Krzyk wyobrazni

Transkrypt

Krzyk wyobrazni
„Krzyk wyobraźni”
Agnieszka Ferfecka
Toruń, 2016
Korekta:
Artur Szubarga
Katarzyna Zająkała
Sylwia Zwierzchowska
KRZYK
WYOBRAŹNI
Agnieszka Ferfecka
2
SPIS TREŚCI
Po co pisać? ............................................................................ 4
Zamek ..................................................................................... 6
Dla ciebie wszystko ................................................................ 8
...holiczka.............................................................................. 10
Marzenia ............................................................................... 11
Życie to teatr - opowiadanie w pięciu aktach........................ 12
Akt I ................................................................................... 12
Akt II.................................................................................. 13
Akt III................................................................................. 15
Akt IV ................................................................................ 17
Akt V.................................................................................. 18
List do skazanego ................................................................. 19
Epitafium .............................................................................. 21
3
Po co pisać?
Wielkim, chyląc przed nimi czoło.
Wszystko już przecież zostało napisane. Wszystko już przecież zostało powiedziane.
To samo o wynalazkach powiedział Duel. Jak bardzo się mylił...
A jednak...
Sofokles niósł już ludziom oczyszczenie. Kto w dzisiejszych czasach pragnie jeszcze
doświadczyć catarsis? Krzyk tłumu zagłusza szept sumienia.
Horacy wzniósł już pomnik trwalszy od spiżu. Po co próbować go zwalić? On i tak
przetrwa jeszcze wieki, gdy me opowiadania pleśń strawi.
Pytanie o byt zadał już Szekspir. Więc pytać znów, czy nie pytać? Oto jest pytanie.
Kochanowski już tyle trenów skreślił. Po cóż kolejne łzy wylewać? Marność
nad marnościami i wszystko marność.
Mickiewicz już przodków wierzenia odrodził. Na co je znów przypominać? Już halloween zajął miejsce dziadów.
Sienkiewicz już waleczność ludu wysławiał. Po co znów wychwalać Polaków tryumfy? Trawa jest bardziej zielona po drugiej stronie płotu, ludzie dzielniejsi, osiągnięcia donioślejsze.
Holmes już rozwiązał wszystkie zagadki. Po co nam kolejny detektyw? Nic nie zdoła
zaskoczyć doyle’owskiego mistrza dedukcji.
Verne już powieścią obiegł cały świat w 80 ledwie dni. Po co rekord jego pobić korzystając z technologii? Niewiele zdołasz zobaczyć, pędząc kilometry nad ziemią.
Ania Shirley już nazwała wszystko, co było do nazwania. Po co trudzić się i wymyślać
miana dla kolejnych miejsc, które wcale nie istnieją? Nic nie zabrzmi tak pięknie jak „Jezioro
Lśniących Wód”.
Christie pogrzebała już tylu bohaterów. Po co uśmiercać kolejnych? Śmierć jednostki
to tragedia, milion zabitych to tylko statystyka.
Tolkien już wytyczył nową ścieżkę fantastyki. Po cóż podążać jego tropem? Idąc krok
w krok za kimś nie odkryje się nowej drogi.
Lem zdołał już przewidzieć przyszłość techniki. Po co usiłować zgadnąć, gdzie dalej
pchnie nas postęp? Świat stoi przed ludźmi otworem.
Tyle wybitnych wierszy spłodziła Szymborska. Po co pisać następne? Tylu już niepoetów wychowała. Po co nam więcej hydraulików, ślusarzy? Na pewno są bardziej potrzebni
od pisarzy.
Tyle podróży odbył Kapuściński (choćby z Herodotem). Czy znajdzie się jeszcze
miejsce, gdzie nie dotarł? Ale przecież zawsze coś może nas zdziwić, zawsze możemy odkryć
coś nowego to właśnie uroda życia.
4
Zajdel już zostawił zbyt wiele niedopowiedzeń. Po co znów pozostawiać czytelników
w niepewności?
Rincewind już stał się mistrzem ucieczki. Kto zdoła umykać śmierci dłużej? Uczeni
wyliczyli, że jest tylko jedna szansa na milion, by zaistniało coś tak całkowicie absurdalnego.
Jednak magowie obliczyli, że szanse jedna na milion sprawdzają się w dziewięciu przypadkach na dziesięć.
Geralt już zgładził wiele bestii. Po co nam kolejni bohaterowie? To ludzie lubią wymyślać potwory, by samym sobie wydać się mniej potwornymi.
Już powstał jeden przewodnik „Autostopem przez galaktykę”. Po co tworzyć kolejny?
I tak znajdzie się gapa, która zapomni zabrać w podróż ręcznika.
Już każda książka znalazła swego opiekuna. Po co kolejne książki skazywać
na samotność? Czy ktoś kiedyś odnajdzie je na Cmentarzu Zapomnianych Książek?
Rowling oczarowała już serca czytelników historią Chłopca, który przeżył. Kto zdoła
uwolnić ich od klątwy? Pamięć o pisarce nie zginie, ukryła swoją duszę w siedmiu horkruksach – książkach.
Felix, Net, Nika, Manfred tyle przygód już przeżyli. Po co próbować kreować kolejne?
Lepiej rozejrzeć się, czy jakieś nie czają się tuż za rogiem.
Nie ma już miejsca w ciasnym poczcie poetów i pisarzy...
Więc po co tusz marnotrawić? Zabijać ziemię pustymi nabojami... do pióra? Po co
ścinać drzewa ostrym brzegiem zmarnowanej kartki? Po co zasypywać ziemię stosami zgniecionego w złości papieru? Po co zawalać szuflady nieudolnymi dziełami? Po co trwonić cenne sekundy na tak bezsensowne zajęcie? Po co pisać, gdy brak czytelnika?
A może on wcale nie jest potrzebny... A może opowiadania to nic więcej, jak tylko
rozmowy autora z samym sobą. Własne rozterki wątpliwości i przemyślenia, które dzielimy
pomiędzy bohaterów i ukrywamy za woalką fikcji. Ubieramy myśli w słowa, a kartkę czynimy naszym powiernikiem. Oswajamy litery, by przestały być dla nas ledwie rozrzuconym
w nieładzie alfabetem. Stajemy się za nie odpowiedzialni. I za słowa, i zdania, które tworzą.
Ale wciąż pozostaje nam pytanie: „Po co pisać?”
Spytam:
Po co oddychać?
Żeby żyć.
Po co mówić?
Żeby dzielić z innymi swe troski i nadzieje.
Po co krzyczeć?
Żeby nie zginąć samemu w otchłani rozpaczy.
Po co pisać?
Żeby mówić, żeby krzyczeć, żeby żyć.
5
Zamek
Tym, którzy wierzą jeszcze w baśnie i legendy.
Legenda mówi, że powstał całkiem niedawno, choć nikt do końca nie wie, jak odbierać te słowa. Co to znaczy "niedawno"? Godzinę temu? Wczoraj? Kilka tygodni? Miesiąc?
A może całe lata? Wieki? Tysiąclecia? Nie znaleziono odpowiedzi na to pytanie. Legendy
mają to do siebie, że nie są zbyt precyzyjne. Zresztą ta historia budzi wiele wątpliwości.
Oczywiście powszechnie mówi się, że każda legenda zawiera ziarnko prawdy przyozdobione
fikcją. Złośliwcy twierdzą jednak, że jedynym faktem, który można wyłuskać z tej legendy
jest to, iż zamek w ogóle istnieje. A raczej istniał. Resztę ciężko brać na poważnie.
Legenda mówi, że zamek budowano długo. Miało to trwać długie sekundy, ciężkie
minuty, całe godziny, a może nawet dni. Nawet głupiec wie, że czasu budowy nie liczy się
w godzinach tylko w całych dziesięcioleciach, a czasem wykracza on nawet poza ramy wieku.
Po drugie według legendy stworzyło go dwoje architektów i budowniczych zarazem. To także
kłóci się z rozsądkiem. Powszechnie wiadomo, iż do postawienia zamku nie wystarczą dwie
osoby. Potrzeba całej rzeszy robotników i grupy specjalistów, by wznieść tak imponującą
budowlę jak ta. Dlatego większość mieszkańców nie dawała wiary krążącym po twierdzy
opowieściom. Twierdzono raczej, że budowla powstała za sprawą mieszkańców okolicznych
wiosek, którzy zapragnęli wzmocnienia swej obrony, zwłaszcza przed atakami ze strony morza. To zadanie zamek spełniał doskonale. Opierał się zarówno wybrykom żywiołu, mimo że
usytuowany był na samym brzegu, jak i atakom zbrojnym. Mówiono wręcz, że jest on niezwyciężony. Jednak z czasem, jak to zwykle bywa, rzeczywistość zweryfikowała pogłoski.
Dla zamku nastała noc. Tym razem kościelnym dzwonom nie było dane czekać świtu. Nim pierwsze promienie słońca zdążyły wychylić się zza horyzontu, ich spiżowe serca
zaczęły bić w trwodze. Mieszkańcy budzili się, panicznie otrząsając sen z powiek. Ostatnie
słowa, ostatnie pocałunki, ostatnie łzy przerywały ciszę poranka. Oczywiście nikt nie wiedział
jeszcze wtedy, że będzie im przysługiwać miano ostatnich. Ale strach i jakieś inne, nieznane
uczucie podpowiadały im już wtedy, że tak właśnie będzie. Rycerze porywali miecze i łuki,
by czym prędzej biec na swoje stanowiska. Kobiety i dzieci wylegały na ulicę, aby szukać
drogi wśród budynków i tratujących je obrońców. Wpadały na siebie, wołały, pytały, błądząc
w pierwszych promieniach brzasku. Poszukiwały bezpiecznego schronienia, nie mając pojęcia, skąd nadciąga zagrożenie. Szczęśliwi ci, którzy wybrali ucieczkę ku morzu, jeśli tylko
nie pogrzebały ich fale sprzymierzonego z wrogiem żywiołu.
Rycerze, których zadaniem było bronić zamku z wysokości, zamierali w bezruchu,
gdy tylko wybiegli na swoje pozycje. Stawali nieruchomo jak głazy, martwe kamienne posągi
6
bez czucia z zadartymi wysoko głowami, niedowierzając własnym oczom. łuki same wypadały ze skamieniałych przerażeniem palców.
Mówiono później, że to musiała być wiedźma. Tylko to tłumaczyłoby, w jaki sposób
udało się staruszce stojącej przed bramą, osiągnąć tak niewyobrażalne rozmiary. Jedynie iluzja lub mroczne zaklęcie mogło sprawić, że człowiek osiąga pięćset, a może nawet tysiąc stóp
wzrostu. Po drugie tylko magia i strach mogły doprowadzić do tego, że dzielni rycerze, którzy
dotychczas walecznie, a ponadto skutecznie, bronili zamku przed atakami wroga, stanęli nieruchomo, zamienieni w kamień. Aż w końcu tylko magia mogła obrócić podczas kilku zaledwie sekund niezwyciężoną twierdzę w gruzy. Wręcz zrównać zamek z ziemią.
Nie przeżyło zbyt wielu świadków tych wydarzeń. Udało się tylko tym, którzy zawczasu opuścili zamek, korzystając z wąziutkiego mostu, prowadzącego na wyspę oddzielającą fosę obronną od pełnego morza, a następnie wpłynęli w nieznane. Niewielu z nich przeżyło zmagania z żywiołem, niegdysiejszym sojusznikiem, wspierającym ich jeszcze niedawno
w obronie zamku. Wraz z pojawieniem się wiedźmy niepisany pakt o nieagresji zginął wśród
spienionych gniewem fal. Zginął wraz rzeszami rycerzy ciągniętych w głąb przez ciężkie
zbroje i niewiastami popadającymi w otchłań rozpaczy.
Tak właśnie, przynajmniej według legendy, nadszedł koniec Zamku.
Teraz w miejscu, gdzie stał, znaleźć można jedynie kamienie - zmienionych w skałę
rycerzy na wieki samotnych wśród uklepanej, jałowej ziemi.
Tylko tyle zostało po Zamku.
Jak zresztą po każdym innym zamku z piasku.
7
Dla ciebie wszystko
Osobie, której bez wahania bym to zadeklarowała.
- Jaka piękna dziś pogoda, słoneczko tak miło grzeje. Zupełnie jak w środku lata,
nie czuję wcale, że to już prawie jesień. Jak dobrze, że możemy jeszcze łapać te ostatnie promyki słońca. Idealna pogoda na spacer – zachwyciła się dziewczyna. – Dokąd idziemy?
– spytała po chwili.
- To niespodzianka – odparł chłopak ze śmiechem.
- Nooo, dokąd...? – nalegała dziewczyna.
- Zobaczysz – odparł tylko.
Oberwał kuksańca w bok. Lekkiego, ale sugestywnego. Mimo to nie odezwał się nawet słowem. Wiedziała, że celowo się z nią droczy, robił to już wiele razy. Mimo to go kochała. Poszukała jego dłoni, by poczuć się pewniej. Zawsze czuła się tak jakoś bezpieczniej,
gdy trzymali się za ręce.
- Daleko jeszcze? – spytała, gdy poczuła lekki powiew na twarzy.
- Nie – zaprzeczył. – To już tutaj. Chodź – pociągnął ją za sobą. – Połóż się tu
na trawie – zachęcił. - Jest tak pięknie i ciepło.
Umościła się z jego pomocą w tym pachnącym dywanie i wsłuchała w szum wiatru.
- Jakie piękne to miejsce, tuż nad brzegiem jeziora. Można się wsłuchać w delikatny
szum fal. A co to za drzewa tak szeleszczą? – zapytała zaintrygowana.
- To smukłe, rozłożyste topole - wyjaśnił. - Ich listki jakby strachliwie trzęsą się
na wietrze. Nic dziwnego, niedługo już opadną. Zbliża się jesień.
- Najpiękniejsza pora roku – odparła w zamyśleniu. – Mówi się przecież o złotej polskiej jesieni. Parki mienią się wtedy tysiącami kolorów – kontynuowała melancholijnie.
- Pamiętam jak w przedszkolu biegaliśmy po barwnym dywanie liści i zbieraliśmy
kasztany - przypomniała sobie nagle. - Było tak ślicznie! Tak kolorowo! Tak jesiennie!
Na chwile zapadła cisza, gdy powrócili do radosnych wspomnień. Choć myślami mogli do nich powrócić, choć w myślach wszystko mogło być znów tak, jak dawnej.
I w marzeniach.
Gwałtownie wyrwała się z zamyślenia.
- A ten odgłos – chciała przerwać ciszę. – Tam, na tej gałęzi – wskazała w górę. - Delikatne skrobanie. Chyba jakiś mały ptaszek próbuje wspiąć się po korze.
- A tak, widzę - przyznał. Wydaje mi się, że to sikorka. Jest drobna i zwinna, no i ma
charakterystyczny żółty brzuszek. Bardzo dobrze sobie radzi na tej cieniutkiej gałęzi. Tak
wprawnie balansuje i pomaga sobie skrzydełkami. Ale z niej akrobatka! – roześmiał się głośno, obserwując wyczyny ptaka.
- Chciałabym też to zobaczyć – odparła cicho, wsłuchując się w ruchy ptaka.
8
- Przecież to ty ją zauważyłaś – próbował dodać jej otuchy.
Nieskutecznie. Delikatnie zamknęła mu usta dłonią i
po jego wargach. Uśmiechnęła się do siebie lekko, tak dobrze go znała.
przesunęła
palcem
- Po co się uśmiechasz? – spytała niemal z politowaniem. – Przede mną nie ma sensu
tak udawać. I tak nie zobaczę twojej maski, usłyszę za to twój prawdziwy, mimo usilnych
starań, smutny głos. Przede mną nie musisz grać, nie tak – dodała już szeptem.
- Wybacz, ja nie chcę, żeby ci było przykro – wyrzucił z siebie. – Wiesz dobrze,
że zrobiłbym dla ciebie wszystko...
- Wiem – odparła, przytulając się do niego. – Wiem, braciszku. Dlatego właśnie proszę... opowiedz mi świat.
9
...holiczka
"Zapomnij, zapomnij, zapomnij". Ale... jego brązowe oczy, błyszczące w słońcu jak
bursztyny, a w ciemności nabierające koloru czekolady.
"Nie myśl o tym. Zapomnij, zapomnij, zapomnij". A jego włosy? Mają barwę skoszonego siana. Wydają się takie miękkie, wręcz proszą się, by w nich zanurzyć rękę.
"Dość! Zapomnij, zapomnij, zapomnij". A jego dłonie? Zdają się silne i delikatne zarazem. Zapewne szorstkie w dotyku.
"Nieważne. Zapomnij, zapomnij, zapomnij". Tylko ten jego głos... Melodyjny,
a przy tym taki... męski.
"Zapomnij, zapomnij, zapomnij". Ten jego uśmiech. Ciepły, dowcipny, łobuzerski,
uczciwy... Wyjątkowy.
"Zapomnij, zapomnij, zapomnij!"
"Zapomnij! Zapomnij! Zapomnij!"
"Zapomnij, zapomnij, zapomnij..."
"Za... po...mnij..."
Ale jak? Skoro on tu jest. Siedzi obok mnie. Jego bursztynowe o tej porze dnia oczy
wpatrują się we mnie. śmieją się odbłyskami słońca. Do mnie, tylko do mnie.
Ale przecież... nigdy nie zaszczycał mnie spojrzeniem swoich czekoladowych tęczówek, nie zaszczyca, nie zaszczyci.
Czuję. Moja dłoń tonie w jedwabistych włosach barwy skoszonego siana.
Nigdy jej tam nie było, nie ma, nie będzie.
Jego dłoń spotyka się z moją, gdy idziemy obok siebie.
Nigdy się nie zetknęły, nie stykają, nie zetkną.
Jego głos przy moim uchu melodyjnie szepcze moje imię.
Nie mówił do mnie, nie mówi, nie powie.
Kąciki jego warg unoszą się w tym wyjątkowym, charakterystycznym dla niego
uśmiechu. Skierowanym do mnie. Specjalnie do mnie.
Nie, on nie uśmiechał się, nie uśmiecha, nie uśmiechnie. Nie do mnie.
"Zapomnij, zapomnij, zapomnij" - szepczę po raz kolejny jak mantrę w poduszkę.
Na nic. Równocześnie przywołuję jego obraz. Przed moimi zmrużonymi oczyma maluje się
jego sylwetka. A potem przychodzi do mnie. Jest blisko. Choć ten jeden raz blisko. Tuż
obok mnie. A potem...
Potem nadchodzi przebudzenie.
Nie piję, nie palę, nigdy nie brałam. Ale mam inny, równie poważny problem. Przez
cały długi dzień, gdy mogę tylko obserwować go ukradkiem, czekam na jedno.
Jestem snoholiczką.
Postaciom z moich snów.
10
Marzenia
Mającym odwagę, by marzyć.
Mam ich całą kolekcję we wszystkich kolorach tęczy. Ale na co mi one? To tylko strata czasu! Marzenie niczego nie zmieni, więc z zaciętością zamiatam je pod dywan. Byleby
nikt ich nie zauważył. Bo kobiecie w moim wieku marzyć nie wypada. Jestem poważną i stateczną panią domu. Chyba. Może. Kiedy ktoś patrzy.
Gdy w domu nikogo nie ma, odkurzam moje wspomnienia. Z nimi zmywam naczynia,
myję okna, ścieram blaty… Lecz, gdy On przychodzi, wrzucam je do szafy. Bo On nie toleruje marzeń. Troski topi w alkoholu. Nie potrzeba Mu nic więcej.
Ale jeśli nie ma Go w domu… Mogę pozwolić sobie na chwilę sam na sam z moimi
marzeniami. Przy kubku gorącej herbaty pod ciepłym, wełnianym kocem. Poświęcam każdemu z nich chwilkę. Lecz potem On wraca. I znów piramida moich marzeń runie niczym misternie budowany domek z kart. Ukrywam je skrzętnie, gdzie się da. Wolę nie wiedzieć, co
by się stało, gdyby się dowiedział…
Kiedy kładę spać nasze dzieci, wysłuchuję ich naiwnych marzeń. Nie chcę odbierać
im nadziei. Zbyt wiele mam własnych, niespełnionych. Niech wierzą. Ja też kiedyś wierzyłam.
Dopiero wieczorem mam dla mych marzeń trochę więcej czasu. Gdy On znów szwenda się po barach. Wtedy wygrzebuję moje skarby z kątów. Głaszczę, bo jeszcze się obrażą.
Kładę je pod poduszkę, żeby było mi wygodniej. Przymykam oczy i zasypiam z marzeniami
na powiekach.
By jutro znów zmieść je pod dywan. Ukryć przed światem.
11
Życie to teatr - opowiadanie w pięciu aktach
Moim przyjaciółkom, które kochają teatr i... książki.
Akt I
Scena 1
Skromny, ciasny pokój w skromnym, ciasnym mieszkaniu. W pokoju ja i to coś, co najchętniej
wyrzuciłabym przez okno.
Najzłośliwsze urządzenie na ziemi: Dryń, dryń! Dryyyyyń!
Ja: Zaaaaraz.
Moja ręka: Pac.
Wbrew wypowiedzianym wcześniej słowom od razu przecieram zaspane oczy, ścierając z nich resztki snu. Zwlekam się z łóżka, przezornie stawiając wpierw prawą nogę
na ziemi. Wolę nie wiedzieć, jak zły stałby się mój humor, gdybym zaczęła od lewej. Kicham
natychmiast, gdy tylko moje stopy zetkną się z chłodnym parkietem. Dopiero po chwili trafiam w kapcie, by, niezależnie od tego, czy ubrałam prawy na prawą nogę, czy wręcz przeciwnie, powlec się do łazienki.
Scena 2
Wąski korytarz, na który wychodzą wszystkie drzwi, w tym te od łazienki.
Jest zajęta. Jak zawsze. W milczeniu odczekuję swoje, krzyżując cierpliwie nogi i
gryząc się w język. Oczywiście mój braciszek się spieszy, bo musi wyjść wcześniej niż ja.
Oczywiście też nie mógł wstać wcześniej, tylko był zmuszony odsuwać od siebie ten moment
w nieskończoność z nadzieją, że jednak nigdy nie nadejdzie. Nadchodził dziwnym trafem
akurat wraz z dźwiękiem mojego budzika. Wtedy mój braciszek stwierdzał, że najwyższy
czas się ruszyć, jeśli nie chce stracić swojego miejsca w kolejce. Próbowałam kilka razy nastawić budzik na wcześniejszą godzinę, ale nie dał się nabrać. Może czekał na plask moich
stóp o podłogę? Albo... sama nie wiem.
Drzwi wreszcie się otworzyły. Wystartowałam jak do wyścigu, by nim mój braciszek
zdąży sobie przypomnieć o czymś jeszcze, zamknąć mu je przed nosem. Szum odkręconej
wody zagłuszył jego pukanie i okrzyki. Dotarły do moich uszu dopiero, gdy dokręciłam kurek
w kranie. Nie przerywając nucenia, spokojnie ubrałam się i zabrałam się za makijaż. Czemu
12
on się tak drze? Obudzi młodszą siostrę i będzie chryja. Jak zawsze. Udawałam, że go
nie słyszę. Z kamienną twarzą wyszłam z łazienki.
Mój brat: Czy ty głucha jesteś?!
Udałam, że jestem głucha.
Brat: Przez ciebie nie zdążę na autobus! Zostawiłem okulary na pralce, a ty
nie chciałaś mnie wpuścić. (Ja w myślach: A ty ślepy, że ich nie zauważyłeś.) Jeszcze się
pewnie celowo guzdrałaś. (Ja w myślach: Oczywiście...)
Płacz dziecka.
Kobieta, która jest moją mamą: Zamkniecie się wreszcie?! Obudziliście małą.
Braciszek: To przez nią, bo puszcza wodę, a potem nic nie słyszy.
Milczę.
Mama krzyczy.
W milczeniu idę do kuchni.
Scena 3
To pomieszczenie, w którym jest lodówka.
Wchodzę ja, a tam gdzie ja, również mój brat.
Oczywiście ma pierwszeństwo do lodówki, bo przeze mnie nie mógł jeszcze zjeść.
Jakby bez okularów nie był w stanie zlokalizować jedzenia w lodówce albo odróżnić sosu
do kanapek od mojego lakieru do paznokci, a bułki od patelni. Odczekałam bez słowa swoje,
a potem patrząc z niepokojem na zegarek, wrzuciłam do kanapnika bezładnie cztery kromki
chleba i dwa plasterki sera na później. Teraz natomiast chwyciłam w rękę kanapkę z szynką i
wepchnęłam ją sobie do ust podczas wiązania butów. Pora iść.
Akt II
Scena 1
Odrapana, obskurna klatka schodowa. Otwierają się, a zaraz potem zatrzaskują drzwi.
Na korytarz wybiegam ja. Wreszcie wolna.
Tanecznym krokiem zbiegłam po schodach. Pomiędzy piętrami wirowałam
w piruetach. Byłam szczęśliwa. Chyba...
Moje błyszczące włosy unosiły się w powietrzu, gdy tańczyłam. Gdyby ktoś mnie teraz zobaczył, być może uznałby, że jestem piękna. Zgrzyt drzwi piętro wyżej przerwał moją
13
radość. Wyprostowałam się. Trzeba sprawiać pozory. Sąsiadka zrównała się ze mną
na półpiętrze kaczkowatym krokiem.
Starsza kobieta, której naprawdę nie obchodzi odpowiedź na jej pytanie: Co tam
u was? Wszyscy zdrowi?
Ja: Tak.
Zresztą jakie znaczenie ma moja odpowiedź. Może co najwyżej wywołać fałszywe
współczucie i dalsze pytania zabarwione pozorem zainteresowania. To przecież i tak nie ma
znaczenia. To rola wypowiadana na scenie. To wyuczona, powtarzana do znudzenia kwestia.
Uparta, starsza kobieta: To całe szczęście. Jak chowa się maleństwo?
“Dobrze” - odpowiedź sama ciśnie się na usta. “Gdyby tylko nie ryczało tak
przy tym, pewnie mielibyśmy problem ze jego znalezieniem” - kończę w myślach.
Na szczęście od odpowiedzi wybawił mnie młody sąsiad z góry.
Mężczyzna: (niewyraźnie, jedynie dla zasady) Dobry...
Kobieta: Dzień dobry, kochanieńki. Co tam u żonki?
Uwaga staruszki skoncentrowała się na kolejnej ofierze.
Mężczyzna odburknął coś pod nosem. To równie dobrze mogła być odpowiedź jak i
przekleństwo. Minął ją przyspieszonym krokiem. Spieszył się. Jak my wszyscy, wskazówki
w późniącym zegarze bezskutecznie próbujące nadążyć za umykającym czasem. Witaj w XXI
wieku, Przyjacielu.
Wykorzystałam okazję do wyprzedzania i po chwili byłam już na zewnątrz wdychając chłodne, orzeźwiające powietrze.
Scena 2
Chłodny, nieprzyjazny świat. Wybiegam z impetem więźnia, który otrzymał uniewinnienie.
Zabierz wszystkie moje grzechy, Rześki Wietrze.
Chłodny powiew orzeźwił mój umysł. W pierwszej chwili przyniósł mi ulgę,
ale zaraz potem rosnące zaniepokojenie. Spojrzałam na zegarek. Przeniosłam wzrok na tory.
Wystartowałam do sprintu jak ptak, który próbuje oderwać się od twardej ziemi i unieść
w wyśnione przestworza. Ale tylko na chwilę, bo zaraz potem musi znów wylądować
w poszukiwaniu pożywienia, bo bez niego nie może lecieć dalej.
Dopadłam do drzwi tramwaju w ostatniej chwili. Tuż za mną rozległo się ostrzegawcze pikanie i szuranie zamykanych drzwi. Zdążyłam. Z trudem złapałam równowagę,
gdy pojazd ruszył. Balansowałam przez chwilę, by upaść na najbliższe wolne miejsce. Spojrzałam w okno, by ukryć purpurową barwę twarzy. Starałam się uspokoić oddech. Nawet jeśli
się potkniesz, zapomnisz kwestii... musisz grać dalej, grać póki przedstawienie nie dobiegnie
końca. Choćby świat walił się i palił. Choćby spadały na Ciebie rozżarzone belki stropu i
przygniatały Cię do ziemi. Trzeba przywdziać maskę i nie dawać tego po sobie poznać.
14
Scena 3
Jeszcze niezatłoczony tramwaj (to kwestia kilku przystanków). Pojawia się znajoma twarz
obcej.
Obca: Co tam?
Unoszę niechętnie głowę znad książki, za którą usiłowałam ukryć efekty nadmiernego wysiłku.
Ja: Ok. A u Ciebie?
Odpowiedziałam, bo tego wymagała ode mnie kultura. Wymagająca z niej bestia.
Obca (pominęła odpowiedź): Umiesz słówka na angielski?
Ja: Chyba.
Mówiąc te słowa spoglądałam tęsknie na książkę. Wolałam ukryć się w fikcyjnych
ramionach jej fabuły, z dala od rzeczywistości. Znajoma, a jednak całkiem mi obca, z klasy
stanęła mi na drodze.
Obca: Głupia jest ta baba...
To było wystarczającym pretekstem, by schylić głowę i wrócić do świata powieści.
Scena 4
Mój przystanek. Wysiadam. Stąpam z opuszczoną głową. Wokół szarość, w niedalekiej oddali
równie szary budynek szkoły.
Staram się jak najbardziej odwlec moment przekroczenia progu szkoły, ale mam
świadomość, że nie mogę przed nim uciec. Wartki strumień uczniów nieuchronnie pcha mnie
w kierunku jej wrót. Dalej spycha mnie w dół schodów, w stronę szatni. Zahaczam kurtkę
o pierwszy lepszy wolny wieszak i daję się porwać w drogę powrotną. Pospiesza mnie pierwszy dzwonek.
Akt III
Scena 1
Sala lekcyjna numer 36 albo 35, równie dobrze mogłoby to być 21. Jakie to ma znaczenie?
Po prostu sala, w której moja klasa aktualnie ma lekcje.
15
Po raz tysięczny hipnotyzuję wahadło matematyczne widniejące na jakiejś planszy.
Porusza się powoli, wprawione w drgania siłą mojej wyobraźni.
Głos z zaświatów: Ochotnikiem jest...
Pada moje imię.
Spoglądam przed siebie wzrokiem możliwie niechętnym do czegokolwiek.
Głos z innego świata, w którym wahadło cały czas pozostawało nieruchome: Zapraszam do tablicy.
Wstaję, powłóczę nogami, próbuję sobie przypomnieć do czego tak naprawdę byłam
chętną.
Uczynny drwiący głos: Pięć b.
Staję przed tablicą. Milczę. Nie mam nic do powiedzenia na ten temat.
Głos: Siadaj. Jeden.
Salę przebiega cichy śmiech, ale tuż za nim posuwa się cień strachu. Na mnie już dziś
nie padnie. Milczę. Hipnotyzuję wzrokiem wahadło matematyczne. Kołysze się gwałtownie
napędzane siłą mojej wyobraźni.
Scena 2
Korytarz przed salą.
Tuż po dzwonku zajmuję się moją najlepszą przyjaciółką - Książką.
Książka: Ten jego uśmiech.
Unoszę tylko na chwilę wzrok, by spojrzeć na najprzystojniejszego chłopaka, który
stąpa po ziemi.
Obca: Niezłe ciacho, nie?
Kryję wzrok w książce. Udaję, że nie widziałam, nie słyszałam, nie rozumiem. Zresztą on też nigdy mnie nie zauważy ani nawet nie usłyszy o moim istnieniu.
Książka: Ciepły, dowcipny, łobuzerski, uczciwy... Wyjątkowy.
Ja i książka: Zapomnij, zapomnij, zapomnij!
Dzwonek.
Hipnotyzowanie Stańczyka.
Dzwonek.
Ja i Książka.
Dzwonek.
Skrobanie słówek pod czujnym spojrzeniem królowej Wiktorii.
Dzwonek.
Ja i Książka.
Dzwonek.
Podróż po labiryncie wzorów, korytarzami pełnymi liczb.
Dzwonek.
16
Przygotowania do konkursu na miss boiska o najbardziej obcisłych spodniach i największym dekolcie.
Dzwonek.
Scena 3
Obszerna hala wyposażona w drabinki i inne narzędzia tortur.
Trwa podział na drużyny. Czekam. Która drużyna zaczynała? Ta. Jest nas parzysta
liczba osób, więc będę w tej drugiej. Może usiądę zanim się doczekam...
Gwizdek.
Zaczyna się gra.
Obca, teoretycznie po mojej stronie: Jak mogłaś zmarnować taką okazję! No dobra,
nic się nie stało, ale już nie próbuj strzelać do bramki... Podawaj komuś.
Kolejna po mojej stronie: Zostaw. Zostaw, mówiłam! Jak nie umiesz, to nie próbuj!
Gdy wykończona snuję się do ławki, jeszcze jedna po “mojej stronie”: Grałaś
całkiem nieźle. Myślałam, że pójdzie ci gorzej.
Scena 4
Ciasna, śmierdząca potem szatnia. Następnie zatłoczony tramwaj i wąska klatka schodowa.
Pobijam rekord w szybkości zmiany stroju. Wybiegam na ulicę i widząc nadjeżdżający tramwaj, przebiegam na czerwonym. Trąbią za mną samochody, ale hamują bez problemu.
Udaje mi się wepchnąć między ścianę ludzi a zamykające się drzwi tramwaju. Staram się
możliwie ograniczyć bezpośredni kontakt z napierającym na mnie tłumem. Udaje mi się też
opuścić go na odpowiednim przystanku. Następnie udaję się po schodach do mojego domu i
znajduję się wewnątrz, próbując rozpoznać danie po zapachu.
Akt IV
Scena 1
Znów to pomieszczenie z lodówką. Mama podgrzewa obiad.
Mama: Jak było w szkole.
Ja: Ok.
Cisza. Przeżuwanie.
17
Mama: Jak poszedł angielski.
Ja: Dobrze.
Cisza. Przeżuwanie. Mama usilnie próbuje wymyślić jeszcze jakieś pytanie.
Mama: Dużo masz na jutro zadane?
Ja: Jak zwykle.
Mama: To pewnie znajdziesz czas, żeby zająć się siostrą...
Odburkuję coś niewyraźnie. Kończę przeżuwać. Wrzucam talerz do zlewu i rzucam
ciche “dziękuję”.
Kieruję się do mojego pokoju.
Akt V
Zamykam po cichu drzwi i klękam na podłodze. Łzy bezgłośnie płyną po moich policzkach.
Pora zejść za kulisy. Tu nie trzeba grać, udawać i ukrywać. Nie ma czujnej widowni ani kąśliwych krytyków. Tu można być sobą. Nie to, co w życiu. Bo życie to tylko teatr...
18
List do skazanego
Autorowi, którego bezpośredniej roli często się nie dostrzega.
Moja Droga!
Przesyłam wyrazy współczucia i najszczersze przeprosiny, bo mam za co. Jesteśmy
na siebie skazani, nie znaczy to jednak, że nie powinniśmy dbać o dobre relacje między nami.
Szczególnie ważne jest zrozumienie, zwłaszcza z mojej strony. Dlatego właśnie postaram się
wejść w Twoją skórę, choć to wydaje się już zbędne, i przeanalizować Twoją sytuację.
W związku z tym, pragnę przeprosić Cię za labirynty, w których błądzisz i z których
nie próbuję Cię uwolnić. Przepraszam, że nie pozwalam Ci przekroczyć moich granic – stanowią dla Ciebie barierę nie do przejścia. Przepraszam za to, że nie pozwalam Ci pojąć,
nie tylko tych spraw, które przechodzą ludzkie pojęcie.
Przepraszam za wszystko,
co zapomniane. Za odbieranie Ci tego, co było dla Ciebie bezcenne. Za rozpraszanie Cię i
zawodzenie Cię, kiedy najbardziej mnie potrzebowałaś. Przepraszam za wspomnienia, których nie potrafisz wymieść. Za to, że troszczę się o nie i wykarmiam, nawet jeśli Ty uważasz
je za intruzów. A nawet szczególnie, gdy tak uważasz. Przepraszam za koszmary i obawy,
które powracają do Ciebie jak bumerangi. Zawsze z mojej winy. To ja dopuszczam je
do Ciebie, daję im przyzwolenie. Przepraszam za zdmuchiwanie chybotliwego płomienia nadziei, pozbawianie złudzeń i twarde zderzenia z rzeczywistością. Mam nadzieję, że się
nie poobijałaś, Moja Najdroższa. Przepraszam za zimne, bezwzględne argumenty i chłodne
spojrzenie na świat. Wybacz, że nie czuję tego, co Ty. Wybacz, że staję Ci na drodze.
Mimo to możesz na mnie liczyć, Najdroższa. Wybacz, że pozwolę sobie na żart.
Wspominając o liczeniu, nie mam bynajmniej na myśli korzystania z mojego “wewnętrznego
kalkulatora”. Chodzi mi o to Wasze, ludzkie, abstrakcyjne pojęcie oznaczające możność polegania na kimś. Zatem możesz na mnie polegać, Najbliższa.
Wierny Tobie na zawsze
Póki śmierć nas nie rozłączy...
Twój Umysł
19
Drogi Umyśle!
Obyś służył mi jak najdłużej. I obym Cię nie straciła, Mój Najdroższy Rozumie. Dziękuję Ci za list i za wszystko, co dla mnie robisz.
Przepraszam, że musiałam Cię wykorzystać do napisania tego listu. Wybacz, że to
nie moje słowa, lecz Twoje. Napisane z Twego rozkazu, moją ręką.
Czuj się tu jak u siebie, Skazany na moje ciasne, wątłe, śmiertelne ciało.
Cała Twoja i do Twojej dyspozycji
Ja
20
Epitafium
Wynalazcom niżej wymienionych przyrządów.
Zastępom drzew, które poniosły bohaterską śmierć. Poddały się bez słowa,
nie próbując się nawet bronić przed wrzaskliwymi piłami. Oddały się dobrowolnie pod ostrza
siekier.
Białym, niewinnym kartkom, które zostały splamione marnymi ludzkimi myślami.
Już nigdy nie odzyskają swojej pierwotnej bieli. Choćby po recyklingu. A także tym, którym
nie udało się zmazać swojej winy i zginęły stłamszone, i sponiewierane za swoją niedoskonałość. Choć przecież muszą być niedoskonałe jak niedoskonali są ich twórcy.
Wytrwałym, dzielnym ołówkom, które zniosły ostry rygor codziennych ostrzeń.
I tym, które zaginęły w akcji, by już nigdy nie poznać zakończenia. Niech spoczywają
w pokoju pod biurkami, za szafkami i poza pokojem w piórnikach koleżanek.
Gumkom, które zostawiły kawałek siebie w tym dziele. A ponadto cierpiały operacje
chirurgiczne z rąk niewprawnych nielekarzy na przedłużających się lekcjach biologii.
Długopisom, których tusz został przelany. Szczególnie tym, które nigdy już
nie powrócą, bo nie mają wymiennych wkładów. Oby czekało je przyszłe, lepsze życie, choćby w miniaturowym szkielecie wierzy Eiffla budowanym w ogródku.
Bezbronnym pyłkom toneru, którym odebrano wolność, przytwierdzając do kartki
w ściśle określonych miejscach. Podzielono przymusowo na klasy liter, kasty słów i zabroniono im opuszczania granic zdań.
Krzesłu, które musiało wziąć na swe barki ciężar człowieka i jego bujnej wyobraźni
zniewolonej pętami myśli.
Okularom, które czuły się przez cały czas obserwowane, a przecież były traktowane
jak powietrze, jakby były przezroczyste.
Ciału, za nieczucie głodu, zmęczenia i pragnienia niczego poza pisaniem.
Recenzentom, którzy musieli czytać i oceniać, podejmując ryzyko zawodowe, obejmujące depresję, jak i groźbę śmierci z nudów.
Myślom, za upychanie ich w płytkie klatki słów o zbyt ciasnym znaczeniu.
Za splatanie ich w spójny wątek i ciągniecie nici opowieści, gdy siłą zostały wyciągnięte
na światło dzienne. I tym zapomnianym, które nie zajęły zaszczytnego miejsca w historii.
Cześć ich pamięci.
Wszystkim, którzy poświęcili się, by to dzieło powstało - wszystkim, którzy poświęcili się na darmo.
21

Podobne dokumenty