fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
Transkrypt
fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment Z języka angielskiego przełożył Zbigniew Kościuk Dręczy nas lęk, że pewne sprawy powinny pozostać tajemnicą, że pewne dociekania są zbyt niebezpieczne dla śmiertelnych. Carl Sagan Albo jego hipotezy są wynikiem wielkiego błędu, albo zostanie okrzyknięty Galileuszem dwudziestego wieku. doktor Harold Lief o badaniach doktora Iana Stevensona w „Journal of Nervous and Mental Disease” I Durango, Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii (dzisiejszy Meksyk) Rok 1741 Kiedy wizja się skończyła, a utrudzone oczy odzyskały jasność widzenia, Alvara de Padillę ogarnął strach. Jezuita zaczął się zastanawiać, jakie światy nawiedził, a targająca nim niepewność budziła jednocześnie przerażenie i osobliwą radość. Próbował się uspokoić, czując, jak krtań ściska się od wysilonego od dechu, a przyspieszone tętno dudni w skroniach. Po chwili otocze nie zaczęło odzyskiwać dawny kształt i uciszyło skołatanego ducha. Poczuł pod palcami słomę, którą wypchano materac, co upewniło go w przekonaniu, że powrócił z dalekiej podróży. Wyczuł coś dziwnego na policzkach i przesunął po nich palca mi tylko po to, by się przekonać, że zwilgotniały od łez. Później zdał sobie sprawę, że wilgotny był także jego grzbiet, jakby nie polegiwał na suchym łożu, ale pośrodku kałuży. Ciekawe dlaczego? – pomyślał. Może tył habitu przesiąkł jego potem? Po chwili dotarło do niego, że także uda i łydki są mokre. Nie był już pewny, że od potu. Nie umiał pojąć, co się z nim stało. Próbował usiąść, ale miał wrażenie, jakby jego ciało opuściły wszelkie siły. Uniósł głowę z siennika, a gdy okazała się ciężka niczym ołów, złożył ją na słomianym posłaniu. 9 – Odpocznijcie – rzekł mu Eusebio de Salvatierra. – Umysł i cia ło potrzebują czasu, by odzyskać siły. Alvaro zamknął powieki, ale nie zdołał się otrząsnąć z szoku, który nim zachwiał. Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedzieli, że doświadczy czegoś ta kiego. Jednak tak właśnie się stało. Było to denerwujące, budziło trwo gę i… wprawiało w osłupienie. Z jednej strony bał się nawet o tym myśleć, z drugiej pragnął przeżyć wszystko raz jeszcze. Niezwłocznie powrócić w niepojęte rejony. Jednak surowa, zdyscyplinowana cząstka jego natury rychło odpędziła szaloną myśl, sprowadzając go na ścież kę sprawiedliwości, której poświęcił całe życie. Podniósł głowę i spojrzał na Eusebia. Ksiądz uśmiechał się do niego, a jego oblicze promieniowało spokojem. – Przyjdę za godzinę lub dwie, kiedy powrócą wam siły. – Ski nął z lekka głową dla dodania zachęty. – Jak na pierwszy raz świetnie sobie poradziłeś, stary przyjacielu. Zaiste znakomicie. Alvara ponownie ogarnął lęk. – Co mi uczyniłeś? Eusebio przyglądał mu się chwilę błogim wzrokiem, aby w koń cu zmarszczyć czoło w zamyśleniu. – Obawiam się, że otworzyłem przed tobą wrota, których nigdy nie zdołasz zamknąć. Niemal dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy obaj przypłynęli do Nueva España – Nowej Hiszpanii – po wyświęceniu na księży Towarzystwa Jezusowego, wysłani przez swoich przełożonych z Ka stylii w celu kontynuowania dzieła polegającego na zakładaniu misji chrześcijańskich na nieznanych terenach, żeby ratować od wiecz nego potępienia nieszczęsne, zbłąkane dusze tubylców pogrążone w mrocznym bałwochwalstwie i nikczemnych pogańskich prakty kach. Zadanie, które przed nimi postawiono, stanowiło ogromne wy zwanie, nie było jednak wyjątkowe. Konkwistadorzy i franciszkanie, dominikanie i jezuiccy misjonarze zapuszczali się na ziemie Nowe go Świata od ponad dwustu lat. Po licznych wojnach i buntach wiele rdzennych plemion przyjęło jarzmo kolonizatorów, zasymilowało się 10 z kulturą Hiszpanów i mestizo*. Nadal pozostało wszak dużo do zro bienia, a liczne plemiona czekały na nawrócenie. Z pomocą pierwszych nawróconych Alvaro i Eusebio wznieśli budynki misji w bujnej, gęsto zalesionej dolinie w głębi Sierra Madre Occidental, w sercu ziem ludu Wixaritari. Wraz z upływem czasu mi sja się rozrastała. Małe lokalne społeczności żyjące w izolacji od świata pośrodku dzikich gór i dolin jedna po drugiej przyłączały się do congregación. Księża nawiązali silną więź z wiernymi. Alvaro i Eusebio ochrzcili tysiące tubylców. W odróżnieniu od franciszkanów, którzy wzywali Indian do przyjęcia europejskiego stylu życia i zachodnich wartości, obaj kapłani postępowali zgodnie z tradycją jezuitów, po zwalając miejscowym zachować wiele obyczajów z okresu prekolum bijskiego. Nauczyli ich również, jak posługiwać się pługiem i siekierą, pokazali, jak nawadniać ziemię, uprawiać nieznane płody i udomawiać zwierzęta, co w znacznym stopniu zapewniło im samowystarczalność, a jezuitom przyniosło wdzięczność i powszechny szacunek. Pomogło także to, że w odróżnieniu od surowego i pryncypial nego Alvara, Eusebio był człowiekiem serdecznym i szczodrym. Jego bose stopy i ujmująca pokora skłoniły tubylców do nazwania go Mo toliana, „człowiekiem ubogim”, a jezuita wbrew radzie Alvara przyjął nowe miano. Zyskał też wkrótce sławę cudotwórcy. Zaczęło się to od tego, że w okresie suszy gotowej zniszczyć nadchodzące zbiory Eusebio doradził tubylcom, żeby przeszli w uro czystej procesji do misyjnego kościoła, pośród modłów i gorliwego samobiczowania. Wkrótce po procesji nadeszły obfite opady, uwalnia jąc miejscowych od lęków i przynosząc nadspodziewanie obfite plo ny. Cud ów powtórzył się kilka lat później, kiedy cały rejon cierpiał z powodu dużych opadów. Po zastosowaniu identycznego remedium także owa plaga ustała. W ten sposób sława Eusebia wzrosła, a wraz ze sławą otworzyły się kolejne drzwi. Drzwi, które lepiej, żeby na zawsze zostały zamknięte. Kiedy początkowo nieufni tubylcy zaczęli się przed nim otwierać, Eusebio poczuł jeszcze silniejszą ciekawość ich świata. Podróż mi syjna z czasem przerodziła się w jawną wyprawę odkrywczą. Eusebio * Hiszp. mieszaniec. 11 zaczął się coraz głębiej zapuszczać w lasy i wąwozy przecinające nie dostępne góry, wnikając w rejony, gdzie wcześniej nie postała stopa Europejczyka, i poznając plemiona, które zwykle witały przybyszów grotem strzały lub ostrzem włóczni. Nigdy nie powrócił z ostatniej wyprawy. Niemal rok po jego zniknięciu obawiający się najgorszego Alva ro wyprawił mały oddział złożony z tubylców, żeby odnaleźć zagi nionego przyjaciela. Właśnie dlatego dziś tu byli, siedząc przy małym ognisku przed krytym strzechą plemiennym xirixi – domem boskich przodków – i rozmawiając o tym, co wydawało się niemożliwe. – Czyście się zamienili w ichniejszego szamana? A może jestem w błędzie? Alvaro był nadal wstrząśnięty dziwnym widzeniem, choć jadło dodało sił jego członkom, a żar ogniska osuszył habit. Wydawał się silnie poruszony. – Pokazali mi więcej, niż mogę przekazać im w zamian – od rzekł Eusebio. Alvaro wybałuszył oczy ze zdumienia. – Na miły Bóg… brat przyjął ich metody, zaraził się ich bluź nierczymi ideami. – Pochylił się ku Eusebiowi ze strachem w oczach. – Posłuchaj mnie, księże… Eusebio, musisz położyć kres szaleństwu. Opuścić to miejsce i wrócić ze mną do misji. Eusebio spojrzał na przyjaciela i zrzedła mu mina. Tak, rad był, że ujrzał starego druha, ale cieszył się na myśl, iż będzie miał okazję podzielić się z nim swoim odkryciem. Teraz zastanawiał się, czy nie popełnił poważnego błędu. – Wybacz, ale nie mogę – odpowiedział spokojnie. – Jeszcze nie dziś. Nie mógł wyznać przyjacielowi, że nadal musi się sporo nauczyć od tych ludzi. Usłyszeć o sprawach, o których wcześniej mu się nie śniło. Był zaskoczony odkryciem – a właściwie powolnym i stopnio wym odkrywaniem, mimo uprzedzeń głęboko zakorzenionych w wie rze – jak silnie miejscowi byli związani z tą ziemią, z żywymi istota mi, które zamieszkiwały ją razem z nimi, i emanującą z niej energią. 12 Rozmawiał z Indianami o stworzeniu świata, o raju i upadku czło wieka. Opowiadał o wcieleniu i odkupieniu. Oni zaś dzielili się z nim swoimi refleksjami. To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie, albo wiem miejscowi uważali, że świat doczesny i mistyczny przeplatają się wzajemnie. To, co jemu wydawało się całkiem naturalne, oni mieli za nadprzyrodzone, to zaś, co dla nich było normalne – co uważali za prawdę – jemu jawiło się niczym myślenie magiczne. Przynajmniej początkowo. Bo teraz wiedział lepiej. Odkrył, że dzicy to ludzie szlachetni. – Przyjmowanie ich medicina, świętych wywarów – powiedział Alvaro – otworzyło przede mną nowe światy. To, czego doświadczy łeś, jest zaledwie początkiem. Nie możesz oczekiwać, że zlekceważę tak wielkie objawienie. – Musisz to uczynić – nalegał Alvaro. – Ksiądz musi ze mną wró cić. Jeszcze dzisiaj, zanim będzie za późno. Nigdy więcej nie wolno nam o tym mówić. Eusebio zamrugał ze zdumienia. – Mam o tym nie mówić? Zastanów się, Alvaro. O czymże in nym mielibyśmy rozmawiać?! To coś, co powinniśmy badać, starać się pojąć i opanować… a później przywieźć do ojczyzny i podzielić się tym z rodakami. Alvaro skrzywił się zdumiony. – Przywieźć do kraju? – spytał, wypluwając słowa z ust niczym truciznę. – Chcesz opowiedzieć ludziom o tym… o tym bluźnierstwie? – Bluźnierstwo, o którym prawisz, jest oświeceniem. To wyższa prawda, której powinieneś doświadczyć. Alvaro zadygotał z wściekłości. – Ostrzegam cię, Eusebio! – syknął. – Diabeł pochwycił cię w szpony, omamił swoim eliksirem! Bracie, grozi ci wieczne potę pienie! Nie mogę bezczynnie na to patrzyć… nie opuszczę ciebie ani żadnego brata w wierze. Potrzebujesz zbawienia. – Już przeszedłem bramy niebios, przyjacielu – odrzekł spokojnie Eusebio. – Widok, który się stamtąd rozciąga, jest zaiste wspaniały. *** 13 Alvaro potrzebował pięciu miesięcy, żeby wysłać pismo do ar cybiskupa i prałata wicekróla w mieście Meksyku, otrzymać odpo wiedź i zebrać ludzi. W ten sposób dopiero z nastaniem zimy wrócił w góry na czele małej armii. Żeby powstrzymać przyjaciela. Żeby położyć tamę jego bezbożnym praktykom, używając wszel kich koniecznych środków. I zgromić diabła, zgromić jego podstępne zakusy i wybawić przy jaciela od wiecznego potępienia. Uzbrojone w łuki, strzały i muszkiety połączone siły Hiszpanów i Indian zaczęły się wspinać na pierwsze sierra stromymi, wyboistymi ścieżkami wysłanymi grubą warstwą splątanych gałęzi. Zimowe po toki przerwały szlaki wijące się niczym wąż w kierunku wierzchoł ków gór, zamieniając je w głębokie, kamieniste kanały. Gałęzie leżące w poprzek koryta jeszcze bardziej utrudniały pochód. Ostrzegano ich przed górskimi lwami, jaguarami i niedźwiedziami zamieszkującymi okolicę, ale jedynymi żywymi istotami, które napotkali, były niena sycone sępniki krążące nad ich głowami w oczekiwaniu na krwawą ucztę i skorpiony zakłócające ich niespokojny sen. W miarę posuwania się w górę chłód przybierał na sile. Nawykli do cieplejszego klimatu Hiszpanie źle znosili ziąb. Całe dnie pokony wali wilgotne, skaliste zbocza, a nocą kulili się z zimna na biwakach, grzejąc się przy ognisku, aż w końcu, z mozołem pokonując kilometr za kilometrem, dotarli do gęstego lasu, w którym znajdowała się wio ska, gdzie Alvaro pozostawił Eusebia. Ku swojemu zaskoczeniu odkryli, że ścieżki wijące się między drzewami zostały zatarasowane przez olbrzymie kłody drewna, naj wyraźniej umieszczone tam przez tubylców. Obawiając się zasadzki, dowódca nakazał swoim ludziom zwolnić tempo marszu, wydłuża jąc ich cierpienia, dodatkowo nadwerężając nerwy i oczy wypatrywa niem nieprzyjaciela między gęstymi, ponurymi drzewami. Wreszcie po trzech tygodniach trudów i mozołów dotarli do wioski. Nie znaleźli w niej nikogo. Indianie i Eusebio zniknęli. Alvaro nie ustąpił. Przynaglił swoich do dalszego marszu. Miej scowi tropiciele poprowadzili ich ścieżkami plemienia wijącymi się 14 przez wzgórza, aż czwartego dnia dotarli do głębokiego barranca*, którego dołem płynął spieniony potok. Przeciwległe zbocza wąwozu łączył kiedyś most z lin i drewna. Okazało się, że został zniszczony. Przejście na drugą stronę odcięto. Alvaro spoglądał na powrozy dyndające nad krawędzią urwiska, pogrążony w gniewie i rozpaczy. Nigdy więcej nie ujrzał przyjaciela. * Hiszp. wąwóz. II Meksyk Pięć lat temu – Naciśnij pieprzony spust i zwiewaj! – warknął Munro. – Musimy się zmywać! ALE JUŻ! Powiedz mi coś, czego nie wiem. Rozejrzałem się wokół, słysząc trzy pojedyncze strzały i dłuższą serię, która odbiła się echem od ścian budynku. Chwilę później do leciały mnie głuche odgłosy i w słuchawkach rozległo się chrapliwe rzężenie. Trafili jednego z ósemki naszych. Zamarłem bez ruchu, próbując stawić czoło instynktom pragną cym wziąć nade mną górę. Spojrzałem na mężczyznę, który skulił się obok mnie. Jego spocona twarz zastygła w grymasie bólu wywoła nym obficie krwawiącą raną uda. Wargi mu dygotały, wybałuszył oczy ze strachu, jakby wiedział, co go czeka. Zacisnąłem dłoń na kolbie. Czułem, jak mój palec zawisł nad spustem, dotykając go z wahaniem, jakby cyngiel został wykonany z rozgrzanego do czerwoności żelaza. Munro miał rację. Trzeba się zwijać, zanim będzie za późno, ale… Od ścian odbiły się echa kolejnych salw. – Nie po to nas tu wysłali! – zachrypiałem do mikrofonu, sku piając wzrok na rannej zdobyczy. – Muszę spróbować… – Co?! – warknął Munro. – Chcesz go stamtąd wynieść? Bawisz się w cholernego supermana?! – W słuchawce dała się słyszeć przeciąg 16 ła eksplozja. Uderzyła w bębenki uszu jak wiertarka udarowa, a póź niej ponownie usłyszałem jego maniakalny głos. – Po prostu sprząt nij sukinsyna, Reilly! Pospiesz się! Wiesz, co zrobił! „W porównaniu z nią metamfetamina wyda się nudna jak aspiryna”, nie pamiętasz?! Przejmujesz się tym śmieciem?! Chcesz go puścić? W ten sposób na prawisz świat? Nie sądzę. Nie chcesz mieć faceta na sumieniu! Ani ja! Przyjechaliśmy, żeby wykonać robotę! Otrzymaliśmy rozkazy! Prowa dzimy wojnę, a ten człowiek to wróg! Przestań mi chrzanić o sprawie dliwości, zastrzel drania i zbierajmy się stąd! Nie będę czekał dłużej! Jego słowa odbiły się rykoszetem we wnętrzu mojej czaszki, kiedy kolejna seria przesunęła się po tylnej ścianie laboratorium. Rzuciłem się na podłogę, czując wokół siebie deszcz odłamków szkła i kawał ków drewna. Spojrzałem na naukowca. Munro ponownie miał rację. Nie mogłem go zabrać ze sobą. Był zbyt ciężko ranny, a na karku mie liśmy małą armię nafaszerowanych koką banditos. Jasna cholera! Nie tak miało być! Mieliśmy przeprowadzić szybkie, chirurgiczne wyłuskanie. Pod osłoną ciemności ja, Munro i sześciu innych świetnie wyszkolonych lu dzi z grupy uderzeniowej OCDETF*, federalnej jednostki stworzonej z myślą o skoordynowaniu działań jedenastu różnych agencji, w tym FBI, dla której pracowałem, oraz DEA, którego agentem był Munro – mieliśmy przeniknąć do budynku, odnaleźć McKinnona i wyprowadzić go na zewnątrz. McKinnona i jego zespół badawczy. Prosta operacja, szczególnie przeniknięcie do środka. Sęk w tym, że operację zorgani zowano w pośpiechu, po nieoczekiwanym telefonie McKinnona. Nie mieliśmy czasu, żeby zaplanować akcję jak należy, a dane wywiadow cze na temat narkotykowego laboratorium na odludziu, które udało się zdobyć, były bardzo skąpe, choć mimo to sądziłem, że mamy spore szanse. Po pierwsze, byliśmy świetnie wyposażeni – mieliśmy pisto lety maszynowe z tłumikiem, noktowizory i kamizelki z kevlaru. Po drugie, przeprowadziliśmy kilka udanych akcji na inne tajne labora toria od czasu, gdy cztery miesiące temu przyjechaliśmy do Meksyku. Szybkie wejście i szybkie wyjście. Czysta robota. * Organized Crime Drug Enforcement Task Force – Jednostka Operacyjna do Zwalcza nia Zorganizowanego Handlu Narkotykami. 17 Wejście udało się popisowo. Tylko że za pięć dwunasta McKinnon spłatał nam figla. Munro dostał świra i postrzelił faceta w udo, przez co spieprzył fazę wyjścia. Rozpoznałem oszalałe hiszpańskie okrzyki. Banditos byli coraz bliżej. Musiałem coś zrobić. Jeszcze chwila zwłoki i zostanę schwyta ny, a trudno było mieć złudzenia, do czego to wszystko doprowadzi. Będą mnie torturować, urządzą mi istne piekło. Z jednej strony, żeby zdobyć informacje, z drugiej – dla zabawy. Na koniec wyciągną piłę łańcuchową, obetną głowę i ułożą na kolanach do fotografii. Najgorsze było to, że moja mężna śmierć okazałaby się całkowicie bezsensow na. McKinnon w dalszym ciągu uprawiałby swój proceder. Niesław ny proceder, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi. W słuchawce ponownie zatrzeszczał głos Munra, hucząc we wnętrzu mojej czaski. – Jak chcesz! Możesz spieprzyć całą operację! Masz to na swojej głowie, Reilly! Ja spadam! Wtedy przyszło olśnienie. Jakby pierwotny instynkt zlekceważył wszelkie wewnętrzne sprze ciwy, odsunął na bok ludzkie uczucia i zwyczajnie przejął nade mną kontrolę. Przyglądałem się chłodnym wzrokiem, jakbym się znajdował poza własnym ciałem, jak płynnie unoszę rękę niczym robot, umiesz czam lufę między przerażonymi oczami McKinnona i naciskam spust. Głowa chemika odleciała w tył, a ciemna masa mózgowa opry skała szafkę za jego plecami. Mężczyzna osunął się na bok jak bez władna, pozbawiona życia masa z ciała i kości. Nie musiałem strzelić drugi raz, żeby się upewnić. Wiedziałem, że facet nie żyje. Przez sekundę zatrzymałem na nim wzrok, a później rzuciłem do mikrofonu: – Wychodzę! – Wziąłem głęboki wdech, odbezpieczyłem dwa granaty zapalające i cisnąłem w stronę pistoleros, którzy mnie ścigali, a później skoczyłem na równe nogi, pozostawiając za plecami ścia nę ognia i pędząc ile sił w nogach w kierunku wyjścia. Zatrzymałem się na chwilę przy tylnych drzwiach laboratorium i obejrzałem się ostatni raz. Kiedy wypadłem na zewnątrz, z budynku buchnęły wy sokie płomienie. III Los Angeles, Kalifornia sześć miesięcy wcześniej Hank Corliss siedział w swoim narożnym gabinecie na dzie więtnastym piętrze Budynku Federalnego imienia Edwarda R. Roybala. Gapił się w monitor i uśmiechał na myśl o najnowszych informacjach wywiadowczych, które udało się zdobyć. Odchylił się w fotelu i odwrócił w stronę okna, marszcząc brwi na widok swoich dygoczących palców. To on. Znowu. Corliss zacisnął pięści i wykonał kilka długich, głębokich odde chów, próbując opanować narastającą wściekłość. Muszę coś zrobić. Muszę położyć temu kres. Muszę go zmusić, żeby za wszystko zapłacił. Knykcie zbielały jak kość. Corliss – agent specjalny kierujący placówką DEA w rejonie Los Angeles i szef grupy OCDE – odwrócił się i spojrzał na plazmowy ekran stojący naprzeciw biurka. Chociaż od ostatniego aktu prze mocy, którego dopuścił się ten łotr, minęły cztery dni, w eterze nadal huczało. Kolejne doniesienia przerodziły się w bezustanne powtórki. Stacje telewizji kablowej rozbijały fakty na coraz bardziej bezsensow ne i pozbawione znaczenia składowe. 19 Westchnął głęboko i wygodniej usadowił się w fotelu, czując znajomy ból kręgosłupa. Zamknął oczy, próbując o nim zapomnieć i rozmyślając o tym, co przed chwilą przeczytał. Do napadu doszło na wybrzeżu, na południe od biura Corlissa, w Schultes Ethnomedicine Institute. Leżący pięćdziesiąt kilometrów na północny zachód od Santa Barbara ośrodek z widokiem na oce an był supernowoczesnym centrum badawczym, w którym prowa dzono eksperymenty w celu odkrycia nowych leków na wszelkiego rodzaju dolegliwości – a ściśle mówiąc, odzyskania dawnych leków, które poszły w zapomnienie. Jego naukowcy – lekarze i farmakolo dzy, botanicy i mikrobiolodzy, neurobiolodzy i lingwiści, antropolo dzy i oceanografowie – przemierzali kulę ziemską w poszukiwaniu żyjących w izolacji plemion, spędzając z nimi czas i zapoznając się z ich lekarstwami w nadziei, że zdołają wpaść na trop starożytnego leku lub terapii, którą tubylcy przekazywali z pokolenia na pokolenie. Ośrodek zatrudniał światowej klasy lekarzy i naukowców będących jednocześnie podróżnikami i ludźmi żądnymi przygód. Jednym sło wem, prawdziwych twardzieli pokroju Indiany Jonesa, których umie jętności przetrwania przydawały się podczas dalekich wypraw w lasy deszczowe Amazonii lub wspinania, do spragnionych tlenu wiosek położonych w wysokich Andach. Niestety tamtego feralnego poniedziałku umiejętności przetrwa nia okazały się zupełnie nieprzydatne. Około dziesiątej rano dwa SUV-y podjechały do bramy insty tutu. Strażnik został zabity strzałem w głowę. Wozy bez przeszkód wjechały na teren ośrodka i zatrzymały się przed głównymi labora toriami. Pół tuzina uzbrojonych mężczyzn wpadło jakby nigdy nic do budynku, zasypując pomieszczenia gradem pocisków z pistole tów maszynowych o krótkich lufach. Pojmali dwóch pracowników badawczych i wyprowadzili na zewnątrz. Kolejny strażnik natknął się na nich przypadkowo, kiedy wychodzili. W wyniku wymiany ognia zginął ochroniarz oraz jeden z pracowników instytutu, który znalazł się na linii strzału. Trzy inne osoby zostały ranne, w tym jedna ciężko. Chwilę później porywacze i ich ofiary zniknęli. Do tej pory nie przekazano żadnego żądania okupu. Corliss nigdy się go nie spodziewał. 20 Detektywi, którzy przybyli na miejsce strzelaniny, przypuszczali, że za porwaniem i krwawą strzelaniną stali handlarze narkotyków. Naukowcy wyciągnięci z laboratorium pod gradem kul nie zostali po rwani przez pracowników koncernu Pfizer lub Bristol-Myers. Posia dali umiejętności wysoko cenione na dzikich rubieżach nielegalnego handlu narkotykami. Na rubieżach, które zmieniały się z dnia na dzień, i to wcale nie na lepsze. Początkowo chodziło o zwerbowanie ludzi mających odpowied nią wiedzę techniczną, żeby zorganizowali masową produkcję synte tycznych narkotyków – chemików, którzy potrafiliby wyprodukować metamfetaminę z pochodnych substancji chemicznych, efedryny lub pseudoefedryny, nie wylatując w powietrze w trakcie wspomnianego procesu. Po zaostrzeniu zasad sprzedaży podstawowych składników chemicznych – ku utrapieniu lobbystów wielkich firm farmaceu tycznych – trzeba było znaleźć alternatywę. Corliss do dziś pamiętał aresztowanie amerykańskiego chemika w Guadalajarze, w którym brał udział przed kilkoma laty, w czasie gdy kierował biurem DEA w Mexico City. Facet, zgorzkniały bezrobotny nauczyciel chemii, pracował dla karteli narkotykowych. Zbił małą fortunę, kombinując, w jaki sposób przy użyciu legalnych, dostępnych w handlu odczyn ników wyprodukować pochodne metamfetaminy. Premia w postaci gotówki, kobiet, gorzały i oczywiście narkotyków stanowiła korzyść uboczną, bijąc na łeb sprawdzanie prac uczniów i użeranie się z dy rekcją ogólniaka, w którym kiedyś pracował. Oprócz opracowywania i wytwarzania narkotyków naukowcy okazali się bezcenni w obmyślaniu pomysłowych sposobów szmuglo wania ich przez granicę. Jedna z grup Corlissa niedawno przechwyciła dostawę ukrytą w ładunku boliwijskich ziemniaków w proszku. Na ukowcy agencji potrzebowali kilku tygodni, aby odkryć, że do prosz ku dodano dwie tony kokainy. Miesiąc później w dostawie oleju so jowego wykryto kolejną żyłę złota. Substancje chemiczne miały tajemnicze, ukryte właściwości. Poznawanie i wykorzystywanie ich w oryginalny sposób mogło diametralnie zmienić sytuację i przynieść miliardy dolarów zysku kar telom narkotykowym. 21 Stąd zapotrzebowanie na jajogłowych i specjalistów od techno logii. No i porwania. Do tej pory śledczy znaleźli niewiele śladów. Nie było żadnych podejrzanych, a nagrania z kamer wideo oraz zeznania świadków po zwoliły określić napastników jako muskularnych białych mężczyzn. Na tym koniec, bo sprawcy mieli czapki i maski na twarzach. Jeden ze świadków posunął się krok dalej, określając ich mianem „członków gangu motocyklowego”. Nie oznaczało to wielkiego przełomu, bo w południowej Kalifornii bezkarnie szalały liczne motocyklowe gangi, biorąc udział w handlu narkotykami – to właśnie dzięki nim metamfe tamina stała się modna – ale okazało się cenne pod innym względem. Reguły gry uległy zmianie. W ciągu ostatniej dekady meksykańskie kartele narkotykowe zdominowały handel w Stanach Zjednoczonych, wyznaczając nowy, wyższy poziom przemocy. Nie zadowalając się tradycyjną rolą głów nego dostawcy marihuany, rozpoczęły jeszcze bardziej dynamiczną ekspansję po wojnie narkotykowej, którą kolejne amerykańskie ad ministracje wydały Kolumbijczykom, znacznie ograniczając ich wpły wy w rejonie Karaibów i południowej Florydy. Meksykanie wypełnili próżnię, która po nich powstała. Zaczęli od przejęcia dystrybucji koka iny od udręczonych Kolumbijczyków, by po pewnym czasie poszerzyć działania. Z żołnierzy awansowali na hersztów, przejmując kontrolę nad całym łańcuchem zaopatrzenia. Nie zadowoliło ich pompowa nie koki i hery do Stanów Zjednoczonych. Rozwijali się, sięgając po narkotyki przyszłości, które można wyprodukować dosłownie wszę dzie i którymi można się cieszyć bez nadmiernego zawracania głowy. To właśnie meksykańskie kartele narkotykowe dostrzegły potencjał ukryty w metamfetaminie. Za ich sprawą prymitywny środek odu rzający, popularny w wąskim kręgu gangów motocyklowych z dolin północnej Kalifornii, przerodził się w narkotyk będący przyczyną najpoważniejszego problemu współczesnej Ameryki. Inne narkotyki syntetyczne – łatwe do przełknięcia pigułki, które można było bez trudu nabyć – niebawem do nich dołączyły. Meksykanie, którzy sięgali swymi mackami od stanu Waszyngton po Maine, odpowiadali za osiemdziesiąt procent nielegalnego handlu 22 narkotykami, które sprowadzano do kraju, a lokalne bandy motocyklo we, uliczne i więzienne gangi zostały ich żołnierzami. Ostatnie badania przeprowadzone przez DEA potwierdziły obecność kartelu w ponad dwustu pięćdziesięciu miastach na terenie całego kraju. Meksykanie mieli nieograniczone pole działania, nienasycone ambicje i byli niemal całkowicie bezkarni. Nawet nie mrugnęli, choć znajdowali się w sta nie wojny z rządem USA – niewypowiedzianej wojny, która wpływa ła na życie Amerykanów w znacznie większym stopniu niż działania toczone na pustyni leżącej tysiące kilometrów na wschód od domu. Wojna z Meksykanami pozostawiła Corlissowi głębokie blizny. Wspomnienia tamtej koszmarnej meksykańskiej nocy – jak ból, który odczuwał w rejonie kręgosłupa – podnosiły swój odrażający łeb, gdy najmniej tego potrzebował. Hipotezę, że meksykański kartel stał za porwaniem naukowców, uprawdopodabniał fakt, że DEA i inne agencje osiągnęły znaczące zwycięstwo, niszcząc nielegalne laboratoria w Stanach, gdzie wytwa rzano metamfetaminę. Działania rządu zepchnęły produkcję na po łudnie od granicy, gdzie Meksykanie pozakładali supernowoczesne fabryki, poza zasięgiem działania miejscowych władz, i tam najlepiej wykorzystywali talenty porwanych badaczy. Co więcej, nie był to pierwszy przypadek. Zaginęli także inni badacze. Podczas czterech podobnych, pozbawionych związku incydentów uprowadzono che mików pracujących dla koncernów chemicznych w Ameryce Środ kowej i Południowej. Nigdy nie zażądano okupu. Później doszło do dwóch kolejnych porwań, tym razem po północnej stronie granicy, która należała do jurysdykcji Corlissa. Nieco ponad rok temu znik nął profesor chemii z uniwersytetu w El Paso, a po nim kolejny, parę miesięcy później, niedaleko Phoenix, uprowadzony wczesnym ran kiem z laboratorium wraz ze swoim asystentem. A teraz to. Wielkie bum w obszarze jurysdykcji Corlissa. Brutalna, krwawa napaść w idyllicznym rejonie wybrzeża Pa cyfiku. Strzelanina, która wzbudziła większe zainteresowanie Corlissa, niż na to zasługiwała, zważywszy na to, że był szefem lokalnego od działu DEA. 23 Wiedział, że nie chodzi o byle jaki narkotyk. Podejrzewał Navarra, kiedy tylko usłyszał o porwaniu. W przeci wieństwie do swoich kolegów z DEA, Corliss nigdy nie uwierzył, że Meksykanin zginął podczas krwawych wewnętrznych waśni w karte lu. Wiedział, że potwór żyje, a kiedy ustalił, czym się zajmowali upro wadzeni naukowcy, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości. Wszystko pasowało do schematu, który dostrzegł tylko on. Dostrzegł i zachował dla siebie. Do czasu. Raoul Navarro – El Brujo* – nadal tego szukał. Corliss nie miał najmniejszych wątpliwości. Piekący ból kręgosłupa nasilił się. Poszerza swoje wpływy, staje się coraz bardziej zuchwały i bra wurowy, pomyślał. Mogło to oznaczać dwie rzeczy. Albo drań zaczął z jakiegoś powodu podejmować rozpaczliwe działania, albo był bardzo blisko. Tak czy owak, nie zwiastowało to niczego dobrego. A może… nadarza się okazja? Okazja do zemsty. Zemsty, której Corliss pragnął od dnia, gdy Raoul Navarro i jego ludzie przyszli po niego. Drżącymi, spoconymi palcami otworzył szufladę biurka i wyjął małą, niewinnie wyglądającą plastikową buteleczkę. Spojrzał ukrad kiem na drzwi gabinetu, wyciągnął parę pigułek, tak by nikt tego nie zauważył, wsunął do ust i przełknął bez popijania wodą. Nie musiał przyspieszać chwili ich dotarcia do żołądka. Już nie. Brał je całe lata. Oczywiście nie miał dowodów, że Raoul Navarro maczał w tym palce. Nie zamierzał także głośno wypowiadać swoich podejrzeń. Był starym wygą, dlatego doskonale wiedział, o czym gadano za jego ple cami przy automacie z wodą. Wiedział, że koledzy i przełożeni nie znajdą czasu dla czegoś, co uważali za iluzoryczną obsesję na punk cie człowieka, który zrujnował mu życie, pozbawił tego, co najdroż sze na świecie. * 24 Hiszp. szaman praktykujący czarną magię, czarownik. Miał gdzieś, co sobie myśleli. Wiedział, że El Brujo kręci się w pobliżu. Jak zwykle, na jawie i we śnie, sama myśl o tym wywoływała burzę w jego żołądku. Spojrzał na niemy obraz i ponownie obejrzał ten sam materiał. Pomyślał o elemencie opowieści, na który był najbardziej uczulony – o cierpieniu i zniszczeniach, które pozostawiła po sobie zbrojna napaść. O nowych sierotach i wdowach. O partnerach, rodzicach i dzieciach, którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał porwanych. I o nie winnych ludziach, których życie zmieni się na zawsze. Sięgnął po telefon i wybrał numer. Jego najlepszy agent odebrał natychmiast. – Gdzie jesteś? – spytał Corliss. – W marinie – wyjaśnił mężczyzna. – Idę na spotkanie z infor matorem. – Czytałem o naukowcach uprowadzonych z instytutu badaw czego. – Cabrón* stają się coraz bardziej zuchwali. – Nie sądzę, żeby zrobili to starzy cabrón – uściślił Corliss. Jego rozmówca zamilkł na chwilę, wyraźnie zaskoczony. – Myślisz, że to on? – spytał po sekundzie. – Jestem pewien. – Corliss wyobraził sobie meksykańskiego herszta, co wywołało całą falę bolesnych obrazów, które trudno było odgonić. Zacisnął palce na słuchawce, aż zatrzeszczał plastik. – Przyjdź, kiedy skończysz – rzekł w końcu. – O czymś pomy ślałem. Może uda się go przyskrzynić. – Brzmi nieźle – odparł Jesse Munro. – Będę za godzinę. * Hiszp. dranie.