kuznica_05_2007 - XXI LO im. Hugona Kołłątaja
Transkrypt
kuznica_05_2007 - XXI LO im. Hugona Kołłątaja
3/maj 2007 4/czerwiec 2007 KRAKÓW – na majówkę, na wakacje. 1 Parę słów od redakcji Drodzy Czytelnicy, Lepsze jutro było wczoraj – Marta Borucka...................................3 Dziennikarz – Artysta – Eliza Stegienka.........................................4 Wywiad To musi być pasja – wywiad z Włodzimierzem Promskim Bogosława Odyniec, Agnieszka Niemiro........................................5 . ...Była jedna zasada: nie wolno było wyjść za białą taśmę... – wywiad z Saperem spod Monte Cassino Krzysztof Kononowicz ..9 Przez kogo przedszkolaki boją się plastikowej torby? – Wywiad z Arifem Erkolem Paulina Tulińska...............................11 „Mógłbym robić wszystko, ale zawsze będzie mnie ciągnęło na scenę” – wywiad z Maciejem Gąsiorkiem Katarzyna Górska..12 Zakończenie roku dla klas III – Bogusława Odyniec....................14 Temat numeru: Kraków: na majówkę, na wakacje gdzie spać, gdzie jeść, co zwiedzić, przewodnik zakupoholika SunMi Clyburn..................................15 . Recenzje: film „Edith Piaf – niczego nie żałuję” Joanna Freliszka.....................18 „Holiday” SunMi Clyburn............................................................18 Recenzje: imprezy W ostatnią pracowitą sobotę, piszę ostatnią przedmowę, do ostatniej Kuźnicy w roku szkolnym 2006/2007. Były WIELKIE plany, WIELKIE obietnice i niestety nie wszystko udało się nam zrealizować tak, jakbyśmy sobie tego życzyli. Pod koniec roku, jednak prace nad warsztatową gazetą ruszyły bardzo intensywnie. Zapełniły się skrzynki mailowe, wszyscy pracowali na dwa kolejne, podwójne numery Kuźnicy. I nie chodziło o to, by tworzyć na siłę, bo, jako redaktor naczelna naszego klasowego przedsięwzięcia, widzę, że w moich kolegach, odezwał się bakcyl dziennikarski. Powstały wywiady, recenzje, artykuły wysokiej klasy. Oczywiście, przed nami jeszcze wiele pracy, wszakże wciąż ulepszać musimy swój warsztat. Ale jak zupełnie inaczej pisze się, gdy za pióro chwytamy z pasją, prawda? Mam nadzieję, że zapał, który ostatnio wokół siebie zaobserwowałam nie okażę się przysłowiowo „słomianym” i w przyszłym roku będziemy tworzyć jeszcze częściej i lepiej. Zerkam na biurko i widzę stos zaległych książek, filmów i bilet na koncert- wszystko to, na co przez ostatni rok brakowało mi czasu. To znak, że wakacje za pasem. Kołłątajowcy, przez kolejne dwa miesiące, wybawcie się za 10 minionych. Machina – festiwal plakatu reklamowego Aleksandra Ziółkowska 19 Noc Muzeów - SunMi Clyburn....................................................20 Kącik poetycki Komplement Bartek Michalczyk...................................................21 Bez tytułu – Aleksandra Marcinkowska......................................21 Była kiedyś piękna... SunMi Clyburn............................................21 Bogów samotność w sieci – Aleksandra Gajewska.......................22 Do zobaczenia w (odległym) wrześniu! Aleksandra Ziółkowska Redaktor Naczelna Z zespołem Kuźnicy Kaukaskie piekło – Marek Magdziarz..........................................23 Jak miło jest wygrywać... Iwona Chałas......................................24 Już po wakacjach... Opracowanie graficzne: SunMi Clyburn Opieka dydaktyczna: prof. Marzena Majewska 2 Społeczny LEPSZE JUTRO BYŁO WCZORAJ Wracając z majówki musiałam zatrzymać się w Bystrzycy Kłodzkiej, aby zmienić środek transportu. Wysiadając z autobusu, pospiesznie nałożyłam płaszcz przeciwdeszczowy, bo sowicie padało. - A skąd masz taki piękny płaszczyk?- zapytał mnie pan w tyrolskich skarpetach siedzący pod wiatą. - Z Warszawy- rzekłam zgodnie z prawdą. - Phi! Z Warszawy!- pan prychnął z pogardą. Tak właśnie jest ze stolicą. Rzadko kto ją lubi, a nikt nie pozostaje wobec niej obojętny. Zdjęciami Warszawy można dokonać istnej rewolucji światopoglądowej. To fotograf- zależnie od swego nastawienia- przedstawia ja jako krainę Eldorado, bądź siedlisko przemocy i patologii. Opuszczone mury Woli, podwórka-studnie Śródmieścia, bramy Pragi- któż nie zna rozlicznych mitów o morderstwach w biały dzień i osiedlowych gangach z tamtych okolic? A kto sprawdził, jak jest naprawdę? Jako rodowita prażanka zapraszam na spacer po krainie ciemności, opuszczonych kamienic, małych sklepów i zaniedbanych podwórek. Przekonacie się, że nie tylko można je pokochać, lecz także mogą zachwycić. Wola, ul. Waliców Skręcam z Grzybowskiej w Waliców. Ukazuje mi się wielka ściana walącej się kamienicy. Okna wyglądają jak pomyłka architekta, rozmieszczone nieregularnie, bezładnie. Po przejściu paru kroków widzę front kamienicy: zerwany tynk, brudne balkony skryte we wnękach, okna z wybitymi szybami, niekiedy noszące ślady pożaru. Mimo to potrzebuję chwili, by skonstatować, czy budynek jest zamieszkały. Na balkonach stoją krzesła, leżą wykładziny i wiklinowe maty, a w oknach wiszą firany. Dopiero zamurowane drzwi i okna parterowe dają mi pewność, że zostały tu tylko gołębie, których nawoływanie odbija się echem po murach kształtu podkowy. Tuż obok podwórko-studnia. W maleńkiej witrynie schowana Matka Boska. Kamienice okalające niewielki betonowy płat przestrzeni spinają w całość szyny wyrastające z ziemi i łączące się nisko ponad głowami prostopadle z wielkimi prętami. Bez tego rusztowania cała konstrukcja zapadłaby się do środka. Nie dość, że jeden z budynków już jest opuszczony, to stan pozostałych trzech wzbudza trwogę. Nieśmiertelna lamperia odchodzi płatami od ścian, naruszone starością drewniane stopnie są tak śliskie, że tylko dzięki poręczy można dostać się na kolejne kondygnacje. Zafrasowana takim smutnym obliczem Woli ruszam do Śródmieścia, by sprawdzić, jak wyglądają tamtejsze zabytki. Śródmieście, ul. Emilii Plater, Hoża Aby przedostać się do krainy małych, śródmiejskich kamieniczek, trzeba przebyć długą drogę pośród wielkich wieżowców z betonu, szkła i stali. Niektórym wydaje się, że parę wiekowych budynków w Alejach Jerozolimskich czy przy Chmielnej to wszystko, co zostało ze starego centrum. Niektórych dziwić może, że to przy ulicy Emilii Plater szukam znaków czasu. I to prawda- bo między Złotymi Tarasami a Warszawskim Centrum Finansowym nie ma nic, co by mnie interesowało. Ja zajęłam się fragmentem tej ulicy zlokalizowanym w Śródmieściu Południowym. Pierwsze podwórko nie przyniosło żadnej poprawy w porównaniu z Wolą. 3 Społeczny Łuszczące się tynki niezamieszkanych kamienic, rdzewiejące skrzynki pocztowe. Tylko szyby w oknach pozostały całe. Lecz tym zapomnianym, skrytym w głębi perełkom towarzysząniewiele lepiej zachowane- skarby architektury przedwojennej. Do przekroczenia drugiej bramy nikt nie musiał mnie zachęcać. Drewniane wrota o bogatej ornamentyce są tylko przedsmakiem niesamowitych wnętrz, które kryją się głęboko we wnęce. Na parterze panuje półmrok i wyraźny zapach wilgoci. Perfekcyjna cisza podkreśla wrażenie tajemniczości. Zadzieram głowę do góry; spiralne schody pną się co najmniej na wysokość czterech pięter. Ruszam ku górze. Na każdej następnej kondygnacji staje się jaśniej i cieplej, a na strychu- tuż pod świetlikiem- roznosi się zapach nagrzanych słońcem drewnianych belek. Przypomina mi to nieco drogę średniowiecznego człowieka przez katedrę gotycką- od chłodu nawy głównej ku ołtarzowi rozświetlonemu witrażami. Takie widoki wprawiają w dobry humor. Lecz dla zachowania obiektywizmu podróżuję ku Nowej Pradze, by sprawdzić, czy coś się zmieniło od mojej ostatniej wizyty. Praga, ul. Środkowa, Stalowa Niestety, nic z tego. Pięknie zdobione, żeliwne balustrady balkonów malowane w wesołe kolory niewiele poprawiają wizerunek sypiącej się kamieniczki. Aż serce ściska, gdy z wież, wykuszy, wiekowych łuków i gzymsów odchodzi elewacja, gdy one same idą w ruinę. Tak wygląda cała Nowa Praga: niczym małe, zapomniane przez świat miasteczko, gdzie życie płynie powoli, sklepy są centrami rozrywki, a mieszkańcy gmachów straszących czerwoną, gołą cegłą wciąż wspinają się do swych mieszkań po drewnianych schodach. Pośród jałowych drzew i zachwaszczonych ogródków chłopcy grają w piłkę, dziewczęta się przyglądają. I o ile o Starej Pradze słyszy się coraz więcej dobrego, to chyba Nowa Praga jeszcze bardzo wiele lat będzie musiała czekać na miano pięknej. Jeśli kiedykolwiek ktoś się nią zainteresuje. Na murze czarnym sprayem wypisano sentencjonalne zdanie- kwintesencję opisanej rzeczywistości- Lepsze jutro było wczoraj. Wróciłam nieco przygnębiona na swą Pragę Południe. Minęłam kilka niskich bloków czasów PRL-u i wspięłam się na pierwsze piętro kamienicy z okresu międzywojnia. Tak piękna jest stara Warszawa. Tak przerażają puste okiennice bez szyb i echo w pustych murach. Tak niewiele potrzeba, by to zmienić. I tak blisko nas uobecnia się historia. Marta Borucka DZIENNIKARZ - ARTYSTA Dziennikarstwo....z pozoru ze sztuką zawód dziennikarza ma wspólnego niewiele. Czy aby na pewno? Pozwólmy teraz zadziałać naszej wyobraźni! Widzimy dziennikarza, felietonistę... Pracuje w szanującej się gazecie, sprzedawanej w milionach egzemplarzy. Dostaje polecenie od szefa "NAPISAĆ DOBRY TEKST". Hmm....ma na to zaledwie kilka dni, temat dowolny, zero pomysłu... Dziennikarz Artysta idzie na spacer... Oglądając szaro-kolorowy świat szuka inspiracji. Czasem jest to film, nowa piosenka, czasem napis na murze, albo jeszcze coś innego.... Czeka na pomysł, na BUM, które pozwoli mu napisać nie zwykły tekst, lecz prawdziwe arcydzieło. Nagle...coś się uruchamia...pojawia się żaróweczka nad głową artysty! Jest...jest temat! Teraz pozostaje mu uporządkować własne myśli. Nie jest to łatwe, ponieważ gdy temat wpadnie do głowy, pojawia się tysiąc myśli na minutę. Biedny nie wie, od czego zacząć, po głowie plączą mu się pojedyncze zdania, sformułowania, wyrazy! I co teraz?! Jak on sobie poradzi?! Poradzi, poradzi! Wycisza się, siada nad kartką i pisze....Spokojnie i powoli, w tle gra jego ulubiona muzyka, stwarzająca klimat skupienia i pracy. Dziennikarz wycisza się. Składa litery w wyrazy, wyrazy w zdania, zdania w akapity. Stawia końcową kropkę. Rozpiera go duma, że tak szybko się udało. Ale to nie koniec... Nasz dziennikarz czyta tekst i prędko orientuje się, że to jednak nie to. Postanawia, że coś trzeba zmienić! Tylko co.... Robi na kolacje swoje ulubione danie, bierze długą, relaksującą kąpiel, ale jego myśli nie odchodzą od tworzonego dzieła. Wraca nad zapisaną kartkę papieru. Czyta po raz kolejny... Wzbogaca, dodaje środki artystycznego wyrazu, czyta zdanie po zdaniu i nadaje im coraz to więcej kolorów. Dochodzi północ, jednak , gdy już nasz artysta dostał tzw. "natchnienia", nie umie odłożyć pióra. I tak by nie zasnął.... Coraz bardziej się wysila, pije kolejną kawę.... Czyta i dochodzi do wniosku, że... tak, udało się! Ciężka praca opłaciła się. Początkowe luźne, kłębiące się w jego głowie myśli przemieniły się w spójny, przyjemny i bogaty tekst. Dziennikarz z uczuciem samozadowolenia i ogromnego szczęścia idzie spać. I czy ktoś teraz powie, że pisanie to nie sztuka? Eliza Stegienka 4 Społeczny - wywiad „To musi być pasja” Urodził się w Opolu w 1958 roku. Od dziecka gra na skrzypcach. Brał udział w wielu konkursach muzycznych. Koncertował w różnych krajach na prawie całym świecie. W 2004 roku został uhonorowany odznaczeniem: „Zasłużony działacz kultury”. Prawie ćwierć wieku gra z Kwartetem Camerata. Ale to nie wszystko. Jak sam mówi: „Dużo uczę. Kontakt z młodymi ludźmi to duża przyjemność.” Otwarty, uśmiechnięty, rozmawia z nami szczerze i życzliwie. Włodzimierz Promiński, pierwszy skrzypek Kwartetu Camerata, laureat wielu prestiżowych nagród, opowiada o rodzinie, domu i pracy. się rozwijał. Ale niestety występowała pewna niezgodność charakterów w zespole i do tego różnice w ogólnych poglądach na muzykę. To się skończyło tak, jak się musiało skończyć – po studiach byliśmy na stypendium i tam z hukiem wielkim kwartet się rozleciał. To się stało w Niemczech. Wróciłem do Polski i tak się zastanawiałem, przez dość krótki czas, jakiś tydzień, może dwa, co tu dalej robić. Studia skończyłem, pracy żadnej nie podjąłem, kwartet się rozleciał: co tu dalej? Może wyjechać za granicę, spróbować zdawać do jakiejś orkiestry – wtedy było to dość często spotykane zjawisko. Tak się zastanawiałem, zastanawiałem i jednak ten kwartet gdzieś tak w głowie siedział, postanowiłem, że założę kwartet od nowa z prawie nowymi ludźmi. Udało się zebrać skład, wiolonczelista został ten sam do dzisiaj i w ten sposób właśnie powstał Kwartet Camerata, w którym gramy do dzisiaj. Drobne zmiany były na początku, przez 9 miesięcy chyba, nie bardzo mogliśmy się porozumieć z drugim skrzypkiem i nastąpiła wymiana na obecnego, Andrzeja Kordykiewicza, a po kolejnych 4 latach na altówce zaczął z nami grać Piotr Reichert i tak sobie gramy do tej pory. Dość długo – od ’84 roku to już będą 23 lata. Jak do tego dodać moje relacje z wiolonczelistą z kwartetu, Romanem Hoffmanem, to pan Hoffman gra już ze mną ile lat? 28. Sporo. Jak to się stało, że trafił pan do szkoły muzycznej? Jako dziecko miałem podobno bardzo ładny głosik, taki cieniutki dyszkancik. Moi rodzice to zauważyli i mama mnie zaprowadziła do szkoły muzycznej, to było w Opolu. Tam przeszedłem gładko wszystkie egzaminy, bo okazało się, że słuch mam bardzo dobry. Zapytano mnie na koniec egzaminów, na czym chciałbym grać: „Oczywiście na pianinie” – odpowiedziałem, bo w domu stało stare pianino. Na co jeden ze starych nauczycieli zaczął badać moje ręce. Ponieważ kciuk mi się gdzieś tutaj wyginał w inną stronę, powiedział: „Absolutnie się nie nadajesz na fortepian” i że mam grać na skrzypcach. I ja to kupiłem, potem się oczywiście okazało, że to była zwykła polityka. Chodziło o to, żeby ten, kto ma lepszy słuch grał na skrzypcach, bo wszyscy chcieli na fortepian. I tak wyglądał mój wybór na całe życie. Jak powstał Kwartet Camerata? Kwartet Camerata powstawał dłuższy czas. To wyglądało tak, że gdy byłem jeszcze w szkole średniej, gdzie zespół kameralny nie był jeszcze obowiązującym przedmiotem, bardzo zależało mi na tym, żeby grać w zespole kameralnym. Miałem przyjaciela wiolonczelistę, był w jednej klasie ze mną i poprosiłem go: „Może byśmy jakieś trio fortepianowe założyli?”. Ta forma nam się strasznie podobała. On był też entuzjastycznie nastawiony do pomysłu, brakowało nam tylko pianisty lub pianistki do zespołu. Poszedłem do swojego profesora Karola Reimana i powiedziałem mu, że pani Hellerowa ma świetną klasę fortepianu: żeby profesor poszedł i z nią porozmawiał, może załatwi nam jakąś pianistkę. Profesor poszedł i załatwił, i zaczęliśmy grać, ja wtedy miałem lat 15… I ta pianistka do dzisiaj jest moja żoną. Ale miałem mówić o kwartecie. To się wszystko oczywiście wiąże. Powstało trio fortepianowe, chętnie w nim graliśmy. Z różnych powodów, jak już wcześniej powiedziałem. Profesor nawet mnie namawiał: „Włodek, może byśmy jakiś kwartet założyli?” „Nie, kwartet jest nudny” – odpowiadałem i do końca grałem w trio. Potem poszedłem na studia i po pierwszym roku zostałem „zgarnięty” przez kolegów z Olsztyna, którzy grali wcześniej w kwartecie, a ponieważ ciągnęło mnie do takiego wspólnego grania i jakoś chyba nieźle sobie radziłem na tych skrzypcach, założyliśmy kwartet w którym grałem drugie skrzypce. Tak było przez 5 lat, jeździliśmy na konkursy, na koncerty. Wydawało się, że ten kwartet będzie już kroczył drogą zawodową, będzie Czy Camerata specjalizuje się w muzyce dawnej, czy grają państwo muzykę wszystkich epok? To zależy, co rozumiemy pod pojęciem muzyki dawnej. Bo dawną muzyką jest muzyka sprzed stu lat na przykład. Jak coś ma sto lat, to już jest dawne, prawda? Ale sama nazwa Camerata kojarzy się bardziej ze średniowieczem… Camerata florencka i tak dalej… To było towarzystwo miłośników muzyki w ogóle, więc można to traktować szerzej troszeczkę. Z nazwami kwartetów to bywa różnie. Był, już nie istnieje w tej chwili, słynny amerykański kwartet LaSalle. Znakomity kwartet, świetnie grali. Raz dzwonili do jakiegoś agenta, bardzo prosili, żeby załatwił im jakiś koncert, a ten zapytał: „Proszę mi podać nazwę zespołu.” A oni wtedy nazwy jeszcze nie mieli. Wyjrzał skrzypek z budki i zobaczył tabliczkę z nazwą ulicy – nazwiskiem LaSalle, jednego z pionierów na zachodzie. Oni nie wiedzieli kim on był, ale kwartet pozostał „LaSalle”. Zresztą to nazwa, która bardzo dobrze brzmi. Także to różnie bywa z tymi nazwami. 5 A nazwa Camerata skąd się wzięła? To wyglądało tak, że większość nazw już była jakby zarezerwowana i myśmy musieli znaleźć taką, która byłaby ładna, brzmiąca, kojarzyła się z muzyką, z podejściem do muzyki. Wertowałem encyklopedię strona po stronie, szukając różnych określeń i Camerata jakoś została przeze mnie zauważona. Później pech chciał, że chociaż nasz kwartet jako pierwszy przyjął tę nazwę, to potem się tych Camerat wysypało jak grzybów po deszczu, jest ich okropna ilość w tej chwili. Ale my byliśmy już na takim etapie, że mieliśmy za sobą wygrane konkursy, nagrane płyty, tak więc trudno byłoby zmieniać nazwę i zaczynać od początku. A teraz jest już wszystko jedno. który jest podporządkowany na przykład pierwszemu skrzypkowi, nigdy nie zabrzmi fantastycznie. To może być dobre granie, ale nic więcej. To jest trudne. A trzecia rzecz jest taka – jak się gra w kwartecie i ma się dużo koncertów, co się wiąże z wyjazdami, to się ciągle przebywa w tym samym towarzystwie. Ciągle: to są kilkunastogodzinne podróże, potem wspólny hotel, wspólne śniadanie, wspólna próba, wspólna kolacja i tego w pewnym momencie robi się za dużo, człowiek zaczyna tracić swoją prywatność. Bardzo często prowadzi do konfliktów, które od razu odbijają się w graniu, to słychać. Potem to się kończy najczęściej właśnie rozpadem zespołu. A swoje osobiste osiągnięcie, które by Pan określił jako największe? Trudne pytanie. Od razu zaczynam sobie myśleć o dzieciach… (śmiech). Nie, to wszystko się wiąże. Wszystko jest ważne. Pewne rzeczy może się nie udały, bo zawsze się coś nie udaje, prawda? Tak sobie myślę, że ja cieszę się na razie dobrym zdrowiem, które mi pozwala pracować, może nawet zbyt intensywnie momentami. Mam rodzinę, mam dom na wsi, który jest moim azylem. Z tego powodu, że znalazłem takie miejsce, jestem szczęśliwy, mogę to powiedzieć z całą odpowiedzialnością. No i mam wspaniałą pracę. Mogę grać, mogę się realizować w muzyce, dużo uczę, mam uczniów w szkole średniej na Tyszkiewicza. Kontakt z młodymi ludźmi to duża przyjemność. Mam studentów, których bardzo lubię, mogę prowadzić orkiestrę kameralną ”Sinfonia Academica” No i Kwartet – wiadomo. Kwartet Camerata zdobył wiele wyróżnień, między innymi w roku 2002 Fryderyka. Jak Pan się czuł, odbierając tak prestiżową nagrodę? Miałem straszną tremę, jak musiałem wyjść i podziękować. Nie byłem przyzwyczajony do wystąpień publicznych z użyciem własnego głosu, struny głosowe mam naciągnięte na inny instrument. Oczywiście to była nagroda bardzo przyjemna, ale absolutnie nie najważniejsza dla mnie czy dla Kwartetu. Mamy tych nagród troszeczkę na koncie, na pewno ważniejsze są nagrody z konkursów. Wygrana w Paryżu, trzecie miejsce w Tokio, trzecia nagroda w Monachium, to są dużo ważniejsze nagrody, tego jestem pewien. Aczkolwiek medialnie to był duży sukces. Telewizja ma coś takiego, że jak się człowiek pokaże dwa razy, to go wszyscy znają. Jako kwartet wystąpiliśmy kilka razy w takim zabawnym programie – show, który robi Waldemar Walicki [„Co jest grane”]. Zastanawialiśmy się, czy wystąpić, bo jesteśmy raczej kojarzeni z estradami poważnymi. Ale z Waldemar Walicki, to nasz kolega z dawnych lat… Pobawić się też można. I parę razy zostaliśmy pokazani w telewizji. Muszę powiedzieć, że byłem rozpoznawany nawet w sklepie z napojami. Pan sprzedawca zapytał mnie, czy mam coś wspólnego z muzyką – „Tak”. „A mówiłem, to nasz klient!” Co pan czuje grając i co chce Pan wyrazić przez swoją muzykę? Według mnie w człowieku są pewne emocje, a przez muzykę one się wyzwalają. Muzyka powoduje takie emocjonalne wibracje. To jest niezwykłe. Od dziecka pamiętam, jak mi się coś bardzo podobało, gdy słuchałem muzyki – to niecały utwór, tylko momenty, takie że ciarki po plecach przechodziły. Choćby dlatego warto uprawiać muzykę. Jeśli się ma taki do niej stosunek. Grając, ja te emocje próbuję pokazać, wyrzucić, bo ta muzyka gdzieś w głowie jest. Co Pan uważa za swoje największe osobiste osiągnięcie? Zawodowe?… Wydaje mi się, że człowiek zawsze jest w drodze. Może kiedyś przestanie, ale na razie próbuje iść wyżej i wyżej. Nie mam na myśli kariery naukowej czy jakiejś innej, tylko w pojmowaniu i wykonywaniu muzyki. Człowiek chce jeszcze i jeszcze, żeby było lepiej. Więc cieszę się, że ja na tej drodze cały czas jestem. Bo mam bardzo dużo kolegów, którzy po studiach zaczęli gdzieś pracować i widać, że oni w tym momencie stanęli, przestali się rozwijać. Ja pod tym względem czuję się jeszcze bardzo młody. I to uważam za duże osiągnięcie. Często mnie pytają w wywiadach radiowych, co uważam za największe osiągnięcie kwartetu. Zawsze powtarzam: to, że on ciągle istnieje. Bo utrzymać takie profesjonalny kwartet jest trudno, z resztą wystarczy się rozejrzeć i zobaczyć, ile takich zespołów jest w Polsce. Bardzo mało. Do tego wiele warunków musi być spełnionych. Po pierwsze trzeba być instrumentalistą-solistą. Po prostu umieć grać na instrumencie i mieć coś do powiedzenia czyli trzeba mieć osobowość. Druga rzecz, trzeba mieć upodobanie do grania razem, ale nie typu orkiestrowego, gdzie trzeba się podporządkować woli dyrygenta i jego myśli, tylko grać razem a jednocześnie zachować tę osobowość. Zespół, Ma Pan jakieś ulubione utwory? Oczywiście. Jeśli chodzi o kwartety, to powiem takie, które są naszymi sztandarowymi utworami: na pewno będzie to kwartet Schuberta „Śmierć i dziewczyna”. Grałem go chyba milion razy. Nagraliśmy go dwa razy, raz dla radia jakieś 15 lat temu, a drugi raz jakieś 8 lat temu na płytę. Płyta z resztą spotkała się z ciepłym przyjęciem, została ogłoszona płytą roku miesięcznika „Studio”. „Studio” recenzowało polskie i zagraniczne płyty. Nasza wygrała w tym plebiscycie i to było ogromnym zaszczytem. Kwartet Ravela – to jest nasz kwartet. Bardzo lubimy Haydna. Beethoven – ach, genialna muzyka. Mendelssohn… Ja nie umiem powiedzieć, który jest najlepszy. A utwory solowe? Utworów skrzypcowych grałem mniej w swojej karierze skrzypcowej, bo głównie się zajmowałem kwartetem, ale ostatnio przygotowałem recital, który wykonałem w Warszawie, w Białymstoku i w Gdyni. Złożyły się na niego utwory następujące: Romans F-dur Beethovena i Sonata Kreuzerowska, którą kocham, grałem ją na dyplomie w Akademii Muzycznej. W drugiej części tego 6 żona? Czy przygotowania do koncertów przebiegają bezkonfliktowo? Z żoną grywałem podczas studiów od czasu do czasu, w średniej szkole jak już wspominałem graliśmy, ale wtedy też działały jakieś inne bodźce pewnie, bardzo dobrze nam się pracowało. Na studiach musieliśmy się rozdzielić nieco, bo żona była w Łodzi, a ja w Warszawie, widywaliśmy się tylko w soboty i niedziele, raz w Łodzi, raz w Warszawie. Moja żona ze mną przygotowała oba recitale dyplomowe – to był ogromny program, bardzo trudny i praca była niezwykle konfliktowa. Niestety kłóciliśmy się wtedy. Bardzo dobrze zagraliśmy dyplom, ale dla dobra związku postanowiliśmy więcej ze sobą nie grać. Zajmowaliśmy się potem różnymi rzeczami: ja miałem kwartet, żona też grała swoje rzeczy. Dzięki temu żyliśmy sobie pokojowo. W zeszłym roku mieliśmy srebrne wesele, 25 lat nam minęło, tak właśnie powstał pomysł, żeby może jakoś to podsumować… Sonata Kreuzerowska z dyplomu, potem takie utwory, które zawsze chcieliśmy zagrać, ale nie było okazji. Przygotowaliśmy program – bezkonfliktowo – pracowaliśmy w domu na wsi. Tam jest cudownie, nie ma powodu, aby się z kimkolwiek o cokolwiek spierać. Wypadło dobrze i mamy ochotę pociągnąć sprawę dalej, będziemy grywać. recitalu grałem utwory, które wybierałem według prostego klucza: takie, które zawsze chciałem zagrać, bo mi się bardzo podobały, a nigdy nie było czasu albo okazji. Wybrałem je sobie w czasie wakacji letnich i przygotowałem do recitalu. To była ogromna przyjemność dla mnie. Inny utwór, który też strasznie mi się podobał i w końcu dane mi było go wykonać z kolegą z kwartetu Piotrem Reichertem to koncert Brucha na skrzypce i altówkę lub klarnet i altówkę. Zagraliśmy go pod dyrekcją litewskiego dyrygenta Pavilionisa z Filharmonią Kaliską. I mam nadzieję, że to nie był ostatni występ. To duża przyjemność i bardzo fajne granie. Co Pan czuje, grając? To jest różnie. Czasami są takie koncerty, kiedy człowiek walczy z materią, zmęczony podróżą nie jest w stanie się skupić, a grać trzeba. Wtedy organizm gra jakby sam, a głowa zmusza się do tego, żeby w tym uczestniczyć. To nie znaczy, że efekt jest zły, może być bardzo dobry. Samopoczucie na scenie nie zawsze musi być dokładnie takie samo jak odbiór z zewnątrz. Bywa tak, że człowiek jest zdenerwowany, że traci panowanie nad rękami. Jest to jeszcze bardziej przykre uczucie przy graniu. Ale mam wrażenie, że więcej jest takich koncertów, na których człowiek czuje się wewnętrznie spokojny, „wyluzowany”, a z rękami może robić, co chce. 100 energii, która w nim drzemie, może przełożyć na skrzypce. Fantastyczne uczucie. Czasami czuję, ale to nie zawsze się zdarza – że w czasie grania zaczynam odbierać od widowni taką niezwykłą ciszę, jak makiem zasiał. To nie taka normalna cisza, ale szczególna. Ja wtedy wiem, że tamta strona zamienia się w słuch. Czyli nie jest tak, że ludzie siedzą, słuchają, myślą sobie o czymś. Nie: totalne skupienie na dźwiękach. To jest duża przyjemność, bo czuję, że każdy moment jest odbierany na bieżąco; wtedy jest najlepiej. Ale czasami jest inaczej. Na przykład – miałem wczoraj koncert w Łodzi z kwartetem i niestety mam jakiś problem ze stawem barkowym, związany prawdopodobnie z wiekiem. Grałem, z dużą energią, ale ciągle czułem ból w ramieniu. Tak, że wygląda to bardzo różnie. Jaką rolę odgrywa muzyka w pańskiej rodzinie? Muzyka – to musi być pasja. Muzyka jako rzemiosło to jest trudny zawód. Jeśli staje się pasją, to ta ciężka pełna wyrzeczeń praca, którą trzeba wykonać, nie boli. My jesteśmy zarażeni muzyką w jakiś sposób, ona jest ważna w życiu każdego z nas. Jest to jakaś wspólna sprawa, która nas wiąże. Ona pełni też inną rolę, bardzo ważną: mianowicie pozwala nam po prostu przeżyć. To nasz zawód, nasza praca. Taka jest prawda. Moja żona jest muzykiem i ja jestem muzykiem, z tego żyjemy. Piękne jest, że pracę można połączyć z pasją, z przyjemnością. Czy pańskie córki, Katarzyna i Małgorzata, tez związały swoje życie z muzyką? Kasia wiązała swoje życie z muzyką przez pewien czas, nie bardzo podobała jej się procedura przygotowywania utworów, mianowicie ćwiczenie. W związku z tym zrobiła dyplom średniej szkoły. Muzyka w niej została. Dużo jej słucha; nie gra, ani razu nie dotknęła klarnetu odkąd zrobiła dyplom. Ale życie swoje wiąże z muzyką w ten sposób, że się związała z muzykiem (śmiech). A młodsza, Małgosia, która nie miała zbytniego talentu ani do skrzypiec ani fortepianu – zwykłe manualne przeszkody – w tej chwili uczy się na wydziale rytmiki w szkole na Bednarskiej. Ukierunkowana jest na troszeczkę lżejszą muzykę: musicale, takie rzeczy. Bardzo ją to interesuje, chodziła na step, teraz ma przerwę, chodzi na taniec jazzowy, w Romie to mogłaby zamieszkać. Jakie jest Pana największe marzenie, muzyczne i osobiste? Marzenie muzyczne… Od dziecka chciałem zagrać solową partię w „Szeherezadzie” Rimskiego - Korsakowa – od zawsze. Pewnie nie zagram, bo nie będzie takiej sposobności. Ale nie chcę przesądzać, bo ja już wiele razy marzenie o graniu niektórych utworów oddaliłem w niebyt. Byłem pewien, że się nigdy nie zdarzy, a zdarzyło się potem w całkiem nieprzewidzianych warunkach. Osobiste marzenie… Bardzo chciałbym, żeby już było lato. Żeby znaleźć trochę czasu, wziąć wędkę i pojechać na prawdziwe ryby, bo ja bardzo lubię łowić. Jestem zapalonym wędkarzem. Rok temu byłem na rybach jeden raz, nad Narwią siedziałem może 2 godziny i złowiłem suma. Mógłbym teraz posiedzieć sobie nad wodą na łódce z wędką… To jest fantastyczne uczucie siedzieć na wodzie. Co poradziłby Pan młodym skrzypkom, którzy marzą o zawodzie muzyka? Jeżeli młody skrzypek chciałby być muzykiem, to już mu nic nie trzeba podpowiadać, bo on zrobi wszystko, żeby nim zostać. Jeżeli już się zdecydował, to znaczy, że wybrał sobie ten zawód. To musi sobie odpowiedzieć jeszcze na takie pytanie: czy on się widzi jako zawodowy muzyk nie w sensie tylko pasji, ale też w sensie bardziej materialnym. To jest bardzo istotne, bo ktoś, kto bardzo chciałby grać, a nie ma predyspozycji, to będzie się do Co najbardziej ceni Pan w ludziach? Trudne pytanie. Tak mi się w pierwszym momencie skojarzyło: dobroć. Chyba tak, to jest pierwsze spostrzeżenie. Na ogół wyczuwam po chwili przebywania, że ktoś jest dobry. Wiele małżeństw-muzyków ma problemy ze wspólnym graniem. A Pan i Pańska 7 Społeczny wywiad końca życia męczył z tym instrumentem. To jest trudny wybór. Jeżeli ktoś stwierdza, czy ma takie przesłanki od profesorów, czy od innych grających muzyków: „Dziecko idź i graj, bo z ciebie będą ludzie”. Jeżeli chce tego, to co mu można poradzić: ćwiczyć, ćwiczyć. Ale nie tylko ćwiczyć. Trzeba dużo słuchać muzyki przede wszystkim i to różnej, nie tylko skrzypcowej. Takie klapki na oczach, jak ma koń w mieście, nie są dobre. Im szersze horyzonty, tym lepsza gra, lepsza realizacja siebie przez muzykę. i pana nie ma. Wpadł do garderoby dosłownie pięć minut przed wyjściem na estradę: był wypadek na autostradzie, musiał objeżdżać, mało brakowało a byłby nie przyjechał. Byłem tak tym przejęty… Widziałem wchodzące pary pięknie ubrane – suknie galowe, fraki, a ja byłem w tych „osiołkach” i dżinsach. Koncert był bardzo poważny, zresztą miał potem znakomite recenzje. Gdy dostałem ten frak, jak się szybko przebrałem i wyszedłem, to trema w ogóle nie wystąpiła. Ja byłem szczęśliwy, a nie stremowany. Czy mógłby Pan opowiedzieć o jakimś wyjątkowo traumatycznym wydarzeniu z koncertowania? Miałem jedno takie traumatyczne wydarzenie, które mogę opowiedzieć. Mocno się wtedy zdenerwowałem, ale dzięki temu trema mi przeszła. Graliśmy koncert w Baden Baden w Niemczech, w takim bardzo znanym miejscu została zorganizowana fantastyczna gala. To był koncert na którym został wykonany drugi kwartet Schönberga. To kwartet, w którym trzecią i czwartą część uzupełnia jeszcze sopran. I tym sopranem była świetna młoda niemiecka śpiewaczka Christiane Oelze Mieszkaliśmy w pięknej posiadłości, 20 kilometrów od Baden Baden. Jej właściciel przywiózł nas na próbę i koncert godzinę czy półtorej przed wcześniej. Po przyjeździe na miejsce okazało się, że nie został zabrany mój strój. Nie miałem fraka, butów, koszuli, nic nie miałem… Byłem ubrany w zamszowe buty, tak zwane „osiołki”, dżinsy, szary sweter, troszeczkę wyciągnięty, tak na luzie. I flanelową koszulę. Oczywiście ten pan mówi: „To ja przywiozę”. Robimy próbę, nie ma sprawy, a tego pana nie ma – i nie ma… Jest już za dziesięć ósma, a koncert był o dwudziestej, A wesołe wydarzenie z koncertu? Wesołych wydarzeń było sporo… Graliśmy na południu Francji, w pięknym romańskim kościele Kwartet d-moll Mozarta, który jest w swoim wyrazie tragiczny… Ostatnia część, bardzo poważnie się kończy. I w pewnym momencie słychać taki jeden mocny trzask i patrzymy, a pan Reichert, altowiolista, siedzi w kucki, a krzesło rozsypało się w drobny mak. Pan Reichert w pozycji tuż przy ziemi dograł ten koncert do końca, miał jeszcze parę linijek, takie traumatyczne zakończenie było. Publiczność siedziała absolutnie bez słowa, bez żadnego grymasu; jak zabrzmiał ostatni akord, jeszcze przed oklaskami, ktoś w końcu nie wytrzymał i lekko prychnął. I cała sala w śmiech. To bardzo ciekawe. Dziękujemy za wywiad. Bardzo proszę, było mi bardzo miło. Rozmawiały Agnieszka Niemiro i Bogusława Odyniec. Społeczny - wywiad 8 ...Była jedna zasada: nie wolno wyjść za białą taśmę... Żyjemy w XXI w. - w naszych czasach coraz mniej ludzi pamięta II Wojnę Światową, zaledwie garstka wówczas walczących żyje do dziś. Mnie udało się dotrzeć i porozmawiać o tym jak to wszystko pamięta por. Józef Markowski, saper biorący udział w jednej z ważniejszych bitew, w Bitwie pod Monte Cassino... KRZYSZTOF KONONOWICZ : Jak trafił pan do armii rosyjskiej, a później do obozu na Syberii ? por. JÓZEF MARKOWSKI : Od urodzenia mieszkałem w Długoborzu blisko Zambrowa obecnie województwo podlaskie - z rodzicami, siostrą i bratem. Pomagałem rodzicom w gospodarstwie rolnym, aż do czasu gdy na ziemie polskie wkroczyła armia rosyjska - miałem wtedy niespełna 21 lat. Zambrów był pod okupacją. 5.V.1941 roku zostałem przymusowo wzięty do armii rosyjskiej. Nie miałem wyboru, musiałem iśc do tej armii, w przeciwnym wypadku Rosjanie okrążyliby w nocy mój dom, zabieraliby całą rodzinę do swoich samochodów następnie do wagonów i wywieźliby ich na Sybir. Gdy pomyślałem, że za mnie jednego mieliby całą rodzinę wywieźć na pewną śmierć stwierdziłem, że opór nie ma sensu. Pomyślałem - jeśli zginę, to ja jeden a nie cała moja rodzina. Z Zambrowa przetransportowali mnie wraz z dużą grupą młodych chłopaków wagonami bydlęcymi na Ukrainę. Tam jednak nie zabawiliśmy długo, bo tylko kilka tygodni. Rosjanie zaczęli wywozić nas dalej - w głąb Rosji. Było tak dlatego, że 22.VI.1941 roku Niemcy zaczęły ofensywę na Rosję. Dlatego że nie miałem wyszkolenia wojskowego zostałem załadowany, wraz z mnóstwem innych rzeczy - od broni przez węgiel po bydło - do wagonów jadących na Syberie. Trafiłem do obozu nieopodal miejscowości Niżny Tagił, leżącej nad Tagiłem ( jest to dorzecze Obu ). Jak zatem radził pan sobie w tak trudnych warunkach w temp. dochodzącej do -60TC ? Czym się pan tam zajmował ? Czy jest coś, co dobitnie utkwiło w pańskiej pamięci ? Przetrwać w panujących tam warunkach było bardzo ciężko i udało się niewielu. Brak żywności, leków, mydła i mrozy dochodzące do -60TC sprawiały, że z każdą nocą umierało około 10 osób. Najgorsza była jednak świadomość tego co czeka cię jeśli nie będziesz pracował lub jeśli umrzesz wcześniej z głodu lub z wyziębienia. Ja zdawałem sobie sprawe z tego na jakie ryzyko się narażam unikając rozładowywania pociągów. Często uciekałem, żeby nie umrzeć z wycieńczenia, miałem niebywałe szczęście że udało mi się przetrwać ucieczki bo za każdym razem strzelali do mnie. Wspomniał pan o przerażeniu tym, co czeka ludzi po śmierci w tamtych warunkach. Tak, do tej pory nie mogę spokojnie pomyśleć o tym co się działo. Jeśli zmarłeś bądź jeśli cię zabili to niemożliwe było żeby cię pochowali, po pierwsze ziemia była zmarznięta , a po drugie oni nie mieli do nas tyle szacunku. Mianowicie "ruscy" mieli sanie lekko zaokrąglone na początku, tam składowali zesztywniałe od mrozu ciała i związywali od tyłu, żeby nie pospadały. Kiedy dojeżdżali na skraj lasu odwiązywali sznur ruszali w drugą stronę a ciała po prostu spadały. I nie to jest straszne nie ten brak szacunku do zmarłych lecz to że tuż po odjechaniu ruskich sań na miejsce gdzie spoczywały ciała nagle jakby stado wron niewiadomo skąd pojawiały się szakale...momentalnie te wygłodzone psy rozszarpywały zwłoki i siebie nawzajem w walce o chociaż jeden kęs mięsa...ludzkiego mięsa. Czy miał pan coś co pomagało panu przetrwać te ciężkie chwile, spędzone na wygnaniu ? Tak, jest jedna rzecz, której zawdzięczam to że przeżyłem i że nie straciłem nadziei na przeżycie nawet w krytycznych sytuacjach. Jest to maleńka książeczka - modlitewnik, który dostałem od mamy gdy wyruszałem z armią rosyjską. Zabrałem ze sobą wiele rzeczy mających przypominać mi o rodzinie... ta książeczka przeszła tyle samo co ja. Kiedy ruscy zabierali nas do obozu zabierali nam wszystkie kosztowności i rzeczy związane z religią, udało im się zerwać mi z szyi łańcuszek z medalikiem ale książeczkę schowałem głębiej. Co prawda później została zdewastowana ale potajemnie obszyłem ją fragmentem koszuli którą dostałem. Jest to jedyna rzecz która wróciła ze mną w rodzinne strony. Jaka była reakcja ludzi na wieść o tworzeniu armii polskiej przez Sikorskiego ? Kiedy do obozu przyjechali ludzie Sikorskiego, Rosjanie poinformowali nas że jest zebranie bo nasze władze przyjechały. Byliśmy zdezorientowani bo jeszcze nie wiedzieliśmy o tworzeniu się armii Sikorskiego. Odbywało się to tak że poinformowano nas ze tworzy się polska armia na południu i zbierają chętnych. Czy potrafisz sobie wyobrazić nasze zszokowanie gdy się o tym dowiedzieliśmy. Powiedzieli nam żebyśmy się wpisywali a oni za 2 tygodnie przyjadą i wezmą wszystkich chętnych ze sobą. Zgłaszali się wszyscy, zdrowi, chorzy, nawet ci którzy mieli problemy z poruszaniem się - tym pomagaliśmy... Gdzie udaliście się dalej z wojskiem polskim ? Po dwóch tygodniach od zapisania się na listę przyjechali po nas Polacy, otrzymaliśmy prowiant na dwa tygodnie podróży i wyruszyliśmy pociągami do miejscowości położonej wiele kilometrów za Taszkentem, następnie przetransportowaliśmy się do portu w Krasnowodsku. Tam załadowaliśmy się na statki i przepłynęliśmy do "Persji". Przedostaliśmy się do Teheranu następnie do Zatoki Perskiej i do Izraela. Tam nas przegrupowali. Trafiłem do 3 Dywizji Strzelców Karpackich, a dokładniej do 10 Batalionu Saperów. Przeszliśmy szkolnie. Naszym dowódcą 9 został gen. Stanisław Kopański. Po śmierci Sikorskiego utworzył się II Korpus Polski pod wodzą gen. Andersa. Przenieśliśmy się do Egiptu i stamtąd przepłynęliśmy do Taranto. Czy udało się wam bez problemu dotrzeć na miejsce ? Kiedy Niemcy dowiedzieli się o naszych planach dotarcia do Włoch Niemcy zaatakowali nas z powietrza. Nasze okręty były dobrze uzbrojone i większości udało się przetrwać nalot. Byłem przerażony gdy zobaczyłem, że morze płonie od zestrzelonych samolotów, przygnębił mnie jednak widok tonącego okrętu z moimi rodakami... Co najbardziej utkwiło w pańskiej pamięci z samej bitwy pod Monte Cassino?? Pierwszą rzeczą jest pewna przewrotność wojny...rozbrajaliśmy fragment rzeki którym miały przejechać czołgi... wyznaczyliśmy drogę taśmami i... wszystko wyglądało dobrze. Gdy przejechał pierwszy czołg odetchnęliśmy z ulgą, kiedy przejechały wszystkie byliśmy uradowani. Za czołgami jechał jeep w kadrą dowodzącą kiedy tylko wjechał do rzeczki, nastąpiła ogromna eksplozja... willys z oficerami wjechał na minę i nic nie zostało z niego ani z oficerów...najwidoczniej ktoś musiał przegapić jedną z min... Drugą rzeczą którą pamiętam dokładniej niż cokolwiek innego, jest sytuacja kiedy dostaliśmy rozkaz rozbrojenia drogi, przez którą miała przejechać brygada angielska. Nasza praca (saperów) wyglądała następująco. Każdy miał rolkę taśmy i coś żeby przymocować ją do ziemi, po rozbrojeniu miny rozwijaliśmy taśmę oznaczając strefę bezpieczeństwa, była jedna zasada: nie wolno było wyjść za białą taśmę. W momencie kiedy ja rozbrajałem swoją minę a właściwie chciałem przejść dalej trzymając jej zapalnik w ręku - czułem się wtedy względnie spokojnie - odwróciłem się aby zobaczyć jak idzie moim kompanom. W tym momencie ledwie co zdążyłem spostrzec że jakiś człowiek wykroczył poza białą linię. Usłyszałem tylko przeraźliwy wrzask, huk... odrzuciło mnie, zasypało ziemią...spostrzegłem że leże we krwi we własnej krwi wydobywającej się z mojego boku...zauważyłem że obok mnie znajdują się moje wnętrzności...patrząc dalej widzę ogromny lej po wybuchu zdaje sobie sprawę że po tamtym nie zostało nic...mimo wszechogarniającego bólu sięgam do kieszeni i sprawdzam czy nadal jest ze mną moja książeczka - mój anioł stróż...następnie powoli zacząłem sobie uświadamiać co się ze mną dzieje miałem wiele otwartych ran na nogach, rękach w głowie czułem wiele wbitych odłamków...dopiero gdy zobaczyłem sanitariuszy uwierzyłem, żę przeżyję...wokół leżało tyle ciał w zupełnym bezruchu...sanitariusze odgrzebali mnie z ziemi, oczyścili wnętrzności leżące na ziemi i zawinęli w kawałem odciętej koszuli...dopiero w szpitalu uświadomiłem sobie że, jeżeli to zdarzenie miałoby miejsce kilka sekund wcześniej zanim wykręciłem zapalnik, nic by po mnie nie zostało...będąc w szpitalu napatrzyłem się na tak wielkie ludzkie kalectwo, że ten obraz do końca życia pozostanie we mnie żywy...ci ludzie bez rąk czy bez nóg albo w ogóle bez niczego - sama głowa i tułów... Co się z panem działo po wyjściu ze szpitala i po wojnie ? Kiedy wyszedłem ze szpitala, wróciłem swojej jednostki i na front. Co prawda frontu jako takiego już nie było bo zdobyliśmy Monte Cassino, także było już spokojniej. Po zakończeniu działań wojennych zostaliśmy we Włoszech przez jakiś czas. Byłem jednym z budowniczych cmentarza ku czci poległych w bitwie żołnierzy. Następnie udaliśmy się do Anglii wraz z gen,. Andersem. Tam cześć żołnierzy odsyłali na front do innych krajów, ja jednak zostałem w Anglii. Po około dwuletnim pobycie za granicą uznałem, że nie ma sensu dalej czkać postanowiłem że wracam. W podjęciu tej decyzji pomogła mi korespondencja z tatą, który powiedział mi że u nich będę mógł żyć spokojnie o ile nie będę się wdawał w politykę. Tak też zrobiłem...powróciłem. Dzięki temu, że w wojsku byłem kierowcą i miałem prawo jazdy wszystkich kategorii po powrocie bez problemu dostałem pracę jako kierowca autobusu. Czy wielu pańskich znajomych, którzy zostali zabrani powróciło ? Ze mną powróciło tylko dwóch...to dzięki nim przyznano mi rentę kombatancką...opowiadali o moim wypadku jako świadkowie... Wspomniał pan o tym że pomagał w budowie cmentarza pod Monte Cassino. Czy miał pan okazje od tamtej pory tam pojechać i zapalić symboliczny znicz na grobie poległych ? Ponowny wyjazd do Włoch, na wzgórze Monte Cassino na cmentarz, gdzie leży wielu moich bliskich znajomych i przyjaciół było i jest moim wielkim marzeniem...od czasu powrotu do kraju natrafiła się jedna okazja aby tam pojechać. Wycieczkę organizował związek kombatantów ale nie poinformował mnie i o całej podróży dowiedziałem się po fakcie...do tej pory mam do nich żal że nie poinformowali mnie wiedząc że byłem tam na froncie. Nawet teraz mając skończone 88 lat często myślę, żeby udać się na ten cmentarz ale zdaje sobie sprawę że w moim wieku miałbym wielkie problemy z dotarciem na miejsce przeznaczenia... Krzysztof Kononowicz 10 Społeczny - wywiad Dlaczego przedszkolaki boją się plastikowej torby? Od kilku lat nie ma dnia, żebyśmy nie słyszeli o atakach terrorystycznych. Nie ma znaczenie, czy są wielkie jak te w Nowym Jorku, czy jest to kolejny zamach na jakąś świątynię. We Francji dochodzi nawet do ewakuowania przedszkolaków z przedszkola, jeśli ktoś zostawi plastikową torbę. Czy Arabowie są aż tak groźnym narodem, niezdolnym do asymilacji, czy to my stwarzamy problem, niepozwalając im się zaadoptować do sytuacji i przestrzegając przed nimi nasze dzieci? Postanowiłam sprawdzić, jak wygląda życie widziane oczami muzułmanina i w tym celi podjęłam rozmawę z pedagogiem, nauczycielem chemii, a zarazem muzułmaninem pracującym w polskiej szkole - Arifem Erkolem. trzeba się przystosować do danej kultury, czasem nawet sposobu ubierania, który jest przestrzegany w tym kraju. Np. w Turcji jeśli kobieta jest ubrana w sukienkę, lub ma duży dekolt, niektórzy ludzie mogą na nią dziwnie patrzeć. Oczywiście jeśli osoba nie ma wyglądu typowo tureckiego, jest blondynką z niebieskimi oczami, to wszyscy będą wiedzieli, że jest to turystka, która nie zna Turcji i będą bardziej tolerancyjni. Mimo wszystko lepiej jednak wiedzieć, jak się zachować. PT: A gdyby miał Pan do wyboru, wolałby Pan, żeby pańskie dzieci wychowywały się w Polsce, czy w Turcji? AE: To trudne pytanie. Oczywiście decyzja będzie podejmowana wspólnie, razem z żoną, ale według mnie, jeśli dziecko wychowuje się różnych miejscach, to oprócz tego, że zna naszą tradycję, bo w niej się będzie wychowywało, to będzie znało również inne. W obecnym momencie, dobie globalizacji, kiedy świat nie jest już taki duży, to może mu się to przydać w przyszłości. Jeśli moje dziecko będzie wychowywało się w Polsce i będzie mówiło płynnie po polsku, to oprócz Polaków będzie mogło się, w jakimś stopniu kontaktować z ludźmi ze: Słowacji, Czech, Białorusi, Ukrainy ,Chorwacji. Będzie bardziej otwarte na świat. Myślę, że każdy powinien być otwarty na inne kultury w jakiś sposób. Poza tym tutaj jest wysoki poziom edukacji. PT: I ostatnie pytanie, znając już trochę Polskę, przyjechałby Pan tu jeszcze raz? AE: Znowu trudne pytanie. To, co najbardziej przeszkadza mi w Polsce, to brak słońca, nie ludzie, czy sposób życia. W tej chwili mam tutaj wielu przyjaciół, pracę. Wiem, że w Polsce jest wiele osób, które chciałyby się przeprowadzić do innych państw. Ja mogę powiedzieć, że w przypadku np. Słowacji, czy Czech na pewno wybrałbym Polskę. Tutaj można znaleźć wiele przyjaznych osób. Czasami ludzie mogą się wydawać oschli, ale jeśli zobaczą, że zna się ich kulturę i mówi się w ich języku, a miedzy wami nie ma wielu różnic to od razu staja się przystępniejsi. PT: To może tym optymistycznym akcentem zakończymy naszą rozmowę. Dziękuję za wywiad. AE: Ja również. Paulina Tulińska: Od ilu lat mieszka Pan w Polsce? Arif Erkol: Od 5 lat. PT: Czy posiada Pan rodzinę w Polsce? AE: Nie, ale mam narzeczoną i zamierzamy się pobrać w te wakacje. PT: W takim razie gratuluję. Rozumiem, że Pana narzeczona również pochodzi z Turcji. AE: Tak. PT: Powiedział Pan, że mieszka już tutaj 5 lat, czy w związku z tym czuje się Pan w Polsce wystarczająco swobodnie, by przywieźć narzeczoną do Polski? AE: Tak. PT: Czy przyjeżdżając do tego obcego kraju posiadał Pan przyjaciół? AE: Miałem jakichś tureckich przyjaciół, ale nie polskich PT: Pięć lat to ogrom czasu, czy zaprzyjaźnił się Pan z jakimiś Polakami? AE: Tak, z wieloma. PT: Wydaje mi się, że w Polsce nie ma zbyt dużo meczetów, trudno jest chyba tez modlić się 5 razy dziennie pracując. Czy w związku z tym musiał Pan zrezygnować z niektórych obowiązków religijnych, ponieważ nie był ich w stanie wypełniać? AE:W 99% mogę powiedzieć, że nie. Może, w Turcji wypełniałbym je bardziej rygorystycznie z powodu rodziny i środowiska. W Islamie są pewne obowiązki, jak np. modlitwa, których, jeśli w mieście nie ma meczetu, lub kraj nie jest państwem Islamskim, nie musimy wykonywać. Możemy je zastąpić innym rodzajem. Więc to nie sprawia problemów. PT: Osobiście wiele razy spotkałam się z brakiem tolerancji w stosunku do obcokrajowców. Czy zdarzyła się Panu kiedyś taka sytuacja? AE: Po pierwsze, wyglądem nie przypominam Araba. Dlatego trudno mi odpowiedzieć na to pytanie. Wiem, że moi znajomi spotkali się z takimi atakami, ale bynajmniej nie na tle rasistowskim. Były to po prostu próby kradzieży. PT: Mieszka Pan w Polsce, tu również Pan pracuje i zamierza budować rodzinę, ale czy jest Pan otwarty na przyjmowanie elementów polskiej kultury? Może pragnie Pan kultywować tradycję turecką? AE: Generalnie uważam, że jeśli żyje się w obcym państwie i nie zna się tradycji danego społeczeństwa, nie można mieć z nim dobrego kontaktu. Np. w tą wigilię byłem zaproszony na kolację do pewnej rodziny w Łodzi i normalnie obchodziliśmy ją według polskiej tradycji. Jeśli chce się spokojnie żyć Paulina Tulińska 11 Społeczny - wywiad „MÓGŁBYM ROBIĆ WSZYSTKO, ALE ZAWSZE BĘDZIE MNIE CIĄGNĘŁO NA SCENĘ” Maciej Gąsiorek, aktor teatralny i filmowy. Mimo że, jak sam twierdzi, nigdy nie zagrał roli pierwszoplanowej w filmie, jest nam bardzo dobrze znany. O swojej pracy mówi z wielkim uśmiechem, nigdy by z niej nie zrezygnował. Studiował Pan w Państwowej Wyższej Szkole Teatralnej we Wrocławiu na wydziale aktorskim. Dlaczego zdecydował się Pan na przyjazd do Warszawy? Och...To była piękna historia. Otóż po skończeniu szkoły, wybraliśmy się pięcioosobową gromadą z roku do Gdyni. Wiedziałem, że dyrektor Teatru Miejskiego poszukuje pięciu śpiewających, tańczących i chętnych do pracy w jego teatrze osób. Tam też pracowaliśmy przez trzy lata. W tym czasie do Gdyni przyjechał pan Adam Hanuszkiewicz, który przygotował z nami spektakl „Lilla Weneda”, w którym zagrałem rolę Ślaza i zebrałem wiele pochlebnych recenzji. Poza sceną teatru wystawiliśmy cztery lub pięć dużych spektakli „Lilli”, granych na pokładzie żaglowca „Dar Pomorza”. Po pewnym czasie dyrektor Hanuszkiewicz wrócił do Warszawy. Po roku, gdy grałem jeszcze w Teatrze Miejskim któryś z kolejnych wieczornych kabaretów, otrzymałem informację z portierni, że dzwoni do mnie pan Hanuszkiewicz. Zdziwiłem się nieprawdopodobnie, bo nie wiedziałem o co chodzi. Przez słuchawkę usłyszałem, że dyrektor wystawia to samo przedstawienie w Warszawie i chciałby mnie w tej roli po raz kolejny zobaczyć. „Proponuję Panu tę sama rolę i etat w moim teatrze.”- powiedział. Byłem bardzo zaskoczony. Nie wiedziałem czy powinienem się zgodzić, ale jeden z moich kolegów przypomniał mi stare teatralne porzekadło: „Są takie tramwaje, do których trzeba wsiąść i pojechać, bo drugi raz się nie zatrzymają”. Przeniosłem się więc do stolicy i od dwunastu lat jestem aktorem warszawskich. teatrów Co Pana pociąga w aktorstwie? To co jest najciekawsze w aktorstwie, to fakt, że zawsze spotykam się z nowym materiałem. Każda rola jest dla mnie nowym światem, który mogę poznawać. Nigdy nie powtarzam czegoś, co już było, ale przecieram nowe ścieżki. Jest to dla mnie przygoda i ogromna przyjemność. Wyobraża Pan sobie pracę w innym zawodzie? Kiedyś bardzo chciałem zostać przewodnikiem po Trójmieście. W tej pracy ma się duży kontakt z ludźmi i trzeba dużo mówić, czyli jest to w pewnym sensie aktorskie podejście do zawodu. Historyk opowiada i wytwarza w wyobraźni słuchacza pewne sytuacje, wydarzenia. Przewodnicy potrafią to robić we wspaniały sposób. Poszedłem nawet na kursy przewodników, ale tak się złożyło, że jednak wyjechałem do Warszawy. Teraz mógłbym robić wszystko, ale zawsze będzie mnie ciągnęło na scenę. Mógłbym pracować w każdym zawodzie pod warunkiem, że od czasu do czasu będę mógł stanąć na deskach sceny. Jest Pan aktorem występującym zarówno w teatrze, jak i w filmie. Jaki rodzaj aktorstwa Panu bardziej odpowiada? Nigdy nie zagrałem w filmie roli pierwszoplanowej. Częściej można mnie zobaczyć w teatrze. Film i teatr to odrębne światy. Film jest bardzo pociągający. Jest czymś mającym cechy większej przygody niż teatr. Tzn., że wyjeżdża się w różne nowe 12 tereny, plenery. Sceny kręci się w niespotykanych miejscach np. na zamkach, w samolotach itp. Gra się z wieloma aktorami, których nie spotkam w swoim teatrze. Teatr z kolei zajmuje się przestrzenią czterech ścian, gdyż wszystko odgrywa się w naszej wyobraźni i kreujemy to tak, by widz zrozumiał co chcemy przekazać. W teatrze ma się też bezpośredni kontakt z widzem. To wspaniały dialog naszych słów i ich myśli. Uważam, że jedna i druga forma jest bardzo ciekawa i należy korzystać z obu. Czy ma Pan może wymarzoną rolę, postać, którą chciałby Pan zagrać? Wszystko zależy od czasu, w którym się znajduję. Gdy skończyłem szkołę teatralną, marzyła mi się rola Kmicica. Starałem się ten typ roli odgrywać gdzie tylko mogłem, np. grając Wacława z utworu Fredry „Zemsta”, co dawało znakomity rys młodzieńczego charakteru. Teraz inaczej postrzegam role które są przede mną. One zmieniają się z wiekiem. Chciałbym żeby to były role bliskie człowiekowi, serdeczne, przyjazne, dowcipne ale jednocześnie dramatyczne. Np. mogłaby to być rola współczesnego ojca borykającego się z problemem niepełnosprawności swojego dziecka, ojca, który także stara się ratować małżeństwo, a poza tym jest strażakiem… („cha, cha”). Marzy mi się także rola postaci negatywnej, która doświadcza przemiany. Czy zdarzyły się Panu wpadki na scenie? Jakieś nieoczekiwane „zwroty akcji”? Gdy graliśmy plenerowy spektakl „Lilli Wenedy” na żaglowcu „Dar Społeczny - wywiad Pomorza”, odgrywaliśmy scenę na pochyłym podeście. Nagle zaczął padać silny deszcz. JaŚlaz- zamiast stać przed królową Gwinoną i prowadzić z nią dialog, pośliznąłem się na tej swoistej kładce i prowadząc rozmowę, zjechałem na pupie piętnaście metrów w stronę publiczności. Wjechałem prawie w reflektory. O dziwo wcale się tego nie przestraszyłem. Grana przeze mnie postać była zwariowana, więc to leżało w jej charakterze. Widzowie nie zorientowali się, że tego nie było w scenariuszu, a koledzy ze sceny poklepali mnie potem po plecach. Jednak nie było jeszcze takiej sytuacji która by mi zmroziła krew w żyłach. Zawsze się boję, że będę miał problemy z pamięcią i zapomnę tekst. Ale to na razie -odpukać(puka w krzesło od spodu) jeszcze się nie zdarzyło. Od pewnego czasu wciela się Pan w postać Krasnoludka Piksela w popularnym programie dla dzieci „Budzik”. Czy czuje Pan w sobie coś z Krasnoludka? (Uśmiech) Dzieci widzą świat przez wielkie oczy, dużą wyobraźnię i ogromną wrażliwość. Myślę, że mam predyspozycje do tego, by grać w sposób ciepły, przyjazny i miły. Odnajduję w sobie te cechy i sprawia mi to wielką przyjemność. Odkryłem chyba tajemnicę krasnoludków: „Trzeba bardzo, ale to bardzo lubić dzieci i nie starać się być od nich mądrzejszym!”. Jednak zawodowy aktor musi szukać innych dróg, żeby nie zostać całe życie krasnoludkiem, ale zbierać doświadczenia i tworzyć inne, poważne role. Czy piosenki wykonywane na antenie są wymyślane przez Pana? Autorem całego programu, a także tekstów piosenek, jest pan Andrzej Maria Grabowski. To on nas wszystkich wymyślił. Kompozytorem muzyki jest Krzysztof Marzec. Ja dostaję przez Internet gotową muzykę i uczę się tekstu. Następnie przychodzę do studia kompozytora, gdzie nagrywamy piosenkę. Z nagraną piosenką przychodzimy do studia telewizyjnego. Tam rejestrujemy obraz i synchronizujemy go z muzyką graną z tzw. playbacku, czyli że ruszam ustami do słów śpiewanych przeze mnie. W programie gra kilkoro aktorów i aktorek. Jak rozumieją się Państwo na planie? Gramy razem już sześć lat i jesteśmy jak rodzina. Często spotykamy się po pracy. Jakoś tak razem idziemy przez życie, mając podobne problemy zawodowe, które czasami wspólnie rozwiązujemy. Zdarzają się takie sytuacje, kiedy aktorzy mają odmienne zdania, np. co do prowadzenia dialogu czy też charakteru i postępowania swojej postaci. Czasem dochodzi więc do konstruktywnych sporów. Oczywiście nie jest to na zasadzie kłótni czy jakiejś emocjonalnej burzy. Na antenie zawsze musi być Pan uśmiechnięty. Czy czasem nie jest to uciążliwe? Świat teatru daje możliwość zabawy i oddechu od życia codziennego. Wiem, że wchodząc na scenę, mogę zapomnieć o zwykłych sprawach, o sytuacjach, które właśnie miały miejsce. Zmieniam w tym momencie przestrzeń. Nie myślę wtedy o tym co dzieje się na zewnątrz, ale o świecie, który mam za chwilę wykreować. Na scenie korzystam w komfortu psychicznego jaki mi daje ten inny świat. Ile trwa nakręcenie jednego odcinka programu? W trakcie dwóch dni nagrywamy cztery odcinki na raz. Dokładniej… gramy sceny z czterech odcinków, które są rozgrywane w jednym miejscu, np. w kuchni. Nie przeskakujemy z kamerami, scenografią i oświetleniem do różnych miejsc. Po prostu gramy wszystkie sceny w kuchni, potem sceny na biurku, potem w zegarze, a potem np. teatrzyki. Wszystkie te sceny są w 13 czterech odcinkach. Następnie montażysta telewizyjnego programu, składa nagrane sceny w całe odcinki. Jak wygląda przygotowanie do roli? Jeśli dostaję do nauki piosenkę, to zakładam słuchawki na uszy i uczę się chodząc po domu śpiewając. Jeśli jest to rola teatralna lub filmowa, to na początku zawsze staram się dokładnie zrozumieć jakie intencje są zawarte w tekście, później zaczynam je wypowiadać na głos, żeby wyćwiczyć aparat mowy. W ten sposób uczę się „na blachę” całego tekstu wypowiadając go wielokrotnie. Czy czuje się Pan sławny? Pomiędzy sławą a popularnością jest ogromna różnica. Czuję się raczej popularny. Sławny na pewno nie. Uważam, że człowiek sławny to taki, który zrobił coś dobrego dla ludzkości, a popularny to taki, którego twarz jest znana, lubiana i pozostaje w pamięci widzów. Czy ta popularność Panu przeszkadza? Wręcz przeciwnie, bardzo ją lubię i nie przeszkadza mi ani na ulicy, ani w życiu prywatnym. Może czasem w kontaktach zawodowych, bo jeśli któryś z reżyserów widział mnie w roli Piksela, to może sobie pomyśleć, że nie potrafię zagrać inaczej, ale wtedy sam muszę go przekonać, że to nieprawda, że te sympatyczne cechy można inaczej zakomponować. I ta sympatyczność może się nagle odwrócić w coś zupełnie innego, np. można oszukać, zakpić z miłości…Tak czasami bywa w życiu… Ja jednak wymyśliłem dla siebie kilka definicji określających zawód aktora. Jedna z nich brzmi: „Mówienie nieprawdy na scenie jest sztuką, w życiu kłamstwem”. Staram się o tym nie zapominać. Co by Pan poradził osobie, która chciałaby zostać w przyszłości aktorem? Społeczny - wywiad Zawsze żałowałem, że na mojej drodze, kiedy marzenia o zawodzie aktorskim były bardzo bujne, młodzieńcze, spontaniczne, nie spotkałem osoby, która mogłaby mi służyć rzetelną radą i wiedzą na temat tego czym jest zawód aktora. Uważam, że każdy, kto marzy o jakimkolwiek zawodzie, powinien spotkać osobę, która pracuje w danej branży. Kogoś, kto zna swój zawód od podszewki i bardzo dokładnie opowie czym on jest, co trzeba wykonywać i szczerze odpowie na najważniejsze pytanie, które wszystko charakteryzuje: „W jaki sposób zarabia się w tym zawodzie pieniądze?”. Zazwyczaj noszą nas nasze emocje, pragnienia. To są tylko marzenia, nie zawsze podparte dokładną wiedzą na temat danego zawodu, dlatego radziłbym najpierw dokładnie porozmawiać. Dla kandydata do zawodu artystycznego mam także słowo otuchy: „Nie bój się, wierz w swoje możliwości”. Czy zna Pan jakieś aktorskie przesądy? Jest kilka bardzo pięknych przesądów teatralnych. Jednym z nich jest to, że aktor wchodząc do teatru, zawsze powinien zdjąć nakrycie głowy. W Teatrze Polskim w Warszawie, wspaniałym teatrze największych polskich kreacji aktorskich, przy drzwiach dla aktorów wisi tabliczka z napisem: „ Uprasza się aktorów o zdjęcie nakrycia głowy”. W ten sposób wyrażamy szacunek dla ludzkich emocji, które były spełniane na tej scenie. Szacunek dla własnej pracy oraz dla kolegów z całego zespołu. Jest to pewien element pokory, która jest podstawą najpiękniejszych ról. Innym przesądem jest to, że jeśli aktor upuści tekst, to natychmiast powinien go przydepnąć. Wyraża przez to myśl, że o tym tekście nie zapomina, że kartka spadła tylko przez przypadek. Nie rzuca roli lecz z szacunkiem ją podnosi. Szanuje ją bo inaczej „rola może go rzucić!”. W tym wszystkim zawiera się ogromna aktorska pokora. Natomiast gdy aktor po raz pierwszy wchodzi na nieznaną sobie scenę, powinien wejść na nią boso. Tu znów objawia się szacunek dla swojej pracy. Wcale niełatwej i pełnej własnych uczuć. Czasem smutnych, czasem pięknych i wzniosłych, ale trzeba ich doświadczać by móc o nich opowiadać. Dziękuję za rozmowę. Rozmawiała Katarzyna Górska zdjęcie pobrane z www.filmweb.pl Jak Maturzyści skończyli z Liceum. Zakończenie Roku Klas Trzecich. Dnia 27 kwietnia roku pańskiego 2007 trzecioklasiści po raz ostatni przekroczyli próg naszego liceum jako uczniowie. Tego dnia otrzymali dumnie brzmiące miano „Absolwentów”. Uroczystość rozpoczęła się o godzinie ósmej rano, pieśnią „Gaudeamus Igitur” wykonaną przez szkolny chór. „Radujmy się więc, dopókiśmy młodzi” – śpiewaliśmy dla naszych kolegów i koleżanek, pragnąc dodać im wiary – w siebie i własne możliwości, nadziei – że uda im się pokonać wszystkie przeszkody, które ich spotkają w życiu, oraz miłości – dzięki której dokonają rzeczy niemożliwych. Potem kolega Adam Rutkowski (2f) wystąpił z przemówieniem. Rozpoczęła się część oficjalna. Podsumowanie trzech lat pracy. Dla niektórych był to okres bardzo trudny, dla innych czas ten był jedną wielką zabawą. Każdy jednak pozostawił w tej szkole część siebie, przeżył w niej bardzo ważne trzy lata swojego życia. Wielu nauczyło się rozumieć siebie i innych, zrozumiało, że nie są sami na świecie, tylko są częścią całości – społeczeństwa szkolnego, a w przyszłości naszego narodu. Potem było rozdanie nagród. Wyczytywanie nazwisk… Przejście wyróżnionego szczęśliwca przez środek sali, tak aby każdy mógł go zobaczyć i pomyśleć: „Czemu to nie ja?”… Gratulacje od pani dyrektor, pani wychowawczyni… Radość i duma z sukcesów swoich oraz wszystkich najlepszych kumpli… A potem rozdanie świadectw. Trwało to wszystko dość długo: oddanie należnych honorów stu dziewięćdziesięciu dziewięciu Absolwentom musiało zająć trochę czasu. Najważniejszymi punktami sali były drzwi: jedne, wiodące na dwór (żeby się przewietrzyć i nie zemdleć) oraz drugie, prowadzące do toalet. Sala na chwilę opustoszała: jeśli tylko ktoś wiedział, że nie będzie wywoływany na środek, wychodził, aby choć na chwilę rozprostować nogi. Nie dało się skrócić czasu oczekiwania – każdy musiał dostać świadectwo, usłyszeć co trzeba od pani dyrektor i wychowawczyni. Ale było warto czekać. Po części oficjalnej nadszedł czas na przedstawienia. Zobaczyliśmy wizję z koszmaru sennego przyszłego maturzysty: maturę z WOS-u, próby „wymigania się” od służby wojskowej… Atmosfera wielkiego święta odeszła, klimat zmienił się na bardziej „wyluzowany”, codzienny. Można było zacząć się swobodnie śmiać, bez obawy, co pani X powie”. Na koniec oglądaliśmy film. Ostatnie wspomnienia. Jak było nam w tej szkole? Czy było warto? Czy smutki zostały wynagrodzone przez radości? Porażki przez zwycięstwa?… Widzimy jeszcze raz: tak było. Lekcje w szkole, wspólne wycieczki, wypady na miasto, spotkania w szkole i po niej. Pozostało pytanie: jak będzie? Uroczystość zakończyła się pieśnią chóru, „Dezyderatą”. Absolwenci, cztery dni później zwani już „Maturzystami”, odeszli, odprowadzani słowami: „Przy całej swej złudności, znoju i rozwianych marzeniach jest to piękny świat”. Bogusława Odyniec 14 Temat Numeru KRAKÓW – na majówkę, na wakacje Przygotowała SunMi Clyburn Czasem każdy z nas potrzebuje odpocząć, znaleźć odskocznię od codziennej rzeczywistości, wyrwać się z dużego ruchliwego miasta, jakim jest Warszawa. Jak dojechać? Jest dużo możliwych sposobów – autem, samolotem, autobusem, na stopa, ale taką 6-8 osobową paczką to polecam raczej pociągiem (pospiesznym, bo wychodzi taniej, a prawie zawsze można zająć cały przedział ☺). Koszt: około 60zł w obie strony Gdzie spać? Najlepiej na Miasteczku Studenckim AGH, albo UJ (tanie pokoje i blisko centrum). Jednak często bywa tak, że trzeba wszystko rezerwować z paromiesięcznym wyprzedzeniem, bo oczywiście wszyscy w tym samym czasie wybierają się do Krakowa ☺. Jeśli, więc szukacie noclegu w granicach 25-30zł, to pozostają wam schroniska młodzieżowe (hostele), pokoje gościnne i ewentualnie campingi (na dłuższy okres czasu nie polecam). My wybraliśmy pierwszą opcję – hostel. Hostel „Skaut” Bieżanowska 53, 30-812, Kraków Tel: 012 659 01 21 Przytulny domek na Prądniku Białym. Do dyspozycji mięliśmy 6-osobowy pokój koedukacyjny na parterze, z telewizorem, radiem i umywalką. Z resztą mieszkańców dzieliliśmy kuchnię, lodówkę, czajnik, mikrofalówkę, toalety i prysznice. Odnosiliśmy się wszyscy do siebie dosyć przyjaźnie i nic nam nie zginęło☺. Ponadto na terenie Skauta były jeszcze parking dla klientów, przechowalnia bagaży, kosz, stół do ping ponga ( i światła, by można było grać do późna w nocy☺) i miejsce na ognisko. Godzina policyjna (cisza nocna): w sumie wypada być cicho gdzieś około 24:00, a wracajcie sobie kiedy chcecie (ja wróciłam z imprezy po 3:00). Dojazd: (jakieś 15-20 minut od centrum) z Dworca Głównego tramwajem 13; spod teatru Bagatela tramwajami 13, 38; autobusy: 103, 144, z dworca Kraków Płaszów autobus. Koszt 30zł za noc (za pierwszą noc trzeba zapłacić zaliczkę przekazem pocztowym) 15 Temat Numeru KRAKÓW – na majówkę, na wakacje Gdzie jeść? Jest wiele miejsc w Krakowie gdzie można zjeść tanio i smacznie. Żywiliśmy się raczej daniami w 5 minut i zupkami w proszku, ale jak już bywaliśmy na mieście, to wpadaliśmy gdzieś na ciepły obiad. Oto parę miejsc gdzie warto się wybrać. Co: Restauracja w Hotelu Polonia Gdzie: wejście od strony ul. Pawia Krótki opis: Elegancka restauracja i przystępne ceny, za 10 zł duży schabowy z ziemniakami i surówką. Można również zamówić pierogi. Co: Chińska Knajpka Gdzie: w Lewiatanie na miasteczku studenckim AGH. Krótki opis: Za 7zł duża porcja kruczaka słodko-kwaśnego, z ryżem i surówką. Miła atmosfera i fajna muzyka (najczęściej puszczają RoxyFM☺). Co: Lody Kama Gdzie: ul. Szewska Krótki opis: Przytulna lodziarnia blisko Rynku, miła obsługa, pyszna kawa i lody sułtańskie. Co: Kebab Piramida Gdzie: W centrum na skrzyżowaniu Podwala i Karmelickiej. Krótki opis: Do wyboru mięso wołowe albo z kurczaka, sos ostry, łagodny albo mieszany. Zawsze dają duże porcje☺ a można jeszcze powiększyć o napój (najlepiej Colę). Co: Najlepsze lody w Krakowie! Gdzie: Na Starowiślnej (dzielnica Kazimierz) Krótki opis: mała, niepozorna lodziarnia, ale nieraz trzeba czekać ponad godzinę w kolejce na swoją porcję! Polecam waniliowe i czekoladowe☺. Co: McDonalds Gdzie: na Floriańskiej i Szewskiej. Krótki opis: Niby jest to samo jedzenie, ale podziemia tworzą niezwykły klimat. Co zwiedzić? Jest tego cała lista i prawda jest taka, że w Krakowie powinno się spędzić jakieś dwa tygodnie, by go naprawdę zobaczyć, gdyż jest to miasto nasycone historią i przepełnione zabytkami. Tradycyjnie należy zwiedzić Stare Miasto ( Rynek Główny, Sukiennice, Kościół Mariacki, Teatr Słowackiego, Kościół Benedyktynów, Dominikanów i Franciszkanów, św. Anny, Ratusz itd.) oraz Wawel. Warto również przejść się po starej żydowskiej dzielnicy Kazimierz (chociażby na Skałkę), jak i zarezerwować sobie czas, by odwiedzić parę muzeów (np. Muzeum Czartoryskich, Narodowe, Krakowa, muzeum poświęcone Janowi Pawłowi II, Centrum Sztuki i Techniki Japońskiej☺) oraz słynną Piwnicę pod Baranami. W wolnym czasie koniecznie idźcie na Błonia, do Parku Jordana i na zakole Wisły, wtedy poczujecie atmosferę tego miasta i, że czas tam płynie o wiele wolniej☺. Jeśli przyjeżdżacie na dłużej, weźcie pod uwagę również wycieczkę do Oświęcimia i Wieliczki. 16 Temat Numeru KRAKÓW – na majówkę, na wakacje Przewodnik zakupoholika Parę miejsc, gdzie musisz wstąpić!: Galeria Kazimierz ul. Daszyńskiego, Taka sama koncepcja jak Galeria Mokotów, ale ładniejsza od zewnątrz. ☺ Kraków Plaza al. Pokoju, Tu polecam bilard i kręgle w Fantasy Park Galeria Krakowska Wejście od razu z peronu, Tu to się nieźle nachodzisz! Trzy piętra i same sklepy. Sukiennice Rynek Główny, Znajdziesz tu wszelakiego rodzaju upominki, złoto, srebro, bursztyn, futra, pamiątki robione z drewna, stroje ludowe oraz rzeczy charakterystyczne dla Krakowa. Pasaż Hetmański Rynek Główny, jak się idzie w stronę Grodzkiej, Jeśli chcesz kupić koszulkę, bluzę, portfel, albo naszywki i przypinki ulubionego zespołu, pieszczochy, kostki, to trafiliście w dziesiątkę! Jest również spora księgarnia, księgarnia językowa i sklep z upominkami. 17 Pełna kultura – recenzja: film Edith Piaf - Niczego nie żałuję Dramat francuskiego reżysera Olivier’a Dahana, opowiada o najsłynniejszej piosenkarce francuskiej XXw, czyli Edith Piaf. Po raz pierwszy został jej życiorys ujęty w kadry filmowe. Film rozpoczyna się w momencie, kiedy Edith jest jeszcze małą dziewczynką wychowywaną początkowo przez matkę – śpiewaczkę kawiarnianą. Następnie przez babkę, właścicielkę domu publicznego. Dzieciństwo i młodość Edith są zaliczane do nienajlepszych momentów jej życia. W wieku 15 lat jej talent został odkryty przez jednego z impresariów i rozpoczęła występy w kabarecie przy Champs – Elysées pod pseudonimem „ La Môme piaf” – wróbelek. Dzieki temu stała się rozpoznawalna przez miliony ludzi i rozpoczęła swoją karierę. Joanna Freliszka Holiday Rzadko chodzę do kina… niestety. A jeśli już się tam wybieram, to raczej na jakąś porządną „rzeźnię”, strzelaninę, thriller psychologiczny… Na komedię romantyczną? Nigdy w życiu! Takie filmy zawsze oglądam w domu z rodziną i raczej za nimi nie przepadałam… Dopóki przyjaciele nie wyciągnęli mnie do kina na „ Holiday”. Iris (Kate Winslet) to młoda, ładna, otwarta Angielka. Jest zdolną pisarką…i zakochana bez pamięci w facecie, który ją zdradza i bez jej wiedzy zaręcza się z inną. Amanda (w tej roli Cameron Diaz). Też młoda, ambitna, twarda mieszkanka Los Angeles. Właścicielka firmy reklamowej. Właśnie zerwała z chłopakiem, ale nie będzie za nim płakać, bo już nie pamięta jak.. Po za tym lubi trzymać ludzi na dystans. Obie są na krańcu załamania, zestresowane pracą, zmęczone życiem… i samotne. Poznają się przez Internet i w ostatnim akcie rozpaczy postanawiają przelecieć połowę świata, by na dwa tygodnie zamieszkać w domu osoby, której nigdy na oczy nie widziały. Obie mają nadzieję, że taka drastyczna sytuacja zmieni ich życie. Trudno, żeby miało być inaczej. Amandę i Iris spotyka coś, o czym zawsze marzyły, ale w istnienie czego zaczęły już szczerze wątpić… Miłość (Jude Law, Jack Black). 18 Tendencyjne romansidło z happy endem. Tak bym pomyślała o tym filmie gdybym go obejrzała jeszcze rok temu i może nie mijałabym się za bardzo z rzeczywistością. Ale prawda jest taka, że człowiek, żyjący w ciągłym pośpiechu i stresie, uczy się doceniać wszystkie małe szczegóły. Szuka, wręcz tych zwykłych banałów, które czynią jego codzienne życie niezwykłym. Wątki poruszane w takich filmach, mimo tego że ciągle się powtarzają, jakoś się ludziom nie przejadły. Przypominają, bowiem, o szczęśliwym życiu, o tym co się kiedyś miało (albo o tym, co kiedyś chciałoby się mieć) i o czasach kiedy było jakoś łatwiej… Nie sztuką jest stworzenie wyciskaczy łez, bazujących jedynie na emocjach. „Holiday” to jednak film, który wzrusza i daje do myślenia i choć bardzo wiele mu brakuje do „Słodkiego Listopada” czy „Trudnych Słówek”, to polecam go każdemu, kto na chwilę chce znaleźć odskocznię od codziennej rzeczywistości. SunMi Clyburn Pełna Kultura – recenzje: imprezy Festiwal Plakatu Reklamowego Barbakan 2007 w Krakowie. ( od Bałtyku po Tatry). Niestety po raz kolejny nawiązano również do polskiego pochodzenia Jana Pawła II czy Wałęsy. Osobiście, moim znajomym i mi, ten pomysł nie podobał się z dwóch powodów. Pierwszy, to nietakt, jakim jest nawiązywanie do autorytetów moralnych i politycznych dla większości Polaków, w kampanii reklamowej. Drugi, pytanie: ile można? Nawet, jeśli wszyscy uznamy takie nawiązania za stosowne, to zastanówmy się, czy przedstawianie naszych wartości narodowych za pośrednictwem wciąż tych samych postaci, nie jest zwyczajnie nudne i męczące. Poza dwoma pracami, których koncepcje do konsumentów mogły nie trafiać, wystawa była na prawdę interesująca. Nareszcie, młodzi ludzi przestają widzieć Polskę jak post peerelowskie wspomnienie. W swojej projektach, barwnie pokazują możliwości ciekawego wypoczynku w Polsce. Oby Izba Gospodarcza zasięgnęła z palety przedstawionych pomysłów , bowiem jedno jest pewne- nie straci na tym nikt, a Polska może znacznie zyskać. W tym roku, odbył się drugi festiwal Plakatu Reklamowego w Krakowie. W dniach 26 kwietnia – 14 maja, oglądać można było w różnych częściach miasta wystawy Festiwalu: na Plantach polskie plakaty komercyjne sprzed 10ciu lat, w Wojewódzkiej Bibliotece Publicznej plakaty teatralne, a w Wyższej Szkole Teatralnej „Plakaty teatralne Andrzeja Pągowskiego” (autor zeszłorocznych plakatów promujących Festiwal Machiny). Osobiście, miałam okazję widzieć projekty głównego konkursu pt. „Wakacje w Polsce”, na krakowskim Barbakanie. Jury stanęło przed nie lada wyzwaniem, gdyż 80 projektów, z których widziałam najlepsze, wyłonionych zostało z 250 nadesłanych prac. Celem konkursu było pozyskanie pomysłów do promocji kraju na arenie międzynarodowej, o czym świadczy organizacja imprezy przez Izbę Gospodarczą Reklamy Zewnętrznej. W konkursie udział wziąć mógł każdy zainteresowany fotografią, designem, grafiką. Jak zawsze liczył się pomysł i realizacja. Doprawdy, o tym jak wszechstronni byli uczestnicy konkursu, świadczyło zróżnicowanie ich projektów. Pojawiały się pomysły nawiązujące do naszych rodzimych tradycji ( tradycje góralskie), bogactw ( urodzajność wsi) czy różnorodność krajobrazu Aleksandra Ziółkowska 19 Pełna Kultura – recenzje: imprezy Noc Muzeów Już po raz czwarty 80 muzeów w całej Warszawie otworzyły szeroko drzwi i między 19:00 a 1:00 można było za darmo obejrzeć wszystkie wystawy. Zeszłoroczna frekwencja (100tys osób) z pewnością została pobita. Była to świetna okazja, by wyjść razem z rodziną lub zrobić wypad na miasto z paczką przyjaciół. Przez całą noc Warszawa tętniła życiem. Jest wiele miejsc, do których warto by się wybrać, jak chociażby pałac w Wilanowie, Muzeum Powstania Warszawskiego, obiekty w obrębie PKIN itp., ale prawda jest taka, że nie zdążylibyśmy do nich dojechać a co dopiero zwiedzić je wszystkie. Wybraliśmy, więc parę obiektów wartych zwiedzenia, które niekoniecznie byłyby przez wszystkich oblegane. Zaczęliśmy od Muzeum Etnograficznego gdzie podziwialiśmy wystawy: „Od stóp do głów – visage egzotyczny”, „Kuchnia polska – jak powstaje tradycyjny smak”, „Babska droga od pieca do proga”, „Tradycyjne zajęcia kobiece”, „Afryka”, „Australia i Oceania”, „Ameryka Łacińska”, „Polskie stroje ludowe”, „Polskie obrzędy doroczne”, „Galeria sztuki ludowej”. Potem udaliśmy się do Muzeum Karykatury, gdzie obejrzeliśmy niekonwencjonalny pokaz mody – kreacje z podobiznami znanych osób m.in. Maryli Rodowicz, Kazimiery Szczuki i Kamila Durczoka. Wstąpiliśmy również do Muzeum m.st. Warszawy i Adama Mickiewicza i zahaczyliśmy o parę galerii, których jest mnóstwo na Krakowskich Przedmieściach. Wielką atrakcją były oczywiście Zamek Królewski i Muzeum Narodowe, ale kolejki liczące parędziesiąt, jak nie paręset metrów zniechęciły nas do ich zwiedzenia Zważając na to, że w tak dużym mieście jak Warszawa niezbędny jest transport, by gdziekolwiek dotrzeć, to przez cały czas trwania imprezy kursowały między muzeami „ogórki” i stare tramwaje, które dodatkowo podkreślały atmosferę tej nocy, kiedy czas jakby zatrzymał się w miejscu. Przy okazji można było podziwiać uroki Starego Miasta i innych części Warszawy, gdzie w nocy panuje niezwykły klimat, oraz wybrać się na Juwenalia (grali Happysad, Myslovitz i Hey oraz kapele studenckie). SunMi Clyburn W ubiegłym roku w akcji „Noc Muzeów” oprócz Polski, uczestniczyły 42 europejskie państwa i około 2 tysięcy muzeów i galerii. "Noc Muzeów" to wyjątkowa okazja do zwiedzenia instytucji muzealnych i miejsc wystawienniczych o nietypowej porze. Poza wystawami, przygotowanych zostało wiele imprez towarzyszących, m. in. koncerty, przedstawienia teatralne, pokazy filmowe i spotkania z artystami. 20 Kącik poezji Była kiedyś piękna... Komplement Była kiedyś piękna… Miała karmelową cerę, czarne oczy głębokie jak ocean, długie rzęsy, kształtne brwi i mały haczykowaty nos. Ukoronowaniem jej urody były hebanowe włosy, które gęstym strumieniem oblewały twarz i ramiona. Zawsze pachniała wysublimowanymi perfumami, pomarańczami i szlachetnymi przyprawami. Ubierała się w najdroższe tkaniny: jedwab, sukno i atłas, wszystkie w niezliczonych barwach i szyte złotymi nićmi. Poruszała się z niezwykłą gracją. Mówiło się, że tam gdzie stawiała kroki wyrastały perłowe lilie. Serce miała z czystego szkła – kruche, delikatne, przejrzyste a zarazem skromne. Nigdy nie marnowała słów na błahe sprawy, gdy więc już przemówiła, wszyscy słuchali jej w milczeniu i z największym szacunkiem. Poświęcić mogę głos swój za Twe słowo, Poświęcić mogę wzrok też, za spojrzenie, Bo gdy Cię widzę, to na nowo, cały świat niknie w zapomnienie Poświęcić mogę wiedzę, Wspomnienia wszystkie swoje, za czuły uśmiech Twój, ogarniający serce moje Poświęcę Słońce i całe piękno świata: kolory wiosny, upały lata, jesienne złota i biel zimową, by spędzić z Tobą choć chwilę nową Teraz ludzie omijają ją szerokim łukiem. Śmierdzi. No, tak nie myła się od tygodni. Autobusem jeździ na gapę, bo na bilet nie ma pieniędzy. Modli się, by ją nigdy kanar nie złapał. Czasem znajdzie pracę na czarno, czasem zbiera złom. Zdarzyło jej się nawet ukraść żelazny krzyż z cmentarza, kiedy syn zachorował. Żebrze. Ludzie na nią patrzą z obrzydzeniem i odrazą. Na szczęście nie rozumie tego, co do niej mówią, bo wysłuchiwanie wyzwisk byłoby ponad jej siły. Przeżywa niewyobrażalne upokorzenia dzień za dniem. Ludzie nie chcą pomóc. Ludzie jej nienawidzą. A może po prostu mają zły dzień, muszą się na kimś wyżyć, a ona akurat pod ręką? Sporo jest takich ludzi. Ona ich nienawidzi. To oni wydarli jej godność, zrobili z niej śmiecia, albo coś gorszego. To oni są obojętni. Nawet nie zadadzą sobie trudu, by przepuścić ją i trójkę dzieci do drzwi w zatłoczonym autobusie. Poświęcić mogę życie lub jeśli zechcesz - duszę, by marzyć, że Twe serce swym poświęceniem skruszę Bartek Michalczyk Patrząc w Twe oczy odnajduję mapę świata, w którym chcę żyć... zagłębiając się w Twą duszę, dostrzegam hierarchiczną architekturę uczuć i pragnień... widząc Cię rankiem zanurzonego w snach i marzeniach pogrążonych w zapomnienie, odnajduję sens w kochaniu, wiarę w miłości... A jednak liczy na ich dobre serca. Każdy uśmiech, to cud. Każdy podarowany bochenek chleba, to błogosławieństwo. Każda moneta, to zbawienie. Te krótkie chwile przywracają jej wiarę w ludzi. Grałaby na gitarze, gdyby umiała, albo chociaż na flecie. Wtedy miałaby czyste sumienie i świadomość, że nie jest nikomu nic winna. Pieniądze za muzykę. Ale nie umie i jest winna, bezużytecznym pasożytem. Wszyscy tak myślą… ona już zresztą też. Ale dalej jest piękna. Dla rodziny wytrzyma wszystko. Ma nędzne życie, ale śmiech jej dzieci i błysk w ich oczach ją uspokaja. Jest szczęśliwa. W końcu one będą miały kiedyś lepsze życie, niż mogłaby sobie wymarzyć. Aleksandra Marcinkowska SunMi Clyburn 21 Kącik poezji Bogów Samotność w Sieci Terakowska i Wiśniewski. Dorota i Janusz. Sieć. Mokra i wilgotna. Ciemna i zimna. W środku Sieci wznosi się Góra. Góra, na której przebywają Bogowie. Bogowie samotni w swej obecności. Przechadzają się po Ogrodzie Góry. Mijają się w milczeniu. Jest ich wielu. Starcy, których brody symbolizują mądrość i moc. Młodzieńcy o jasnych czołach i spojrzeniach. Sędziwe kobiety o włosach białych i pełnych powagi twarzach. Niewiasty o pięknych kształtach. Pół ludzie, pół zwierzęta. Wiecznie tacy, niezmienni, niezniszczalni. Każdy z nich nosi inny znak. Jest tam Bóg ze znakiem Sierpowego Miesiąca, jest Bóg ze znakiem Drzewa Krwi. Jest Bóg ze znakiem Gwiazdy Jasnej, jest Bóg ze znakiem Rzeki. Jest ich wielu… Mijają się w milczeniu. Głucha cisza dokoła… Nagle. Dźwięk. KLIK! Bogowie drgnęli. Odwracają się. Na mrocznym, smutnym Niebie lśni promień. Mknie ku Nim. W nim lśni słowo: ICQ. Znak, kod, przesłanie. Nie rozumieją go, lecz pragną. Chcą go pochwycić, złapać, lecz nie mogą. Kod rozpada się, rozwija: Ja Cię Szukam, I Seek You. Po twarzach Bogów spływa łza. Promień mknie w kierunku drugiej strony Nieba. Znika. Gdy gaśnie jego ostatnia iskra Bogowie wracają do swych przechadzek. Codziennych, odwiecznych. Czasem Istoty spoza Sieci, żyjące niżej niż wznosi się Góra przypomną sobie o Bogach. Wtedy właśnie ślą wołanie…ISQ Ja Cię Szukam Aleksandra Gajewska 22 Sportowy Kaukaskie piekło minut nie zdołaliśmy jednak doprowadzić do remisu i mecz zakończył się zwycięstwem Armenii. Z Erewania nie udało nam się zdobyć nawet jednego punktu. Była to największa porażka w historii polskiego futbolu, bowiem nasza reprezentacja nigdy w historii nie przegrała z żadną z drużyn spoza pierwszej „setki” rankingu FIFA, a Armenia w ostatnim zestawieniu zajmuje 128. miejsce. Za mecz z Ormianami najwyższe noty otrzymali Bronowicki i Łobodziński . Mimo porażki z Armenią, Polska jest nadal liderem grupy A eliminacji Mistrzostw Europy 2008 w Austrii i Szwajcarii. Polska zgromadziła do tej pory 19 punktów, Portugalia i Serbia po 14, mają one jednak na koncie po dwa mecze, mniej od Polaków. Następny mecz Polska zagra 8 września na wyjeździe z najgroźniejszym rywalem w swojej grupie - Portugalią. Od tego meczu zależy bardzo wiele. Najprawdopodobniej to właśnie od konfrontacji z vice mistrzami Europy zależy nasz awans do Euro 2008. Żeby pokonać Portugalczyków na ich terenie nie wystarczy to, co pokazaliśmy w pierwszym meczu z tą drużyną wygranym 2:1. Kluczem do awansu jest mecz na początku września. Portugalczycy są znacznie trudniejszym rywalem niż Serbia czy Finlandia, która także ma 14 punktów, jednak rozegrała 8 meczów. Z grupy awansują dwa pierwsze zespoły. Armenia, Kazachstan, Azerbejdżan i Belgia praktycznie nie mają już szans na awans do Euro. Najlepiej by było wygrać wszystkie pozostałe mecze. Jest to zadanie piekielnie trudne, ale nie niewykonalne. Jednak, żeby pokonać Portugalię, Serbię, Finlandię czy nawet Belgię bądź Kazachstan, musimy znacznie poprawić styl gry w porównaniu z tym, co pokazaliśmy 6 czerwca w stolicy Armenii. Większość kibiców, mimo porażki, wierzy w historyczny awans Polski do Mistrzostw Europy, w których nie graliśmy jeszcze nigdy. Ile punktów zdobędzie polska reprezentacja w wyjazdowych meczach z Azerbejdżanem i Armenią ? – to pytanie zadawał sobie od kilku miesięcy każdy kibic w Polsce. Nasza reprezentacja, męcząc się niemiłosiernie, w obu meczach wyrwała rywalom tylko 3 punkty. Plan punktowy Leo Beenhakkera, na oba mecze został zrealizowany w połowie. 2 czerwca w Baku, w pierwszej połowie Polacy stracili szybko bramkę, co było konsekwencją błędu Dudki i Boruca. Pierwsza połowa upłynęła pod znakiem przewagi biało-czerwonych, jednak nic z tej przewagi nie wynikało. Polacy nie mieli pomysłu na grę. Nie udawało nam się stworzyć jednej składnej akcji, zakończonej strzałem w światło bramki. W pierwszej połowie Azerowie oddali więcej strzałów niż Polacy. Po zmianie stron gra wyglądała trochę lepiej. Selekcjoner naszej reprezentacji dokonał dwóch zmian ; wpuścił na boisko Saganowskiego i Łobodzińskiego. Beenhakker wykazał się nosem trenerskim, zmiany ożywiły grę reprezentacji, czego owocem były zdobyte przez Polaków dwa gole, strzelone przez Smolarka i Krzynówka. Azerowie nie mając nic do stracenia, starali się zaskoczyć Boruca strzałami z daleka, jednak żaden z nich nie był celny. W 90 minucie wynik spotkania na 3:1 ustalił Krzynówek. W meczu z Ormianami nie mieliśmy już tyle szczęścia. Biało - czerwoni starali się stworzyć coś na boisku, dwie dogodne sytuacje zmarnował Marek Saganowski. Pierwsza połowa była lepsza w wykonaniu naszych piłkarzy niż w meczu z Azerami, po jej zakończeniu był bezbramkowy remis. Od początku drugiej połowy, do masowego ataku ruszyli gospodarze. W 65 minucie Jacek Bąk sfaulował przeciwnika, sygnalizując jednocześnie trenerowi Beenhakkerowi, że odnowił mu się uraz i potrzebuje zmiany. Ormianie mieli rzut wolny z trzydziestu kilku metrów, który na gola pięknym strzałem, zamienił Mkhitarjan. Po stracie bramki Polacy rzucili się do odrabiania strat. Przez kolejne 25 Marek Magdziarz 23 Sportowy Jak miło jest wygrywać... Właśnie rozpoczęła się 18. kolejka Ligi Światowej w siatkówce mężczyzn. Rozpoczęliśmy ją od dwóch zwycięstw z Chińczykami. Pierwszy mecz wygraliśmy 3:0. Jednak drugi nie był już tak udany. Co prawda wygraliśmy, ale dopiero w tie-breaku. Pierwszego seta przegraliśmy 24:26. To był szok dla Polaków jak i również dla Raula Lozano. Nie tak miał przebiegać ten mecz. Trener szybko zmobilizował drużynę i pewnie wygraliśmy drugiego seta 25:20. Już na początku seta objęliśmy pięciopunktową przewagę. Ten dobry stan nie utrzymał się długo. Kolejnego seta przegraliśmy dość nieoczekiwanie. Na początku mieliśmy ponad sześciopunktową przewagę, którą szybko roztrwoniliśmy. Na szczęście siatkarze się nie załamali i w kolejnym secie pokazali Chińczykom klasę wynikiem 25:16. Nawet niespodziewane zgaśnięcie świateł nie wyprowadziło Polaków z dobrej passy. Ten wynik chyba w pełni oddaje formę naszych zawodników. Tie-breaka wygraliśmy cały czas prowadząc z różną przewagą 15:13. Całe spotkanie wygraliśmy 3:2. Na szczególne uznanie zasługują ataki Winiarskiego, przyjmowanie Gacka i opanowanie Piotra Gruszki. Spotkanie z Argentyną Polacy wygrali bez większych problemów 3:1. Od początku było wiadome, kto dyktuje tempo gry. Fakt ten może podkreślić 24 wystawienie jako libero Ignaczaka zamiast Gacka. Argentyńczyków wykańczały świetne akcje Winiarskiego, Zagumnego, Świderskiego i Gruszki, który wchodził na ostatnie minuty gry. Mecz nie dostarczył naszym zawodnikom i kibicom większych nerwów, bowiem wszystko poszło gładko. Teraz 9-10 czerwca zmierzymy się znowu z zespołem. Tym razem w Chinach. Trzymamy kciuki za naszą reprezentację. Dobrą wiadomością, może być fakt, że Wlazły wraca do kadry. Zagra on już w wyjazdowych meczach z Chinami. Iwona Chałas