- Simon Zack
Transkrypt
- Simon Zack
Żul Wyszedł z wnętrza przydrożnego baru, niosąc upstrzony kropelkami wody kufel. Wiatr spoliczkował go jego własnym krawatem, a gdy mężczyzna sięgnął, by zdjąć go z twarzy, dodatkowo sypnął mu w oczy pyłem. Żul przypatrywał się nieznajomemu. Lustrował go ze swej stołkowo-barowej perspektywy. Pordzewiałe, zaśniedziałe tryby skacowanego umysłu leniwie sunęły ku podjęciu decyzji. Żul wybełkotał coś do właścicielki przybytku stojącej za ladą. Matrona w bladoróżowym fartuchu tylko wzruszyła ramionami i wydęła usta. Przybysz oparł się plecami o maskę swego lśniącego auta. Pociągnął solidny łyk. Żul czekał na jego reakcję. Podły smak ostentacyjnie chrzczonego browaru musiał chociaż wykrzywić mu usta, unieść brwi, zmusić do obrzucenia wiejskiego baru i jego rezydentów dobrze znanym poirytowanym, może nawet pogardliwym spojrzeniem. Przybysz sięgnął do szyi i rozluźnił krawat. Spięte dotąd kwadratowe ramiona opadły nieco. Pociągnął drugi łyk. Żul zadecydował. – Przepraszam bardzo – zagaił po kilku krokach w ostrym słońcu. – Dzień dobry panu szanownemu. Brak odpowiedzi, brak choćby najmniejszej reakcji zbił żula z tropu. W przeżartą maszynerię jego umysłu wbił się drąg wątpliwości, wstrzymując zarówno wyschnięty język, jak i ociężałe nogi. Trwali tak chwilę, w ciszy pośród podmuchów wiatru, na skraju wsi, na skraju drogi, przy barze otoczonym polami rzepaku, mieniącymi się jaskrawością upalnego lata. Przybysz wpatrujący się w trzymany oburącz na wpół pełny kufel, niezwracający uwagi ani na żula, ani na powiewający w szalonych meandrach jedwabny krawat, żul zatrzymany w pół kroku przez niepewność, rozdarty w dylemacie chwili pomiędzy naglącą potrzebą nałogu a obawą przed nieoczywistością sytuacji. – Przepraszam bardzo, miałby pan może dwa złote pożyczyć? – mentalny autopilot żula zadziałał bez zarzutu. Przybysz nie podniósł głowy, nie spojrzał. Odstawił kufel na maskę, sięgnął do wewnętrznej kieszeni marynarki po portfel. Wyciągnął banknot. Żul zamarł. Pierwsza od czasu wyjścia z baru w pełni samodzielna myśl rozkwitła w jego głowie i przedarła się na usta. – Panie, ale jak to? Dwieście? – zapytał. – Bierz. Mnie już nie będą potrzebne. – Banknot załopotał. Krawat musnął prawy policzek, spoliczkował lewy, nieznajomy przytrzymał go wolną dłonią. – No bierz. Nie bój się. Strach, skoro już wspomniano o nim głośno, wdarł się bezceremonialnie w trzewia żula. Wyniszczone ciało zadygotało. – Jak to dwieście? – powtórzył machinalnie żul. Jego mimika emitowała wszystkie emocje bez cienia fałszu, bez cenzury świadomości. – No i jak to nie będą potrzebne? Przecież to dwieście złotych jest. – Bierzesz czy nie, chłopie? Żul cofnął się, przyciągnął rękę do siebie, zupełnie jakby niewidzialny palnik oparzył mu palce. Wpatrywał się w twarz nieznajomego. Gorączkowo szukał jego oczu. Chciał znaleźć w nich odpowiedź na pytanie, czy już zacząć uciekać, czy pozostawać w milczącym bezruchu. – Weź. Proszę. – Nie chcę! Znów trwali tak chwilę w ciszy pośród podmuchów wiatru, na skraju wsi, na skraju drogi, przy barze otoczonym polami rzepaku, mieniącymi się jaskrawością upalnego lata. Przybysz wpatrujący się w swoją dłoń trzymającą dwustuzłotowy banknot, żul ponownie zatrzymany w pół kroku przez niepewność. – No ale jak to nie będą już panu potrzebne? Jak dwieście złotych może być, no, niepotrzebne? Przybysz opuścił rękę, spojrzał przez ramię najpierw na kufel piwa, później w dal. Odwrócił się, sięgnął po szkło, jednym potężnym haustem wychylił zawartość. Po chwili zastanowienia włożył banknot do środka. – Masz, odnieś do baru. Żul nie zareagował. Osłaniając oczy przed rażącym słońcem, wpatrywał się w dal, starając się odgadnąć, na co patrzył nieznajomy. Morze falującego harmonijnie rzepaku nie kryło żadnych tajemnic. – Nie bój się – przybysz nieoczekiwanie ubrał głos w nuty ciepła i pociechy. – To po mnie idą, nie po ciebie. Żul zamrugał. Zobaczył przed sobą kufel z banknotem, wyżej czekała twarz nieznajomego i jego oczy. – Jezus Maria. – Przeżegnał się dwukrotnie. – Jak to? Kto? Czemu idą? Przybysz pokiwał kuflem i zaczekał, aż oniemiały żul schwyci wilgotną rączkę. – Po prostu już nie ma gdzie uciekać – westchnął. Przelotny grymas, cień niegdyś pięknego uśmiechu, zagościł na jego twarzy. – No i zmęczony już jestem, to też. Idź. Zanieś kufel, weź sobie stówkę. – Dwieście złotych pan włożył. Dwieście, nie sto. – W takim razie weź dwieście. Żul wpatrzył się w zawartość swych rąk. Zimne szkło dotykało skóry. Jego umysł zaterkotał nagle od gorączkowej kalkulacji. Piętnaście, może nawet szesnaście butelek będzie. Z dziesięć schowa, ze dwie z Krzyśkami trzeba będzie opić, ile zostaje? Dwie? Nie, trzy jeszcze! Zamrugał oczyma, dopiero gdy kufel stał na ladzie, wilgotny jeszcze banknot zmiął w palcach. Obejrzał się w popłochu. Był sam. Helena musiała wyjść na zaplecze, a o tej porze rzadko kto inny przychodził wypić czy zjeść. Widząc stojącą na wyciągnięcie ręki skrzynkę pełną butelek wina, z trzepoczącym sercem sięgnął za ladę. Pogładził szyjkę najbliższej. Piętnaście, może nawet szesnaście. W umyśle żula pojawiła się nagle myśl, tak obca, tak groteskowa, że z początku uznał ją za błysk wspomnienia, poalkoholowy zwid, urywek nieokreślonego pijackiego cugu gdzieś z przeszłości. Dopiero gdy myśl powróciła, wyraźniejsza, niosąca wciąż żywy obraz, rozpoznał ją. Sumienie. Przeszedł kilka kroków i stanął w drzwiach. Nieznajomy siedział na masce samochodu. Krawat trzepotał za jego szyją, jak flaga na maszcie wiejskiej remizy. Przybysz wyciągał twarz ku słońcu. Żul pchnięty nagłym impulsem wyszedł na zewnątrz. W kilku niezwykle żywych i energicznych, jak na niego, krokach znalazł się przy aucie. – A może pan by się napił jeszcze? Mogę przynieść, co pan chce. Przybysz spojrzał w bok, z wolna, niespiesznie. – Jak ci na imię? Po raz trzeci w ciągu zaledwie kwadransa żul znalazł się w sytuacji, która sprowadziła na niego absolutną konfuzję. Lodowaty dreszcz, wbrew oczywistości żaru lejącego się z nieba, skąpał jego plecy ukłuciami strachu. – Michał – skłamał, przywołując w umyśle twarz listonosza. Momentalnie spuścił oczy, utkwił wzrok w oponie. – Piękne to imię. Dzięki, Michale, za propozycję, ale na razie nie. Żul zaszurał butem w przydrożnym pyle, ważył w głowie możliwości. – A może by tak… – zaczął cicho i niepewnie. – Może by tak się pan schował w barze? Auto pan przestawi za tamte kańciape, nie będzie widać z drogi. A ja powiem, że nikogo nie widziałem, a Helena też nic nie będzie gadać, jak się ją poprosi, i może oni pana… – Dzięki, Michale, ale na razie nie – powtórzył nieznajomy, odwracając twarz ku słońcu. – Idealny dzień. Bezchmurny, gorący i suchy. Żul przysłonił oczy dłonią, popatrzył pod słońce. Spojrzał w jedną i drugą stronę ciągnącej się prostą linią drogi. Powietrze ponad asfaltem falowało lekko. – No ale jak to tak siedzieć i czekać? Czemu? – Mówiłem już przecież. – Jezus Maria, no ale czemu miałby pan nic nie zrobić, nie spróbować nawet? – Nie chcę. Żul przypatrywał się przybyszowi długą chwilę. Nie rozumiał, choć usilnie się starał. Nie zgadzał się i potrzebował czegoś, by stłamsić głos w swojej głowie, by zatknąć mu usta, by stłumić dręczący szept sumienia. – No ale coś by trzeba chociaż. – Pomysł, jak grom z bezkresu błękitu ponad głową, uderzył go absolutnie niespodziewanie: – Po księdza pobiegnę! Zaczeka pan? Ksiądz Walczewski coś na pewno zaradzi! – Nie mam na to ani czasu, ani ochoty. Daj spokój. Co, chcesz jeszcze pieniędzy? – Jak to pieniędzy? Nie. Ja przecież nie dlatego. Przecież nie po to. Przepraszam, ale to nie… Żul, plątając się we własnych słowach i myślach, bezwolnie obserwował, jak jego niezawodny autopilot kieruje go z powrotem ku ciszy i spokojowi zacienionego, chłodnego wnętrza baru. Głos przybysza zatrzymał go, zmusił do odwrócenia twarzy, uniesienia spojrzenia wbitego w ziemię. – Jeślibyś gdzieś tam znalazł kawałek papieru i jakiś długopis, czy może ołówek, to w sumie przydałby mi się teraz. Żul w kilku susach znalazł się przy ladzie. Obok skrzynki taniego wina widział wcześniej fakturę, kilka pustych kartek i żółty długopis z nieomylnymi śladami nadgryzień. Schwycił znalezisko i wybiegł na zewnątrz. Dysząc od niespodziewanego wysiłku, wpatrywał się w dłoń nieznajomego. Przybysz nachylony nad maską pisał szybko, lewą ręką. Kreślił od prawej do lewej, a długopis pozostawiał na kartce równy rząd tajemniczych, zupełnie niezrozumiałych symboli. Żul marszczył się i co chwila przekrzywiał głowę, starając się odcyfrować choćby pojedynczą literę. – To szyfr jakiś chyba? – zdobył się w końcu na odwagę, by zadać pytanie. – To język. Aramejski. Zachowaj to, proszę. – Nieznajomy podał mu zapisaną kartkę. – No ale jak to ja? Ja mam zachować? To księdzu dam albo listonoszowi, jak tam jakiś adres w tym jest, albo może… – Zachowaj to, proszę. Żul podniósł spojrzenie i przez ułamek sekundy znów zabłądził w oczach przybysza. Pospiesznie opuścił głowę. – Dobra. Jak pan tam chce. – W barze jest toaleta? – Jest, ale zepsuta. Jak po piwku przyciśnie, to chodzimy o tam, za ścianę baru, tam zarośla, skarpa i trochę złomu leży. Tam se można siknąć spokojnie. Nieznajomy uśmiechnął się pięknym, szczerym uśmiechem. Na moment położył dłoń na ramieniu żula, po czym ruszył we wskazanym kierunku. Żul został przy aucie. Odprowadził wzrokiem przybysza, a gdy ten zniknął za rogiem budynku, przeniósł wzrok kolejno na samochód, drogę, bezkres rzepaku i trzymaną kartkę. – Armeński – burknął, biegając wzrokiem po papierze, starając się zmusić pamięć do wędrówki w odmęty przeszłości, na lekcje geografii w znienawidzonej podstawówce. – Armania. No było coś takiego. Nieznajomy wciąż nie wracał. Żul przypatrywał się miejscu, w którym zniknął, starając się posortować myśli. Wtem silny podmuch wiatru wyrzucił zza rogu budynku wijącą się w powietrzu wstęgę. Krawat przefrunął kilka metrów i runął w pył. Żul drgnął i rozejrzał się, wstrzymał oddech, nasłuchując. Trwał tak chwilę w ciszy pośród podmuchów wiatru, na skraju wsi, na skraju drogi, przy barze otoczonym polami rzepaku, mieniącymi się jaskrawością upalnego lata. Jego ciało automatycznie zwróciło się w kierunku wejścia do knajpy, rachityczne mięśnie nóg drżały, gotując się do ucieczki. W parnym, zastanym powietrzu sekundy zdawały się ciągnąć niczym miękki karmel. Żul ruszył. Wolnym krokiem, nie odrywając wzroku od załomu budynku, zbliżył się do leżącego w pyle kawałka materiału. Obrzucił krawat szybkim, płochliwym spojrzeniem, po czym zajrzał za budynek, w dobrze znanym miejscu wypatrując nieznajomego. Zarośla stały puste. Kołysały się lekko, szarpane gorącym tchnieniem lata. Tuż obok ściany leżało pedantycznie poskładane ubranie. Na równo ułożonych spodniach spoczywała marynarka, na niej równa kostka koszuli, pasek zwinięty w spiralę przypominającą węża, bielizna i skarpetki wyglądające na świeżo krochmalone, lśniące wysokogatunkową skórą buty. Z jednego z nich wystawał portfel, z drugiego błyszcząca bransoleta zegarka. Żul poczuł, jak pęcherz kurczy mu się w nieprzyjemnym uścisku. Lęk dosłownie schwycił go za jaja, zginając ciało wpół, zmuszając do panicznego ściśnięcia partii mięśni odpowiedzialnych za utrzymywanie ekskrementów w ryzach wnętrzności. – Jezusie Maryjo – szepnął. Gdy fala strachu zelżała, podszedł bliżej. Na ścianie bocznej baru, brudnej, jednolitej powierzchni, która dawno już zdążyła zapomnieć dotyk malarza, zobaczył coś, co podcięło mu nogi. Gramoląc się w pyle, oniemiałym, tępym wzrokiem sunął po karmazynowej linii rozpościerającej się poziomo pośrodku muru. Odcinała się od brudu, przykuwała wzrok bezwarunkowo i nieodparcie. Szeroka na dwa, może trzy palce bruzda krwi ciągnęła się kilka metrów, kończąc się feerią drobniutkich kropelek, lśniących w promieniach słońca. Żul wciągał powietrze urywanymi haustami. Rozedrgane usta otwierały się i zamykały, upodabniając go do zaskoczonego wyciągnięciem z wody karpia. Gdy przyjrzał się odkryciu dokładniej, zastygł w absolutnym bezruchu, rozdziawiając gębę. Mniejsze krople krwi płynęły po ścianie, lecz zamiast poddawać się grawitacji i posłusznie spływać w dół, sunęły powoli ku niebu, a gdy ich ścieżki kończyły się na najwyższych cegłach, odrywały się i dryfowały w przestworza. Żul zacisnął powieki i przeżegnał się kilkukrotnie. Kilka chwil spoglądał jeszcze, kompletnie oniemiały. Mocny podmuch wiatru szarpnął jego przepoconym ubraniem, zlepionymi włosami, zahuczał mu w uszach. Suchy jęk dobywający się z ust przerodził się w krótki okrzyk. Poderwał się do biegu. – Jezus Maria! Jezus! Człowieka zabili! Zabili go! – Wpadł do wnętrza baru. Oczy prześwietlone letnim blaskiem nie zdążyły przyzwyczaić się do półmroku, potknął się o jeden ze stołków i boleśnie uderzył piersiami w ladę. Zacharczał, zarzęził. – Co się dzieje, do ciężkiej cholery? – Zza kotary wychynęła właścicielka. Naburmuszone, spuchnięte oblicze zlustrowało wnętrze, dopiero po chwili spoczywając na wystającej nad blatem głowie żula. – Zabili człowieka, Helena. Jezus Maria, no naprawdę ubili. – Zatraceńcu pieprzony, przestań się wydzierać! Znowu się schlałeś?! Ty sku… Coś w jego oczach, coś w jego całej twarzy powstrzymało erupcję buzującej złości kobiety. Przypatrywali się sobie przez kilka sekund. Żul wyprostował się, głowa kiwała mu się kompulsywnie w rytmie nadawanym przez fruwającą mimowolnie dolną szczękę. – Jezus Maria, Paweł, co ty mówisz? – rzuciła właścicielka głosem o kilka rejestrów cieńszym. – Tego w garniturze? Jezusie, gdzie? Co ty tam ściskasz? Żul wyprostował przed sobą rękę, wybałuszył oczy. Zmięta, brudna kartka wciąż spoczywała w zaciśniętych kurczowo palcach. – To jego. Zostawił mi. Prosił… – Gdzie ten facet? Co się stało? Mówże z sensem, do ciężkiej cholery! Żul zatarł oczy. Oblizał zeschnięte usta. – No zabili. Zabili – powtórzył. – Chodź. Ubranie leżało nietknięte przez wiatr, równo, dokładnie ułożone. Helena oniemiała, długą chwilę wpatrywała się w nie, bojąc się nie tyle co podejść bliżej, ale poruszyć w ogóle. – Tam na ścianę popatrz, chodź bliżej, o, tutaj jest, tu podej… – Co jest, Boże święty? Co? – Oczy pulchnej kobiety wielkością konkurowały z kulami bilardowymi. – Co tam jest, Pawełku? Żul trwał w milczeniu, spoglądając na ścianę. Popatrzył na rozedrganą kobietę. – Było jeszcze przed chwilą dosłownie. Taka smuga z krwi, odtąd tam aż. Nie wiem, no. Nie wiem, przecież przed chwilą tu widziałem… Twarz Heleny stężała, w mgnieniu oka zamieniając się w maskę niehamowanej furii. Postąpiła kilka kroków, zaciskając usta w zbielałą kreskę, po czym bez ostrzeżenia trzepnęła żula w głowę. Rzuciło nim w bok. Padł na kolana, zasłaniając obiema rękami głowę. Dopadła do niego i machając nad głową salcesonem przedramienia, bluzgała co sił w płucach, miotając klątwy nieprzerwanym wodospadem wściekłości. Cała wieś zahuczała od plotek. Wieść gruchnęła, gdy tylko stali bywalcy stawili się na popołudniowy kufel. Oglądali samochód, oglądali ubranie. Przeszukiwali okoliczne zarośla, co odważniejsi przeczesywali pobliskie rejony pól rzepaku zbici w małe grupki. Ktoś nawet przyprowadził dwa wilczury, ale psy po obwąchaniu ubrania podeszły jedynie do auta, po czym zaczęły wałęsać się bez celu. Głos Heleny niósł się donośnie zza dystrybutora piwa. Opowieść zmieniała się nieznacznie za każdym razem, ale nikomu to nie przeszkadzało. Żula zostawili w spokoju. Siedział na ławce, z głową na blacie okrągłego plastikowego stolika. Nakrył się rękoma. Myśleli, że śpi pijany. Ksiądz podszedł i usiadł z boku. – Co tu się stało, panie Pawle? Żul westchnął ciężko. Podniósł głowę, załzawione oczy spojrzały na kapłana. – Płaczesz? Boże najświętszy, czemuż? – Nie wiem, proszę księdza. Ja już nic nie wiem. Może mnie się to wszystko zwidziało. Może go tu wcale nie było. – Tego człowieka? Przecież auto i ubranie zostawił, więc jednak musiał być. – Ksiądz uśmiechnął się lekko. – No może i był, sam nie wiem. – Żul zachlipał i zamilkł. Chwilę wpatrywał się w mokry blat. – I wie ksiądz, jak mu w oczy spojrzałem, to on miał… To tam było… Takie dobro, proszę księdza, takie prawdziwe dobro, tylko tak zmęczone bardzo. Prawdziwe zmęczone dobro. – Spokojnie, Paweł, spokojnie. – Ksiądz ścisnął ramię żula. Ten otarł łzy i wysilił się na uśmiech, który jednak po chwili stopniał i rozpłynął się z powrotem w grymas cierpienia. – I ja, proszę księdza, mu nic nie pomogłem, a coś mi przecież mówiło, że powinienem, że on potrzebuje, żeby mu pomóc. I ja nic nie zrobiłem. – Ciepłe łzy skapnęły w suchy pył pod nogami, rozedrgany głos załamał się. – I teraz mi żal, teraz mi tak bardzo, bardzo żal. Stary ksiądz trzymał wciąż ramię pochlipującego, starając się dać mu choć namiastkę pocieszenia. Zmówił niemą modlitwę i przeżegnał się. Trwali tak w ciszy pośród podmuchów wiatru, na skraju wsi, na skraju drogi, przy barze otoczonym polami rzepaku, płonącymi pożogą zachodzącego letniego słońca. Ksiądz, pogrążony w zamyśleniu, skrywający za kotarą ciepłego spojrzenia płonące w jego umyśle nagłe wątpliwości i nieoczekiwane pytania, oraz żul, pochlipujący i trawiony niewytłumaczalnym żalem, dręczony skowytem sumienia, ciągle ściskający schowaną w kieszeni najważniejszą dla świata kartkę papieru.