywnych,
wzniesionych z kamienia murów Zouga i Jan Cheroot znaleźli starożytne rzeźby ptaków,
spuściznę dawno wymarłych mieszkańców. Pomimo gorączki i trudów długiej wędrówki znad rzeki
Za​mbe​z i Zo​uga uparł się, żeby za​brać je​den z po​są​gów.
Wiele lat później przyszła kolej na Ralpha. Kierując się zapiskami z dziennika ojca i jego
skrupulatnymi pomiarami wykonanymi za pomocą sekstansu, dotarł do opuszczonej cytadeli.
Złamał królewskie postanowienie, zakazujące wstępu do świętego miejsca, i wywiózł pozostałe
posągi, choć ścigały go graniczne oddziały impi Lobenguli, króla Matabele. Tak więc wszyscy trzej
znali dobrze te niesamowite, nawiedzone ruiny i patrząc na dalekie wzgórza, za którymi leżały,
po​grą​ż y​li się we wspo​mnie​niach.
– Wciąż się zastanawiam, kim byli ludzie, którzy zbudowali Zimbabwe – powiedział w końcu
Ralph. – I co się z nimi stało. – Nie oczekiwał odpowiedzi, w jego głosie pobrzmiewał ton
rozmarzenia. – Czy byli górnikami królowej Saby? A może tutaj leżał biblijny Ofir? Czy zanosili
wy​ko​pa​ne zło​to Sa​lo​mo​no​wi?
– Pewnie nigdy się tego nie dowiemy – stwierdził Zouga, wyrywając się z zadumy. – Wiemy
jednak, że cenili złoto tak jak my. Na dziedzińcu Wielkiego Zimbabwe znalazłem złote blaszki,
koraliki i sztabki, a nie dalej niż parę mil stąd zbadaliśmy z Janem Cherootem stare szyby.
Znaleźliśmy hałdy wydobytej rudy, gotowej do rozdrobnienia. – Zouga zerknął na małego
Ho​ten​to​ta. – Po​z na​jesz tę oko​li​cę?
Ciem​na, skrza​cia twarz Jana Che​ro​ota zmarsz​czy​ła się jak su​szo​na śliw​ka.
– Może z na​stęp​ne​go grzbie​tu – mruk​nął.
Zje​cha​li w do​li​nę, nie​róż​nią​cą się od se​tek in​nych, któ​re prze​mie​rzy​li w cią​gu ubie​głych ty​go​dni.
Ralph wysforował się tuzin kroków przed towarzyszy i okrążał gąszcz dzikiego hebanowca.
Na​gle sta​nął w strze​mio​nach, ze​rwał ka​pe​lusz i po​ma​chał nim nad gło​wą.
– Po​szły! – wrza​snął. – Precz!
Zo​uga do​strzegł błysk ciem​ne​go zło​ta na otwar​tym zbo​czu po dru​giej stro​nie do​li​ny.
– Trzy diabły! – Głos Ralpha zdradzał podniecenie i odrazę. – Janie, zajedź je z lewej! Tato,
za​blo​kuj wy​lot do​li​ny!
Ralph Ballantyne w naturalny sposób przejął dowodzenie, a dwaj starsi mężczyźni natychmiast
podporządkowali się jego rozkazom. Żaden ani przez chwilę nie odczuwał skrupułów na myśl
o zabiciu wspaniałych zwierząt wypłoszonych z hebanowego gąszczu. Ralph posiadał dwieście
wozów, a każdy z nich ciągnęło szesnaście wołów. W należącej do Zougi posiadłości King’s Lynn –
utworzonej z nadań przyznawanych przez Brytyjską Kompanię Południowoafrykańską
ochotnikom, którzy rozgromili impi króla plemienia Matabele – na dziesiątkach tysięcy akrów
pasły się najdorodniejsze krowy z zagarniętych stad Matabele oraz rasowe buhaje z Kolonii
Przy​ląd​ko​wej i sta​rej An​glii.
Ojciec i syn, hodowcy bydła, ponosili ogromne straty powodowane przez stada lwów, które
grasowały na północ od Limpopo i Shashi. Zbyt często słyszeli nocami przerażony ryk swoich
cennych zwierząt, a o świcie znajdowali rozszarpane sztuki. Obaj uważali lwy za szkodniki
naj​gor​sze​go ro​dza​ju i obaj byli uszczę​śli​wie​ni, gdy nada​rzy​ła się oka​z ja roz​pra​wie​nia się z nimi.
Ralph wyszarpnął winchestera ze skórzanego futerału pod lewym kolanem. Zarepetował broń,
zmuszając kasztanowego wałacha do pościgu za wielkimi żółtymi kotami. Samiec pierwszy zniknął
w buszu. Ralphowi mignął tylko prężący się grzbiet i rozkołysany brzuch, gdy zwierz
z nastroszoną ciemną grzywą biegł na swoich ciężkich łapach. Starsza lwica szybko poszła w jego
ślady. Chuda i pokryta bliznami po tysiącach polowań, wyliniała ze starości na łopatkach
i grzbiecie, uciekała podrygującym truchtem. Młodsza, jeszcze ze szczenięcymi cętkami na
kremowozłocistym brzuchu, nieprzywykła do widoku ludzi, była śmielsza i ciekawska jak
wszystkie koty. Odwróciła się na skraju gąszczu, żeby warknąć na ścigającego ją jeźdźca. Jej uszy
przylegały płasko do czaszki, różowy język wysunął się spomiędzy kłów, a sztywne białe wąsy
ster​cza​ły jak kol​ce je​ż o​z wie​rza.
Ralph rzucił wodze na kark wałacha, który zareagował w jednej chwili: stanął w miejscu
i znie​ru​cho​miał na czas strza​łu. Tyl​ko strzy​ż e​nie usza​mi zdra​dza​ło jego pod​nie​ce​nie.
Młody Ballantyne poderwał winchester i wypalił, w chwili gdy kolba dotknęła ramienia. Lwica
stęknęła głośno, kiedy kula weszła przez bark i przebiła się do serca. Podskoczyła wysoko
z przeraźliwym rykiem, upadła i przetoczyła się na grzbiet, drąc krzaki żółtymi pazurami, aż
w koń​cu wy​prę​ż y​ła się w ostat​nich drgaw​kach i uspo​ko​iła w mięk​kich ob​ję​ciach śmier​ci.
Ralph wpro​wa​dził do ko​mo​ry na​stęp​ny na​bój i ze​brał wo​dze. Wa​łach ru​szył z ko​py​ta.
Na prawo od niego Zouga wjeżdżał na zbocze wąwozu, pochylony w siodle. Strzelił w pełnym
galopie, gdy druga lwica wyskoczyła na otwartą przestrzeń. Zmierzała wyciągniętym kłusem ku
głębokiemu, zarośniętemu krzakami wąwozowi. Ralph zobaczył fontannę pyłu pod brzuchem
zwie​rzę​cia.
Za nisko i za bardzo w lewo. Tata się starzeje, pomyślał i ściągnął wodze. Wałach zarył
kopytami w ziemię, ale zanim jeździec zdążył poderwać strzelbę, Zouga oddał drugi strzał. Lwica
upadła i jak żółta kula potoczyła się po skalistym gruncie, trafiona w kark o szerokość dłoni za
uchem.
– Brawo! – Ralph śmiał się z podniecenia. Wbijał pięty w boki wałacha, gdy ramię w ramię
z oj​cem pę​dził w górę sto​ku.
– Gdzie Jan Che​ro​ot? – za​py​tał Zo​uga.
Jak gdyby w odpowiedzi, w lesie po lewej stronie rozbrzmiał huk strzału. Zwrócili konie
w tam​tym kie​run​ku.
– Wi​dzisz go?! – za​wo​łał Ralph.
Wjechali w gęste krzaki, cierniste gałęzie smagały ich po udach. Huknął drugi strzał i zaraz
po​tem roz​legł się wście​kły ryk lwa prze​mie​sza​ny z wrza​ska​mi Jana Che​ro​ota.
– Ma kło​po​ty! – od​krzyk​nął z nie​po​ko​jem Zo​uga, gdy przedar​li się przez chasz​cze.
Na grzbiecie pasma rozciągał się las parkowy, z bujną trawą rosnącą pod wysokimi akacjami
o spłaszczonych koronach. Jan Cheroot był jakieś sto jardów przed nimi. Wykręcał się w siodle,
spoglądając przez ramię. Miał wykrzywioną z przerażenia twarz i wytrzeszczone oczy. W czasie
ucieczki zgubił kapelusz i strzelbę. Smagał swojego wierzchowca po karku i łopatkach, choć
zwie​rzę już pę​dzi​ło dzi​kim, nie​kon​tro​lo​wa​nym cwa​łem.
Lew biegł kilkanaście jardów za nim. Z każdym sprężystym susem zmniejszał odległość tak
szybko, jakby koń i jeździec stali w miejscu. Jego boki, lśniące od krwi, wznosiły się i opadały.
Został trafiony w brzuch, ale rana, zamiast go unieruchomić albo chociaż spowolnić, tylko go
roz​wście​czy​ła. Ni​ski war​kot, któ​ry pły​nął z jego gar​dła, przy​po​mi​nał dud​nie​nie da​le​kiej bu​rzy.
Ralph skręcił, żeby zapewnić sobie dogodny kąt strzału, ale w tej samej chwili wielki kot
skoczył, wyciągnął łapy i rozorał koński zad zakrzywionymi pazurami. W przyciemnionej od potu
skó​rze otwo​rzy​ły się dłu​gie rów​no​le​głe rany, z któ​rych try​snę​ła szkar​łat​na mgieł​ka krwi.
Koń zakwiczał i strzelił zadnimi kopytami. Lew, trafiony w klatkę piersiową, zatoczył się i upadł.
W mgnieniu oka zerwał się i podjął pościg, zabiegając z boku galopującego konia. Mrużąc żółte
śle​pia, szy​ko​wał się do ata​ku.
– Skacz, Janie! – wrzasnął Ralph. Lew był zbyt blisko jeźdźca, żeby ryzykować strzał. – Skacz,
do li​cha!
Wydawało się, że mały Hotentot go nie usłyszał. Sparaliżowany ze strachu, nadal wczepiał się
bez​rad​nie w splą​ta​ną, po​wie​wa​ją​cą grzy​wę.
Lew bez wysiłku wzbił się w powietrze i spadł jak wielki żółty ptak na koński grzbiet,
przyciskając Jana Cheroota swoim masywnym, pokrytym posoką cielskiem. W tej samej chwili
ziemia rozstąpiła się pod koniem, jeźdźcem i lwem – został po nich tylko wirujący słup pyłu. Ralph
ruszył w kierunku miejsca, gdzie zniknęli, słysząc ogłuszający ryk rozwścieczonego zwierzęcia
i prze​ra​ż o​ne krzy​ki Ho​ten​to​ta.
Z winchesterem w ręce wysunął nogi ze strzemion i zeskoczył z siodła, pozwalając, by siła
roz​pę​du pchnę​ła go na skraj głę​bo​kie​go dołu. Na dnie le​ż a​ła plą​ta​ni​na ciał.
– Ten dia​beł mnie za​bi​je! – wrzesz​czał Jan Che​ro​ot.
Znalazł się pod koniem, który skręcił kark podczas upadku i leżał nieruchomo, z wykręconą
gło​wą. Lew darł jego boki i sio​dło, pró​bu​jąc do​się​gnąć czło​wie​ka.
– Nie ru​szaj się! – krzyk​nął Ralph. – Daj mi wy​ce​lo​wać!
Ale lew także go usłyszał. Zostawił konia i z chyżością kota wspinającego się na drzewo ruszył
po pionowej ścianie dołu. Wbijał bladożółte ślepia w człowieka stojącego na krawędzi jamy,
a mu​sku​lar​ne łapy nio​sły go co​raz wy​ż ej.
Ralph opadł na kolano i złożył się do strzału, mierząc w szeroką złotą pierś. Widział
rozdziawioną paszczę, uzbrojoną w kły długie jak męski palec i białe jak wypolerowana kość
słoniowa. Fale ogłuszającego ryku z otwartej gardzieli biły go w twarz. Czuł smród zgniłego mięsa
w lwim od​de​chu, kro​pel​ki go​rą​cej śli​ny bry​z ga​ły mu na po​licz​ki i czo​ło.
Strzelił, pociągnął dźwignię zamka i wypalił drugi raz tak szybko, że odgłosy obu strzałów zlały
się w jeden huk. Lew wygiął się do tyłu, przez długą chwilę wisiał, wczepiony w ścianę dołu,
i wresz​cie ru​nął na mar​twe​go ko​nia.
Na dnie jamy nic się nie poruszało. Cisza była bardziej przejmująca od ryku, który ją
po​prze​dzał.
– Ja​nie, nic ci nie jest? – za​wo​łał Ralph z nie​po​ko​jem.
Nie wi​dział ma​łe​go Ho​ten​to​ta, przy​ci​śnię​te​go przez mar​twe​go ko​nia i lwa.
– Ja​nie, sły​szysz mnie?
Z dołu na​pły​nął głu​chy, gro​bo​wy szept:
– Umar​li nie sły​szą… już po wszyst​kim, wresz​cie do​pa​dli sta​re​go Jana Che​ro​ota.
– Wy​łaź – po​le​cił mu Zo​uga, sta​jąc przy ra​mie​niu Ral​pha. – Nie czas na bła​z e​na​dy, Ja​nie.
Ralph
opuścił do jamy manilową linę, po czym z pomocą ojca wyciągnął na górę małego
Ho​ten​to​ta i sio​dło za​bi​te​go ko​nia.
Jak się okazało, Jan Cheroot wpadł do głębokiego, wąskiego wykopu biegnącego wzdłuż
grzbietu wzgórza. Miejscami jego dno schodziło na głębokość dwudziestu stóp, lecz szerokość nie
przekraczała sześciu. Był zarośnięty przez pnącza i inne rośliny, ale nie ulegało wątpliwości, że
zo​stał wy​ko​pa​ny przez czło​wie​ka.
– Wzdłuż tej linii odsłonięto żyłę – powiedział Zouga, gdy szli brzegiem starego wykopu. –
Daw​ni gór​ni​cy wy​do​by​li kru​szec i nie za​da​li so​bie tru​du, żeby za​sy​pać wy​ro​bi​sko.
– W jaki spo​sób roz​kru​sza​li rudę? – za​py​tał Ralph. – To prze​cież lita ska​ła.
– Pew​nie roz​pa​la​li na niej ogni​ska, a po​tem lali wodę. Ska​ła kur​czy​ła się i pę​ka​ła.
– Wy​da​je się, że wy​bra​li kru​szec co do ziarn​ka i nie zo​sta​wi​li nam ani odro​bi​ny.
Zo​uga po​ki​wał gło​wą.
– Najpierw pracowali w tej części, a kiedy żyła zeszła pod powierzchnię, zaczęli wybijać szyby
wzdłuż jej biegu, żeby znów się do niej dostać. – Odwrócił się do Jana Cheroota i zapytał: –
Poznajesz to miejsce? – Widząc niepewność Hotentota, wskazał ręką w dół zbocza. – W dolinie
jest ba​gno i ro​sną drze​wa te​ko​we…
– Tak, tak. – Jan Cheroot klasnął w ręce i z zadowoleniem zmrużył oczy. – To tutaj zabiłeś tego
wiel​kie​go sło​nia, któ​re​go cio​sy wi​szą na we​ran​dzie w King’s Lynn.
– A na wprost musi być ta sta​ra hał​da! – za​wo​łał Zo​uga i po​biegł przed sie​bie.
Znalazł niski kopiec porośnięty trawą i osunął się na kolana, wybierając spomiędzy korzeni
kawałki białego jak cukier kwarcu. Po kolei odrzucał okruchy, poświęciwszy im krótki rzut oka.
Niektóre zwilżał językiem i podnosił do światła, starając się dostrzec blask metalu, a potem
marsz​czył brwi i z roz​cza​ro​wa​niem krę​cił gło​wą.
Wresz​cie pod​niósł się i wy​tarł ręce o spodnie.
– Kwarc jest, owszem, ale dawni górnicy musieli dokładnie przesiać ten kopiec. Trzeba znaleźć
sta​re szy​by, je​śli chce​my zna​leźć zło​to.
Wdra​pał się na pa​gó​rek.
– Słoń padł gdzieś tam – po​wie​dział, kie​dy zo​rien​to​wał się w te​re​nie.
Jan Cheroot rozgarnął trawę i na potwierdzenie słów Zougi podniósł wielką kość udową, suchą
i bia​łą jak kre​da, za​czy​na​ją​cą się kru​szyć do​pie​ro te​raz, po trzy​dzie​stu la​tach.
– To był ojciec wszystkich słoni – powiedział z szacunkiem. – Już nigdy nie będzie drugiego
takiego. To on nas tu doprowadził, a kiedy go zastrzeliłeś, upadł tutaj, żeby zaznaczyć dla nas to
miej​sce.
Zo​uga wy​ko​nał ćwierć ob​ro​tu i zno​wu wy​cią​gnął rękę.
– A tam po​wi​nien być szyb, w któ​rym po​cho​wa​li​śmy Ma​te​usza.
Ralph wspomniał polowanie na słonie, opisane przez ojca w głośnej książce Odyseja myśliwska.
Czarny pomocnik, który nosił strzelbę za Zougą, nie uląkł się szarży wielkiego samca. Wytrwał na
stanowisku i podał swemu panu drugą strzelbę, oddając za niego życie. Ralph rozumiał uczucia ojca
i za​cho​wał mil​cze​nie, gdy ten przy​kląkł przy kop​czy​ku ka​mie​ni na gro​bie wier​ne​go słu​gi.
Po chwi​li Zo​uga pod​niósł się i otrze​pał ko​la​na.
– Był do​brym czło​wie​kiem – rzekł krót​ko.
– Do​brym, ale głu​pim – mruk​nął Jan Che​ro​ot. – Mą​dry by uciekł.
– I wybrałby sobie lepsze miejsce na grób – dodał Ralph. – Leży w samym środku złoża. Trzeba
bę​dzie go wy​ko​pać. Zo​uga ścią​gnął brwi.
– Niech spoczywa w pokoju. Są inne szyby wzdłuż biegu tej żyły. – Odwrócił się i odszedł, a syn
i Jan Che​ro​ot po​dą​ż y​li za nim. Sto jar​dów da​lej przy​sta​nął. – Tu​taj! – za​wo​łał. – Dru​gi szyb.
Ten otwór również zakrywały odłamki skał. Ralph zdjął kurtkę, oparł strzelbę o pień
najbliższego drzewa i zsunął się do płytkiego zagłębienia. Stanął nad wąskim zatarasowanym
wej​ściem.
– Odwalmy te kamienie i zajrzyjmy tam – powiedział. Pracowali przez pół godziny, podważając
luźne głazy gałęzią i odtaczając je na bok, aż w końcu odsłonili kwadratowe wejście. Było takie
wąskie, że tylko dziecko mogłoby się nim przecisnąć. Uklękli i zajrzeli do szybu. Nieprzenikniona
ciemność nie pozwalała ocenić jego głębokości. Z dołu napływał smród wilgoci, grzybów,
nie​to​pe​rzy i zgni​li​z ny.
Ralph i Zo​uga zaj​rze​li do środ​ka.
– Podobno do pracy w takich dołach zmuszali wzięte do niewoli dzieci albo Buszmenów –
mruk​nął Zo​uga.
– Musimy wiedzieć, czy jest tam kruszec – wyszeptał Ralph. – Ale dorosły mężczyzna… – urwał.
Zapadła cisza, a potem Zouga i Ralph popatrzyli jeden na drugiego i uśmiechnęli się
po​ro​z u​mie​waw​czo. Obaj jed​no​cze​śnie od​wró​ci​li gło​wy w stro​nę Jana Che​ro​ota.
– Nigdy! – wrzasnął dziko mały Hotentot. – Jestem starym, chorym człowiekiem. Nigdy!
Choć​by​ście mie​li mnie za​bić!
Ralph
wyjął z sakwy ogarek, a Zouga szybko związał trzy kawałki sznura używanego do
pętania koni. Jan Cheroot obserwował ich przygotowania wzrokiem skazańca, który patrzy na
bu​do​wę szu​bie​ni​cy.
– Przez dwadzieścia dziewięć lat, od dnia moich narodzin, zapewniałeś mnie o swojej odwadze
i męstwie – przypomniał Ralph, kładąc rękę na jego ramieniu i popychając go delikatnie
w kie​run​ku wy​lo​tu szy​bu.
– Może trochę przesadzałem – przyznał Jan Cheroot, gdy Zouga okręcił go liną pod pachami
i przy​tro​czył sa​kwę do pasa.
– Ty, który walczyłeś z dzikusami, który polowałeś na słonie i lwy, czego miałbyś się obawiać
w tej ma​łej no​rze? Paru węży, odro​bi​ny ciem​no​ści, du​chów zmar​łych? Ni​cze​go wię​cej tam nie ma.
– Może prze​sa​dza​łem bar​dziej niż tro​chę – wy​szep​tał chra​pli​wie Ho​ten​tot.
– Prze​cież nie je​steś tchó​rzem, praw​da?
– Jestem. – Jan Cheroot energicznie pokiwał głową. – Jestem tchórzem, a to nie miejsce dla
tchó​rza.
Ralph przyciągnął go do siebie, choć mały człowieczek szamotał się na końcu liny jak sum,
pod​niósł go bez wy​sił​ku i opu​ścił do szy​bu. Pro​te​sty ci​chły stop​nio​wo, gdy po​pusz​czał linę.
Młody Ballantyne mierzył linę, rozciągając ją w rękach. Przyjmując, że każdy odcinek miał
sześć stóp, opu​ścił ma​łe​go Ho​ten​to​ta na głę​bo​kość po​nad sześć​dzie​się​ciu, za​nim lina zwiot​cza​ła.
– Hej, Ja​nie! – za​wo​łał Zo​uga w głąb szy​bu.
– Mała jaskinia. – Głos Hotentota był stłumiony i zniekształcony przez echa. – Ledwo mogę się
wy​pro​sto​wać. Ska​ła jest czar​na od sa​dzy.
– Ogniska. Niewolnicy przebywali tam na dole do końca życia, nie widząc światła dnia. Co
jesz​cze?
– Liny plecione z trawy i kubły, skórzane wiadra podobne do tych, jakich używaliśmy w dołach
diamentowych w New Rush… – Jan Cheroot urwał ze zduszonym okrzykiem. – Rozpadły się
w proch, kiedy ich dotknąłem. – Usłyszeli stłumione kichnięcia i pokasływanie. Głos Hotentota był
teraz niższy i brzmiał nosowo: – Żelazne narzędzia, jakby topory ciesielskie… Och, nie… –
za​wo​łał po chwi​li z drże​niem w gło​sie – tu są tru​py, ludz​kie ko​ści! Wy​cho​dzę… wy​cią​gnij​cie mnie!
Ralph do​strzegł roz​chwia​ne, drżą​ce świa​tło świe​cy na dnie wą​skie​go szy​bu.
– Ja​nie, czy od tej ja​ski​ni od​cho​dzi tu​nel?
– Wy​cią​gnij​cie mnie!
– Wi​dzisz tu​nel?
– Tak, ale mnie wy​cią​gnij​cie!
– Nie, do​pó​ki nie doj​dziesz do koń​ca tu​ne​lu!
– Zwa​rio​wa​li​ście? Mu​siał​bym peł​z nąć na rę​kach i ko​la​nach.
– Weź ze sobą jed​no z tych że​la​z nych na​rzę​dzi, żeby odłu​pać ka​wa​łek ska​ły.
– Nie. Dość tego. Da​lej nie pój​dę. Du​chy zmar​łych strze​gą tego miej​sca.
– Do​sko​na​le! – ryk​nął Ralph do dziu​ry. – W ta​kim ra​z ie zrzu​cę ci linę na gło​wę.
– Nie zro​bisz tego!
– A po​tem za​sy​pię wej​ście gła​z a​mi.
– No do​brze, idę. – Głos Jana Che​ro​ota zdra​dzał de​spe​ra​cję.
Lina zno​wu za​czę​ła zsu​wać się do szy​bu jak wąż.
Ralph i Zouga kucali przy otworze, paląc na spółkę ostatnie cygaro i czekając ze
znie​cier​pli​wie​niem.
– Kiedy dawni górnicy opuszczali ten szyb, zamknęli w nim niewolników. W owym czasie
niewolnicy byli bardzo cenni, więc ich właściciele musieli przerwać pracę z dnia na dzień i odejść
w wielkim pośpiechu. – Zouga umilkł i nasłuchiwał z przekrzywioną głową. – Aha! – zawołał po
chwili. Z głębi ziemi dobiegł brzęk, gdy metal uderzył w litą skałę. – Jan Cheroot właśnie dotarł do
przod​ka.
Upłynęło jednak wiele minut, zanim znowu zobaczyli chwiejne światełko na dnie szybu. Z dołu
do​bie​ga​ły ża​ło​sne bła​ga​nia.
– Pro​szę, pa​nie Ral​phie… Zro​bi​łem, co ka​z a​li​ście. Wy​cią​gnie​cie mnie te​raz?
Ralph stanął okrakiem nad otworem i zaczął wciągać linę. Mięśnie jego ramion nabrzmiewały
w rękawach cienkiej bawełnianej koszuli, gdy wyciągał na powierzchnię Hotentota i ładunek.
Kie​dy skoń​czył, od​dech miał rów​ny i ci​chy, a na czo​ło nie wy​stą​pi​ła mu na​wet jed​na kro​pel​ka potu.
– Ja​nie, co zna​la​z łeś?
Hotentot od stóp do głów pokryty był jasnym pyłem, w którym pot żłobił błotniste strumyczki.
Cuchnął odchodami nietoperzy i stęchlizną. Wciąż drżącymi ze strachu i wyczerpania rękami
pod​niósł kla​pę sa​kwy.
– Oto, co zna​la​z łem – wy​chry​piał.
Zo​uga wy​jął z jego pal​ców brył​kę ska​ły.
Kryształ lśnił jak lód, miał niebieskie żyłki i pęknięcia, niektóre spowodowane przez żelazny
topór Hotentota. Poszczególne fragmenty bryłki kwarcu spajała substancja, wypełniająca
wszystkie szczeliny i linie uskoków w podziemnej żyle. Była to cienka warstewka metalu, która
za​lśni​ła w słoń​cu, kie​dy Zo​uga zwil​ż ył ją czub​kiem ję​z y​ka.
– Na Boga, Ralph, spójrz na to! – za​wo​łał.
Ralph wziął okruch z ręki ojca z czcią wy​z naw​cy przyj​mu​ją​ce​go sa​kra​ment.
– Złoto! – szepnął, a żółty metal odpowiedział mu błyskiem, który zniewalał człowieka niemal od
cza​su, gdy ten po raz pierw​szy sta​nął na dwóch no​gach. – Zło​to!
Ojciec i syn większą część życia spędzili w pogoni za blaskiem tego cennego metalu; zapuścili się
daleko w głąb kontynentu i wraz z innymi poszukiwaczami stoczyli wiele krwawych bitew,
po​ma​ga​jąc wy​nisz​czyć dum​ny afry​kań​ski na​ród i do​pro​wa​dzić jego kró​la do sa​mot​nej śmier​ci.
Pod przewodem człowieka o chorym sercu i ambitnych marzeniach opanowali rozległy kraj, od
jego nazwiska nazwany Rodezją, i zmusili ziemię do oddania wszystkich jej bogactw. Zagarnęli
bezkresne pastwiska, piękne pasma górskie, lasy pełne cennych gatunków drewna, stada smukłego
bydła i legiony krzepkich czarnych ludzi, którzy za psi pieniądz pomagali im w eksploatacji
wszyst​kich tych za​so​bów. A te​raz wresz​cie zdo​by​li naj​więk​szy skarb.
– Zło​to! – po​wtó​rzył Ralph po raz trze​ci.
Wyciosali kołki z gałęzi akacji i siekierami wbili je w twardą ziemię wzdłuż nasypu. Następnie
kop​ca​mi ka​mie​ni ozna​czy​li rogi każ​dej dział​ki.
Na mocy porozumienia zawartego w forcie Wiktoria, które obaj podpisali, udział w wojnie z impi
Lobenguli uprawniał ich do zajęcia dziesięciu złotonośnych działek. Naturalnie przywilej ten nie
obejmował Jana Cheroota. Choć wkroczył do kraju Matabele razem z kolumną Jamesona
i strzelał do matabelskich amadoda nad Shangani i Bambesi z równie wielkim zapałem jak jego
pa​no​wie, był ko​lo​ro​wy i jako taki nie miał pra​wa do udzia​łu w łu​pach.
Do koncesji przypadających im na mocy porozumienia Zouga i Ralph dołączyli wiele
dodatkowych pakietów kupionych od rozpustnych i rozrzutnych żołnierzy zwycięskich sił
Jamesona – niektóre jedynie za cenę butelki whisky. Dzięki temu mogli oznaczyć palikami całe
pa​smo wzgórz i więk​szą część do​lin po obu stro​nach.
Praca była ciężka, ale pilna, bo na tych terenach nie brakowało innych poszukiwaczy i ktoś mógł
podążać ich śladem. Trudzili się w dziennym skwarze i przy świetle księżyca, póki zmęczenie nie
zmuszało ich do odłożenia siekier, a wówczas kładli się tam gdzie stali i natychmiast zapadali w sen.
Skończyli wieczorem czwartego dnia, wyczerpani, ale zadowoleni, że zagarnęli całą żyłę dla
siebie. Między ich działkami nie pozostała najmniejsza luka, w którą mógłby się wcisnąć inny
po​szu​ki​wacz.
– Janie, mamy już tylko jedną butelkę whisky… – powiedział Zouga i z jękiem rozprostował
obo​la​łe ra​mio​na – ale dziś wie​czo​rem po​z wo​lę ci na​peł​nić ku​bek po wrę​by.
Z rozbawieniem patrzyli, jak mały Hotentot nalewa sobie trunku po brzegi. Kreska nad dnem,
oznaczająca jego dzienną rację, już się nie liczyła. Kiedy kubek był pełen, Hotentot nie zaufał
swo​jej ręce, lecz wy​sior​bał pierw​szy łyk, sto​jąc na czwo​ra​kach jak pies.
Ralph zabrał mu butelkę, spojrzał z żalem na resztkę alkoholu, po czym nalał odrobinę ojcu
i so​bie.
– Za ko​pal​nię Hark​nes​sa–po​wie​dział Zo​uga, wzno​sząc to​ast.
– Dla​cze​go tak ją na​z wa​łeś? – za​py​tał Ralph, kie​dy od​sta​wił ku​bek i wy​tarł grzbie​tem ręki wąsy.
– Bo to wła​śnie on dał mi mapę, któ​ra mnie tu do​pro​wa​dzi​ła.
– Mo​gli​by​śmy wy​my​ślić lep​szą na​z wę.
– Może, ale mnie po​do​ba się taka.
– Spodziewam się, że niezależnie od nazwy złoto będzie równie jasne – mruknął Ralph
i przezornie postawił butelkę whisky poza zasięgiem małego Hotentota, który już wypił swoją
por​cję. – Cie​szę się, tato, że znów ro​bi​my coś ra​z em – po​wie​dział i oparł się o sio​dło.
– Tak – odparł Zouga. – Minęło sporo czasu, odkąd wspólnie pracowaliśmy w diamentowym dole
w New Rush.
– Znam gościa, który może uruchomić naszą kopalnię. Nie ma sobie równych, jest najlepszy na
polach złotonośnych Witwatersrandu. A ja mam wozy, które przywiozą maszyny przed
po​cząt​kiem pory desz​czo​wej.
Umówili się, że kiedy Zouga odnajdzie kopalnię Harknessa, Ralph dostarczy ludzi, maszyny
i pieniądze potrzebne do jej uruchomienia. Był majętnym człowiekiem, wedle niektórych nawet
milionerem, choć Zouga w to wątpił. Wiedział jednak, że syn zapewniał transport i zaopatrzenie
kolumnie, która wyruszyła do kraju Mashona, oraz ekspedycji do kraju Matabele przeciwko
Lobenguli. Brytyjska Kompania Południowoafrykańska pana Rhodesa wynagrodziła go szczodrze,
nie w gotówce, ale w akcjach. Tak jak Zouga, Ralph wykupywał koncesje od rozrzutnych
wagabundów, którzy stanowili trzon sił ekspedycyjnych, i płacił za nie w whisky dowożonej na
własnych wozach z końcowych punktów linii kolejowej. Jego Rhodesia Lands Company miało
wię​cej zie​mi niż Zo​uga.
Ralph spekulował również na akcjach Brytyjskiej Kompanii Południowoafrykańskiej. W tych
dniach euforii, kiedy kolumna dotarła do fortu Salisbury, sprzedał na londyńskiej giełdzie po trzy
funty piętnaście szylingów akcje, które pan Rhodes oddał mu po cenie jednego funta. Potem, gdy
nadzieje i optymizm pionierów wygasły na płonnych ziemiach kraju Mashona, a Rhodes i Jameson
planowali potajemnie wojnę przeciwko królowi Matabele, Ralph odkupił akcje kompanii po osiem
szylingów. Ich cena skoczyła do ośmiu funtów, kiedy kolumna wjechała w dymiące ruiny kraalu
GuBulawayo, a Kompania Południowoafrykańska powiększyła swój stan posiadania o całe
kró​le​stwo Lo​ben​gu​li.
Słuchając, jak syn rozprawia z zaraźliwą energią i zapałem, których nie umniejszyły nawet dnie
i noce wyczerpującej fizycznej pracy, Zouga rozmyślał o jego dokonaniach. Ralph przeciągnął
druty telegraficzne z Kimberley do fortu Salisbury i obecnie jego brygady budowały na tym
pustkowiu linię kolejową prowadzącą w kierunku Bulawayo, dwieście jego wozów wiozło towary do
ponad stu należących do niego faktorii rozrzuconych po kraju Beczuana, Matabele i Mashona,
a teraz został współwłaścicielem kopalni złota, która mogła dorównać bogactwem nawet kopalniom
z ba​śnio​we​go Wi​twa​ter​sran​du.
Zouga uśmiechnął się do siebie, patrząc na syna perorującego w mrugającym świetle ognia,
i pomyślał nagle: Do licha, ludzie mogą mieć rację – być może ten szczeniak faktycznie już jest
milionerem. Zazdrość podszyła ojcowską dumę. Sam ciężko pracował i marzył o fortunie na długo
przed narodzinami syna, walczył z przeciwnościami losu i okupywał swoją drogę ofiarami, których
wspomnienie wciąż przyprawiało go o dreszcze, ale zyskał znacznie mniej. Poza tą nową żyłą
dorobek jego pełnego wyrzeczeń życia sprowadzał się do King’s Lynn i Louise. Kiedy o tym
po​my​ślał, znów się uśmiech​nął. Ma​jąc King’s Lynn i Lo​uise, był bo​gat​szy na​wet od pana Rho​de​sa.
Westchnął i nasunął kapelusz na oczy. Widząc w wyobraźni umiłowaną twarz Louise, zapadł
w sen, a po drugiej stronie ogniska Ralph nadal mówił cicho, bardziej do siebie niż do ojca,
wy​cza​ro​wu​jąc nowe wi​z je bo​gac​twa i wła​dzy.
P owrót do wozów zajął im bite dwa dni. Mieli jeszcze pół mili do obozu, gdy zostali dostrzeżeni
i na ich spo​tka​nie wy​pły​nął gwar​ny, ra​do​sny po​tok – słu​ż ą​cy, dzie​ci, żony i psy.
Młody Ballantyne spiął konia i pochylił się w siodle, by porwać Cathy w ramiona i posadzić ją na
łęku. Zrobił to tak gwałtownie, że włosy zasłoniły jej twarz i krzyczała, dopóki nie uciszył jej
pocałunkiem. Całował ją namiętnie, a w tym czasie mały Jonathan tańczył niecierpliwie wokół
ko​nia i wo​łał:
– Ja też! Mnie też pod​nieś, tato!
Ralph przerwał pocałunek, przytulił Cathy jeszcze mocniej i łaskocząc jej ucho sztywnymi
wą​sa​mi, wy​szep​tał:
– Gdy tyl​ko wej​dzie​my do na​mio​tu, ko​cha​na Ka​tie, pod​da​my cięż​kiej pró​bie ten nowy ma​te​rac.
Zarumieniła się jeszcze bardziej i wymierzyła mu policzek, ale lekko i pieszczotliwie. Ralph
za​śmiał się, a po​tem jed​ną ręką pod​niósł Jo​na​tha​na i po​sa​dził go za sio​dłem.
Chło​piec ob​jął go w pa​sie i za​py​tał pi​skli​wym gło​sem:
– Zna​la​z łeś zło​to, tat​ku?
– Całą tonę.
– Za​strze​li​łeś lwa?
– Całą set​kę.
– Za​bi​łeś ja​kie​goś Ma​ta​be​la?
– Se​z on się skoń​czył – za​śmiał się Ralph i zmierz​wił ciem​ne, gę​ste loki syna.
Ca​thy zbesz​ta​ła chłop​ca, mó​wiąc:
– Nie wol​no py​tać o ta​kie strasz​ne rze​czy, ty żąd​ny krwi mały po​ga​ni​nie.
Louise podeszła do męża w bardziej statecznym tempie, stąpając lekko i zwinnie po pylistej
drodze. Włosy miała splecione w gruby warkocz, który spływał po plecach do pasa. Uczesanie to
uwy​dat​nia​ło jej wy​so​kie czo​ło i zde​cy​do​wa​nie za​ry​so​wa​ne łuki ko​ści po​licz​ko​wych.
Oczy Louise znów zmieniły kolor. Zouga zawsze z fascynacją obserwował, jak zmiany nastroju
żony odbijają się w jej wielkich, lekko skośnych oczach. Teraz miały jasny, delikatny odcień
błękitu – kolor szczęścia. Louise zatrzymała się przy głowie konia. Zouga zsunął się z siodła i zdjął
ka​pe​lusz, przez chwi​lę przy​glą​da​jąc się żo​nie w peł​nym po​wa​gi mil​cze​niu.
– Choć mi​nę​ło nie​wie​le cza​su, zdą​ż y​łem za​po​mnieć, jaka je​steś pięk​na – po​wie​dział.
– Wca​le nie tak mało – od​par​ła. – Każ​da go​dzi​na spę​dzo​na bez cie​bie dłu​ż y się jak wiecz​ność.
Obóz był zbytkownie urządzony, gdyż stanowił jedyny dom Cathy i Ralpha. Innego nie mieli i jak
Cyganie przenosili się tam, gdzie liczyli na największe zyski. Na brzegu rzeki powyżej brodu, pod
wysoko sklepionymi koronami figowców, stały cztery wozy. Wszystkie namioty pokryto nowym,
śnieżnobiałym płótnem, a jeden z nich, nieco oddalony od pozostałych, pełnił funkcję łazienki.
Mieściła się w nim ocynkowana żelazna wanna, w której można było wyciągnąć się na całą długość.
Do obowiązków specjalnego służącego należało podsycanie ognia pod czterdziestogalonową
beczką i dostarczanie nieograniczonych ilości gorącej wody, w dzień i w nocy. W stojącym obok
małym namiocie znajdowała się przenośna ubikacja. Cathy własnoręcznie namalowała na desce
kupidynki i bukiety róż, a obok umieściła nadzwyczajny luksus, pudełko z sandałowego drewna
z pach​ną​cy​mi płat​ka​mi mięk​kie​go ko​lo​ro​we​go pa​pie​ru.
W namiotach mieszkalnych stały łóżka z materacami z końskiego włosia i wygodne płócienne
krzesełka, a pod tropikiem otwartego namiotu-jadalni stoły na kozłach płócienne pojemniki do
chłodzenia butelek szampana i lemoniady oraz osłonięte moskitierami szafki na żywność.
Trzydziestu służących rąbało drewno i doglądało ognia, prało i prasowało, żeby panie mogły
codziennie zmieniać ubrania, słało łóżka i zmiatało liście między namiotami, a potem spryskiwało
ziemię wodą, żeby nie wzbijał się kurz, przyrządzało jedzenie i podawało je do stołu, zapalało
latarnie i sznurowało skrzydła namiotów o zmierzchu. Jeden obsługiwał wyłącznie panicza
Jonathana, karmił go, kąpał, nosił na barana i śpiewał mu, kiedy chłopiec zaczynał kaprysić; inny
zajmował się wyłącznie opróżnianiem wiadra z malowanej ubikacji, gdy zadźwięczał mały
dzwo​ne​czek.
Ralph przejechał przez bramę w wysokim kolczastym ogrodzeniu, które chroniło obóz przed
noc​ny​mi wi​z y​ta​mi lwów.
Ca​thy nadal sie​dzia​ła na łęku, a syn za sio​dłem.
Z za​do​wo​le​niem ro​z ej​rzał się po obo​z ie i ści​snął ta​lię Ca​thy.
– Na Boga, dobrze być w domu. Zażyję gorącej kąpieli, a ty, Katie, wyszorujesz mi plecy. –
Na​gle urwał i po chwi​li za​wo​łał z wy​rzu​tem: – Do li​cha, ko​bie​to! Mo​głaś mnie uprze​dzić!
– Nie da​łeś mi oka​z ji.
Na końcu rzędu wozów stał zamknięty powóz na resorowanych kołach, z oknami wyposażonymi
w tekowe żaluzje, które można było zamykać dla ochrony przed skwarem. Pudło powozu,
pomalowane na chłodny zielony kolor, pokrywał kurz i błoto forsownej podróży. Na drzwiczkach
widniał złoty liść, wysokie koła zdobiły złote paski. Wnętrze wybito lśniącą zieloną skórą,
a zasłonki ozdobiono złotymi chwastami. Do półki bagażowej na dachu przypięte były płaskie
skórzane kufry z mosiężnymi okuciami. Za powozem w cierniowym kraalu stały rosłe białe muły,
dobrane pod względem maści i wielkości, zajęte skubaniem świeżej trawy ściętej przez służących
nad rze​ką.
– Jak nas znalazł? – zapytał Ralph, gdy zsadził Cathy na ziemię. Nie musiał pytać, kim jest gość,
bo ten wspa​nia​ły ekwi​paż zna​ny był na ca​łym kon​ty​nen​cie.
– Obozujemy tylko milę od głównej drogi z południa – zauważyła cierpko Cathy. – Nie mógł do
nas nie tra​fić.
– Wygląda na to, że przywiózł ze sobą całą bandę – mruknął Ralph. Białym mułom towarzyszyły
dwa tu​z i​ny koni peł​nej krwi.
– Owszem, przy​wiózł – przy​z na​ła Ca​thy.
W tej chwili przez bramę wpadł Zouga z Louise w ramionach. Niezapowiedziana wizyta
wzbu​dzi​ła w nim eks​cy​ta​cję rów​ną roz​draż​nie​niu Ral​pha.
– Lo​uise mówi, że spe​cjal​nie prze​rwał po​dróż, aby ze mną po​roz​ma​wiać.
– W takim razie nie każ mu czekać, tato – powiedział Ralph, uśmiechając się sarkastycznie.
Dziwił się, jak łatwo wszyscy ludzie, nawet wyniosły i opanowany major Zouga Ballantyne, wpadali
w tkaną przez tego człowieka sieć. Był dumny, że on sam potrafi się mu oprzeć, choć niekiedy
wy​ma​ga​ło to du​ż e​go wy​sił​ku.
Zouga szedł raźnym krokiem wzdłuż rzędu wozów w kierunku wewnętrznej palisady, a Louise
podskakiwała, próbując za nim nadążyć. Ralph z rozmysłem zwlekał, podziwiając niezwykłe
fi​gur​ki stwo​rzo​ne przez syna. Jo​na​than ule​pił je z rzecz​nej gli​ny i te​raz cze​kał na sło​wa po​chwa​ły.
– Piękny hipopotam, Jon-Jon! To nie hipopotam? Aha, rozumiem, rogi odpadły, prawda?
W ta​kim ra​z ie to naj​pięk​niej​sza, naj​grub​sza bez​ro​ga an​ty​lo​pa kudu, jaką w ży​ciu wi​dzia​łem.
Ca​thy po​cią​gnę​ła go za ło​kieć.
– On z tobą też chce po​roz​ma​wiać – po​wie​dzia​ła.
Ralph posadził Jonathana na ramieniu i drugą ręką objął Cathy. Wiedział, że taka demonstracja
życia rodzinnego zirytuje człowieka, z którym miał się spotkać. Nieśpiesznie wszedł w obręb
we​wnętrz​ne​go ogro​dze​nia.
Płócienne boki namiotu-jadalni zostały zwinięte, żeby wpuścić chłodny przedwieczorny wiatr.
Przy długim stole siedziało sześciu mężczyzn. W środku grupy wyróżniała się zwalista postać w źle
dopasowanej marynarce z drogiego angielskiego materiału, zapiętej na wszystkie guziki. Węzeł
krawata był rozluźniony, a barwy oksfordzkiego kolegium Oriel zmatowił pył, który osiadł na
ubra​niu pod​czas dłu​giej po​dró​ż y z Kim​ber​ley, mia​sta dia​men​tów.
Nawet Ralph, który żywił wobec niechlujnego kolosa ambiwalentne uczucia – wrogość
zmieszaną z powściągliwym podziwem – był wstrząśnięty zmianami, jakie zaszły w nim w ciągu
kilku krótkich lat. Twarz miał jakby opuchniętą, skórę zwiotczałą, cerę niezdrowo
zaczerwienioną. Rudawy brąz wąsów i bokobrodów zamienił się w matowe srebro. Miał zaledwie
czterdzieści lat, ale wyglądał niemal na sześćdziesiąt. Tylko blade niebieskie oczy zachowały
daw​ną siłę i blask mi​stycz​ne​go wi​z jo​ner​stwa.
– Jak się mie​wasz, Ralph? – Głos go​ścia, wy​so​ki i czy​sty, nie pa​so​wał do jego ogrom​nej po​stu​ry.
– Dzień dobry, panie Rhodes. – Ralph zdjął dziecko z ramienia i ostrożnie postawił je na ziemi.
Ma​lec na​tych​miast uciekł.
– Jak po​stę​pu​je bu​do​wa mo​jej ko​lei, sko​ro ty ba​wisz tu​taj?
– Wyprzedza harmonogram i nie przekracza budżetu – zripostował Ralph tę słabo zawoalowaną
wymówkę. Nie bez wysiłku uwolnił się od hipnotycznego spojrzenia niebieskich oczu i powiódł
wzro​kiem po lu​dziach, któ​rzy to​wa​rzy​szy​li panu Rho​de​so​wi.
Po prawej stronie siedział jego nieodłączny cień, niski, wąski w ramionach mężczyzna, ubrany ze
schludnością dorównującą niechlujstwu, z jakim nosił się jego pan. Miał nijakie rysy nauczyciela
i rzad​kie wło​sy. Ale by​stre i cie​kaw​skie oczy za​da​wa​ły kłam pierw​sze​mu wra​ż e​niu.
– Witaj, Jameson–powiedział Ralph i skinął głową. Celowo nie zwrócił się do niego oficjalnie,
„dok​to​rze Le​an​der Starr Ja​me​so​nie”, ani też w spo​sób bar​dziej po​ufa​ły, „dok​to​rze Jim”.
– Młody Ballantyne… – Jameson położył lekki nacisk na przymiotnik „młody”, nadając mu nieco
obraźliwy wydźwięk. Od samego początku znajomości obaj mężczyźni darzyli się instynktowną
obo​pól​ną wro​go​ścią.
Miejsce po lewej stronie Rhodesa zajmował młody, przystojny mężczyzna o prostych plecach
i sze​ro​kich ra​mio​nach. Wstał, po​ka​z u​jąc rów​ne i bia​łe zęby w życz​li​wym uśmie​chu.
– Dobrze znowu cię widzieć, Ralph. – Jego uścisk był mocny, a amerykański akcent brzmiał
na​tu​ral​nie i przy​jem​nie dla ucha.
– Rozmawialiśmy o tobie dziś rano. – Ralph nie krył zadowolenia. Zerknął na Zougę. – Tato, to
Har​ry Mel​low, naj​lep​szy in​ż y​nier gór​ni​czy w Afry​ce.
Zo​uga po​ki​wał gło​wą.
– Zo​sta​li​śmy już so​bie przed​sta​wie​ni.
Oj​ciec i syn wy​mie​ni​li po​ro​z u​mie​waw​cze spoj​rze​nia.
Ralph planował zatrudnić młodego Amerykanina do uruchomienia i kierowania kopalnią
Harknessa. Na przeszkodzie temu zamierzeniu stał jednak fakt, że Harry Mellow, jak większość
inteligentnych, obiecujących młodych mężczyzn w południowej Afryce, już pracował dla Cecila
Joh​na Rho​de​sa. Ale Ralph za​mie​rzał zna​leźć przy​nę​tę, któ​ra go zwa​bi.
– Pogadamy później, Harry – szepnął i odwrócił się do młodzieńca siedzącego przy końcu stołu. –
Jor​dan! – za​wo​łał. – Na Boga, tak się cie​szę, że cię wi​dzę!
Bracia uściskali się serdecznie. Ralph nie krył wzruszenia, ale przecież jego wylewność nie
mogła nikogo zdziwić. Wszyscy kochali Jordana – nie tylko za jego delikatną urodę i nienaganne
maniery, lecz także za liczne talenty oraz za ciepło i szczere zainteresowanie, jakie okazywał
lu​dziom.
– Ralph, mam tyle pytań i tyle do opowiadania – powiedział Jordan, witając brata z równie
wiel​ką ra​do​ścią.
– Później, Jordanie – wtrącił pan Rhodes gderliwym tonem. Nie lubił, gdy mu przeszkadzano.
Ruchem ręki kazał młodemu człowiekowi wrócić na miejsce. Jordan natychmiast wykonał
polecenie. Pracował u pana Rhodesa jako osobisty sekretarz od dziewiętnastego roku życia
i po​słusz​ne speł​nia​nie naj​drob​niej​szych za​chcia​nek pryn​cy​pa​ła we​szło mu w krew.
Rho​des spoj​rzał na Ca​thy i Lo​uise.
– Jestem pewien, że uznałybyście naszą rozmowę za nużącą, a poza tym niewątpliwie wzywają
was pil​niej​sze obo​wiąz​ki.
Cathy zerknęła na męża i dostrzegła na jego twarzy cień irytacji. Rozdrażniła go czelność,
z jaką pan Rhodes rozporządzał całym obozem. Ukradkiem ścisnęła rękę Ralpha, pragnąc go
uspokoić, i poczuła, że odprężył się nieco. Wiedziała, że nawet on nie poważyłby się na otwartą
krytykę. Nie był wprawdzie pracownikiem Rhodesa, ale od tego człowieka zależał kontrakt na
bu​do​wę ko​lei i ob​słu​gę stu tras prze​wo​z o​wych.
Przeniosła spojrzenie na Louise, również dotkniętą tą obcesową odprawą. Jej błękitne oczy
ciskały iskry i lekki rumieniec przyciemnił usiane jasnymi piegami policzki, ale zdołała zapanować
nad gło​sem. Spo​koj​nie i chłod​no po​wie​dzia​ła w imie​niu ich obu:
– Na​tu​ral​nie, pa​nie Rho​des, ma pan ra​cję. Pa​no​wie wy​ba​czą.
Powszechnie było wiadomo, że pan Rhodes czuje się nieswojo w obecności kobiet. Nie najmował
żeńskich służących, a w jego wystawnie urządzonej rezydencji w Groote Schuur na Przylądku
Dobrej Nadziei próżno by szukać obrazu czy posągu przedstawiającego kobietę. Nie zatrudniał
żonatych mężczyzn na wyższych stanowiskach i natychmiast zwalniał nawet najbardziej
zaufanych pracowników, którzy popełnili niewybaczalny błąd polegający na wstąpieniu w związek
małżeński. „Nie można jednocześnie spełniać kobiecych fanaberii i służyć mi z pełnym oddaniem” –
wy​ja​śniał od​pra​wia​ne​mu wi​no​waj​cy.
Rho​des ski​nął na Ral​pha.
– Usiądź tutaj, żebym mógł cię dobrze widzieć – polecił, po czym odwrócił się do Zougi i zaczął
zasypywać go pytaniami. Ton jego głosu smagał niczym bykowiec, ale uwaga, z jaką wysłuchiwał
odpowiedzi, świadczyła o głębokim szacunku dla rozmówcy. Ich znajomość sięgała wiele lat wstecz,
do wczesnych dni wydobywania diamentów w Colesberg Kopje, przemianowanym później na
Kim​ber​ley na cześć mi​ni​stra ko​lo​nii, któ​ry włą​czył te te​re​ny do do​mi​niów Jej Kró​lew​skiej Mo​ści.
Działki, na których kiedyś pracował Zouga, wydały słynny „Diament Ballantyne’a”, ale teraz ich
właścicielem był Rhodes, podobnie zresztą jak wszystkich innych działek na diamentowych polach.
Rhodes zatrudnił go jako swego osobistego przedstawiciela w państwie Lobenguli, ponieważ Zouga
płynnie władał językiem plemienia. Kiedy doktor Jameson poprowadził lotną kolumnę do szybkiego
i zwycięskiego ataku na Matabele, Zouga towarzyszył mu jako oficer polowy, a po ucieczce króla
jako pierw​szy wpadł do kra​alu Gu​Bu​la​wayo.
Po śmierci Lobenguli Rhodes mianował Zougę „kuratorem dóbr nieprzyjaciela”, poruczając mu
spędzenie stad bydła należącego do króla oraz rozdzielenie ich pomiędzy ochotników Jamesona
i kom​pa​nię.
Kiedy Zouga wykonał to zadanie, Rhodes zaproponował mu stanowisko naczelnego komisarza do
spraw krajowców, który kontaktowałby się z indunami Matabele, lecz Zouga wolał wrócić wraz
z małżonką do swojej posiadłości w King’s Lynn, i tym sposobem funkcja ta przypadła generałowi
Mungowi St Johnowi. Ale Zouga nadal należał do zarządu Brytyjskiej Kompanii
Po​łu​dnio​wo​afry​kań​skiej i wraz z pa​ro​ma in​ny​mi oso​ba​mi cie​szył się za​ufa​niem Rho​de​sa.
– Kraj Matabele kwitnie, panie Rhodes – powiedział. – Jak pan sam zobaczy, Bulawayo jest już
prawie miastem, ma nawet szkołę i szpital. W okolicy mieszka ponad sześćset białych kobiet
i dzieci, co stanowi pewną oznakę, że osadnicy pozostaną na stałe. Rozdzielono wszystkie
koncesje gruntowe i wielu farmerów już przystąpiło do pracy. Rasowe byki z Kolonii
Przylądkowej przyzwyczajają się do lokalnych warunków i dobrze się krzyżują z krowami
Ma​ta​be​le.
– A co z mi​ne​ra​ła​mi, Bal​lan​ty​ne?
– Zarejestrowano ponad dziesięć tysięcy działek i sam widziałem kilka bardzo obiecujących
miejsc. – Zouga zawahał się, zerknął na Ralpha, a kiedy syn pokiwał głową, odwrócił się do
Rhodesa. – Parę dni temu odnaleźliśmy i oznakowaliśmy starą kopalnię, na którą natknąłem się
jesz​cze w la​tach sześć​dzie​sią​tych.
– Kopalnia Harknessa. – Rhodes pokiwał głową. Nawet Ralph był pod wrażeniem jego
do​sko​na​łej pa​mię​ci. – Pa​mię​tam jej opis z Ody​sei my​śliw​skiej. Po​bra​łeś prób​ki z żyły?
Zouga w odpowiedzi położył przed nim garść okruchów kwarcu. Mężczyźni siedzący wokół stołu
wyciągnęli szyje, urzeczeni blaskiem czystego złota. Pan Rhodes obrócił w plamistych dłoniach
jed​ną z bry​łek i po​dał ją ame​ry​kań​skie​mu in​ż y​nie​ro​wi.
– Co o tym są​dzisz, Har​ry?
– Da pięćdziesiąt uncji z tony – odparł Harry i gwizdnął cicho. – Może nawet więcej, tak jak
w Nome i Klondike. – Popatrzył na młodego Ballantyne’a. – Jak gruba jest ta żyła? Jak szerokie
jest zło​ż e?
Ralph po​krę​cił gło​wą.
– Nie wiem, chod​ni​ki są zbyt wą​skie, żeby do​trzeć do przod​ka.
– To kwarc, a nie tort ba​ka​lio​wy jak w Wi​twa​ter​sran​dzie – mruk​nął Har​ry Mel​low.
„Tort bakaliowy”, nazwany tak od grubych warstw sedymentacyjnych, był uboższy w złoto niż
ten okruch kwarcu, ale miał wiele stóp grubości i zajmował całą misę dawnego jeziora; można było
eks​plo​ato​wać to zło​ż e na​wet przez sto lat, nie wy​czer​pu​jąc za​so​bów.
– Jest zbyt bogata – stwierdził Harry Mellow, pieszcząc w palcach grudkę kwarcu. – Nie
przy​pusz​czam, żeby żyła mia​ła wię​cej niż parę cali gru​bo​ści.
– A je​śli się my​lisz? – za​py​tał Rho​des szorst​ko.
Ame​ry​ka​nin za​śmiał się ci​cho.
– Wtedy będzie pan kontrolować nie tylko prawie całe wydobycie diamentów na świecie, ale
tak​ż e więk​szość pro​duk​cji zło​ta.
Jego słowa przypomniały Ralphowi, że Brytyjska Kompania Południowoafrykańska za prawo do
działalności górniczej pobiera opłaty w wysokości pięćdziesięciu procent od każdej uncji złota
wydobytego w kraju Matabele. Znów poczuł nawrót złości. Rhodes i jego wszechobecna kompania
przy​po​mi​na​li wiel​ką ośmior​ni​cę, któ​ra dła​wi​ła wy​sił​ki i for​tu​ny zwy​kłych lu​dzi.
– Czy zwolni pan Harry’ego na parę dni, żeby mógł zbadać złoże? – zapytał z irytacją, która
wy​ostrzy​ła ton jego gło​su.
Rhodes odwrócił swoją wielką kudłatą głowę w jego stronę i Ralph miał wrażenie, że
bladoniebieskie oczy zaglądają mu na samo dno duszy. W końcu jednak wyraził zgodę, po czym
po​rzu​cił te​mat zło​ta i za​dał Zo​udze na​stęp​ne py​ta​nie.
– Jak się spra​wu​ją in​du​ni Ma​ta​be​le?
Zo​uga się za​wa​hał, za​nim od​po​wie​dział.
– Wno​szą skar​gi, są nie​z a​do​wo​le​ni.
– Tak? – Na​la​na twarz Rho​de​sa skrzy​wi​ła się z iry​ta​cji.
– Głów​nym źró​dłem kło​po​tów jest by​dło – do​dał ci​cho Zo​uga.
Rho​des prze​rwał mu ob​ce​so​wo:
– Przejęliśmy niecałe sto dwadzieścia pięć tysięcy sztuk, z czego czterdzieści tysięcy
zwró​ci​li​śmy ple​mie​niu.
Zouga nie przypomniał mu, że zwrotu dokonano dopiero po interwencji Robyn St John, jego
rodzonej siostry. Robyn, misjonarka i lekarka w misji Khami, kiedyś była bliską przyjaciółką
i do​rad​czy​nią Lo​ben​gu​li.
– Czterdzieści tysięcy sztuk bydła, Ballantyne! To nadzwyczaj hojny gest ze strony kompanii! –
oznajmił Rhodes pompatycznie. Nie raczył dodać, że oddał bydło, żeby zapobiec klęsce głodu,
która, jak oświadczyła Robyn St John, mogła zdziesiątkować pokonany naród Matabele. Taki
rozwój wydarzeń niewątpliwie spowodowałby interwencję rządu brytyjskiego, co mogłoby się
zakończyć uchyleniem edyktu królewskiego, na mocy którego kompania władała krajami Mashona
i Ma​ta​be​le. Ra​czej nie był to wy​jąt​ko​wo hoj​ny gest, po​my​ślał cierp​ko Ralph.
– Po oddaniu bydła plemieniu pozostało nam niespełna osiemdziesiąt pięć tysięcy sztuk, co
z le​d​wo​ścią zre​kom​pen​so​wa​ło po​nie​sio​ne przez kom​pa​nię kosz​ta woj​ny.
– Ma​ta​be​le twier​dzą, że do​sta​li naj​gor​sze zwie​rzę​ta, sta​re ja​ło​we kro​wy i chmy​z y.
– Do licha, Ballantyne, ochotnicy zasłużyli na pierwszeństwo przy wyborze zwierząt. To
naturalne, że wybrali najlepsze. – Rhodes podniósł dłoń, palcem wskazującym celując w serce
Zougi jak z pistoletu. – Wszyscy uważają, że nasze stada, stworzone z przejętego bydła, są
naj​lep​sze w kra​ju Ma​ta​be​le.
– Ich wo​dzo​wie tego nie ro​z u​mie​ją – od​parł Zo​uga.
– W takim razie powinni zrozumieć przynajmniej to, że są podbitym narodem. Ich los zależy od
dobrej woli zwycięzców. Nie mieli takich względów dla plemion, które sami podbijali, kiedy
panowali w tej części kontynentu. Mzilikazi wyrżnął milion bezbronnych ludzi na południe od
Limpopo, a Lobengula, jego syn, nazywał mniejsze plemiona swoimi psami i w zależności od
kaprysu zabijał je albo brał w niewolę. Nie powinni narzekać, gdy w końcu też poznali gorzki smak
klę​ski.
Na​wet Jor​dan przy​tak​nął Rho​de​so​wi ru​chem gło​wy.
– Ochrona plemion Mashona przed grabieżami ze strony Lobenguli była jednym z powodów
mar​szu do Gu​Bu​la​wayo.
– Po​wie​dzia​łem, że wno​szą skar​gi, ale nie mó​wi​łem, że uza​sad​nio​ne – za​z na​czył Zo​uga.
– Na co jesz​cze na​rze​ka​ją? – za​py​tał Rho​des.
– Na policję kompanii. Młodzi Matabele, których zwerbował i uzbroił generał St John, panoszą
się w kra​alach, pod​wa​ż a​ją wła​dzę in​du​nów, wy​bie​ra​ją so​bie mło​de dziew​czę​ta…
Rho​des zno​wu mu prze​rwał:
– Lepsze to niż powstanie. Wyobrażacie sobie dwadzieścia tysięcy wojowników skupionych pod
wodzą Babiaana, Gandanga i Bazo? Nie, St John miał prawo podważyć władzę indunów. Jego
obowiązkiem jako komisarza do spraw krajowców jest dopilnowanie, żeby nie odrodziły się
wo​jow​ni​cze tra​dy​cje ple​mie​nia Ma​ta​be​le.
– Zwłaszcza w świetle wypadków, które rozgrywają się na południe od miejsca, w którym
zasiadamy – mruknął doktor Leander Starr Jameson. Odezwał się po raz pierwszy od przywitania
z Ral​phem.
Rho​des szyb​ko od​wró​cił się w jego stro​nę.
– Za​sta​na​wiam się, dok​to​rze Jim, czy to od​po​wied​nia pora na ta​kie roz​mo​wy.
– Dlaczego nie? Wszyscy tutaj są godni zaufania i dyskretni. Wszyscy jesteśmy oddani
budowaniu przyszłości imperium i nikt nas tutaj nie podsłucha. Nie na tym pustkowiu. Czy może być
lepsza pora na wyjaśnienie, dlaczego policja kompanii musi być jeszcze silniejsza, lepiej uzbrojona
i jak naj​le​piej wy​szko​lo​na?
Rhodes odruchowo popatrzył na Ralpha Ballantyne’a, który uniósł jedną brew. Zdawało się, że ta
nie​co wy​z y​wa​ją​ca re​ak​cja za​wa​ż y​ła na jego de​cy​z ji.
– Nie, doktorze Jim – powiedział stanowczo. – Będzie lepsza pora. – Jameson wzruszył
ra​mio​na​mi i ska​pi​tu​lo​wał, a Rho​des zwró​cił się do Jor​da​na: – Słoń​ce za​cho​dzi.
Jordan wstał posłusznie, by napełnić szklaneczki whisky. Wieczorny drink był tradycyjnym
za​koń​cze​niem dnia na pół​noc od Lim​po​po.
B łyszczące
klejnoty Krzyża Południa wisiały nad obozem, przyćmiewając mniejsze gwiazdy
i oblewając perłowym światłem łyse kopuły granitowych ko​pje, gdy Ralph szedł w kierunku
swojego namiotu. Odziedziczył po ojcu mocną głowę, więc stąpał równym, pewnym krokiem. Był
upo​jo​ny nie al​ko​ho​lem, lecz wi​z ja​mi przy​szło​ści.
Wszedł do ciem​ne​go na​mio​tu i usiadł na brze​gu łóż​ka. Do​tknął po​licz​ka Ca​thy.
– Nie śpię – po​wie​dzia​ła ci​cho. – Któ​ra go​dzi​na?
– Po pół​no​cy.
– Co zatrzymało cię tak długo? – zapytała szeptem, bo po drugiej stronie płóciennego
prze​pie​rze​nia spał Jo​na​than.
– Marzenia oraz przechwałki ludzi pijanych władzą i powodzeniem. – Uśmiechnął się
w ciemności i ściągnął buty. – Ale ja też miałem w nich duży udział. – Podniósł się, żeby zdjąć
spodnie. – Co my​ślisz o Har​rym Mel​lo​wie? – za​py​tał po chwi​li, nie​spo​dzie​wa​nie zmie​nia​jąc te​mat.
– O tym Amerykaninie? Jest bardzo… – Cathy zawahała się. – Sprawia wrażenie dość męskiego
i ra​czej sym​pa​tycz​ne​go.
– Jest po​cią​ga​ją​cy? Są​dzisz, że mło​da ko​bie​ta nie zdo​ła​ła​by mu się oprzeć?
– Wiesz, że nie o to mi cho​dzi​ło – od​par​ła z prze​sad​ną skrom​no​ścią.
– Pewnie, że nie. – Ralph zaśmiał się i pocałował ją, nakrywając ręką jej krągłą pierś, twardą jak
dojrzały melon. Cathy próbowała się uwolnić i podważyć palce, ale trzymał ją mocno, więc po paru
se​kun​dach prze​sta​ła się bro​nić i ob​ję​ła go za szy​ję.
– Pach​niesz po​tem, cy​ga​ra​mi i whi​sky.
– Prze​pra​szam.
– Nie ma za co, to ład​ny za​pach – wy​mru​cza​ła.
– Po​z wól, zdej​mę ko​szu​lę.
– Nie, ja to zro​bię.
Kie​dy póź​niej le​ż ał na ple​cach z Ca​thy przy​tu​lo​ną do jego na​giej pier​si, za​py​tał znie​nac​ka:
– Czy chciałabyś, żeby twoje siostry przyjechały z Khami? Spodobałoby im się obozowe życie,
a co wię​cej, po​by​ły​by ja​kiś czas bez mat​ki.
– Przecież już wcześniej miałam ochotę je zaprosić – przypomniała mu sennie. – Ale ty
po​wie​dzia​łeś, że są zbyt… trzpio​to​wa​te.
– Powiedziałem, że są zbyt niesforne i hałaśliwe – poprawił ją, a ona podniosła głowę
i popatrzyła na niego w nikłej poświacie księżyca sączącej się przez płótno namiotu. – Teraz
jed​nak zmie​ni​łem zda​nie.
Milczała przez chwilę, dobrze wiedząc, że nawet najbardziej niedorzeczne pomysły męża mają
ra​cjo​nal​ne uza​sad​nie​nie.
– Amerykanin! – zawołała nagle tak głośno, że Jonathan poruszył się i zapłakał za
przepierzeniem. Natychmiast ściszyła głos i wyszeptała z przejęciem: – Ale chyba nie masz
za​mia​ru wy​ko​rzy​stać mo​ich sióstr? Nie zro​bił​byś tego, praw​da?
Przy​cią​gnął jej gło​wę do pier​si.
– Są już duże. Ile mają lat?
– Osiemnaście. – Zmarszczyła nos, bo łaskotały ją wilgotne, kędzierzawe włosy na jego torsie. –
Ale, Ralph…
– Sta​re pan​ny.
– Moje ro​dzo​ne sio​stry… nie wy​ko​rzy​stasz ich?
– W Kha​mi nig​dy nie po​z na​ją przy​z wo​itych mło​dych lu​dzi. Two​ja mat​ka wszyst​kich od​stra​sza.
– Je​steś okrop​ny, Ral​phie Bal​lan​ty​ne.
– Po​ka​z ać ci, jaki po​tra​fię być okrop​ny?
Po chwi​li na​my​słu od​par​ła:
– Tak, pro​szę – i za​śmia​ła się ci​cho.
– P ew​ne​go dnia będę jeź​dzić z tobą – po​wie​dział Jo​na​than. – Praw​da, tato?
– Pewnego dnia, już niedługo – zgodził się Ralph i potargał ciemne kędziory syna. – Ale na razie
bę​dziesz opie​ko​wać się mamą pod moją nie​obec​ność, Jon-Jon.
Jo​na​than po​ki​wał gło​wą. Miał bla​dą, za​cię​tą twarz i z tru​dem po​wstrzy​my​wał łzy.
– Obiecujesz? – Ralph przytulił drobne ciepłe ciało syna, a potem pochylił się w siodle i postawił
go przy Ca​thy.
Jo​na​than opie​kuń​czo zła​pał mat​kę za rękę, choć nie się​gał jej na​wet do bio​dra.
– Obie​cu​ję, tato – po​wie​dział i za​łkał, pa​trząc na ojca sie​dzą​ce​go na wy​so​kim ko​niu.
Ralph czub​ka​mi pal​ców mu​snął po​li​czek żony.
– Ko​cham cię – po​wie​dzia​ła ci​cho.
– Moja piękna Katie – szepnął, patrząc na nią z zachwytem. Pierwsze złote promienie słońca
przemieniały jej włosy w jasną aureolę, a miłość sprawiała, że jej twarz wyglądała spokojnie
i słod​ko jak ob​li​cze Ma​don​ny.
Spiął wierzchowca, a Harry Mellow ruszył za nim. Dosiadał pięknego kasztana czystej krwi
z prywatnej stajni pana Rhodesa i jechał ze swobodą urodzonego jeźdźca. Obaj mężczyźni
od​wró​ci​li się na skra​ju lasu. Ko​bie​ta i dziec​ko sta​li jesz​cze przed bra​mą w pa​li​sa​dzie.
– Szczę​ściarz z cie​bie – rzekł ci​cho Har​ry.
– Bez do​brej żony nie ma dzi​siaj, a bez syna nie ma ju​tra – przy​z nał Ralph.
Sępy
nadal siedziały w koronach drzew, choć kości lwów zostały obrane do czysta
i rozwleczone po kamienistym podłożu. Przed wzbiciem się w niebo ptaki musiały strawić
zawartość wzdętych brzuchów. Ich ciemne bezkształtne sylwetki, rysujące się na tle czystego
zimowego nieba, towarzyszyły Ralphowi i Harry’emu przez parę ostatnich mil drogi do działek
ko​pal​ni Hark​nes​sa.
– Wygląda obiecująco – powiedział z rezerwą Harry pierwszego wieczoru, gdy siedzieli przy
ognisku. – Żyła styka się ze skałą macierzystą i może schodzić naprawdę głęboko. Trzeba
prześledzić jej bieg przez ponad dwie mile. Jutro oznaczę miejsca, gdzie będziesz musiał wybić
szy​bi​ki eks​plo​ra​cyj​ne.
– W tym regionie występują zmineralizowane złoża rudy – oświadczył Ralph. – To miejsce leży
na przedłużeniu wielkiego złotego półksiężyca Witwatersrandu, Pilgrims Rest i pól złotonośnych
Tati… – zamilkł na chwilę. – Ale ty przecież masz wyjątkowy dar. Podobno wyczuwasz złoto
z od​le​gło​ści pięć​dzie​się​ciu mil.
Harry zbył ten komplement bagatelizującym ruchem ręki, w której trzymał kubek, Ralph
jed​nak mó​wił da​lej:
– Ja zaś mam wozy i kapitał na sfinansowanie poszukiwań oraz robót górniczych. Lubię cię,
Harry, i myślę, że dobrze by nam się razem pracowało, najpierw w kopalni Harknessa, a potem, kto
wie, może w ca​łym tym cho​ler​nym kra​ju.
Har​ry chciał coś po​wie​dzieć, ale Ralph po​ło​ż ył mu rękę na przed​ra​mie​niu.
– Ten kontynent to skrzynia pełna skarbów. Pola diamentowe Kimberley i złoty tort
Wi​twa​ter​sran​du, jed​no obok dru​gie​go. Dia​men​ty i zło​to w jed​nym wor​ku. Kto by w to uwie​rzył?
– Ralph… – Har​ry po​krę​cił gło​wą. – Zwią​z a​łem swo​ją przy​szłość z pa​nem Rho​de​sem.
Młody Ballantyne westchnął i przez całą minutę wpatrywał się w płomienie. Potem, zapaliwszy
niedopałek cygara, zaczął dowodzić swoich racji i kusić Harry’ego. Godzinę później, gdy już
za​wi​nął się w koc, po​wtó​rzył pro​po​z y​cję.
– U Rho​de​sa nig​dy nie bę​dziesz sa​mo​dziel​ny. Za​wsze bę​dziesz słu​gą.
– Ty też pra​cu​jesz dla nie​go, Ralph.
– Za​war​łem z nim kon​trakt, ale zysk lub stra​ta na​le​ż ą do mnie. Nie od​da​łem mu swo​jej du​szy.
– A ja tak – od​parł ze śmie​chem Har​ry.
– Dołącz do mnie. Dowiesz się, jak to jest, gdy człowiek sam rozdaje karty, kalkuluje własne
ryzyko i wydaje rozkazy, zamiast ich słuchać. Życie to gra, Harry, i można je rozegrać tylko
w je​den spo​sób, idąc na ca​łość.
– Je​stem czło​wie​kiem Rho​de​sa.
– Kiedy nadejdzie czas, znowu o tym porozmawiamy – mruknął Ralph i naciągnął koc na głowę.
Po paru mi​nu​tach jego od​dech stał się po​wol​ny i re​gu​lar​ny.
Rankiem
Harry naznaczył kopczykami kamieni miejsca wierceń poszukiwawczych. Ralph
patrzył z podziwem, z jaką wprawą przedłuża znany bieg żyły i natrafia na nią ponownie głęboko
pod ziemią. Skończyli przed południem. Gdy dosiedli koni, Ralph uświadomił sobie, że siostry
Ca​thy przy​bę​dą z mi​sji Kha​mi dwa dni po ich po​wro​cie do obo​z u.
– Skoro już jesteśmy tak daleko, może przed powrotem pojedziemy kawałek na wschód? Bóg
jeden wie, co możemy tam znaleźć… może więcej złota, diamenty? – Kiedy Harry się zawahał,
Ralph dodał: – Pan Rhodes zapewne już odjechał do Bulawayo. Będzie tam co najmniej przez
mie​siąc i na​wet nie za​uwa​ż y, że cię nie ma.
Po chwili namysłu Harry uśmiechnął się jak uczeń, gotów urwać się z lekcji, by pobuszować po
cu​dzym sa​dzie.
– Wo​bec tego je​dzie​my!
Jechali powoli, zatrzymując się przy każdym zakolu rzeki, żeby przepłukać żwir z dna
stojących zielonych bajor. Pobierali też próbki, ilekroć spotykali wychodnie skał podłoża.
Przeszukiwali nory mrówników i jeżozwierzy oraz gniazda białych termitów, żeby sprawdzić,
ja​kie okru​chy zwie​rzę​ta przy​nio​sły z głę​bi zie​mi.
Trze​cie​go dnia Har​ry po​wie​dział:
– Znaleźliśmy tuzin obiecujących okazów. Najbardziej podobają mi się te kryształy berylu.
W po​bli​ż u mogą być zło​ż a szma​rag​dów.
Jego entuzjazm rósł z każdą przejechaną milą, ale Ralph uznał, że pora wracać. Od obozu
dzieliło ich pięć dni drogi, poza tym skończył się zapas kawy, cukru i mąki, a Cathy z pewnością już
się nie​po​ko​iła.
Ob​rzu​ci​li ostat​nim spoj​rze​niem zie​mie, któ​re przez ja​kiś czas mu​sia​ły po​z o​stać nie​z ba​da​ne.
– Pięknie tu – stwierdził Harry. – W życiu nie widziałem piękniejszej krainy. Jak nazywa się to
pa​smo?
– To po​łu​dnio​wy kra​niec Ma​to​pos.
– Sły​sza​łem, jak pan Rho​des o nich wspo​mi​nał. To świę​te wzgó​rza Ma​ta​be​le, praw​da?
Ralph po​ki​wał gło​wą.
– Gdybym wierzył w czary… – urwał i zaśmiał się z zakłopotaniem. – Ale jest coś w tych
wzgó​rzach.
Wieczorna zorza na zachodnim niebie przemieniła skały dalekich wzgórz w różowy marmur,
a w blasku skośnych promieni girlandy obłoków nad grzbietami przybrały barwę popiołu i kości
sło​nio​wej.
– Jest tam sekretna jaskinia, w której mieszkała czarownica przewodnicząca plemionom. Mój
oj​ciec i jego lu​dzie znisz​czy​li ją na po​cząt​ku woj​ny z Lo​ben​gu​lą – do​dał po chwi​li Ralph.
– Sły​sza​łem tę hi​sto​rię, sta​ła się już le​gen​dą.
– Tak, prawda. Podobno… – Ralph znowu urwał i uważnie przyjrzał się wysokiemu, urwistemu
pasmu. – To nie chmury, Harry – powiedział w końcu. – To dym. A przecież w Matopos nie ma
żad​nych kra​ali. Być może to po​ż ar bu​szu, choć nie są​dzę, bo słup dymu nie jest sze​ro​ki.
– W ta​kim ra​z ie co się pali?
– Dowiemy się – odparł Ralph i zanim Harry zdążył zaprotestować, spiął konia i pogalopował
przez rów​ni​nę bla​dej zi​mo​wej tra​wy w kie​run​ku gra​ni​to​we​go szań​ca na ho​ry​z on​cie.
Wojownik
Matabele siedział w skąpym cieniu poskręcanego, karłowatego drzewa powyżej
ludzi, którzy krzątali się wśród glinianych pieców. Był bardzo wychudzony, pod warstwą
elastycznych mięśni rysowały się żebra, a skórę na piersiach i plecach, spaloną przez słońce na
hebanową czerń, lśniącą niczym sierść wyścigowego konia pełnej krwi, szpeciły stare blizny po
ku​lach.
Nosił prostą spódniczkę i płaszcz z garbowanej skóry, bez pióropuszy czy wojennych
grzechotek, bez dystynkcji w postaci zwierzęcych ogonów czy piór marabuta na głowie. Nie był
również uzbrojony, bo biali ludzie rozpalili ogniska z długich, krytych surową skórą tarcz,
a szerokie srebrne as​se​gai zabrali na wozach. Skonfiskowali również karabiny Martini-Henry,
którymi kompania zapłaciła królowi Lobenguli za koncesję na wydobywanie z ziemi wszystkich jej
bo​gactw.
Głowę wojownika zdobiła opaska induny z żywicy i gliny, na stałe wpleciona we włosy, czarna
i twarda jak żelazo. Oznaka ta oznajmiała wszystkim, że wojownik ten był niegdyś doradcą
Lobenguli, ostatniego króla Matabele. Poświadczała też jego królewski rodowód – w żyłach tego
mężczyzny płynęła krew książąt Zanzi z plemienia Kumalo, wywodzących się z dawnego kraju
Zu​lu​sów, któ​ry le​ż ał w od​le​gło​ści po​nad ty​sią​ca mil na po​łu​dniu.
Jego dziadkiem był Mzilikazi, który sprzeciwił się tyranowi Czace i poprowadził swój lud na
północ; Mzilikazi, niewiele znaczący kacyk, który wymordował milion ludzi podczas owego
strasznego marszu na północ i w konsekwencji został wielkim, potężnym władcą, okrutnym jak
Czaka; Mzilikazi, który doprowadził swój lud do tej bogatej i pięknej krainy, pierwszy wkroczył
w te ma​gicz​ne wzgó​rza i wy​słu​chał wie​lu prze​po​wied​ni Umli​mo, cza​row​ni​cy i wy​rocz​ni z Ma​to​pos.
Lobengula, syn Mzilikaziego, władający ludem Matabele po śmierci starego króla, był stryjem
tego młodego mężczyzny. To on przyznał mu zaszczytną opaskę induny i mianował go dowódcą
jednego z elitarnych impi. Ale Lobengula już nie żył, a na brzegach Shangani karabiny Maxima
rozgromiły wojowników młodego induny – te same karabiny, które napiętnowały jego ciało
głę​bo​ki​mi bli​z na​mi.
Nazywano go Bazo, co znaczy „Topór”, ale obecnie częściej zwano go „Wędrowcem”. Siedział
pod drzewem przez cały dzień, przyglądając się, jak kowale odprawiają swoje obrzędy. Narodziny
żelaza stanowiły tajemnicę dla wszystkich prócz wtajemniczonych. Plemię kowali i Matabele mieli
wspólnych przodków – był to starożytny lud, którego pochodzenie splatało się z dziejami dawnych
miesz​kań​ców Wiel​kie​go Zim​ba​bwe.
Choć nowi biali panowie i ich zamorska królowa orzekli, że Matabele już nie mogą mieć
ama​ho​li, czyli niewolników, kowale z plemienia Rozwi nadal byli ich psami, nadal pracowali dla
swo​ich wo​jow​ni​czych wła​ści​cie​li.
Dziesięciu najstarszych i najbardziej doświadczonych kowali wybierało rudę z kamieniołomu,
deliberując nad każdym kawałkiem jak próżne kobiety, które przebierają w ceramicznych
paciorkach na straganie handlarza. Oceniali rudę pod względem koloru i ciężaru, jakości
zawartego w niej metalu i ilości zanieczyszczeń. Następnie rozbili bryły na kamiennych kowadłach,
żeby uzyskać kawałki pożądanej wielkości. Gdy majstrowie pracowali pilnie i w skupieniu, ich
uczniowie ścinali drzewa i podsycali ogień w dołach, regulując tempo spalania drewna nakładaniem
warstw ziemi, a potem dusząc żar wodą z glinianych garnków. Inna grupa uczniów odbyła w tym
czasie długą wyprawę do kamieniołomu, skąd w skórzanych workach przewieszonych przez
grzbiety jucznych wołów przywiozła pokruszony wapień. Kiedy mistrzowie powściągliwie
pochwalili jakość węgla drzewnego i wapiennego kamienia, przystąpiono do budowy glinianych
pie​ców.
Każdy piec miał kształt tułowia kobiety w zaawansowanej ciąży. W wielkim, kopulastym
brzuchu układano warstwami rudę żelaza, węgiel drzewny i wapień. W dolnym końcu pieca
znajdowało się krocze strzeżone przez symboliczne gliniane uda, a w nim mieścił się wąski otwór,
w któ​ry na​le​ż a​ło wsu​nąć ro​go​wą dy​szę skó​rza​ne​go mie​cha.
Kiedy wszystko zostało już przygotowane, naczelny kowal odrąbał głowę ofiarnemu kogutowi
i przeszedł wzdłuż rzędu pieców, spryskując je gorącą krwią i intonując starożytne zaklęcia
skie​ro​wa​ne do du​cha że​la​z a.
Bazo z fascynacją i dreszczem zabobonnego strachu patrzył, jak przez symboliczną waginę
pieca kowale wprowadzają ogień i witają radosnym okrzykiem magiczną chwilę zapłodnienia.
Potem młodzi czeladnicy zaczęli dąć w skórzane miechy. W religijnym uniesieniu śpiewali hymny,
które miały zapewnić pomyślność wytopu i jednocześnie nadawały rytm pracy. Kiedy któryś padał
z wyczerpania, inny natychmiast zajmował jego miejsce, zapewniając stały dopływ powietrza
w głąb pie​ca.
Mgiełka dymu wisiała nad piecami; jak morze w spokojny letni dzień, falowała leniwie wśród
łysych szczytów wzgórz. Wreszcie nadszedł czas na spuszczenie surówki. Kiedy naczelny kowal
wyjął gliniane czopy z pierwszego pieca i z jego gorącego łona popłynął strumień płynnego metalu,
wszy​scy wy​da​li ra​do​sny, dzięk​czyn​ny okrzyk.
Bazo drżał z podniecenia i zdumienia, jak w czasie narodzin swego pierworodnego syna w grocie
wśród tych sa​mych wzgórz.
– Narodziny broni – wyszeptał na głos. W wyobraźni już słyszał dźwięk młotów bijących w metal
i syk to​wa​rzy​szą​cy har​to​wa​niu sze​ro​kich gro​tów.
Dotyk czyjejś ręki wyrwał go z zadumy. Z uśmiechem spojrzał na kobietę, która położyła mu
rękę na ramieniu. Nosiła ozdobioną paciorkami skórzaną spódniczkę mężatki, ale żadne bransolety
i ob​rę​cze nie zdo​bi​ły jej smu​kłych koń​czyn.
Była prosta jak trzcina i silna, miała jędrne piersi i gładki, wklęsły brzuch bez rozstępów, choć
już odkarmiła pięknego syna. Miała gładką, napiętą skórę, długą szyję, prosty i wąski nos oraz
lekko skośne oczy nad wysokimi, egipskimi łukami kości policzkowych. Jej twarz przypominała
rzeź​bę z gro​bow​ca ja​kie​goś zmar​łe​go przed wie​ka​mi fa​ra​ona.
– Tanase, mamy kolejny tysiąc ostrzy – powiedział Bazo. Popatrzył na jej twarz i zapytał
z tro​ską: – Co się sta​ło?
– Jeźdźcy – odparła. – Dwaj biali ludzie. Jadą od strony południowych lasów i szybko się
zbli​ż a​ją.
Bazo podniósł się płynnym ruchem, szybki jak lampart spłoszony przez myśliwych. Dopiero
teraz można było zobaczyć, jaki jest wysoki i szeroki w ramionach, bo o głowę górował nad
kowalami. Podniósł do ust rogowy gwizdek zawieszony na rzemyku na szyi i dmuchnął weń mocno.
W jed​nej chwi​li krzą​ta​ni​na wo​kół pie​ców usta​ła. Do mło​de​go in​du​ny pod​biegł na​czel​ny ko​wal.
– Ile cza​su zaj​mie spusz​cze​nie resz​ty wy​to​pu i zbu​rze​nie pie​ców? – za​py​tał Bazo.
– Dwa dni, panie – odparł kowal, kłaniając się z szacunkiem. Oczy nabiegły mu krwią od dymu,
a bia​łe weł​ni​ste wło​sy przy​bra​ły brud​no​ż ół​ty ko​lor.
– Mu​si​cie zdą​ż yć do świ​tu.
– Pa​nie!
– Będziecie pracować przez całą noc, ale osłońcie ognie od strony równiny. – Bazo odwrócił się
i od​szedł w górę stro​me​go zbo​cza, gdzie pod gra​ni​to​wą cza​pą cze​ka​ło dwu​dzie​stu męż​czyzn.
Podobnie jak on, byli ubrani tylko w proste skórzane spódniczki i nie mieli broni, lecz wojna
i ciągłe ćwiczenia zahartowały ich ciała. Spoglądali z dzikością w oczach, a ich postawa wyrażała
dumę wojowników, gdy wstali, żeby pozdrowić swojego indunę. Nie ulegało wątpliwości, że są
wo​jow​ni​ka​mi Ma​ta​be​le, a nie psa​mi ama​ho​li.
– Za mną! – roz​ka​z ał Bazo.
Poprowadził ich w dół wzgórza, gdzie u stóp urwiska znajdowała się wąska jaskinia. Odciągnął
na bok liany, które zasłaniały wejście, i wszedł do mrocznego wnętrza. Grota miała tylko dziesięć
stóp dłu​go​ści i koń​czy​ła się ru​mo​wi​skiem gła​z ów.
Na jego znak dwaj mężczyźni podeszli do ściany i odtoczyli kamienie. Polerowany metal zalśnił
jak łuski drzemiącego gada. Gdy Bazo usunął się z wejścia, ukośne promienie zachodzącego słońca
zajrzały w głąb pieczary, oświetlając tajny arsenał. Assegai stały w pękach po dziesięć sztuk,
zwią​z a​ne rze​mie​nia​mi z su​ro​wej skó​ry.
Dwaj wojownicy podnieśli jedną wiązkę, zerwali rzemienie i szybko przekazali broń
towarzyszom. Gdy wszyscy zostali uzbrojeni, Bazo podniósł swoją włócznię. Jej drzewce
wykonano z wypolerowanego czerwonego drzewa mku​si, a grot wykuto ręcznie. Bazo mógłby
ściąć włos z grzbietu swojej ręki skrajem ostrza szerokiego jak jego dłoń i mającego długość
przed​ra​mie​nia.
Do tej chwili czuł się jak nagi, ale teraz, dzierżąc w ręce znajomy ciężar, znów stał się
mężczyzną. Ruchem dłoni kazał ludziom przytoczyć głazy i zakryć skrytkę z bronią, a potem
poprowadził ich ścieżką. Tanase czekała na skalnej półce, z której roztaczał się widok na
tra​wia​ste rów​ni​ny i le​ż ą​ce za nimi lasy, drze​mią​ce ci​cho w wie​czor​nym świe​tle. Wy​cią​gnę​ła rękę.
– Tam – po​wie​dzia​ła.
Bazo na​tych​miast ich zo​ba​czył.
Dwa konie lekkim galopem dotarły do podnóża i teraz kłusowały wzdłuż skał. Jeźdźcy spoglądali
na ru​mo​wi​sko gła​z ów i gład​kie, zdra​dli​we ścia​ny, wy​pa​tru​jąc do​god​nej dro​gi.
Do doliny kowali wiodły tylko dwie ścieżki, wąskie i strome, z przesmykami łatwymi do obrony.
Bazo spojrzał za siebie. Dym z pieców rozpraszał się już, nad szarymi granitowymi graniami snuło
się tylko parę bladych wstążek. Do rana nie pozostanie nic, co mogłoby doprowadzić ciekawskiego
po​dróż​ne​go do tego se​kret​ne​go miej​sca. Po​z o​sta​ła jed​nak jesz​cze go​dzi​na dzien​ne​go świa​tła, może
mniej, po​nie​waż w Afry​ce nad rze​ką Lim​po​po noc za​pa​da ze zdu​mie​wa​ją​cą szyb​ko​ścią.
– Mu​szę za​trzy​mać ich do zmro​ku – oświad​czył. – Mu​szę ich za​wró​cić, za​nim znaj​dą ścież​kę.
– A jeśli nie dadzą się zawrócić? – zapytała cicho kobieta. Bazo w odpowiedzi przełożył
w rękach as​se​gai, a potem szybko ściągnął Tanase ze skalnej półki, bo jeźdźcy zatrzymali się
i je​den z nich, wyż​szy i szer​szy w ra​mio​nach, uważ​nie omia​tał zbo​cze przez lor​net​kę.
– Gdzie jest mój syn? – za​py​tał Bazo.
– W ja​ski​ni.
– Wiesz, co zro​bić, je​śli… – Nie mu​siał koń​czyć.
Ta​na​se po​ki​wa​ła gło​wą.
– Wiem – od​par​ła ci​cho.
Bazo odwrócił się i ruszył w dół stromej ścieżki na czele dwudziestu uzbrojonych ama​do​da.
Zatrzymał się w upatrzonym wąskim przejściu. Nie musiał się odzywać; wystarczył ruch ręki, by
ludzie skryli się w skalnych załomach po obu stronach ścieżki. W ciągu paru sekund zniknęli bez
śladu. Bazo zerwał gałąź z karłowatego drzewa rosnącego w rozpadlinie i zawrócił, zamiatając
szlak, żeby nic nie ostrzegło czujnego człowieka przed zasadzką. Położył włócznię na biegnącym
na wysokości ramienia występie i zakrył ją zieloną gałęzią. Będzie w zasięgu ręki, gdyby został
zmu​szo​ny do po​pro​wa​dze​nia bia​łych jeźdź​ców w górę ścież​ki.
– Spró​bu​ję ich za​wró​cić, ale je​śli mi się nie uda, cze​kaj​cie, aż do​trą do tego miej​sca! – za​wo​łał do
ukry​tych wo​jow​ni​ków. – I wte​dy spraw​cie się szyb​ko.
Jego ludzie zajmowali pozycje na przestrzeni dwustu kroków po obu stronach szlaku, ale tutaj,
przy zakręcie, było ich kilku. Dobra zasadzka powinna być głęboka: jeśli ofiara przedrze się przez
pierwszy szereg wojowników, dalej muszą czekać następni. Ta była dobra, urządzona na stromym
wąskim szlaku, gdzie koń nie mógłby ani zawrócić, ani popędzić galopem. Bazo z zadowoleniem
pokiwał głową, a potem, bez broni i tarczy, pobiegł w kierunku równiny, zwinny jak górski
ko​z io​łek.
– Za pół godziny zrobi się ciemno! – zawołał Harry Mellow. – Powinniśmy znaleźć miejsce na
obóz.
– Gdzieś tutaj musi być ścieżka. – Ralph jechał z pięścią wspartą o biodro, w filcowym
ka​pe​lu​szu zsu​nię​tym na tył gło​wy, omia​ta​jąc wzro​kiem stro​me urwi​sko.
– Co spo​dzie​wasz się zna​leźć?
– Nie wiem, i w tym sęk – od​parł Ralph i obej​rzał się z uśmie​chem.
Kiedy siedział wykręcony w siodle, koń nagle się spłoszył. Ralph omal nie zgubił strzemienia
i mu​siał przy​trzy​mać się łęku, żeby za​po​biec upad​ko​wi, ale przy​tom​nie za​wo​łał do Har​ry’ego:
– Osła​niaj mnie!
Wolną ręką wyszarpnął winchester ze skórzanego futerału pod kolanem. Koń stawał dęba
i zataczał wąskie kręgi, uniemożliwiając mu podniesienie strzelby. Ralph wiedział, że blokuje
Harry’emu linię strzału, i przez długie sekundy był zupełnie bezbronny. Klął, spodziewając się
ataku czarnoskórych wojowników, dotąd skrywających się wśród spękanych skał i krzaków u stóp
urwi​ska.
Po chwili spostrzegł, że stoi przed nim tylko jeden człowiek, nieuzbrojony. Słysząc za sobą
szczęk zam​ka ła​do​wa​nej bro​ni, za​wo​łał pręd​ko do swo​je​go to​wa​rzy​sza:
– Cze​kaj, Har​ry! Nie strze​laj!
Wałach znów stanął dęba, ale tym razem Ralph szybko go okiełznał, a potem popatrzył na
wysokiego czarnego mężczyznę, który tak cicho i niespodziewanie wysunął się ze szczeliny
w gra​ni​to​wym blo​ku.
– Kim jesteś? – zapytał głosem schrypniętym ze strachu, który nadal skręcał mu wnętrzności
i przyśpieszał pęd krwi w żyłach. – Do licha, omal cię nie zastrzeliłem. – Po chwili zreflektował się
i po​wtó​rzył py​ta​nie w sin​de​be​le, ję​z y​ku ple​mie​nia Ma​ta​be​le: – Kim je​steś?
Wysoki mężczyzna w skórzanej pelerynie lekko skłonił głowę, ale jego tułów pozostał
nie​ru​cho​my, a ręce zwie​sza​ły się u bo​ków.
– Czy w ten spo​sób brat wy​py​tu​je bra​ta? – rzekł z po​wa​gą.
Ralph przyjrzał mu się uważnie. Dostrzegł opaskę induny nad czołem i wychudzoną twarz,
pociętą bruzdami straszliwego cierpienia; rozpacz albo choroba musiała doprowadzić tego
człowieka do granic samego piekła. Widok tego wyniszczonego oblicza poruszył go do głębi, ale nie
to zwróciło jego uwagę. W dzikich ciemnych oczach i w niskim tonie spokojnego głosu
ciem​no​skó​re​go męż​czy​z ny było coś zna​jo​me​go, choć zmie​nio​ne​go nie do po​z na​nia.
– Henshaw. – powiedział induna, używając pochwalnego imienia nadanego kiedyś Ralphowi przez
Ma​ta​be​le. – Hen​shaw,
Mały Jastrzębiu, czyżbyś mnie nie poznał? Czy tych kilka krótkich lat tak bardzo mnie
zmie​ni​ło?
Ralph z nie​do​wie​rza​niem po​krę​cił gło​wą i w jego gło​sie brzmia​ło zdu​mie​nie, gdy po​wie​dział:
– Bazo, to przecież nie ty… na pewno nie ty. Przecież zginąłeś ze swoimi ama​do​da na brzegach
Shangani… – Wysunął nogi ze strzemion i zeskoczył na ziemię. – Nie, to jednak naprawdę ty! –
Podbiegł, żeby przywitać się z wysokim wojownikiem. – Mój brat, mój czarny brat! – zawołał
z ra​do​ścią.
Uści​skał Bazo, któ​ry wciąż stał ze swo​bod​nie opusz​czo​ny​mi rę​ka​mi, i od​su​nął się.
– Nad Shangani, gdy umilkły karabiny, zostawiłem wozy i przeszedłem przez pole bitwy.
Widziałem twoich ludzi, Krety, Ryjące pod Górą. – Takie miano sam król Lobengula nadał impi
Bazo, Izimvukuzane Ezembintaba. – Poznałem ich po czerwonych tarczach, po piórach marabuta
i opaskach z kreciego futra. – Były to dystynkcje, które stary król przyznał wojownikom Bazo, i ból
zamglił jego oczy, gdy Ralph mówił dalej: – Twoi ludzie leżeli jeden na drugim niczym opadłe
z drzew liście. Szukałem ciebie, przewracałem poległych na plecy i spoglądałem w ich twarze, lecz
było ich tak wie​lu…
– Tak, bar​dzo wie​lu – przy​z nał Bazo spo​koj​nie. Tyl​ko jego oczy zdra​dza​ły emo​cje.
– Miałem mało czasu na poszukiwania – dodał Ralph cicho – a musiałem robić to ostrożnie, bo
niektórzy z twoich ludzi mogli być fa​ni​sa file. – Była to stara zuluska sztuczka, polegająca na tym,
że wojownicy udawali martwych na pobojowisku i czekali, aż nieprzyjaciel przyjdzie zebrać łupy. –
Nie chciałem skończyć z as​se​gai między łopatkami. Potem zwinięto obóz i wozy potoczyły się
w kie​run​ku kra​alu kró​la. Mu​sia​łem odejść.
– By​łem tam – po​wie​dział Bazo i roz​su​nął skó​rza​ny płaszcz.
Ralph spoj​rzał na strasz​ne bli​z ny i spu​ścił oczy.
Mło​dy Ma​ta​be​le za​sło​nił tors.
– Le​ż a​łem wśród mar​twych.
– A te​raz? Co ro​bisz te​raz, gdy wszyst​ko skoń​czo​ne?
– Co robi wojownik po zakończeniu wojny, kiedy jego impi są rozbite i rozbrojone, a król nie
żyje? – Bazo wzruszył ramionami. – Wybieram dziki miód. – Popatrzył na szczyt urwiska, gdzie
ostatnie smużki dymu stapiały się z ciemniejącym niebem. Słońce już dotykało koron drzew lasu na
za​cho​dzie. – Oka​dza​łem barć, kie​dy was zo​ba​czy​łem.
– Aha! – Ralph po​ki​wał gło​wą. – Wła​śnie ten dym do​pro​wa​dził nas do cie​bie.
– A za​tem to szczę​śli​wy dym, bra​cie Hen​shaw.
– Nadal nazywasz mnie bratem? – zdumiał się Ralph. – Być może to ja wystrzeliłem te kule… –
Nie do​koń​czył zda​nia, tyl​ko spoj​rzał na po​z na​czo​ną bli​z na​mi pierś Bazo.
– Człowiek nie odpowiada za to, co czyni w szaleństwie bitwy. Gdybym tego dnia dotarł do
wo​z ów. – Bazo wzru​szył ra​mio​na​mi – …być może to ty no​sił​byś bli​z ny.
Ralph ru​chem ręki przy​wo​łał swo​je​go to​wa​rzy​sza.
– Bazo, to Harry Mellow, człowiek, który rozumie tajemnice ziemi, umie znajdować w niej złoto
i że​la​z o – po​wie​dział.
– Nko​si, widzę cię. – Bazo przywitał się z Harrym, nazywając go „panem” i nie okazując mu
pogardy, choć Lobengula umarł, a naród Matabele został zdziesiątkowany właśnie z powodu
dziw​ne​go upodo​ba​nia bia​łych lu​dzi do tego prze​klę​te​go żół​te​go me​ta​lu.
– Bazo i ja dorastaliśmy razem na polach diamentowych Kimberley. Nigdy nie miałem lepszego
przyjaciela – oświadczył Ralph, a potem zwrócił się do Bazo: – Mamy trochę jedzenia i chętnie
po​dzie​li​my się nim z tobą. – Po chwi​li do​dał: – Prze​no​cuj z nami. Mamy so​bie tyle do po​wie​dze​nia.
– Je​stem z ko​bie​tą i sy​nem. Zo​sta​li na wzgó​rzach.
– Przyprowadź ich – powiedział Ralph. – Idź szybko, żebyś zdążył przed nocą, i sprowadź ich do
obo​z u.
B azo uprze​dził swo​ich lu​dzi, na​śla​du​jąc wie​czor​ny krzyk fran​ko​li​na.
– Zatrzymam białych ludzi u stóp wzgórz – powiedział cicho do wojownika, który wyszedł
z zasadzki na ścieżkę. – Może uda mi się sprawić, że odjadą zadowoleni, nie próbując odszukać
doliny. Powiedz jednak kowalom, że do świtu piece muszą zostać wygaszone. Po dymie ma nie być
ani śla​du.
Polecił także ukryć gotową broń i świeżo wytopiony metal, zamieść ścieżki do czysta, a kowali
prze​pro​wa​dzić w głąb wzgórz pod eskor​tą wo​jow​ni​ków.
– Ru​szę za wami za​raz po od​jeź​dzie bia​łych lu​dzi. Cze​kaj​cie na mnie na szczy​cie Śle​pej Mał​py.
– Tak, Nko​si.
Wojownicy odeszli w gasnącym świetle dnia, cisi jak polujące nocą lamparty. Bazo skręcił na
rozwidleniu ścieżki. Kiedy dotarł do skalnej ostrogi, nie musiał wołać. Tanase czekała na niego
z chłopcem na biodrze, ze zwiniętą matą do spania na głowie i skórzanym workiem wypełnionym
ziar​nem na ple​cach.
– To Henshaw – powiedział i usłyszał wężowy syk jej oddechu. Nie widział jej twarzy, ale
wie​dział, co wy​ra​ż a.
– Jest po​mio​tem bia​łe​go psa, któ​ry zbez​cze​ścił świę​te miej​sce…
– Jest moim przy​ja​cie​lem.
– Złożyłeś przysięgę – przypomniała mu ostro. – Jak możesz mówić, że biały człowiek jest
two​im przy​ja​cie​lem?
– Wte​dy nim był.
– Pamiętasz widzenie, które miałam, zanim ojciec tego człowieka odebrał mi dar
prze​po​wia​da​nia przy​szło​ści?
– Tanase, musimy zejść do niego – powiedział Bazo, ignorując jej pytanie. – Gdy zobaczy, że
mam ze sobą żonę i syna, nie nabierze podejrzeń. Uwierzy, że naprawdę szukamy miodu dzikich
pszczół… idź za mną. – Skręcił na szlak, a ona ruszyła tuż za nim. Jej głos opadł do szeptu, lecz
nadal wy​raź​nie sły​szał każ​de sło​wo. Nie oglą​dał się, ale słu​chał.
– Pamiętasz moje widzenie, Bazo? Ostrzegłam cię tamtego dnia, kiedy poznałam tego
człowieka, którego zwiesz Jastrzębiem. To było przed urodzeniem naszego syna, kiedy woal
mojego dziewictwa jeszcze nie został rozdarty, zanim biali jeźdźcy przybyli ze swoimi
trójnożnymi karabinami, które chichotały jak rzeczne demony mieszkające wśród skał w gardzieli
rzeki Zambezi. Ciągle nazywałeś go swoim „bratem” i „przyjacielem”, a ja ostrzegłam cię przed
nim.
– Pa​mię​tam – od​parł Bazo, rów​nież ści​sza​jąc głos.
– Uj​rza​łam cię wy​so​ko na drze​wie, Bazo.
– Tak – szepnął, idąc bez oglądania się na nią, ale jego głos zadrżał z zabobonnego lęku. Jego
piękna młoda żona była kiedyś uczennicą szalonego czarownika Pemby. Bazo na czele swoich
ama​do​da runął jak burza na górską warownię, ściął głowę Pemby i wziął Tanase jako zdobycz
wo​jen​ną, jed​nak du​chy szyb​ko się o nią upo​mnia​ły.
W wigilię uczty weselnej, kiedy miał pojąć ją za swoją pierwszą żonę, z Matopos przyszedł
sę​dzi​wy cza​row​nik i za​brał ją ze sobą.
Bazo nie mógł nic zrobić, bo Tanase była córką duchów ciemności i było jej przeznaczone życie
w Ma​to​pos.
– Wi​dze​nie było tak wy​raź​ne, że aż się roz​pła​ka​łam – po​wie​dzia​ła, a nim wstrzą​snę​ły dresz​cze.
W sekretnej jaskini w Matopos zstąpiła na nią moc duchów i stała się Umlimo, Wybraną,
wyrocznią. To ona, mówiąc głosami duchów, przepowiedziała Lobenguli jego los. To ona
przewidziała nadejście białych ludzi z dziwnymi maszynami, które przemieniały noc w dzień,
i lustrami, które lśniły na wzgórzach jak gwiazdy, przekazując wiadomości poprzez rozległe
równiny. Nikt nie wątpił, że kiedyś miała dar jasnowidzenia i w mistycznym transie potrafiła
wej​rzeć w przy​szłość na​ro​du Ma​ta​be​le.
Ale ten dar zależny był od jej dziewictwa. Tanase wyjawiła to swemu przyszłemu mężowi
i błagała go, żeby pozbawił ją jednego i drugiego. Bazo nie zgodził się, posłuszny prawu
i oby​cza​jom, a po​tem było już za póź​no, bo cza​row​ni​cy ze​szli ze wzgórz, żeby się o nią upo​mnieć.
Na początku wojny, której kres nastąpił w kraalu Lobenguli w GuBulawayo, od trzonu armii
odłączył się niewielki oddział. Tworzyli go najtwardsi i najbardziej okrutni żołnierze, prowadzeni
przez równie twardego i okrutnego Bakelę, Pięść. Ruszyli na wzgórza i sekretną ścieżką, którą
Bakela odkrył dwadzieścia pięć lat wcześniej, dotarli do jaskini Umlimo. Bakela wiedział, że
zniszczenie wyroczni pogrąży w rozpaczy cały naród Matabele. Jego ludzie zastrzelili strażników
i wdarli się do groty. W jej najgłębszym zakamarku dwaj żołnierze znaleźli Tanase, młodą, śliczną
i nagą, i zgwałcili ją brutalnie. Kiedy wyżywali się na niej, a dziewicza krew zbryzgała podłoże
ja​ski​ni, krzy​ki ścią​gnę​ły Ba​ke​lę.
Pięściami i butem przepędził swoich ludzi, a potem popatrzył na skrwawioną Tanase, leżącą
u jego stóp, i współczucie zawładnęło sercem tego twardego, bezwzględnego człowieka. Choć
przebył długą i niebezpieczną drogę, by zniszczyć Umlimo, bestialski postępek kawalerzystów
osła​bił jego wolę.
Mu​siał wie​dzieć, że wraz z dzie​wic​twem Ta​na​se stra​ci​ła swo​ją moc, bo rzekł:
– Ty, któ​ra by​łaś Umli​mo, już nie je​steś Umli​mo.
Dokonał zniszczenia bez pomocy karabinu czy miecza i wyszedł z ciemnej jaskini, darowując
ka​płan​ce ży​cie w za​mian za utra​co​ne dzie​wic​two i ma​gicz​ne moce.
Tanase wiele razy opowiadała tę historię. Bazo wiedział, że mgły czasu zasnuły jej oczy,
skrywając przed nią przyszłość, nikt jednak nie mógł wątpić, że kiedyś posiadała dar widzenia –
dlatego przeniknęło go drżenie i poczuł się, jakby palce upiorów musnęły jego kark, gdy Tanase
po​wie​dzia​ła chra​pli​wym szep​tem:
– Płakałam, Bazo, mój panie, kiedy ujrzałam cię na wysokim drzewie, a gdy ja płakałam,
czło​wiek, któ​re​go zwiesz Ja​strzę​biem, pa​trzył na cie​bie z uśmie​chem.
Zjedli
na zimno konserwową wołowinę, wybierając ją z puszek ostrzem myśliwskiego noża
i przekazując je z rąk do rąk. Nie mieli kawy, więc popijali kleistą mięsną paćkę łykami ciepłej
wody z okręconych filcem butelek. Po kolacji Ralph poczęstował Harry’ego i Bazo ostatnimi
cy​ga​ra​mi. Przy​pa​li​li je ga​łąz​ka​mi z ogni​ska i przez dłu​gi czas de​lek​to​wa​li się nimi w mil​cze​niu.
Niedaleko w ciemności zawodziła i szlochała hiena, zwabiona przez ogień i zapach jedzenia. Na
równinie polowały lwy, kierując się w stronę wschodzącego księżyca; nie ryczały, lecz tylko
po​ka​sły​wa​ły gar​dło​wo, żeby nie stra​cić kon​tak​tu z po​z o​sta​ły​mi człon​ka​mi sta​da.
Tanase siedziała z dzieckiem na kolanach na skraju kręgu światła, z dala od mężczyzn, a oni nie
zwracali na nią uwagi. Bazo byłby urażony, gdyby okazali nadmierne zainteresowanie, ale Ralph
wy​jął cy​ga​ro z ust i spoj​rzał w jej stro​nę.
– Jak na​z y​wa się twój syn? – za​py​tał.
– Tun​ga​ta Ze​bi​we – opo​wie​dział Bazo po chwi​li wa​ha​nia.
Ralph zmarsz​czył czo​ło, ale uda​ło mu się po​ha​mo​wać sło​wa, któ​re ci​snę​ły mu się na usta.
– Pięk​ny chło​piec – rzekł tyl​ko.
Bazo wy​cią​gnął rękę w stro​nę syna, lecz Ta​na​se nie chcia​ła go pu​ścić.
– Po​z wól mu przyjść do mnie – po​le​cił jej ostro.
Ta​na​se nie​chęt​nie zsa​dzi​ła syna z ko​lan. Ma​lec po​drep​tał do ojca i wtu​lił się w jego ra​mio​na.
Miał ciemną skórę, okrągły brzuszek i pulchne kończyny. Z wyjątkiem bransoletek
z miedzianego drutu na nadgarstkach i sznurka paciorków w pasie był zupełnie nagi. Jego włosy
two​rzy​ły ciem​ną pu​szy​stą czap​kę, spod któ​rej spo​glą​da​ły wiel​kie, za​spa​ne oczy.
– Tungata Zebiwe – powtórzył Ralph i pochylił się, żeby pogłaskać malca po głowie. Chłopiec nie
próbował się odsunąć ani nie okazał strachu, ale Tanase syknęła cicho i zrobiła taki ruch, jakby
chcia​ła z po​wro​tem za​brać go do sie​bie.
– Poszukiwacz Tego, Co Zostało Skradzione – przetłumaczył Ralph imię chłopca i pochwycił
spojrzenie ciemnych oczu jego matki. – Poszukiwacz sprawiedliwości. Ciężkie brzemię zrzucacie
na tak młode barki – rzekł cicho. – Czynicie syna mścicielem krzywd wyrządzonych waszemu
ple​mie​niu przed jego na​ro​dzi​na​mi?
Po chwi​li gład​ko zmie​nił te​mat.
– Pamiętasz, Bazo, dzień, w który się poznaliśmy? Byłeś niedowarzonym podrostkiem,
przysłanym przez ojca, brata króla, do pracy na diamentowych polach. Ja byłem jeszcze młodszy
i jeszcze bardziej zielony, kiedy wraz z ojcem znaleźliśmy ciebie i twoich towarzyszy na veldzie.
Oj​ciec przy​jął was wte​dy na trzy​let​ni kon​trakt, uprze​dza​jąc in​nych po​szu​ki​wa​czy.
Bruzdy cierpienia i smutku, które żłobiły twarz Bazo, jakby się wygładziły. Przez chwilę znów
był daw​nym pro​sto​li​nij​nym, bez​tro​skim mło​dzień​cem.
– Dopiero później dowiedziałem się, że Lobengula przysłał ciebie i tysiące innych młokosów na
pola, żebyście przynieśli mu tyle diamentów, ile zdołacie ukraść – powiedział młody Ballantyne
i obaj się ro​z e​śmie​li, Ralph z lek​kim smut​kiem, a Bazo z cie​niem mło​dzień​czej we​so​ło​ści.
– Lobengula musiał gdzieś ukryć swój wielki skarb. Jameson nie znalazł tych diamentów, kiedy
za​jął Gu​Bu​la​wayo.
– Pa​mię​tasz my​śliw​skie​go so​ko​ła, Scy​pio? – za​py​tał Bazo.
– I wielkiego pająka, dzięki któremu wygraliśmy pierwsze złote suwereny na walkach
w Kim​ber​ley?
Rozmawiali z ożywieniem, wspominając wspólną pracę w wielkim diamentowym dole i swoje
mło​dzień​cze wy​głu​py, któ​re uroz​ma​ica​ły im strasz​li​wą mo​no​to​nię ha​rów​ki.
Harry Mellow nie znał sindebele, więc zawinął się w koc i jego rogiem zakrył głowę. Tanase
siedziała w cieniu, nieruchoma jak piękna rzeźba z hebanu. Nie uśmiechała się, kiedy mężczyźni się
śmie​li, ale za​chłan​nie wpi​ja​ła oczy w ich usta, gdy roz​ma​wia​li.
Ralph zno​wu zmie​nił te​mat.
– Ja też mam syna. Uro​dził się przed woj​ną, jest więc tro​chę star​szy od two​je​go.
Bazo prze​stał się śmiać. Przy​brał obo​jęt​ny wy​raz twa​rzy, ale jego oczy zdra​dza​ły czuj​ność.
– Mo​gli​by zo​stać przy​ja​ciół​mi, jak my – po​wie​dział Ralph.
Ta​na​se ze stra​chem spoj​rza​ła na syna. Bazo nie sko​men​to​wał tej su​ge​stii.
– A my dwaj znów moglibyśmy pracować ręka w rękę – mówił Ralph. – Niebawem uruchomię
kopalnię złota i będzie mi potrzebny induna do zarządzania setkami ludzi, którzy przybędą do
pra​cy.
– Je​stem wo​jow​ni​kiem, nie ro​bot​ni​kiem.
– Świat się zmienia, Bazo – rzekł Ralph cicho. – W kraju Matabele już nie ma wojowników.
Tarcze zostały spalone, ostrza as​se​gai złamane. Oczy twoich ludzi już nie są czerwone, bo wojny
do​bie​gły koń​ca. Oczy są te​raz bia​łe, a w tym kra​ju przez ty​siąc lat pa​no​wać bę​dzie po​kój.
Bazo mil​czał.
– Dołącz do mnie, Bazo. Zabierz syna, niech pozna umiejętności białego człowieka. Pewnego dnia
nauczy się czytać i pisać, stanie się kimś ważnym, nie tylko zbieraczem dzikiego miodu. Zapomnij
o imieniu, które mu nadałeś, i wymyśl jakieś inne. Nadaj mu radosne imię i przyprowadź go, by
poznał mojego syna. Razem będą cieszyć się życiem w tym pięknym kraju i staną się braćmi jak
my.
Bazo wes​tchnął.
– Być może masz rację, Henshaw. Jak mówisz, impi poszły w rozsypkę. Ci, którzy kiedyś byli
wojownikami, teraz budują drogi dla pana Lodzi. – Wszyscy Matabele mieli kłopoty
z wymawianiem „r”, toteż Rhodes stał się „Lodzi”. Bazo mówił o systemie pracy przymusowej,
wprowadzonym w kraju Matabele przez komisarza do spraw krajowców, generała Munga St
Johna. Znów westchnął. – Skoro już człowiek musi pracować, lepiej, żeby czynił to godnie i z kimś,
kogo sza​nu​je. Kie​dy za​czniesz wy​do​by​wać swo​je zło​to, Hen​shaw?
– Po desz​czach, ale chodź ze mną już te​raz. Za​bierz swo​ją ko​bie​tę i syna…
Bazo pod​niósł rękę, żeby go uci​szyć.
– Po​roz​ma​wia​my po desz​czach, po wiel​kich bu​rzach – po​wie​dział ci​cho.
Tanase pokiwała głową i uśmiechnęła się po raz pierwszy. Bazo miał prawo udawać i usypiać
czujność Henshawa niejasnymi obietnicami. Jej wyćwiczony szósty zmysł mówił, że mimo
szczerego spojrzenia zielonych oczu i chłopięcego uśmiechu ten młody biały człowiek jest
tward​szy i bar​dziej nie​bez​piecz​ny niż Ba​ke​la, jego oj​ciec.
– Po wielkich burzach – powtórzył Bazo. Słowa te miały ukryte znaczenie. Wielka burza była
tajemnicą, nad którą pracował wraz ze swoimi zaufanymi ludźmi. – Mam parę spraw do
za​ła​twie​nia, ale od​naj​dę cię, gdy tyl​ko się z nimi upo​ram – obie​cał.
B azo pierwszy szedł stromą ścieżką w głąb granitowych gór. Tanase podążała kilka kroków za
nim. Niosąc na głowie zwinięte maty do spania i żelazny garnek, prosta jak trzcina, szła
posuwistym, płynnym krokiem, żeby ładunek nie stracił równowagi. Chłopiec podskakiwał u jej
boku, piskliwym głosem wyśpiewując dziecięce bzdurki. Tylko na nim nie robiła wrażenia
złowieszcza aura doliny. Po obu stronach ścieżki rosły gęste krzaki, uzbrojone w ostre kolce.
Ci​sza wręcz przy​tła​cza​ła, bo nie śpie​wa​ły tu pta​ki i ani jed​no zwie​rząt​ko nie bu​szo​wa​ło w li​ściach.
Bazo przeszedł po głazach przez łożysko wąskiego strumienia, przystanął po drugiej stronie
i obejrzał się przez ramię. Tanase nabrała w ręce trochę chłodnej wody i podniosła ją do ust
chłop​ca. Po chwi​li ru​szy​li da​lej.
Ścieżka urywała się nagle pod stromą ścianą perłowego granitu. Bazo zatrzymał się i wsparł na
oszczepie. Była to jedyna broń, którą administrator Bulawayo pozwalał nosić czarnemu
człowiekowi dla obrony siebie i swojej rodziny przed drapieżnikami grasującymi na pustkowiach.
Lek​ka broń my​śliw​ska nie umy​wa​ła się do bo​jo​wych włócz​ni as​se​gai.
Wspierając się na drzewcu oszczepu, Bazo popatrzył na wysokie urwisko. Na półce tuż pod
wierz​choł​kiem sta​ła kry​ta strze​chą cha​ta straż​ni​ka, z któ​rej do​biegł drżą​cy star​czy głos.
– Kto waży się wstę​po​wać do ta​jem​nej prze​łę​czy?
Bazo uniósł bro​dę i ryk​nął jak byk, aż echa za​ko​ła​ta​ły się wśród skał:
– Bazo, syn Gan​dan​ga! Bazo, in​du​na z kró​lew​skiej krwi Ku​ma​lo.
Nie czekając na odpowiedź, wszedł przez granitowy portal w korytarz, który rozszczepiał
urwi​sko.
Przejście było wąskie, dwaj dorośli mężczyźni z trudem mogliby iść nim ramię w ramię. Czysty
bia​ły pia​sek z okru​cha​mi ja​snej miki chrzę​ścił i skrzył się jak cu​kier pod bo​sy​mi sto​pa​mi. Wi​ją​cy się
korytarz znienacka otworzył się na zieloną dolinę. Przedzielał ją szemrzący strumień, który
wy​pły​wał ze ska​ły w po​bli​ż u wy​lo​tu roz​pa​dli​ny.
Dolinę, okrągłą nieckę o średnicy mili, otaczały wysokie urwiska. Pośrodku leżała maleńka
wioska. Tanase wyszła z tajemnego przejścia i stanęła obok męża. Oboje spojrzeli nie na kryte
strze​chą cha​ty, lecz da​lej, ku prze​ciw​le​głej ścia​nie do​li​ny.
U podstawy urwiska niczym bezzębne usta rozdziawiał się niski, szeroki otwór. Przez długie
minuty patrzyli na niego w milczeniu, przytłoczeni lawiną wspomnień. W tej grocie Tanase
przeszła inicjację, stając się Umlimo; tam też doświadczyła potem okrutnego poniżenia, które
odar​ło ją z mocy i na po​wrót uczy​ni​ło zwy​czaj​nym czło​wie​kiem.
Obecnie inna kobieta zajmowała miejsce duchowej przywódczyni narodu, bo moce Umlimo nie
umierają, przekazywane są z jednej wtajemniczonej na drugą, od czasów kiedy wzniesiono
ka​mien​ne mury Wiel​kie​go Zim​ba​bwe.
– Je​steś go​to​wa? – za​py​tał Bazo.
– Je​stem go​to​wa, pa​nie – od​par​ła.
Ruszyli do wioski, ale zanim dotarli do celu, napotkali procesję dziwnych istot. Wiele z nich
ledwo przypominało ludzi, łaziło na czworakach, skowyczało i szczekało jak zwierzęta. Były wśród
nich sędziwe, pomarszczone staruchy z pustymi workami wymion kołyszącymi się nad brzuchami,
śliczne małe dziewczynki z rozkwitającymi pączkami piersi i pustymi twarzami bez uśmiechu,
starcy o zdeformowanych kończynach, wlokący się w kurzu, szczupli młodzieńcy o umięśnionych
ciałach i szalonych oczach wywróconych w głąb czaszek. Wszyscy byli obwieszeni makabrycznymi
akcesoriami czarowników: pęcherzami lwów i krokodyli, skórami pytonów i ptaków, czaszkami
i zębami ludzi i zwierząt. Okrążali przybyszów, podskakując, miaucząc i przewracając oczami.
Bazo poczuł obrzydzenie i posadził syna na ramieniu, jak najdalej od macających, natarczywych
rąk.
Tanase nie okazała zaniepokojenia, bo ta niesamowita gromada kiedyś tworzyła jej świtę. Stała
niewzruszenie, gdy jedna ze starych wiedźm podczołgała się do niej, tocząc spienioną ślinę na jej
bose stopy. Strażnicy Umlimo, tańcząc i śpiewając, poprowadzili dwoje wędrowców do wioski i tam
znik​nę​li w cha​tach.
Przybysze jednak nie zostali sami. Pośrodku wioski stała se​ten​ghi, przewiewna, otwarta po
bokach chata z białych pni mo​pa​ni, kryta schludnym słomianym dachem. W jego cieniu czekali
mężczyźni, w niczym nieprzypominający tych z dziwacznego pochodu, który wyszedł im na
spo​tka​nie.
Każdy z nich siedział na niskim rzeźbionym stołku. Choć niektórzy byli bardzo otyli, inni zaś
chudzi i przygarbieni, wszystkich otaczała niemal namacalna aura godności i władzy. Wszyscy,
zarówno ci białogłowi ze śnieżnymi wełnistymi brodami i pomarszczonymi twarzami, jak i ci
w kwie​cie wie​ku i peł​ni sił, no​si​li na gło​wach pro​ste czar​ne opa​ski z kle​ju ro​ślin​ne​go i gli​ny.
W wiosce Umlimo zgromadzili się ostatni przywódcy narodu Matabele, ludzie, którzy niegdyś
stawali na czele bojowych impi tworzących formację byka z rogami na flankach i piersią
miażdżącą wroga. Najstarsi spośród nich pamiętali exodus z południa, kiedy pędzili ich konni
Burowie; w młodości walczyli pod wodzą samego Mzilikaziego i nadal nosili z dumą honorowe kity,
któ​ry​mi na​gro​dził ich od​wa​gę.
Wszyscy zasiadali w radzie króla Lobenguli, syna wielkiego Mzilikaziego; wszyscy byli na
Wzgórzach Wodzów owego pamiętnego dnia, kiedy król stanął przed zebranymi regimentami
i zwrócił się ku wschodowi, skąd do kraju Matabele zmierzała kawalkada wozów oraz białych
żołnierzy. Gromko pozdrowili króla – Bay​e te! – gdy Lobengula dźwignął swoje opuchnięte ciało na
zdeformowane przez artretyzm nogi i cisnął miniaturową włócznią – symbolem władzy królewskiej
– w najeźdźców, wciąż jeszcze skrytych w niebieskawej mgle na horyzoncie. To oni
przemaszerowali wraz ze swoimi wojownikami przed królem, śpiewając pieśni pochwalne i hymny
bojowe poszczególnych regimentów, pozdrowili go po raz ostatni, a potem ruszyli na la​ager
bia​łych lu​dzi, gdzie za wo​z a​mi i kol​cza​sty​mi za​sie​ka​mi już cze​ka​ły na nich ka​ra​bi​ny Ma​xim.
W środku tego wybitnego zgromadzenia zasiadali trzej mężczyźni – trzej żyjący jeszcze
synowie Mzilikaziego, otaczani największą czcią pośród wszystkich indunów. Somabula,
najstarszy, po lewej stronie, był zwycięzcą setek zagorzałych bitew i wojownikiem, którego imię
nosiła piękna forteca. Po prawej zasiadał Babiaan, mądry i dzielny, z zaszczytnymi bliznami na
torsie, rękach i nogach. Siedzący pomiędzy nimi trzeci królewski syn wstał ze stołka
wy​rzeź​bio​ne​go z dzi​kie​go he​ba​nu i wy​szedł w słoń​ce na spo​tka​nie przy​by​łych.
– Gan​dan​gu, oj​cze, wi​dzę cię i moje ser​ce śpie​wa! – za​wo​łał Bazo.
– Widzę cię, synu – rzekł induna i jego przystojna twarz, opromieniona radością, stała się niemal
piękna. Kiedy Bazo ukląkł przed nim, dotknął jego głowy na znak błogosławieństwa, po czym
po​mógł mu wstać.
– Baba! – powiedziała Tanase i szacunkiem klasnęła w dłonie przed twarzą, a kiedy Gandang
powitał ją skinieniem głowy, wycofała się cicho do najbliższej chaty, skąd zza cienkiej trzcinowej
ścia​ny mo​gła przy​słu​chi​wać się roz​mo​wie.
Kobiecie nie wolno było uczestniczyć w najdonioślejszych naradach. W czasach królów
przedstawicielka pośledniejszego rodu zostałaby zakłuta włóczniami za samo przebywanie
w pobliżu dostojnej in​da​ba. Ale Tanase była niegdyś Umlimo i nadal przemawiała w imieniu
Wybranej. Poza tym świat się zmieniał, królowie przemijali i wraz z nimi umierały stare obyczaje,
a ona nadal miała władzę dorównującą najstarszym indunom. Mimo to wycofała się do zamkniętej
cha​ty, żeby nie uwła​czać pa​mię​ci daw​nych dni.
Gdy Gandang klasnął w ręce, niewolnicy przynieśli stołek i kubek z palonej gliny dla jego syna.
Bazo pokrzepił się długim łykiem gęstego, kwaśnego piwa, po czym przywitał się z indunami, ściśle
przestrzegając porządku starszeństwa. Rozpoczął od Somabuli, a potem kolejno pozdrawiał
młod​szych wie​kiem męż​czyzn. Jego du​szę ogar​nął smu​tek, bo zo​sta​ło ich tyl​ko dwu​dzie​stu sze​ściu.
– Kamuzo, mój kuzynie – powiedział, patrząc na dwudziestosześcioletniego, najmłodszego
in​du​nę. – Naj​droż​szy przy​ja​cie​lu, wi​dzę cię.
A potem uczynił rzecz niesłychaną: wstał, popatrzył nad głowami zgromadzonych i kontynuował
for​mal​ne po​wi​ta​nie.
– Witam cię, nieustraszony Manondo! – zawołał. – Widzę, jak wisisz na gałęzi drzewa mku​si.
Za​bi​łeś się wła​sną ręką, przed​kła​da​jąc śmierć nad ży​cie w nie​wo​li u bia​łe​go czło​wie​ka.
Wszy​scy ze​bra​ni obej​rze​li się, z za​bo​bon​nym lę​kiem śle​dząc kie​ru​nek jego spoj​rze​nia.
– Czy to ty, Ntabene? Za życia zwali cię Górą, i jak góra runąłeś na brzegach Shangani. Witam
cię, dziel​ny du​chu.
Wte​dy zro​z u​mie​li. Bazo od​pra​wiał apel po​le​głych. Pod​ję​li po​wi​ta​nie ni​ski​mi gło​sa​mi:
– Sa​ku​bo​na, Nta​be​ne.
– Wi​dzę cię, Tam​bo. Wody Bam​be​si po​czer​wie​nia​ły od two​jej krwi.
– Sa​ku​bo​na, Tam​bo.
Bazo zrzucił płaszcz i zaczął tańczyć. Był to rozkołysany, dynamiczny taniec i wkrótce pot
zalśnił mu na skórze, a rany po kulach rozjarzyły się niczym ciemne klejnoty. Za każdym razem,
gdy wykrzykiwał imię poległego induny, unosił prawe kolano, dotykał nim piersi i z trzaskiem
opusz​czał bosą sto​pę na twar​dą zie​mię, a wów​czas zgro​ma​dze​ni po​wta​rza​li imię bo​ha​te​ra.
Wreszcie opadł na stołek. Zapadła cisza przepełniona bojowym uniesieniem. Wszyscy powoli
obracali głowy, aż spojrzeli na Somabulę, najstarszego i najwyższego rangą. Stary induna podniósł
się i stanął przed nimi, a ponieważ była to in​da​ba, zaczął recytować historię narodu Matabele.
Choć słyszeli ją tysiące razy, z ożywieniem nadstawili ucha. Nie znali pisma, nie mieli żadnych
archiwów, więc uczyli się jej na pamięć, słowo po słowie, by następnie przekazać ją dzieciom
i dzie​ciom swo​ich dzie​ci.
Początek tej historii miał miejsce w kraju Zulusów, tysiąc mil na południe, kiedy młody
wojownik Mzilikazi wypowiedział posłuszeństwo szalonemu tyranowi Czace i ruszył na północ,
zabierając jedno impi z zuluskiej armii. Somabula opowiedział o jego wędrówkach i starciach
z oddziałami wysłanymi przez Czakę, o zwycięstwach nad małymi plemionami, które stanęły na
jego drodze. Mówił, jak wcielał do impi młodych mężczyzn z podbitych plemion, a młode kobiety
dawał za żony swoim wojownikom. Opisał, jak Mzilikazi z uciekiniera i buntownika przemienił się
najpierw w mało znaczącego kacyka, następnie w wielkiego wodza wojennego, a na koniec
w po​tęż​ne​go kró​la.
Wiernie przedstawił potworności M’fe​ca​ne, rzezi miliona ludzi, gdy Mzilikazi siał spustoszenie
pomiędzy rzeką Oranje i Limpopo. Potem opowiedział o przybyciu białych ludzi i nowych
metodach prowadzenia wojny. Wyczarował słowami szwadrony brodatych mężczyzn na krzepkich
kucach, podjeżdżających galopem na odległość strzału z karabinu i zawracających, zanim
amadoda mogli ich dosięgnąć swoimi włóczniami. Przypomniał, jak po raz pierwszy napotkali
ruchome fortece – wozy ustawione w kwadrat i powiązane łańcuchami, z kolczastymi gałęziami
wplecionymi między szprychy kół i w każdą lukę w drewnianej barykadzie – oraz jak szeregi
wo​jow​ni​ków Ma​ta​be​le zo​sta​ły prze​ła​ma​ne i star​te w proch pod tymi mu​ra​mi z drew​na i cier​ni.
Głos mówiącego przybrał żałobne tony, gdy stary induna wspominał masową ucieczkę przed
ponurymi brodaczami na koniach oraz śmierć starców i dzieci w czasie tragicznej wędrówki na
północ. Potem wzniósł się radośnie, gdy Somabula opisywał przeprawę przez Limpopo i Shashi, za
któ​ry​mi le​ż a​ła ta prze​pięk​na kra​ina.
Induna ochrypł, opadł na stołek i napił się piwa. Jego miejsce zajął Babiaan, brat przyrodni, by
opisać dni świetności, ujarzmianie okolicznych plemion i pomnażanie stad, aż bujne, złote
pastwiska pociemniały od bydła; wyniesienie Lobenguli – „tego, który pędzi jak wiatr” – do
godności królewskiej; szaleńcze wyprawy, kiedy impi zapuszczały się setki mil za granice, a potem
powracały z łupami i niewolnikami, przyczyniając się do ugruntowania potęgi Matabele.
Przypomniał, jak szeregi wojowników w pióropuszach i futrach, z wielkimi tarczami bojowymi
w barwach poszczególnych regimentów, płynęły przed królem niczym niekończący się nurt
Zambezi; jak półnagie dziewczęta tańczyły na Święcie Pierwszych Owoców, natarte lśniącą
czerwoną gliną oraz przybrane dzikimi kwiatami i koralikami. Opisał sekretny pokaz skarbu,
kiedy małżonki smarowały wielkie ciało Lobenguli gęstym tłuszczem, a potem przyklejały do niego
diamenty – skradzione przez młodych Matabele z wielkiego dołu, który biali ludzie wykopali
da​le​ko na po​łu​dniu.
Słuchając tej opowieści, induni przypomnieli sobie, jak błyszczały nieoszlifowane kamienie,
pokrywające ciało króla niby bezcenna kolczuga lub pancerne łuski mitycznego potwora. Jakże
wielki był Lobengula w owych czasach, jak nieprzebrane były jego stada, jacy waleczni byli młodzi
mężczyźni i jakie urodziwe dziewczęta! Zgromadzeni mężczyźni kiwali głowami i cicho
przy​ta​ki​wa​li.
Kiedy Babiaan usiadł, ze stołka podniósł się wysoki, jeszcze krzepki Gandang. Zbliżał się do
schyłku swoich sił, ale cechowało go wielkie dostojeństwo, a jego odwaga dowiedziona została
w set​kach prób. Pod​jął opo​wieść gło​sem głę​bo​kim i dźwięcz​nym.
Przypomniał, jak z południa przybyli biali ludzie. Na samym początku było ich niewielu i błagali
o drobne łaski – o zgodę na zastrzelenie słonia, o wymianę paciorków i butelek brandy na miedź
i kość słoniową. Po nich przybyli następni, a ich żądania stały się bardziej natarczywe
i niepokojące. Chcieli głosić chwałę dziwnego trójgłowego boga, chcieli kopać w ziemi dziury, by
szukać żółtego metalu i jasnych kamieni. Zatroskany Lobengula przybył wtedy do tej doliny we
wzgórzach Matopos, a Umlimo przestrzegła go, że kiedy święte ptaki odlecą z ruin Wielkiego
Zim​ba​bwe, roz​pocz​nie się woj​na i po​kój dłu​go nie za​wi​ta na te zie​mie.
– Kamienne sokoły zostały skradzione ze świętego miejsca – przypomniał Gandang –
a Lobengula wiedział, że nie może stawić białym ludziom oporu większego niż jego ojciec,
Mzi​li​ka​z i.
Dlatego król wybrał najpotężniejszego ze wszystkich białych, którzy przychodzili z prośbą –
wybrał wielkiego niebieskookiego mężczyznę o imieniu „Lodzi”, który zagarniał kolejne kopalnie
diamentów i był induną białej zamorskiej królowej. Mając nadzieję uczynić z niego
sprzymierzeńca, Lobengula zawarł z nim układ: w zamian za złote monety i karabiny wyraził
zgo​dę na wy​ko​py​wa​nie z zie​mi skar​bów we wschod​niej czę​ści swo​je​go kró​le​stwa.
Lodzi przysłał wielką karawanę wozów z twardymi, walecznymi ludźmi, którzy przyprowadzili
setki młodych białych mężczyzn uzbrojonych jak żołnierze, aby wziąć w posiadanie ziemie objęte
królewskim edyktem. Gandang ze smutkiem wyrecytował długą listę skarg i zdrad, które znalazły
epilog w klekocie maximów, zniszczeniu królewskiego kraalu w GuBulawayo i ucieczce Lobenguli
na pół​noc.
Wreszcie opisał śmierć władcy. Złamany i chory król zażył truciznę, a Gandang osobiście złożył
jego ciało w jaskini, która wychodziła na dolinę Zambezi. Wokół króla złożył cały jego dobytek:
stołek, podgłówek z kości słoniowej, matę i futrzany kaross, kubki do piwa i miski do mięsa,
karabiny i tarczę bojową, topór wojenny i włócznię, a na koniec gliniane garnczki pełne
błyszczących diamentów, które postawił u wykręconych przez podagrę królewskich stóp. Kiedy
wszystko zostało zrobione, kazał zasypać głazami wejście do jaskini i zabił niewolników, którzy
wy​ko​na​li tę pra​cę. Po​tem po​wiódł zdzie​siąt​ko​wa​ny na​ród z po​wro​tem na po​łu​dnie, w nie​wo​lę.
Kiedy skończył, opuścił ręce, a jego broda opadła na szeroką, pokrytą bliznami pierś. Zapadła
cisza przepełniona rozpaczą. Wreszcie przemówił jeden z indunów siedzących w drugim rzędzie,
kruchy staruszek bez zębów w górnej szczęce. Miał wodniste oczy, których dolne powieki tak
zwiot​cza​ły, że wi​dać było ró​ż o​wą ślu​z ów​kę. Mó​wił ochry​płym, ury​wa​nym gło​sem.
– Wy​bierz​my no​we​go kró​la – za​czął.
Bazo mu prze​rwał, śmie​jąc się po​gar​dli​wie.
– Kró​la nie​wol​ni​ków, kró​la jeń​ców? Nie może być kró​la, do​pó​ki nie bę​dzie na​ro​du.
Sędziwy induna przygarbił się, zamlaskał bezzębnymi ustami i zamrugał żałośnie. Jego myśli
zmie​ni​ły kie​ru​nek, jak to czę​sto bywa u lu​dzi w po​de​szłym wie​ku.
Niniejsza darmowa publikacja zawiera jedynie fragment
pełnej wersji całej publikacji.
Aby przeczytać ten tytuł w pełnej wersji kliknij tutaj.
Niniejsza publikacja może być kopiowana, oraz dowolnie
rozprowadzana tylko i wyłącznie w formie dostarczonej przez
NetPress Digital Sp. z o.o., operatora sklepu na którym można
nabyć niniejszy tytuł w pełnej wersji. Zabronione są
jakiekolwiek zmiany w zawartości publikacji bez pisemnej zgody
NetPress oraz wydawcy niniejszej publikacji. Zabrania się jej
od-sprzedaży, zgodnie z regulaminem serwisu.
Pełna wersja niniejszej publikacji jest do nabycia w sklepie
internetowym HTTP://E-KSIAZKA24.PL.

Podobne dokumenty