fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka angielskiego przełożył
Zbigniew Kościuk
Dręczy nas lęk, że pewne sprawy powinny pozostać
tajemnicą, że pewne dociekania są zbyt niebezpieczne
dla śmiertelnych.
Carl Sagan
Albo jego hipotezy są wynikiem wielkiego błędu,
albo zostanie okrzyknięty Galileuszem
dwudziestego wieku.
doktor Harold Lief
o badaniach doktora Iana Stevensona
w „Journal of Nervous and Mental Disease”
I
Durango, Wicekrólestwo Nowej Hiszpanii
(dzisiejszy Meksyk)
Rok 1741
Kiedy wizja się skończyła, a utrudzone oczy odzyskały jasność
widzenia, Alvara de Padillę ogarnął strach.
Jezuita zaczął się zastanawiać, jakie światy nawiedził, a targająca
nim niepewność budziła jednocześnie przerażenie i osobliwą radość.
Próbował się uspokoić, czując, jak krtań ściska się od wysilonego od­
dechu, a przyspieszone tętno dudni w skroniach. Po chwili otocze­
nie zaczęło odzyskiwać dawny kształt i uciszyło skołatanego ducha.
Poczuł pod palcami słomę, którą wypchano materac, co upewniło go
w przekonaniu, że powrócił z dalekiej podróży.
Wyczuł coś dziwnego na policzkach i przesunął po nich palca­
mi tylko po to, by się przekonać, że zwilgotniały od łez. Później zdał
sobie sprawę, że wilgotny był także jego grzbiet, jakby nie polegiwał
na suchym łożu, ale pośrodku kałuży. Ciekawe dlaczego? – pomyślał.
Może tył habitu przesiąkł jego potem? Po chwili dotarło do niego, że
także uda i łydki są mokre. Nie był już pewny, że od potu.
Nie umiał pojąć, co się z nim stało.
Próbował usiąść, ale miał wrażenie, jakby jego ciało opuściły
wszelkie siły. Uniósł głowę z siennika, a gdy okazała się ciężka niczym
ołów, złożył ją na słomianym posłaniu.
9
– Odpocznijcie – rzekł mu Eusebio de Salvatierra. – Umysł i cia­
ło potrzebują czasu, by odzyskać siły.
Alvaro zamknął powieki, ale nie zdołał się otrząsnąć z szoku,
który nim zachwiał.
Nie uwierzyłby, gdyby mu powiedzieli, że doświadczy czegoś ta­
kiego. Jednak tak właśnie się stało. Było to denerwujące, budziło trwo­
gę i… wprawiało w osłupienie. Z jednej strony bał się nawet o tym
myśleć, z drugiej pragnął przeżyć wszystko raz jeszcze. Niezwłocznie
powrócić w niepojęte rejony. Jednak surowa, zdyscyplinowana cząstka
jego natury rychło odpędziła szaloną myśl, sprowadzając go na ścież­
kę sprawiedliwości, której poświęcił całe życie.
Podniósł głowę i spojrzał na Eusebia. Ksiądz uśmiechał się do
niego, a jego oblicze promieniowało spokojem.
– Przyjdę za godzinę lub dwie, kiedy powrócą wam siły. – Ski­
nął z lekka głową dla dodania zachęty. – Jak na pierwszy raz świetnie
sobie poradziłeś, stary przyjacielu. Zaiste znakomicie.
Alvara ponownie ogarnął lęk.
– Co mi uczyniłeś?
Eusebio przyglądał mu się chwilę błogim wzrokiem, aby w koń­
cu zmarszczyć czoło w zamyśleniu.
– Obawiam się, że otworzyłem przed tobą wrota, których nigdy
nie zdołasz zamknąć.
Niemal dziesięć lat upłynęło od chwili, gdy obaj przypłynęli
do Nueva España – Nowej Hiszpanii – po wyświęceniu na księży
Towarzystwa Jezusowego, wysłani przez swoich przełożonych z Ka­
stylii w celu kontynuowania dzieła polegającego na zakładaniu misji
chrześcijańskich na nieznanych terenach, żeby ratować od wiecz­
nego potępienia nieszczęsne, zbłąkane dusze tubylców pogrążone
w mrocznym bałwochwalstwie i nikczemnych pogańskich prakty­
kach.
Zadanie, które przed nimi postawiono, stanowiło ogromne wy­
zwanie, nie było jednak wyjątkowe. Konkwistadorzy i franciszkanie,
dominikanie i jezuiccy misjonarze zapuszczali się na ziemie Nowe­
go Świata od ponad dwustu lat. Po licznych wojnach i buntach wiele
rdzennych plemion przyjęło jarzmo kolonizatorów, zasymilowało się
10
z kulturą Hiszpanów i mestizo*. Nadal pozostało wszak dużo do zro­
bienia, a liczne plemiona czekały na nawrócenie.
Z pomocą pierwszych nawróconych Alvaro i Eusebio wznieśli
budynki misji w bujnej, gęsto zalesionej dolinie w głębi Sierra Madre
Occidental, w sercu ziem ludu Wixaritari. Wraz z upływem czasu mi­
sja się rozrastała. Małe lokalne społeczności żyjące w izolacji od świata
pośrodku dzikich gór i dolin jedna po drugiej przyłączały się do congregación. Księża nawiązali silną więź z wiernymi. Alvaro i Eusebio
ochrzcili tysiące tubylców. W odróżnieniu od franciszkanów, którzy
wzywali Indian do przyjęcia europejskiego stylu życia i zachodnich
wartości, obaj kapłani postępowali zgodnie z tradycją jezuitów, po­
zwalając miejscowym zachować wiele obyczajów z okresu prekolum­
bijskiego. Nauczyli ich również, jak posługiwać się pługiem i siekierą,
pokazali, jak nawadniać ziemię, uprawiać nieznane płody i udomawiać
zwierzęta, co w znacznym stopniu zapewniło im samowystarczalność,
a jezuitom przyniosło wdzięczność i powszechny szacunek.
Pomogło także to, że w odróżnieniu od surowego i pryncypial­
nego Alvara, Eusebio był człowiekiem serdecznym i szczodrym. Jego
bose stopy i ujmująca pokora skłoniły tubylców do nazwania go Mo­
toliana, „człowiekiem ubogim”, a jezuita wbrew radzie Alvara przyjął
nowe miano. Zyskał też wkrótce sławę cudotwórcy.
Zaczęło się to od tego, że w okresie suszy gotowej zniszczyć
nadchodzące zbiory Eusebio doradził tubylcom, żeby przeszli w uro­
czystej procesji do misyjnego kościoła, pośród modłów i gorliwego
samobiczowania. Wkrótce po procesji nadeszły obfite opady, uwalnia­
jąc miejscowych od lęków i przynosząc nadspodziewanie obfite plo­
ny. Cud ów powtórzył się kilka lat później, kiedy cały rejon cierpiał
z powodu dużych opadów. Po zastosowaniu identycznego remedium
także owa plaga ustała. W ten sposób sława Eusebia wzrosła, a wraz
ze sławą otworzyły się kolejne drzwi.
Drzwi, które lepiej, żeby na zawsze zostały zamknięte.
Kiedy początkowo nieufni tubylcy zaczęli się przed nim otwierać,
Eusebio poczuł jeszcze silniejszą ciekawość ich świata. Podróż mi­
syjna z czasem przerodziła się w jawną wyprawę odkrywczą. Eusebio
*
Hiszp. mieszaniec.
11
zaczął się coraz głębiej zapuszczać w lasy i wąwozy przecinające nie­
dostępne góry, wnikając w rejony, gdzie wcześniej nie postała stopa
Europejczyka, i poznając plemiona, które zwykle witały przybyszów
grotem strzały lub ostrzem włóczni.
Nigdy nie powrócił z ostatniej wyprawy.
Niemal rok po jego zniknięciu obawiający się najgorszego Alva­
ro wyprawił mały oddział złożony z tubylców, żeby odnaleźć zagi­
nionego przyjaciela.
Właśnie dlatego dziś tu byli, siedząc przy małym ognisku przed
krytym strzechą plemiennym xirixi – domem boskich przodków –
i rozmawiając o tym, co wydawało się niemożliwe.
– Czyście się zamienili w ichniejszego szamana? A może
jestem w błędzie?
Alvaro był nadal wstrząśnięty dziwnym widzeniem, choć jadło
dodało sił jego członkom, a żar ogniska osuszył habit. Wydawał się
silnie poruszony.
– Pokazali mi więcej, niż mogę przekazać im w zamian – od­
rzekł Eusebio.
Alvaro wybałuszył oczy ze zdumienia.
– Na miły Bóg… brat przyjął ich metody, zaraził się ich bluź­
nierczymi ideami. – Pochylił się ku Eusebiowi ze strachem w oczach.
– Posłuchaj mnie, księże… Eusebio, musisz położyć kres szaleństwu.
Opuścić to miejsce i wrócić ze mną do misji.
Eusebio spojrzał na przyjaciela i zrzedła mu mina. Tak, rad był,
że ujrzał starego druha, ale cieszył się na myśl, iż będzie miał okazję
podzielić się z nim swoim odkryciem. Teraz zastanawiał się, czy nie
popełnił poważnego błędu.
– Wybacz, ale nie mogę – odpowiedział spokojnie. – Jeszcze nie
dziś.
Nie mógł wyznać przyjacielowi, że nadal musi się sporo nauczyć
od tych ludzi. Usłyszeć o sprawach, o których wcześniej mu się nie
śniło. Był zaskoczony odkryciem – a właściwie powolnym i stopnio­
wym odkrywaniem, mimo uprzedzeń głęboko zakorzenionych w wie­
rze – jak silnie miejscowi byli związani z tą ziemią, z żywymi istota­
mi, które zamieszkiwały ją razem z nimi, i emanującą z niej energią.
12
Rozmawiał z Indianami o stworzeniu świata, o raju i upadku czło­
wieka. Opowiadał o wcieleniu i odkupieniu. Oni zaś dzielili się z nim
swoimi refleksjami. To, co usłyszał, wprawiło go w osłupienie, albo­
wiem miejscowi uważali, że świat doczesny i mistyczny przeplatają
się wzajemnie. To, co jemu wydawało się całkiem naturalne, oni mieli
za nadprzyrodzone, to zaś, co dla nich było normalne – co uważali za
prawdę – jemu jawiło się niczym myślenie magiczne.
Przynajmniej początkowo.
Bo teraz wiedział lepiej.
Odkrył, że dzicy to ludzie szlachetni.
– Przyjmowanie ich medicina, świętych wywarów – powiedział
Alvaro – otworzyło przede mną nowe światy. To, czego doświadczy­
łeś, jest zaledwie początkiem. Nie możesz oczekiwać, że zlekceważę
tak wielkie objawienie.
– Musisz to uczynić – nalegał Alvaro. – Ksiądz musi ze mną wró­
cić. Jeszcze dzisiaj, zanim będzie za późno. Nigdy więcej nie wolno
nam o tym mówić.
Eusebio zamrugał ze zdumienia.
– Mam o tym nie mówić? Zastanów się, Alvaro. O czymże in­
nym mielibyśmy rozmawiać?! To coś, co powinniśmy badać, starać
się pojąć i opanować… a później przywieźć do ojczyzny i podzielić
się tym z rodakami.
Alvaro skrzywił się zdumiony.
– Przywieźć do kraju? – spytał, wypluwając słowa z ust niczym
truciznę. – Chcesz opowiedzieć ludziom o tym… o tym bluźnierstwie?
– Bluźnierstwo, o którym prawisz, jest oświeceniem. To wyższa
prawda, której powinieneś doświadczyć.
Alvaro zadygotał z wściekłości.
– Ostrzegam cię, Eusebio! – syknął. – Diabeł pochwycił cię
w szpony, omamił swoim eliksirem! Bracie, grozi ci wieczne potę­
pienie! Nie mogę bezczynnie na to patrzyć… nie opuszczę ciebie ani
żadnego brata w wierze. Potrzebujesz zbawienia.
– Już przeszedłem bramy niebios, przyjacielu – odrzekł spokojnie
Eusebio. – Widok, który się stamtąd rozciąga, jest zaiste wspaniały.
***
13
Alvaro potrzebował pięciu miesięcy, żeby wysłać pismo do ar­
cybiskupa i prałata wicekróla w mieście Meksyku, otrzymać odpo­
wiedź i zebrać ludzi. W ten sposób dopiero z nastaniem zimy wrócił
w góry na czele małej armii.
Żeby powstrzymać przyjaciela.
Żeby położyć tamę jego bezbożnym praktykom, używając wszel­
kich koniecznych środków.
I zgromić diabła, zgromić jego podstępne zakusy i wybawić przy­
jaciela od wiecznego potępienia.
Uzbrojone w łuki, strzały i muszkiety połączone siły Hiszpanów
i Indian zaczęły się wspinać na pierwsze sierra stromymi, wyboistymi
ścieżkami wysłanymi grubą warstwą splątanych gałęzi. Zimowe po­
toki przerwały szlaki wijące się niczym wąż w kierunku wierzchoł­
ków gór, zamieniając je w głębokie, kamieniste kanały. Gałęzie leżące
w poprzek koryta jeszcze bardziej utrudniały pochód. Ostrzegano ich
przed górskimi lwami, jaguarami i niedźwiedziami zamieszkującymi
okolicę, ale jedynymi żywymi istotami, które napotkali, były niena­
sycone sępniki krążące nad ich głowami w oczekiwaniu na krwawą
ucztę i skorpiony zakłócające ich niespokojny sen.
W miarę posuwania się w górę chłód przybierał na sile. Nawykli
do cieplejszego klimatu Hiszpanie źle znosili ziąb. Całe dnie pokony­
wali wilgotne, skaliste zbocza, a nocą kulili się z zimna na biwakach,
grzejąc się przy ognisku, aż w końcu, z mozołem pokonując kilometr
za kilometrem, dotarli do gęstego lasu, w którym znajdowała się wio­
ska, gdzie Alvaro pozostawił Eusebia.
Ku swojemu zaskoczeniu odkryli, że ścieżki wijące się między
drzewami zostały zatarasowane przez olbrzymie kłody drewna, naj­
wyraźniej umieszczone tam przez tubylców. Obawiając się zasadzki,
dowódca nakazał swoim ludziom zwolnić tempo marszu, wydłuża­
jąc ich cierpienia, dodatkowo nadwerężając nerwy i oczy wypatrywa­
niem nieprzyjaciela między gęstymi, ponurymi drzewami. Wreszcie
po trzech tygodniach trudów i mozołów dotarli do wioski.
Nie znaleźli w niej nikogo.
Indianie i Eusebio zniknęli.
Alvaro nie ustąpił. Przynaglił swoich do dalszego marszu. Miej­
scowi tropiciele poprowadzili ich ścieżkami plemienia wijącymi się
14
przez wzgórza, aż czwartego dnia dotarli do głębokiego barranca*,
którego dołem płynął spieniony potok. Przeciwległe zbocza wąwozu
łączył kiedyś most z lin i drewna.
Okazało się, że został zniszczony.
Przejście na drugą stronę odcięto.
Alvaro spoglądał na powrozy dyndające nad krawędzią urwiska,
pogrążony w gniewie i rozpaczy.
Nigdy więcej nie ujrzał przyjaciela.
*
Hiszp. wąwóz.
II
Meksyk
Pięć lat temu
– Naciśnij pieprzony spust i zwiewaj! – warknął Munro. –
Musimy się zmywać! ALE JUŻ!
Powiedz mi coś, czego nie wiem.
Rozejrzałem się wokół, słysząc trzy pojedyncze strzały i dłuższą
serię, która odbiła się echem od ścian budynku. Chwilę później do­
leciały mnie głuche odgłosy i w słuchawkach rozległo się chrapliwe
rzężenie. Trafili jednego z ósemki naszych.
Zamarłem bez ruchu, próbując stawić czoło instynktom pragną­
cym wziąć nade mną górę. Spojrzałem na mężczyznę, który skulił się
obok mnie. Jego spocona twarz zastygła w grymasie bólu wywoła­
nym obficie krwawiącą raną uda. Wargi mu dygotały, wybałuszył oczy
ze strachu, jakby wiedział, co go czeka. Zacisnąłem dłoń na kolbie.
Czułem, jak mój palec zawisł nad spustem, dotykając go z wahaniem,
jakby cyngiel został wykonany z rozgrzanego do czerwoności żelaza.
Munro miał rację.
Trzeba się zwijać, zanim będzie za późno, ale…
Od ścian odbiły się echa kolejnych salw.
– Nie po to nas tu wysłali! – zachrypiałem do mikrofonu, sku­
piając wzrok na rannej zdobyczy. – Muszę spróbować…
– Co?! – warknął Munro. – Chcesz go stamtąd wynieść? Bawisz
się w cholernego supermana?! – W słuchawce dała się słyszeć przeciąg­
16
ła eksplozja. Uderzyła w bębenki uszu jak wiertarka udarowa, a póź­
niej ponownie usłyszałem jego maniakalny głos. – Po prostu sprząt­
nij sukinsyna, Reilly! Pospiesz się! Wiesz, co zrobił! „W porównaniu
z nią metamfetamina wyda się nudna jak aspiryna”, nie pamiętasz?!
Przejmujesz się tym śmieciem?! Chcesz go puścić? W ten sposób na­
prawisz świat? Nie sądzę. Nie chcesz mieć faceta na sumieniu! Ani ja!
Przyjechaliśmy, żeby wykonać robotę! Otrzymaliśmy rozkazy! Prowa­
dzimy wojnę, a ten człowiek to wróg! Przestań mi chrzanić o sprawie­
dliwości, zastrzel drania i zbierajmy się stąd! Nie będę czekał dłużej!
Jego słowa odbiły się rykoszetem we wnętrzu mojej czaszki, kiedy
kolejna seria przesunęła się po tylnej ścianie laboratorium. Rzuciłem
się na podłogę, czując wokół siebie deszcz odłamków szkła i kawał­
ków drewna. Spojrzałem na naukowca. Munro ponownie miał rację.
Nie mogłem go zabrać ze sobą. Był zbyt ciężko ranny, a na karku mie­
liśmy małą armię nafaszerowanych koką banditos.
Jasna cholera! Nie tak miało być!
Mieliśmy przeprowadzić szybkie, chirurgiczne wyłuskanie. Pod
osłoną ciemności ja, Munro i sześciu innych świetnie wyszkolonych lu­
dzi z grupy uderzeniowej OCDETF*, federalnej jednostki stworzonej
z myślą o skoordynowaniu działań jedenastu różnych agencji, w tym
FBI, dla której pracowałem, oraz DEA, którego agentem był Munro –
mieliśmy przeniknąć do budynku, odnaleźć McKinnona i wyprowadzić
go na zewnątrz. McKin­nona i jego zespół badawczy. Prosta operacja,
szczególnie przeniknięcie do środka. Sęk w tym, że operację zorgani­
zowano w pośpiechu, po nieoczekiwanym telefonie McKinnona. Nie
mieliśmy czasu, żeby zaplanować akcję jak należy, a dane wywiadow­
cze na temat narkotykowego laboratorium na odludziu, które udało
się zdobyć, były bardzo skąpe, choć mimo to sądziłem, że mamy spore
szanse. Po pierwsze, byliśmy świetnie wyposażeni – mieliśmy pisto­
lety maszynowe z tłumikiem, noktowizory i kamizelki z kevlaru. Po
drugie, przeprowadziliśmy kilka udanych akcji na inne tajne labora­
toria od czasu, gdy cztery miesiące temu przyjechaliśmy do Meksyku.
Szybkie wejście i szybkie wyjście. Czysta robota.
*
Organized Crime Drug Enforcement Task Force – Jednostka Operacyjna do Zwalcza­
nia Zorganizowanego Handlu Narkotykami.
17
Wejście udało się popisowo.
Tylko że za pięć dwunasta McKin­non spłatał nam figla. Munro
dostał świra i postrzelił faceta w udo, przez co spieprzył fazę wyjścia.
Rozpoznałem oszalałe hiszpańskie okrzyki. Banditos byli coraz
bliżej.
Musiałem coś zrobić. Jeszcze chwila zwłoki i zostanę schwyta­
ny, a trudno było mieć złudzenia, do czego to wszystko doprowadzi.
Będą mnie torturować, urządzą mi istne piekło. Z jednej strony, żeby
zdobyć informacje, z drugiej – dla zabawy. Na koniec wyciągną piłę
łańcuchową, obetną głowę i ułożą na kolanach do fotografii. Najgorsze
było to, że moja mężna śmierć okazałaby się całkowicie bezsensow­
na. McKin­non w dalszym ciągu uprawiałby swój proceder. Niesław­
ny proceder, wedle wszelkich znaków na niebie i ziemi. W słuchawce
ponownie zatrzeszczał głos Munra, hucząc we wnętrzu mojej czaski.
– Jak chcesz! Możesz spieprzyć całą operację! Masz to na swojej
głowie, Reilly! Ja spadam!
Wtedy przyszło olśnienie.
Jakby pierwotny instynkt zlekceważył wszelkie wewnętrzne sprze­
ciwy, odsunął na bok ludzkie uczucia i zwyczajnie przejął nade mną
kontrolę. Przyglądałem się chłodnym wzrokiem, jakbym się znajdował
poza własnym ciałem, jak płynnie unoszę rękę niczym robot, umiesz­
czam lufę między przerażonymi oczami McKin­nona i naciskam spust.
Głowa chemika odleciała w tył, a ciemna masa mózgowa opry­
skała szafkę za jego plecami. Mężczyzna osunął się na bok jak bez­
władna, pozbawiona życia masa z ciała i kości.
Nie musiałem strzelić drugi raz, żeby się upewnić.
Wiedziałem, że facet nie żyje.
Przez sekundę zatrzymałem na nim wzrok, a później rzuciłem
do mikrofonu:
– Wychodzę! – Wziąłem głęboki wdech, odbezpieczyłem dwa
granaty zapalające i cisnąłem w stronę pistoleros, którzy mnie ścigali,
a później skoczyłem na równe nogi, pozostawiając za plecami ścia­
nę ognia i pędząc ile sił w nogach w kierunku wyjścia. Zatrzymałem
się na chwilę przy tylnych drzwiach laboratorium i obejrzałem się
ostatni raz. Kiedy wypadłem na zewnątrz, z budynku buchnęły wy­
sokie płomienie.
III
Los Angeles, Kalifornia
sześć miesięcy wcześniej
Hank Corliss siedział w swoim narożnym gabinecie na dzie­
więtnastym piętrze Budynku Federalnego imienia Edwarda R.
Roybala. Gapił się w monitor i uśmiechał na myśl o najnowszych
informacjach wywiadowczych, które udało się zdobyć. Odchylił się
w fotelu i odwrócił w stronę okna, marszcząc brwi na widok swoich
dygoczących palców.
To on.
Znowu.
Corliss zacisnął pięści i wykonał kilka długich, głębokich odde­
chów, próbując opanować narastającą wściekłość.
Muszę coś zrobić.
Muszę położyć temu kres.
Muszę go zmusić, żeby za wszystko zapłacił.
Knykcie zbielały jak kość.
Corliss – agent specjalny kierujący placówką DEA w rejonie Los
Angeles i szef grupy OCDE – odwrócił się i spojrzał na plazmowy
ekran stojący naprzeciw biurka. Chociaż od ostatniego aktu prze­
mocy, którego dopuścił się ten łotr, minęły cztery dni, w eterze nadal
huczało. Kolejne doniesienia przerodziły się w bezustanne powtórki.
Stacje telewizji kablowej rozbijały fakty na coraz bardziej bezsensow­
ne i pozbawione znaczenia składowe.
19
Westchnął głęboko i wygodniej usadowił się w fotelu, czując
znajomy ból kręgosłupa. Zamknął oczy, próbując o nim zapomnieć
i rozmyślając o tym, co przed chwilą przeczytał.
Do napadu doszło na wybrzeżu, na południe od biura Corlissa,
w Schultes Ethnomedicine Institute. Leżący pięćdziesiąt kilometrów
na północny zachód od Santa Barbara ośrodek z widokiem na oce­
an był supernowoczesnym centrum badawczym, w którym prowa­
dzono eksperymenty w celu odkrycia nowych leków na wszelkiego
rodzaju dolegliwości – a ściśle mówiąc, odzyskania dawnych leków,
które poszły w zapomnienie. Jego naukowcy – lekarze i farmakolo­
dzy, botanicy i mikrobiolodzy, neurobiolodzy i lingwiści, antropolo­
dzy i oceanografowie – przemierzali kulę ziemską w poszukiwaniu
żyjących w izolacji plemion, spędzając z nimi czas i zapoznając się
z ich lekarstwami w nadziei, że zdołają wpaść na trop starożytnego
leku lub terapii, którą tubylcy przekazywali z pokolenia na pokolenie.
Ośrodek zatrudniał światowej klasy lekarzy i naukowców będących
jednocześnie podróżnikami i ludźmi żądnymi przygód. Jednym sło­
wem, prawdziwych twardzieli pokroju Indiany Jonesa, których umie­
jętności przetrwania przydawały się podczas dalekich wypraw w lasy
deszczowe Amazonii lub wspinania, do spragnionych tlenu wiosek
położonych w wysokich Andach.
Niestety tamtego feralnego poniedziałku umiejętności przetrwa­
nia okazały się zupełnie nieprzydatne.
Około dziesiątej rano dwa SUV-y podjechały do bramy insty­
tutu. Strażnik został zabity strzałem w głowę. Wozy bez przeszkód
wjechały na teren ośrodka i zatrzymały się przed głównymi labora­
toriami. Pół tuzina uzbrojonych mężczyzn wpadło jakby nigdy nic
do budynku, zasypując pomieszczenia gradem pocisków z pistole­
tów maszynowych o krótkich lufach. Pojmali dwóch pracowników
badawczych i wyprowadzili na zewnątrz. Kolejny strażnik natknął się
na nich przypadkowo, kiedy wychodzili. W wyniku wymiany ognia
zginął ochroniarz oraz jeden z pracowników instytutu, który znalazł
się na linii strzału. Trzy inne osoby zostały ranne, w tym jedna ciężko.
Chwilę później porywacze i ich ofiary zniknęli. Do tej pory nie
przekazano żadnego żądania okupu.
Corliss nigdy się go nie spodziewał.
20
Detektywi, którzy przybyli na miejsce strzelaniny, przypuszczali,
że za porwaniem i krwawą strzelaniną stali handlarze narkotyków.
Naukowcy wyciągnięci z laboratorium pod gradem kul nie zostali po­
rwani przez pracowników koncernu Pfizer lub Bristol-Myers. Posia­
dali umiejętności wysoko cenione na dzikich rubieżach nielegalnego
handlu narkotykami.
Na rubieżach, które zmieniały się z dnia na dzień, i to wcale nie
na lepsze.
Początkowo chodziło o zwerbowanie ludzi mających odpowied­
nią wiedzę techniczną, żeby zorganizowali masową produkcję synte­
tycznych narkotyków – chemików, którzy potrafiliby wyprodukować
metamfetaminę z pochodnych substancji chemicznych, efedryny lub
pseudoefedryny, nie wylatując w powietrze w trakcie wspomnianego
procesu. Po zaostrzeniu zasad sprzedaży podstawowych składników
chemicznych – ku utrapieniu lobbystów wielkich firm farmaceu­
tycznych – trzeba było znaleźć alternatywę. Corliss do dziś pamiętał
aresztowanie amerykańskiego chemika w Guadalajarze, w którym
brał udział przed kilkoma laty, w czasie gdy kierował biurem DEA
w Mexico City. Facet, zgorzkniały bezrobotny nauczyciel chemii,
pracował dla karteli narkotykowych. Zbił małą fortunę, kombinując,
w jaki sposób przy użyciu legalnych, dostępnych w handlu odczyn­
ników wyprodukować pochodne metamfetaminy. Premia w postaci
gotówki, kobiet, gorzały i oczywiście narkotyków stanowiła korzyść
uboczną, bijąc na łeb sprawdzanie prac uczniów i użeranie się z dy­
rekcją ogólniaka, w którym kiedyś pracował.
Oprócz opracowywania i wytwarzania narkotyków naukowcy
okazali się bezcenni w obmyślaniu pomysłowych sposobów szmuglo­
wania ich przez granicę. Jedna z grup Corlissa niedawno przechwyciła
dostawę ukrytą w ładunku boliwijskich ziemniaków w proszku. Na­
ukowcy agencji potrzebowali kilku tygodni, aby odkryć, że do prosz­
ku dodano dwie tony kokainy. Miesiąc później w dostawie oleju so­
jowego wykryto kolejną żyłę złota.
Substancje chemiczne miały tajemnicze, ukryte właściwości.
Poznawanie i wykorzystywanie ich w oryginalny sposób mogło
diametralnie zmienić sytuację i przynieść miliardy dolarów zysku kar­
telom narkotykowym.
21
Stąd zapotrzebowanie na jajogłowych i specjalistów od techno­
logii.
No i porwania.
Do tej pory śledczy znaleźli niewiele śladów. Nie było żadnych
podejrzanych, a nagrania z kamer wideo oraz zeznania świadków po­
zwoliły określić napastników jako muskularnych białych mężczyzn.
Na tym koniec, bo sprawcy mieli czapki i maski na twarzach. Jeden
ze świadków posunął się krok dalej, określając ich mianem „członków
gangu motocyklowego”. Nie oznaczało to wielkiego przełomu, bo
w południowej Kalifornii bezkarnie szalały liczne motocyklowe gangi,
biorąc udział w handlu narkotykami – to właśnie dzięki nim metamfe­
tamina stała się modna – ale okazało się cenne pod innym względem.
Reguły gry uległy zmianie.
W ciągu ostatniej dekady meksykańskie kartele narkotykowe
zdominowały handel w Stanach Zjednoczonych, wyznaczając nowy,
wyższy poziom przemocy. Nie zadowalając się tradycyjną rolą głów­
nego dostawcy marihuany, rozpoczęły jeszcze bardziej dynamiczną
ekspansję po wojnie narkotykowej, którą kolejne amerykańskie ad­
ministracje wydały Kolumbijczykom, znacznie ograniczając ich wpły­
wy w rejonie Karaibów i południowej Florydy. Meksykanie wypełnili
próżnię, która po nich powstała. Zaczęli od przejęcia dystrybucji koka­
iny od udręczonych Kolumbijczyków, by po pewnym czasie poszerzyć
działania. Z żołnierzy awansowali na hersztów, przejmując kontrolę
nad całym łańcuchem zaopatrzenia. Nie zadowoliło ich pompowa­
nie koki i hery do Stanów Zjednoczonych. Rozwijali się, sięgając po
narkotyki przyszłości, które można wyprodukować dosłownie wszę­
dzie i którymi można się cieszyć bez nadmiernego zawracania głowy.
To właśnie meksykańskie kartele narkotykowe dostrzegły potencjał
ukryty w metamfetaminie. Za ich sprawą prymitywny środek odu­
rzający, popularny w wąskim kręgu gangów motocyklowych z dolin
północnej Kalifornii, przerodził się w narkotyk będący przyczyną
najpoważniejszego problemu współczesnej Ameryki. Inne narkotyki
syntetyczne – łatwe do przełknięcia pigułki, które można było bez
trudu nabyć – niebawem do nich dołączyły.
Meksykanie, którzy sięgali swymi mackami od stanu Waszyngton
po Maine, odpowiadali za osiemdziesiąt procent nielegalnego handlu
22
narkotykami, które sprowadzano do kraju, a lokalne bandy motocyklo­
we, uliczne i więzienne gangi zostały ich żołnierzami. Ostatnie badania
przeprowadzone przez DEA potwierdziły obecność kartelu w ponad
dwustu pięćdziesięciu miastach na terenie całego kraju. Meksykanie
mieli nieograniczone pole działania, nienasycone ambicje i byli niemal
całkowicie bezkarni. Nawet nie mrugnęli, choć znajdowali się w sta­
nie wojny z rządem USA – niewypowiedzianej wojny, która wpływa­
ła na życie Amerykanów w znacznie większym stopniu niż działania
toczone na pustyni leżącej tysiące kilometrów na wschód od domu.
Wojna z Meksykanami pozostawiła Corlissowi głębokie blizny.
Wspomnienia tamtej koszmarnej meksykańskiej nocy – jak ból,
który odczuwał w rejonie kręgosłupa – podnosiły swój odrażający łeb,
gdy najmniej tego potrzebował.
Hipotezę, że meksykański kartel stał za porwaniem naukowców,
uprawdopodabniał fakt, że DEA i inne agencje osiągnęły znaczące
zwycięstwo, niszcząc nielegalne laboratoria w Stanach, gdzie wytwa­
rzano metamfetaminę. Działania rządu zepchnęły produkcję na po­
łudnie od granicy, gdzie Meksykanie pozakładali supernowoczesne
fabryki, poza zasięgiem działania miejscowych władz, i tam najlepiej
wykorzystywali talenty porwanych badaczy. Co więcej, nie był to
pierwszy przypadek. Zaginęli także inni badacze. Podczas czterech
podobnych, pozbawionych związku incydentów uprowadzono che­
mików pracujących dla koncernów chemicznych w Ameryce Środ­
kowej i Południowej. Nigdy nie zażądano okupu. Później doszło do
dwóch kolejnych porwań, tym razem po północnej stronie granicy,
która należała do jurysdykcji Corlissa. Nieco ponad rok temu znik­
nął profesor chemii z uniwersytetu w El Paso, a po nim kolejny, parę
miesięcy później, niedaleko Phoenix, uprowadzony wczesnym ran­
kiem z laboratorium wraz ze swoim asystentem.
A teraz to.
Wielkie bum w obszarze jurysdykcji Corlissa.
Brutalna, krwawa napaść w idyllicznym rejonie wybrzeża Pa­
cyfiku.
Strzelanina, która wzbudziła większe zainteresowanie Corlissa,
niż na to zasługiwała, zważywszy na to, że był szefem lokalnego od­
działu DEA.
23
Wiedział, że nie chodzi o byle jaki narkotyk.
Podejrzewał Navarra, kiedy tylko usłyszał o porwaniu. W przeci­
wieństwie do swoich kolegów z DEA, Corliss nigdy nie uwierzył, że
Meksykanin zginął podczas krwawych wewnętrznych waśni w karte­
lu. Wiedział, że potwór żyje, a kiedy ustalił, czym się zajmowali upro­
wadzeni naukowcy, nie miał co do tego najmniejszych wątpliwości.
Wszystko pasowało do schematu, który dostrzegł tylko on. Dostrzegł
i zachował dla siebie.
Do czasu.
Raoul Navarro – El Brujo* – nadal tego szukał. Corliss nie miał
najmniejszych wątpliwości.
Piekący ból kręgosłupa nasilił się.
Poszerza swoje wpływy, staje się coraz bardziej zuchwały i bra­
wurowy, pomyślał.
Mogło to oznaczać dwie rzeczy.
Albo drań zaczął z jakiegoś powodu podejmować rozpaczliwe
działania, albo był bardzo blisko.
Tak czy owak, nie zwiastowało to niczego dobrego.
A może… nadarza się okazja?
Okazja do zemsty.
Zemsty, której Corliss pragnął od dnia, gdy Raoul Navarro i jego
ludzie przyszli po niego.
Drżącymi, spoconymi palcami otworzył szufladę biurka i wyjął
małą, niewinnie wyglądającą plastikową buteleczkę. Spojrzał ukrad­
kiem na drzwi gabinetu, wyciągnął parę pigułek, tak by nikt tego nie
zauważył, wsunął do ust i przełknął bez popijania wodą. Nie musiał
przyspieszać chwili ich dotarcia do żołądka. Już nie. Brał je całe lata.
Oczywiście nie miał dowodów, że Raoul Navarro maczał w tym
palce. Nie zamierzał także głośno wypowiadać swoich podejrzeń. Był
starym wygą, dlatego doskonale wiedział, o czym gadano za jego ple­
cami przy automacie z wodą. Wiedział, że koledzy i przełożeni nie
znajdą czasu dla czegoś, co uważali za iluzoryczną obsesję na punk­
cie człowieka, który zrujnował mu życie, pozbawił tego, co najdroż­
sze na świecie.
*
24
Hiszp. szaman praktykujący czarną magię, czarownik.
Miał gdzieś, co sobie myśleli.
Wiedział, że El Brujo kręci się w pobliżu. Jak zwykle, na jawie
i we śnie, sama myśl o tym wywoływała burzę w jego żołądku.
Spojrzał na niemy obraz i ponownie obejrzał ten sam materiał.
Pomyślał o elemencie opowieści, na który był najbardziej uczulony –
o cierpieniu i zniszczeniach, które pozostawiła po sobie zbrojna napaść.
O nowych sierotach i wdowach. O partnerach, rodzicach i dzieciach,
którzy nigdy się nie dowiedzą, jaki los spotkał porwanych. I o nie­
winnych ludziach, których życie zmieni się na zawsze.
Sięgnął po telefon i wybrał numer.
Jego najlepszy agent odebrał natychmiast.
– Gdzie jesteś? – spytał Corliss.
– W marinie – wyjaśnił mężczyzna. – Idę na spotkanie z infor­
matorem.
– Czytałem o naukowcach uprowadzonych z instytutu badaw­
czego.
– Cabrón* stają się coraz bardziej zuchwali.
– Nie sądzę, żeby zrobili to starzy cabrón – uściślił Corliss.
Jego rozmówca zamilkł na chwilę, wyraźnie zaskoczony.
– Myślisz, że to on? – spytał po sekundzie.
– Jestem pewien. – Corliss wyobraził sobie meksykańskiego
herszta, co wywołało całą falę bolesnych obrazów, które trudno było
odgonić.
Zacisnął palce na słuchawce, aż zatrzeszczał plastik.
– Przyjdź, kiedy skończysz – rzekł w końcu. – O czymś pomy­
ślałem. Może uda się go przyskrzynić.
– Brzmi nieźle – odparł Jesse Munro. – Będę za godzinę.
*
Hiszp. dranie.

Podobne dokumenty