Staszic Kurier 6(71)

Transkrypt

Staszic Kurier 6(71)
STASZIC KURIΣR
Nr 6(71)
Cena 1 zł
Wrzesień 2003
Dziękujemy redakcji gazety
za pomoc przy wydawaniu Kuriera
Szybkim klawiaturem
WSTĘPNIAKK
redaktor naczelny:
łamanie:
ZESPÓŁ REDAKCYJNY:
Maciey Gnyszka II E
Maciey Gnyszka
Maciek Matejewski
operator ksero:
Jacek Woy Wojciechowski
dział statystyki i ekonomii: Jacek Woy Wojciechowski
brechownica:
Marysia Witewska
Kurier w internecie:
Mateusz Adamowski
Dodateq Sfojski
Ewa Psiurska
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]
teksty:
Maciey Gnyszka, Maciek Jaszczuk, Tomek Żółtak, Tomek Olechowski,
Dominik Jarczewski, Paweł Foremny, Jacek Wojciechowski, Michał Madej,
Pan Prezydent Artur Wyrzykowski
rysunki: Kuba Skowron, Adamson, Maciey Gnyszka
2
Paweł Tempczyk ma już osiemnaście lat!
23.8.2003
Piszę to w Łebie. Przez okno widzę śmigające krople deszczu i te już nieruchome, na szybie. Właśnie się
przejaśnia na wysokości balkonu sąsiadów. Czytelnik
zapewne od teraźniejszych wspomnień woli porywające
opowieści o Redakcji. Tak się składa, że jest ich wiele.
W czerwcu jeszcze, który zakończył się heroicznie,
prowadziliśmy walkę o byt ostatniego numeru, kiedy to
opracowany do najdrobniejszego szczegółu przez bohaterskich mnie i Człopiego, którzy to my siedzieliśmy od
rana (ja miałem lekcje, Człopi wpadał w międzyczasie)
do dziewiątej we wieczór w sali komputerowej przez
niecały tydzień wraz z sobotą; a więc tę walkę – jeszcze
bardziej zaciętą – stoczyliśmy, gdy wszystkie szkolne
urządzenia odmówiły solidarnie druku matryc, urządzenia w Rzeczpospolitej dołączyły do strajku, wobec czego
następnego dnia rano (sobota), trzeba było się instalować
w mieszkaniu Tomka na Sadybie, aby powstały matryce,
a potem rozpocząć powielanie, co zostało przerwane
– po tym jak, umywszy włosy w rzeczpospolicianej
umywalce, pojechałem z rodzicami na ślub – przez brak
toneru. Druk ukończono w pierwszy Dzień Kultury
i natychmiast sprzedano 200egzemplarzy. Podziękowania
należą się, prócz żywiących się suchą krakowską i grahamkami z kefirem, mnie i Człopiemu, ale i Zespołowi Dorywczych Kserokopiarzy pod wodzą Jacona
z Michelotem i Thompsonem na czele i z MeiDei'em,
i przetransformowanym im samym pod wodzą MeiDei'a
w Dział Kolportażu i Krzyku; Anemicowi, czyli Raning
Potejtołowi który skoczył od sklepu po wodę i krakowską dla Człopiego, a dla mnie myśliwską, paniom
i panom woźnym za udzielanie nam dyspensy na klucz
nawet w sobotę, Tomkowi Żółtakowi za stworzenie profilu Kuriera na jednym z komputerów w szkole, pani
profesor Stacherze za pobłażanie, państwu Olechowskim
za udostępnienie gabinetu z drukarką w sobotni ranek,
Pani Dyrektor za to, że nie miała nas dosyć, i wszystkim
innym którzy w końcu mieli nasz wspólny wysiłek za
nic. Bliższe informacje na temat Cudu w Staszic Kurierze
– minifotoreportaż wewnątrz.
Bohaterskie wspomnienia natchnęły mnie do ulepszenia pracy Redakcji. Do wydania ostatniego numeru, co pokrótce nakreśliłem, potrzeba było ogromnej ilości nerwów, czasu, pieniędzy. Wszystkie osoby
biorące udział w tamtej ruchawce, aby dojechać do
Szkoły potrzebują na to co najmniej czterdziestu minut.
W związku z tym powołałem Grupę Techniczną pod
wodzą Jacka Wojciechowskiego, która będzie odpowiedzialna za powielanie i przygotowanie do sprzedaży.
Na razie zgłosiły się trzy osoby z grupy, powiem ładnie,
niedocelowej. Jeden maturzysta i dwie pierwszoklasistki: Ewa – osoba odpowiedzialna za Dodateq (patrz
w środku) i stworzenie Grupy oraz jej koleżanka. Chodzi
o trzech, czterech chłopców z klas pierwszych, zamieszkałych w Warszawie. Ewentualnie dziewczyn...
Łeba, 24.8.2003
Piszę to znowu w Łebie, tym razem na wale nad
kanałem, ciesząc się słoneczkiem, które pokazało buzię
pierwszy raz od kilku dni. Dziś będzie o tym, co ma
zamiar dziać się w naszej Szkole.
Otrębusy, 21.9.2003
Nie było wtedy, jest teraz. Przed nami Festiwal Filmów
Amatorskich, o nie wymyślonej jeszcze nazwie, którego
szefem jest Artur Wyrzykowski a ja pomagam przy organizacji jak mogę. Połowa listopada, drodzy Państwo, to
będzie czas filmowy. Sponsorów i patronów przybywa,
dwoimy się i troimy, więc mamy szansę stworzyć festiwal, który przebije inne warszawskie. W jury będą m.in.
A.Wajda, A.Starsky.
Kto nie zgłosił jeszcze swojej
propozycji logo, niech się nie
martwi – w dniu, w którym to
czytacie właśnie minął termin.
Jeszcze jedno: Pawle
Temp czyku, mam nadzieję, że wyjątkowo czytasz tego
Wstępniakka, jak obiecałeś.
Dziękuję
Maciey Gnyszka
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
PISZCIE DO
KURIERA!
BO NAS TU BIERZE
CHOLERA...
Listy z fijołkiem
Szanowny Panie Redaktorze
Jakżesz szczęśliwe wieści, że żeś Pan w Paryżu serce swe wzorem Szopina zostawił, tyle że ona na
odwrót, serce tu resztę tam, ale koncept ten sam. Wystarczy teraz jak wyżej wspomniany Chopen do
powstania pociągnąć młodzież inteligencką, rząd dzisiejszy obalić i stworzyć nowę Polskę. Wystarczy
potem premierem posłankie Burger obwołać i będzie Polska od morza do morza. Bo primo: ma
doświadczenie w rządzeniu, sekundo: wykształcenie (szkoła średnia w dwa lata – nawet Filip Czuk
tego nie dokonał), następno: wszechstronność i mnogość zainteresowań (od tropienia Lwów po znajomość tajników hodowli koni). Nie ma lepszego kandydata. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to Szeryf
Wszystkich Szeryfów w Polsce będzie niezastąpiony. A Ryki Marcin napisze hymn rewolucji
Na co więc czekać. Pieniądze zarobione przez Szanownego Pana Redaktora na wydawaniu szacownej
naszej gazety rewolucyjnej wystarczą na pokrycie kosztów całej operacji i odbudowę kraju. Czekamy
na sygnał, o Negus Negesti!
Uniżony sługa Waszej Szanownej Redaktorskiej Mości
Tow. Karakuliambro 2003
Drogi Ty mój Karakuliambrze jedyny!
Serce konkretnie w Anglii zostawiłem, a od dzisiejej w Paryżu u Benedictinek w świątyni i zimno mnie teraz w tej Polszy, co to nierządem
stoi, a raczej leży, tak iż duch ze mnie wylata.
Szopin, czy Chopen, byle mózg dla rewolucji miał open, a to u Niosącej Owsiane Posłannictwo dzieje się od dawna i cieszę się na Pańskę
sugestię, bo mąż jej na imiono ma nie inaczej, jak Andrzej Towsiański. Rzeczywiście, planuję uniję personalnę pod mojo osobo Świętego
Carrocesarstwa mego, od przodków moich Salomona i Menelika I, ze Rzeczopospolito Obojga Opcji, któro od
Lwa Łęsy dostałem.
Pieśń rewolucyjej już istnieje, autorem jest majestro Henryke Plegsiglas, a genialne słowa jej rwą do boju wielkich rewolucjonistów całej Ojropy i Afrykiej: „O! Tędyk powstań ludu ziemi...”
Akcja nabiera impetu, stawiam na młodzież, szczególnie tę wykształconą, jak z esgehu, co tam Dydżej
SzesetVolt śpiewa, tu trzeba już kształcić do idej nasze kadry najsprawniejsze intelektualnie, dlatego nie rozumie
po co nadgorliwi Twoi ludzie, panie Karakulimabro, fagasom ze Stasica wtrynili do bibloteki ulotki Młodzieży
Wszechafrykańskiej (tam obok archiwalnych „Ptasiec Skuriera”). Tam mieli być inne uloty – wersja pisana
robaczkami z „Principia Mathematica” Russell'a i Białehead'a.
A do Beherovki wracając, to zanim premierową zostanie, trzeba jej te z oczów owsiki wyłapać.
Bądźcie w pogotowiu,
Słowiańscy guerillas!
Hajle Sellasje II, Neges Negesti, Zwycięski Lew Z Pokolenia Judy, Wyelki Carrocesarz Wszechafryki i Królewskiey Etyopii,
Pogromca Erytrejej, Papież Etiopskiego Kościoła Monofizytystycznego, Król Królów i Pan Panów, Mściciel Przodków, Potomek
Króla Salomona i Królowej Saby, Wnuk Menelika Wielkiego, Przyszły Car Wszechcesarstwa Słowiańskiego i Rezczpospolitej
Obojga Opcji, Pan Na Addis-Abebie i Otrębusach, Pierwszy Sekretiar, etc., etc.
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
3
O skał(k/t)ach
P.P.S. czyli Poradnik Początkującego Skałkowca
Jeśli zamierzasz się wspinać nie robiąc wcześniej kursu (po co trwonić czas i pieniądze, niekoniecznie w tej kolejności) to ten poradnik powinien zwiększyć prawdopodobieństwo tego, że przeżyjesz.
- nie gub sprzętu, bo, co najważniejsze, nie jest tani, co mniej ważne, utrudnia to wspinaczkę
- jeśli zgubisz repik nie martw się – można zjeżdżać na sznurówkach
- jeśli masz obuwie niesznurowane (klapki, hodaki, bose nogi, gips) to prawdopodobnie nie wyróżniasz się inteligencją, ani dalekowzrocznością, ale
ciągle jeszcze możesz zjechać w kluczu zjazdowym
- jeśli planujesz zjazd w kluczu zjazdowym (np. nie możesz się rozstać ze swoim gipsem, a czujecie, że musisz się wspinać), to koniecznie załóż gruby golf
i spodnie z mocnym krokiem
- jeśli jesteś amatorem szybkich zjazdów, to zabieraj ze sobą kiełbaski – gdy temperatura liny uniemożliwi ci dalszy zjazd, będziesz mógł przynajmniej
przekąsić coś ciepłego
- jest jednak jeden element ekwipunku, którego nie da się zastąpić nawet sznurówkami (nawet od kilku par butów) – lina, pamiętaj więc, aby co najmniej
jeden koniec był do czegoś zamocowany
- jeśli zostałeś bez liny podczas przesiadki w zjeździe, to właź z powrotem na górę – twoje wołanie o pomoc będzie słychać na większą odległość
- białe liny nie nadają się do wspinaczki nie tylko dlatego, że szybko się brudzą – zwykle przy odpadnięciu łamią kręgosłup (bo są statycznie, czyli nierozciągliwe)
- uczenie się wiązania węzłów podczas wspinaczki może być ekscytujące, jednak kiedy po dwugodzinnym montowanie stanowiska umożliwisz wreszcie
partnerowi wejście na górę, to nie oczekuj od niego nadmiaru entuzjazmu
- nie wiąż prusika na więcej niż trzy okręcenia, bo nie zdążysz zjechać ze skały przed 1 września
- nie wiąż prusika na mniej niż trzy okręcenia, bo zjazd będzie tak błyskawiczny, że nie dożyjesz 1 września
- nie prowadź liny między nogami, chyba że planujesz karierę w chórze (a jeśli przeszedłeś mutację lub należysz do płci pięknej to i tak nic to nie da)
- by przejść dowolną IV wystarczą ci trampki, jeśli wykażesz się samozaparciem, to przejdziesz w nich również V+, jednak gdy uważasz, że drogi poniżej
VI są dla mięczaków zaopatrz się w porządne buty
- jeśli postanowisz kupić porządne buty wspinaczkowe, to nie daj sobie wmówić, że powinny być trzy numery mniejsze niż twoja stopa
- jeśli masz problemy z rozróżnianiem kevlaru od repika, to noś z sobą zapalniczkę – kevlar się tli, a repik topi
- wbrew pozorom im wyżej wszedłeś, tym rzadziej możesz zakładać przeloty
- każdy ring, czy spit (nawet nieatestowany i zardzewiały) jest prawdopodobnie lepszy od założonej przez ciebie kości lub heksa
- nawet twoja kość, czy heks są lepsze niż brak przelotów
- zakładaj przeloty tak, aby twoje ewentualne odpadnięcie wytrzymał pierwszy, a maksymalnie drugi z nich – przy statystycznej wysokości polskiej skałce
wyrwanie czwartego przelotu jest równoważne z wejściem w ziemię
- jeśli mimo wszystko czujesz, że zaraz odpadniesz, to wyluzuj się i podziwiaj widoki – jeśli tylko masz pewność, że złapie cię pierwszy przelot, to odpadnięcia są przyjemne
- nie próbuj jednak odpadać wysoko nad przelotem – i tak nie pobijesz rekordu Dana Osmana, który wynosi 400 m. lotu , a może to być niebezpieczne
(żeby nie było wątpliwości, to Dan przeżył ten lot)
- jeśli już coś cię do takich odpadnięć podkusi, to nie skacz dwa razy na tej samej linie – to nie udało się nawet Danowi (w 1998 r. osierocił żonę i córkę)
- przy zakładaniu przelotów wierz we własne siły i trzymaj się czegoś drugą ręką – istnieje spore prawdopodobieństwo, że klinując kość, czy heksa wyrwiesz ją ze szczeliny, a wtedy...
- jeśli nie uważasz, że chwyt na dwa opuszki palców i kciuk jest mocny, to zapomnij o VI, a nawet V+
- jeśli nie uważasz, że chwyt na trzy palce i kciuk jest restowy, to przerzuć się raczej na buldering
Bzdury te są wynikiem popełnienia przeze mnie w końcu sierpnia kursu skałkowego w pięknej naszej Jurze.
Być może zachęcą kogoś do spróbowania własnych sił w tej dyscyplinie. Nie bójcie się – aby uprawiać
wspinaczkę nie trzeba być ani specjalnie silnym, ani wytrzymałym, a potrafi ona dostarczyć niesamowitych
wrażeń (no i najbliższa ścianka znajduje się w waszej ukochanej hali sportowej).
Tomek Żółtak
Już za tydzień
reportaż z wakacyjnego spływu kajakowego prof. R. Stasiaka.
Kto się zakochał?
Kto najlepiej machał wiosełkiem?
Kto zjadał wszystkim ciasteczka?
i wiele innych równie ciekawych informacji...
4
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
Non spiking ingleze
B Y L I Ś M Y
W
A N G L I I . . .
Byliśmy w Anglii. W kraju, w którym jeździ się lewą stroną, a zużycie paliwa podaje się
w milach na galonie. Byliśmy w Anglii – w kraju mglistym i deszczowym, mimo, iż przez
ostatni miesiąc padało tylko raz. Byliśmy w Londynie – mieście równie uroczym, co zatłoczonym. Przywiązanym do tradycji, lecz jakże nowoczesnym.
Widzieliśmy Anglików – dziwnych ludzi, którzy lewą rękę myją ciepłą wodą, a prawą zimną.
Ludzi pozbawionych, lub tracących zmysł smaku, kochających królową, piłkę nożną i fiszentczyps. Ludzi, którzy od walentynek wolą święto frytek. Szczęśliwych ludzi, którzy od dziecka
mówią językiem, którego my musimy (=oczywiście chcemy) się uczyć.
Uczyliśmy się angielskiego. Języka, w którym opel czyta się vauxhall, a island inaczej, niż się
pisze. A actual wcale nie oznacza aktualny...[oznacza rzeczywisty, faktyczny; przyp.red].
Byliśmy w Anglii – ojczyźnie Szekspira, królowej Wiktorii, Davida Beckhama i Robbiego
Williamsa (kolejność przypadkowa). W kraju, w którym, mimo iż śnieg nie pada prawie
w ogóle, niektórzy panowie w czerwonych fraczkach boją się, że odmrożą sobie uszy. Byliśmy
w Anglii. Fajnie było.....
Thomsson
Piccadilly line
Minuta. Nie – aktualizacja – 2 minuty.
Wokół mnie kłębi się coraz więcej ludzi.
Z prawej strony nadchodzi jakaś wycieczka
(chyba szkolna). Dobrze byłoby, gdyby kolejka wreszcie przyjechała. To moje ostatnie
godziny na Wyspach Brytyjskich. Czuję się,
jakbym spędził tu całe życie, a mimo to ta
wieczność 2 tygodni wydaje się za krótka.
Tyle jeszcze chciałoby się zobaczyć.
Wreszcie na stację wpełzają srebrne wagony. Wreszcie – bo, jak przystało na londyńskie metro, jest tu bardzo gorącą. Kiedy
zamykają się drzwi i pomarańczowe światła
stacji zlewają się ze sobą, przed oczami stają
mi znowu kredowe klify hrabstwa Dorset,
wrzosowiska, po których galopują dzikie
konie koło Southampton, posępna aleja cisów
na cmentarzu w Corfle Castle z górującą nad
nią ponurą sylwetką normańskiego zamku.
Majestatyczne katedry w Cantenbury i Salisbury, kurhany otaczające Stonehenge, piękne
samochody i zamek w Beauleu, ciekawe gry
językowe w Harrow Hause, stare, pokryte
kurzem woluminy w antykwariacie w Swanage, średniowieczne uliczki Stratvordu
– miejsca narodzin Shakespeare'a...
Shakespeare? – Wysiadam na Piccadilly
Circus i biegnę do ośmiopoziomowej księ-
garni Waterstone's. Tyle tu ekskluzywnie
wydanych książek z działów, których często na próżno szukać w naszych rodzimych
Empikach. Gdybym miał więcej pieniędzy
i miejsca w domu...
Ale już jestem na piątym piętrze – dział
„Drama”. Wyciągam rękę po wydanie zebranych dzieł Shakespeare'a. 13 funtów (właściwie: 12,99 – 1 pens wrzucam do skarbonki
na fundusz charytatywny). W antykwariacie
w Swanage wydanie z lat 60-tych kosztowało
3 funty, ale brakowało słowniczka terminów
staroangielskich.
Wychodząc z księgarni mijam dwie muzułmanki z dziećmi. Musi im być dość gorąco
w czerni – wbrew powszechnej opinii o klimacie Anglii przez cały czas pobytu słońce praktycznie nie przestawało świecić, nie
mówiąc już o deszczu. Poza tym wszystko
było angielskie: herbata z mlekiem, obszerne
taksówki, ciemne i urokliwe wnętrza pubów,
ciepłe przyjęcie przez członków gminy baptystów w pewien piątkowy wieczór.
Już wracam do South Kensington. Przede
mną 2 godziny pośród szybowców, pomp
hydrau licznych, hologra mów i liczydeł Science Museum. Potem bieg przez
Kensington Gardens i Hyde Park Corner,
żeby przybyć na miejsce zbiórki o czasie,
wieczorna przejażdżka po City, nocny rejs
promem, dzień jazdy przez szerokie niemieckie autostrady i polskie drogi (przynajmniej
z definicji). I następnego dnia już w warszawskim metrze ucieknie mi pociąg, bo
wbrew napisom ludzie jeszcze nie nauczyli
się zostawiać lewą stronę wolną na schodach
ruchomych, co niewątpliwie opóźni mój
powrót do szkoły po prawie 3 miesiącach
przerwy. Wtedy będę mógł już tylko tęsknić
za ojczyzną Shakespeare'a.
Na razie jednak pociąg zatrzymuje się na
Green Park. Jakiś staruszek przez pomyłkę
wysiada na złej stacji. Obok mnie dyskutują,
mocno gestykulując, dwie panie z medalami na szyi (uczestniczki biegu miejskiego
czy jakiegoś prozdrowotnego happeningu).
Francuski: matka i córka z naręczem toreb
i torebek siadają naprzeciwko – pewnie kierują się na lotnisko. Drzwi zamykają się.
Pociąg odjeżdża.
Dominik Jarczewski
pseudonim: j@rek
Europą powiało, gdy powróciliśmy z Królestwa Świecących Marchewek. Najpierw był autokar, potem Anglia, a potem znowu biały
VISITOR na parkingu przed halą, ale już inny, bo pełen wspomnień, z gniotącymi tyłek siedzeniami.
Nasz autokar pełen był rozkoszy po filmach, których obejrzeliśmy dużo w czasie biernego odbierania wzniesień po drodze i słuchania
hitów ostatnich minut puszczanych przez didżejów z esgiech-squad. Nigdy jeszcze nie byłem tak znudzony, jak podczas obserwowania
katharsis kolejnych bohaterów, które miało miejsce tuż przed końcem filmu i po nim następującego nieubłaganego szczęśliwego zakończenia z przytulaniem i napisami. Nie ma po co chodzić do kin popularnych, skoro puszczają tam same knoty, utworzone według utartego
schematu dla każdego z gatunków. Wyjątkiem w naszym VISITORZE był „Włoski dla początkujących”, który i tak poszedł po dekadencko-ekspresyjnej linii Lyncha i von Triera.
Maciey Gnyszka
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
5
Sport
Oto obiecany ciąg dalszy dziejów naszej zeszłorocznej Kochanej Drużyny Koszykarskiej, autorstwa Jedynego,
Niepowtarzalnego i Jakże Płodnego Literacko – ex-kapitana. Kapitan odgrażał się, że opisze jeszcze przebieg
finałów, na co czekamy z nieskrywanym utęsknieniem...
Redakcja
W kilka dni po tym pogromie, na meczu
szkolnych rozgrywek siatkówki, kontuzji
doznał nasz rasowy play – maker, (przy okazji
jeden z najlepszych siatkarzy w szkole, diament
oszlifowany przez prof. Dr. Hab. Trenera Jacka
„Twórcy-Potegi-Skry” Banasika) – Radosław
Bzoma. Łatwo było przewidzieć reakcję prof.
Tymickiego (ej Ty no kurna Olek, co za cholera
Cię podkusiła, żeby grać???) i mimo „złotych
rad”: („eee Radek, pójdziesz parę razy na pole
magnetyczne i gipsu nie musisz zakładać”) roztropny Radek unieruchomił stopę, a razem
z nią nasze szanse na awans do finałów. Sytuacja
nie przedstawiała się ciekawie. Do końca sezonu zostały najtrudniejsze mecze, najbliższy
z Kochanowskim można było i tak spisać na
straty, ale wygrać trzeba było co najmniej
jedną konfrontację, z DW Lotem, Piasecznem
lub Słowackim. Bez rasowego rozgrywającego nasze szanse malały jeszcze bardziej, słowem: bukmacherzy na nas nie stawiali. LO im.
Lotnictwa Polskiego pokonało nas w pierwszej
rundzie na naszym boisku 9 – punktami, więc
u nich bez Radka zapowiadało się na klęskę,
z Piasecznem przegraliśmy wprawdzie tylko
dwoma, ale grali oni wtedy bez centra, a my
w pełnym składzie. Pozostawał nam tylko atut
własnego boiska i wiernych kibiców. Natomiast
trenerka Słowackiego, p. Jolanta Paluch, miała
na nas tajną broń, zawodników klubowych,
od paru lat trenujących profesjonalny basket.
Nie wprowadziła ich na boisko w pierwszej
rundzie, jako że zobowiązała się męskim słowem honoru nie korzystać z nich w meczach
z drużynami o w pełni amatorskim składzie
(np. XIV LO im. Stanisława Staszica). Jednak
nie mogliśmy być pewni w stu procentach, że
gdy będzie chodzić o awans, p. Paluch wystawi
skład, który przegrał z nami dwudziestoma
ośmioma punktami. Trochę nam ta kontuzja
Bzomy pokrzyżowała plany.
Koniec pięknej serii sześciu zwycięstw zbliżał się nieubłaganie, wraz z meczem z XXVIII
im. Jana Kochanowskiego. Już od początku
spotkania, a nawet na długo przed nim, wiadomo było, kto będzie dyktował warunki. Przy
anemicznej jak jedna z nauczycielek biologii
publiczności daliśmy sobie rzucić piętnaście
punktów, nie odpowiadając żadnym. Dopiero
dwa osobiste Maćka Wojciechowskiego obudziły kibiców. Trzecią kwartę rozpoczął wspaniale Bartek Podkoński, trafiając dwie „trójki”
z rzędu, nawet udało nam się tę kwartę wygrać
19:14. W pozostałych trzech nie potrafiliśmy
powstrzymać szalejących bliźniaków Kuby
i Kamila Gorzelników (siostrzeńców profesor
uczącej matematyki w jednym z warszawskich liceów, osoby znanej z jawnej niechęci do
koszykarzy), więc mecz zakończył się totalną
klęską 106 – 54. Nie można tłumaczyć wyniku
nieobecnością pierwszego – jedynego rozgry-
6
wającego, po prostu przeciwnicy byli drużyną pod każdym względem lepszą. Pozytywny
akcent to pierwszy tak długi występ Roberta
„Pekaesa” Wojciechowskiego, który dość skutecznie wypełni lukę na pozycji nr 1.
Dnia 19 marca pojechaliśmy na pierwsze
z trzech niezwykle ważnych spotkań, z drużyną XXXIX LO im. Lotnictwa Polskiego, tzn.
DW-Lotem. Oczekiwaliśmy mocnych cięgów,
lecz w głębi serca tliła się nadzieja. Przeciwnik
zaczął z rozmachem, jak to na własnej hali,
bez kompleksów, przed własną publicznością,
zapewniając sobie piętnastopunktową przewagę na koniec pierwszej kwarty. Ciężko było.
W drugiej poprawiliśmy grę, udało nam się
odrobić dwa punkty, głównie za sprawą punktów moich, Wojciecha i Pekaesa. Jak się później
okaże, to właśnie Robert Wojciechowki wyniesie najwięcej z tego meczu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Trzecia kwarta należała do nas,
wygraliśmy ją 20 do 12. Moje 15 punktów,
Wojciecha 3 oraz 2 Bartka Podkońskiego sprawiło, że schodząc na przerwę przegrywaliśmy
tylko 54:59. Nadzieja na zwycięstwo odżyła.
Ostatnią odsłonę zaczeliśmy z takim impetem, z jakim kończyliśmy trzecię „ćwiartkę”.
Po mojej „trójce” i koszu Roberta Pekaesa
Wojciechowskiego na tablicy zaświecił „remis”.
Przeciwnik obudził się, rażąc nas najgroźniejszą bronią – „trójką”. Zawodnik z numerem
10 pogrążał nas w ten sposób czterokrotnie
w ostatniej kwarcie. Naszą odpowiedzią były
energiczne wjazdy Pekaesa i moje, obaj zdobyliśmy po 10 pkt. Nie wystarczyło to na wygranie
meczu, który zakończył się wynikiem 83:78
dla DW-Lota. Przygniatający żal porażki mieszał się z podziwem dla Pekaesa, który swą
czternastopunktową zdobyczą „trzymał nas
na powierzchni”, gdy trener przeciwników
wyznaczył mi indywidualne krycie. Punktacja:
40 – Foremny, 14 Wojciechowski Robert, 13 –
Wojciechowski Maciej, 7 – Podkoński Bartek.
Nadszed ł czas na ugoszczenie na
Nowowiejskiej drużyny z Piaseczna. Dla nich
miał to być mecz „o pietruszkę”, awans mieli
już zapewniony. My natomiast rozpaczliwie
szukaliśmy szansy zdobycia dwóch punktów
za zwycięstwo, dających nam możliwość grania
w pierwszej czwórce. Mecz ten przejdzie chyba
do historii jako jeden z najbardziej emocjonujących w historii szkoły (stawka i okoliczności).
Wzmocnieni obecnością rzeszy kibiców (w tym
Wielkiego Nieobecnego) wyszliśmy pierwszą
piątką z Pekaesem na rozgrywaniu. To głównie
dzięki niemu, gdy schodziliśmy ponad 10 minut
później, na tablicy widniał rezultat 20:16 dla
nas. Jego 10 i moich 8 punktów zapewniło przeciwnikom chłodne przyjęcie. Nawet Wojciech
trafił oba osobiste. W drugiej kwarcie niesieni
dopingiem wiernych kibiców odskoczyliśmy
na trzynaście punktów. W trzeciej natomiast
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
nadszedł czas, aby całą przewagę roztrwonić.
Od momentu, gdy było 57:43 dla nas, Piaseczno
„powróciło z dalekiej podróży”, rzucając nam
trzynaście punktów z rzędu. Zaczęło się robić
gorąco, szczególnie, gdy na początku ostatniej
kwarty niezawodny Krzysztof Boryczko zdobył
kosza „za dwa”, a po nim za „jeden” punktował center z numerem 10. Trzypunktowa
przewaga gości. Trzeba było ostudzić zapał
chłopaków. Pamiętam spojrzałem wtedy na
tablicę wyników – 57:60. Trzy punkty. Ciężko
jest. Na szczęście opłaciła mi się ciężka praca
na treningach. W dwóch kolejnych akcjach
przez obręcz przeleciała piłka rzucona przeze mnie zza linii 6,25 i to my wygrywaliśmy
trzema. Piaseczno nie pozostawiło tego bez
odpowiedzi, po osobistym K. Boryczko punktował u nas Wojciech, potem ich „trójka”, „za
dwa”, u nas Wojciech dwa razy, Boryczko dwa
razy, moje dwa celne rzuty wolne i na dwie
sekundy przed końcem spotkania, gdy Staszic
prowadził jednym, przy rozpaczliwym rzucie
z połowy zfaulowany został nie kto inny jak
Krzysio Boryczko. Na szczęście z trzech osobistych trafił tylko jednego, natomiast mój
rzut prawie spod własnego kosza nie doleciał
do obręczy. Remis. Dogrywka. Obaj z Maćkiem Wojciechowskim złapaliśmy w między
czasie po cztery faule (piąty wysyła na ławkę),
graliśmy całe 40 minut i szykowaliśmy się na
pięć następnych. Zaczęliśmy z zadziwiającym
rozmachem. Po moich dwóch celnych wolnych
prowadziliśmy nawet 81 do 74. Pamiętam szczególnie jedną akcję. Po przechwycie nie trafiłem
prostego dwutaktu na pusty kosz, na szczęście
zebrał po mnie Wojciech. Rzuty spod „dziury”
nie są jego mocną stroną, więc i on nie trafił.
Piłkę zebrałem ja i pięknym „fade away'em”
zakończyłem serię kompromitacji. Pamiętam
też drugą ciekawą akcję. Przy naszym prowadzeniu, gdy Sebuś „rozgrywał” z prawej strony,
ktoś z ławki krzyknął „do końca Sebuś”, a ten
Nicpoń nie zrozumiał i natychmiast rozpoczął
rajd, do linii... końcowej. Gdy doświadczeni
defensorzy z Piaseczna „zamknęli” go, ratował się podaniem „w krzaki”. Stracił piłkę, ale
nie można było się nie uśmiechnąć. Pierwsza
dogrywka nie wystarczyła do wyłonienia zwycięzcy, więc przy wyniku 84:84 wychodziliśmy na drugą. Lepszego początku być chyba
nie mogło. Zacząłem mecz dwoma „trójkami” (trzecia już nie weszła), Wojciech trafił
dwa „osobki” i wydawało się, że spokojnie
„dowieziemy” korzystny wynik. Nasza ofensywa wyglądała w tej części gry mniej więcej
tak: po koszu straconym, na własnej połowie,
otrzymywałem piłkę (skutek faktu, że Bzoma
nie grał, a Pekaes usiadł za pięć fauli), przekraczałem połowę, zatrzymywałem się na chwilę
(żeby złapać oddech), dostawałem pierwszą
zasłonę (biegłem wszerz boiska), po niej drugą,
Sport
na trzecią już się nie dawali nabrać, po czym
gdy kończył się czas 24 sek. na rozegranie akcji
rzucałem trójkę z wyskoku, albo wpychałem
się do linii. W tej drugiej sytuacji rzucałem
(fartownie wpadało) lub podawałem tuż pod
kosz do Wojciecha (też fartownie wpadało :).
Tak przetrwaliśmy dwie dogrywki. Tymczasem
Piaseczno nie próżnowało. Po zdobyciu sześciu
punktów z rzędu zbliżyli się do nas na dwa
„oczka”. Niezawodny kapitan dorzucił wjazdem wzdłuż linii końcowej na 94:90, szybka
odpowiedź przeciwników, potem moja asysta
do Wojciecha i jego pewne wykończenie, dwa
punkty niezawodnego Krzysia Boryczko, mój
jeden wolny i wynik 97:94 dla nas. Tłum kibiców zwęszył zwycięstwo i wzmógł doping. Na
uwagę zasługuje też dzielna postawa Maćka
Stanisławskiego, który jak nikt inny posiadł
umiejętność zastawiania pod własną deską, co
owocowało jakże ważnymi zbiórkami w obronie. Gdy po rzucie „za dwa” Wojciechowskiego
wygrywaliśmy 99:94 i obroniliśmy kolejny
„napad”, tablica wyświetlała 10 sekund do końca
spotkania. Wiedziałem już, że nikt nie odbierze nam zwycięstwa. Pięćdziesięciominutową
przeprawę z Piasecznem przypieczętowałem
efektowny dwutaktem, po którym padłem na
parkiet. 101:94 dla XIV LO im. Stanisława
Staszica. Nic nie brzmiało lepiej niż końcowa syrena. Euforia, wybuch radości, ramiona kolegów z drużyny... Byliśmy o krok od
historycznego awansu do finałowej czwórki.
Ustanowiłem nowy rekord sezonu – 63 punkty, w tym jedenaście „trójek” (nieoficjalny
rekord ligi Nike), nasz rasowy center Maciek
Wojciechowski dorzucił 21 (w tym 9 w obu
dogrywkach), natomiast przyszła gwiazda –
Robert Wojciechowski – 14. U przeciwników
najlepiej zagrał Krzysztof Boryczko, zdobywca
41 punktów. Żeby grać w finałach wystarczyło
teraz nie przegrać więcej niż 27- ma z drużyną Słowackiego. Tymczasem gdy p. Jolanta
Paluch dowiedziała się o meczu z Piasecznem,
zapowiedziała najmocniejszy, klubowy skład
VII LO.
Dzień próby nadszedł drugiego kwietnia.
Do drużyny powrócił po kontuzji Radosław
Bzoma. Nie wyszedł w pierwszej piątce, drugi
raz w tym sezonie. Niektórzy tłumaczą to
obecnością na trybunach pewnej dziewczyny
z LO im. Reja, ale to chyba plotki – „dawno
i nieprawda”. Narzuca się analogia do meczu
z Bemowem w finałach WOM-u, o czym zaufane źródła informowały w pierwszym „Staszic
Kurierze”. Zaczęliśmy obiecująco, Sebuś trafił „za dwa”. A potem... hmm... potem było
źle... tylko przyglądaliśmy się jak Słowacki
wrzuca nam dwadzieścia pięć punktów. Grali
z nami jak z dziećmi, łatwo rozbijali strefę,
razili kontratakiem po przechwytach i zbiórkach, a na dodatek ciskali „trójki”. Po pierwszej
kwarcie „dostawaliśmy” 6 do 30. Zapowiadała
się kompromitująca porażka. Jednak gdy przypominaliśmy sobie o stawce tego spotkania
(musieli wygrać co najmniej 28 aby grać w finałach) od razu przybywało sił. Dzięki dobrej
dyspozycji Maćka Wojciechowskiego i moim
wjazdom (popis sztuki cyrkowej połączony
z niebywałym fartem) udało nam się odrobić
pięć punktów, wszedł Bzoma, poprawiliśmy
troszkę grę, lecz trzecią odsłonę przegraliśmy
pięcioma. Gdy Bzoma zszedł za pięć fauli, a Słowacki zdobył 30 – punktową przewagę, strach
zajrzał mi w oczy. Czyżbyśmy znów musieli
oglądać finały z trybun kończąc sezon na piątym miejscu? Na szczęście w końcówce pewnie wykonywaliśmy rzuty wolne, dobrze grał
Robert Wojciechowski, cichy bohater czwartej
kwarty (ja niestety byłem wyłączony z gry, od
początku spotkania miałem indywidualne krycie – kolegę, który latał tuż przy mnie ciągnąc
za koszulkę, a gdy już się zmęczył, zmieniał się
z jeszcze gorliwszym z ławki, i tak w kółko). Na
szczęście przegraliśmy po dramtycznej końcówcę „tylko” dwudziestoma siedmioma punktami, więc awansowaliśmy. Kibice widzieli skaczących i śpiewających przegranych oraz schodzących z opuszczonym wzrokiem zwycięzców. Punktacja: Paweł Foremny – 26, Robert
Wojciechwski – 13, Maciej Wojciechowski – 10.
GRAMY W FINAŁACH!!! (c.d.n.)
kapitan
Końcówka roku szkolnego zeszłego – wielkie poruszenie w szkole, uczniowie biegają z korytarza na korytarz, z sali do hali, od profesora do profesora, ale ostatecznie udaje się. Po szkole rozlega się donośny krzyk oznajmiający wszystkim zainteresowany to, na co czekali przez cały rok, ba, przez
całe swoje życie – WSZYSCY DOPEŁNILI FORMALNOŚCI – OBÓZ SIATKARSKI SIĘ ODBĘDZIE!
Jest 15 sierpnia, godzina tak wczesna, że nikt nie wie która. Pierwsi śmiałkowie stawiają się na dworcu centralnym, zaraz za nimi kolejna ekipa, cała
reszta. Na wszystkich czeka już nasza ukochana Pani Profesor, zwana dalej Panią N. Wejście do pociągu odbywa się dosyć spokojnie, w przedziałach
raczej sennie. Zdawać by się mogło, iż obóz szykuje się dość drętwy, lecz nic z tego wstrętni wichrzyciele. Pani N, pełna doświadczenia i rozwagi
próbowała rozruszać towarzystwo nowiutkimi wieściami (tzw. potocznie – plotki) z dziedziny każdej, no i wreszcie się udało. Wzrok skierowany na
morze, ucho nastawione na częstotliwość pani N i poszło. Natychmiastowe rozesłanie do pokojów. Z chwilą położenia plecaków adres zameldowania
przypominały już tylko one. Pokoje połączone gigantycznym balkonem (tylko mój gdzieś na uboczu). Jeszcze tylko zebranie kontrolne i zaczęło się:
wygrzewanie na słońcu, opalanie się, radość z pięknej pogody i jedna wielka euforia. Gdy wszystko było już tak piękne – obudziłem się.
Poszliśmy nad morze, wiało, że ho ho, a może i mocniej. Zanosiło się na burzę, lecz był to dopiero początek. „W tych pięknych warunkach przyrody,
i tego, i niepowtarzalnych” rozpoczęło się pierwsze rozciąganie. Prym wiódł pan M, zwany później panem M.
- Proszę pana, to się w tę stronę nie wygina, aa aa aa, a jednak.
I tak przez 10 dni. Rano rozruch (średnia frekfencja (1)01%), po śniadaniu siatkówka plażowa (wiatr średnio 11 w skali pana B.), po zupie hala
(żadnych danych). Wieczorami zaś (wersja nauczycielska / wersja nie-nauczycielska) spaliśmy / nie spaliśmy. Zabawy, ogniska i hulanki trwały do
wczesnych godzin jedenastych. Następnie pani N i pan M (i trener Kozielewski oczywiście) szli spać, a my też / a my nie. No to jak już przynajmniej
nie trzeba się było budzić, to całe (1)01% szło pełne entuzjazmu na rozruch.
Teraz czas na ciekawostki:
Trener Kozielewski trenował, pani N czyniła masaże przeciw zakwasom (często jednak przerywane atakami łaskotek), pan M rozciągał. A wszystko
to w celu jak najlepszej formy na TTJTŚPwS (czyt. Trzydziestym Trzecim Jubileuszowym Turnieju Siatkówki Plażowej w Sarbinowie). Drużyny
czteroosobowe, zasady zmienne, skład złożony z mieszanki absolewncko-uczniowsko-niewiadomojakiej. Było osiem drużyn, dwóch sędziów i tylko
jedna piłka. Walka była zacięta, jednak zwycięstwo Piotrußielasów było nieuniknione. Finał, z racji siatkówki plażowej, odbył się na hali. Nagrody
posypały się strumieniami obfitymi. Za pierwsze miejsce drużyna dostała 4 koszulki, za drugie 4 koszulki, a za trzecie 4 koszulki. Dalsze miejsca były
nagradzane już tylko narodami pocieszenia (po 4 koszulki na drużynę).
No i nadeszła niestety ostatnia noc [zielona noc – przyp. moja]. Efektem – złożony namiot, 2 zabitych, 5 rannych, dwie pary dziurawych drzwi,
zepsuta szafa i znerwicowany Jakub. Niestety pan kierownik „Słonecznego brzegu” miał niedawno zawał serca i na szczęście nie mógł się już teraz
denerwować, tak więc wszystko przeszło. Po zakopaniu ofiar i dobiciu rannych przeszliśmy do odwrotu. W pociągu latające jajka, dysputy filozoficzne
z innymi pasażerami, a także ostatnie chwile radości i smutków.
No i skończyło się rumakowanie. Pani N już poszła czekać na nas do szkoły, my na rozpoczęcie, pan M rozciągać innych, trener Kozielewski – słuch
o nim zaginął, a Jakub zaraz wrócił do siebie i jest teraz wśród nas. Tylko Ci absolwenci poszli na wakacje. A NIECH ICH DUNDER ŚWIŚNIE, oni
też zaraz będą się uczyć.
SARBINOWO
2003
Zdobywca koszulki
Jaco
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
7
Czy ktoś widział tych mężczyzn?
Szkolny oddział Ligi Obrony Kraju zwraca się z ważnym apelem do wszystkich
którzy brali udział w Referendum Europejskim w naszej Szkole.
W czasie Referendum dwóch mężczyzn, których zdjęcia zamieszczamy poniżej, zagłosowawszy koło południa, porwało urnę wyborczą. Sterroryzowani nauczyciele i obsługa nie
mogły zatrzymać sprawców. Jeden z dzielnych profesorów od wuefu, rzucił się w pogoń za
pseudowyborcami, ale niestety pośliznął się na skórce od Banana. Urnę porwano, wyniki,
które ogłoszono są zrobione na oko, a sprawcy pozostają na wolności, dlatego WSZYSCY
KTÓRZY ZNAJĄ SPRAWCÓW PROSZENI SĄ O ZGŁOSZENIE SIĘ NA
NAJBLIŻSZĄ LEKCJĘ PO.
Komentarz pana Marszałaka Sejmu Marka Borowskiego, absolwenta naszej Szkoły:
Zdjęcia u dołu strony (od lewej): Niejaki Michaił Adamovicz, obywatel Ukrainy zamieskały na stałe pod Warszawą oraz Andriej Kasperczak,
Ormianin z pochodzenia, zamieszkały na stałe w Warszawie.
TO JEST SKANDAL! Bruksela nam nie popuści!
8
Moment sromotnej kradzieży, uwieczniony przez naszego dzielnego fotoreportera.
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
Czy w naszej Szkole są narkotyki?
Redakcyjna skrzynka zapełniła się
ostatnio doniesieniami o rzekomych
orgiach narkotykowych, w których ponoć brał udział Redaktor
Naczelny w czasie wakacji (na zdjęciu w berecie). Podobno w sprawę
zamieszany jest dostojnik jednego
z wyznań działających na terenie
naszego kraju. Sprawą zajął się sam
Redaktor Naczelny. W następnym
numerze relacja z prac Komisji.
Rano
nakrzyczałeś na mnie
odwróciłam się do ściany
i wszystko było w paseczki
Każdego dnia, zazwyczaj nad morzem, odprawiając długaśne spacery, żeby nawdychać się jodu,
co roku z drapaniem w żołądku myślałem o następnej klasie. A gdy dochodziło do kupowania
podręczników w piwnicach mojej równie przepastnej jak jej piwnice podstawówce; podstawówce, która na piętrze zero miała mieć basen, a teraz były tam piwnice z biblioteką pedagogiczną,
czytelnią, świetlicą, kawiarenką, salką gimnastyczną i właśnie stoiskiem podręcznikowym
z ogromnym panem, który zawsze miał koszulę adidasa wciśniętą w spodnie opięte szczelnie
paskiem, do którego przytroczony był pager, i właśnie wtedy kupowałem te podręczniki razem
z Mamą, która miała jeszcze asymetrię (a siostra warkocz dobierany i chodziła w princeskach)
i okulary w błękitnej a potem złotej oprawce, to naprawdę byłem szczęśliwy.
Przeglądałem potem w wakacje wszystkie książki, czytałem czytanki z polskiego, patrzyłem na
zadania z „Licz z Mruczkiem”, które kupowałem z Tatą na Kredytowej we WSiPie, gdy czekaliśmy
wieczorami na siostrę, gdy była u ortodonty,
tam na ostatnim piętrze, gdzie z mieszkań
stworzono gabinet. Jedliśmy dużo sezamków
i Tata opowiadał mi o Stróżu w Boże Ciało.
A kiedyś jechałem z Tatą z Kań naszym
nowym polonezem i jakiś pijaczek krzyczał na
rogu ulicy: „Marsiałkoska! Marsiałkoska!”
Maciey Gnyszka
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
9
Cud w Staszic Kurierze
Ta k, n ie jestem
Europejczykiem. To zdjęcie dedykuję rodzinie Siary
Siarzewskiego i paseczkom
i Adamszczakowi który
siedzi na tej stronie prawie
obok mnie. Było ciężko, ale
im ciężej tym lżej potem.
Zdjęcie bez dedykancji, bo
Europejczykiem jestem, ale
na pewno nie pachołkiem
Bruksely i leszczem otrębuskim, jak moi przedmówcy.
10
To ja, a włąściwię my, Mejdeje. Azaliż prawdą
nie jest iż praca nad numerem poprzednim
mordęgą była? Prawdąż ci jest i to okrutną.
Ale jak widać: żyjemy (nie my- Mejdej, tylko
my- Redakcja). I będziemy kontynuować
naszą chlubną działalność, póki nam siusiaki
nie o(d)padną (co może nastąpić w każdej
chwili). Dobra, ale teraz poważnie: stare
chińskie przysłowie mówi: „Jeśli nie masz
nic mądrego do powiedzenia, to powiedz
stare chińskie przysłowie.” Ergo: nie jedz
ryżu w Paryżu i uważaj w lesie, bo krokodyle
z drzew spadają.
Aaah... Ależ ja pikny jestem... Ale
o czym to ja..? Aha! A nie, tak naprawdę
to nie wiem. Dobra, to ja – CzłOPI. Nie
ukrywam tego, a nawet jestem dumny.
W tym miejscu miało być o robieniu
poprzedniego numeru, które było karkołomne i tylko z tej okazji się tu pojawiłem. Ale oczywiście nikt nic nie napisał mądrego, więc są zdjęcia i teksty
głupie. I w ogóle. Ale już zmykam, już
mnie nie ma...
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
Chwała dla Adamskiego
i ca łej rodziny jego.
Pozdrawiam sąsiada mojego
co mnie sandałami chciał
udusić, ale uciekłem... Jemu
także dedikuje paseczki.
Jaco Woy
– naczelny kserownik
gazetowy + szef działu statystyki i ekonomii.
Ogłoszenia (nie całkiem) drobne
FESTIWAL FILMÓW
AMATORSKICH
De
BLENDA KOŁRS
A wy wiecie, że jest kurs Blendera? Bo ja wiem.
I wam o tym powiem: Jest kurs Blendera. W naszej
szkole. W sali 211. Lista z wolnymi miejscami wisi na
Wielkiej Tablicy Ogłoszeń, czyli po wyjściu z szatni po
schodach na górę patrzcie na wprost (dobra, zapytajcie
kogoś, gdzie to jest bo to ciężko wytłumaczyć). Tam
możecie się na listę wpisać. Każdy, kogo ominie pierwsza lekcja i tak dostanie ściągawkę z całym jej materiałem, ale potem to już nie ma przebacz! Zapisujcie się
więc czym prędzej... Aha, nie powiedziałem jeszcze co
to jest ten Blender, a jest to program do tworzenia grafiki trójwymiarowej, a co.
Mayday
W połowie listopada mamy nadzieję
zorganizować w naszej szkole dwudniową
imprezę podczas której zaprezentujemy
wam dużo fajnych filmików. Od razu pragniemi was uspokić, lekcje będą odbywały
się normalnie, festiwal będzie odbywał
się popołudniami. Jeszcze wiele rzeczy
trzeba zorganizować, szukamy sponsorów
i patronów medialnych (jak ktoś może
pomóc, będziemy wdzięczni), namawiamy
sławnych ludzi do objęcia finkcji jurora. Ciężko to wszystko posuwa się do
przodu, ale dobrze będzie. Przynajmniej
takie jest założenie. Jak wszystko się
uda to prawdopodobnie 13 i 14 listopada
będziecie mogli obejrzeć dużo ciekawych
i dobrych produkcji zrealizowanych przez
ludzi z całej Polski. Zapewniam, że nie
będzie żadnych nudnych i nieciekawych
tworów, gdyż osobiście będziemy je selekcjonować. Będziecie także mieli okazję
wysłuchać co myślą na temat pokazywanych filmów ludzie zawodowo związani
z tematem. Impra taka, że żyć nie umierać. Zapraszamy wszystkich do odwiedzenia stronki festiwalowej: www.film.
staszic.waw.pl
Komitet organizacyjny
Bardzo wielkie jest yo, które wykierowywuję w swym orędziu do
was yo! Jak zapewne wszyscy dobrze wiedzą mamy zaszczyt uczyć
się w pilkarskiej szkole, ja sam jestem w profilu mat-pił. Powiem tak:
Gramy we piłke! Nieważne, że stwierdzenie jest niegramatyczne, ale tak właśnie robimy, bo ja tak właśnie
mówię, jakem założyciel i prezes PPS. Dla tych co nie
wiedzą o co chodzi, czyli typów z pierwszych klas,
to chodzi o to że K85C PANY! i się z tego zrobiła
niepaństwowa organizacja PPS. Potem się kilku działaczy zbuntowało i założyli konkurencyjną imprezę
o nazwie PZPN. Nazwisk nie podam, ale tak było
(a listeczki lecą z drzewek...:) Obecnie PPS zrzesza kilku sędziów
mianowanych (przez mie), kilkuset zawodników i setki tysięcy ziomów którzy wiedzą co to jest prawdziwy sport. Bo na ten przykład
siatkówki sportem nazwać niepodobna (pozdrówki dla ziomalskiego
nyca). Siatkówka to jest spotkanie. Się spotyka kilku typów i rzucają
do siebie kulę. No to przecież żart jest. Kiedyś tak właśnie się ktoś
z kimś spotkał a że rozmowa się nie kleiła to zaczeli do siebie kule
rzucać i nagle jeden typ powiedział: „hej, nazwijmy to grą, albo
nawet sportem i zróbmy z tego dyscyplinę olimpijską”. Mądre to nie
było a ponieważ społeczeństwo to idioci, się zgodzili na to. Efekt tego
jest taki że ja, piłkarz całym sercem, nie mogę pograć z ziomami bo
kasa za którą miały być sksy poszła na to żeby się tam nycu i inni
mogli spotykać rano na hali. Nie ma sprawiedliwosci na tym świecie,
a rozsądku jest jeszcze mniej. No nieważne, trzeba sobie jakos radzić.
Tu właśnie pojawia się wasz ukochany miłościwie żelazną rękę
panujący prezes PPS co mówi tak: Gramy we piłke!
No to yo, to robimy rozgrywki. 15 września odbyło
się oficjalne losowanie grup przy udziale członka
honorowego federacji PPS, trenera reprezentacji czternastelo znanej także jako STASZIC PANY!, ludzkiego
człowieka o gołębim sercu. Ceremonię komentowaną
przez Mateusza „Masoty” Borka, który specjalnie na
tę okazję zajechał, na auli oglądało kilkudziesięciu
wiernych i zagorzelnionych kibiców, a na żywo transmitował ją
miedzy innymi EuroSport. Podziękowania za pomoc w orgaznizacji tego miłego hepeningu należą się webmasterowi Mateuszowi
i Szpajderowi (ten miły przystojny pan, co mi tłumaczy wypowiedzi
z ziomalskiego na polski. Tego nie przetłumaczył:) No i się wylosowało że K85C wszystko to wygra. Jak mawia stare zeszłoroczne
przysłowie: taka liga. (znaczy to tyle że ja tak mówię, a ponieważ to
moje rozgrywki tak musi być). Tyle o piłce. Zachęcam do oglądania
mistrzostw świata panien w tę dyscyplinę. Szczegółow dotyczących rozgrywek szukajcie we gablocie przysalowej-gimnastyczkowej.
I macie grać niezaleznie od pogody. Może do zimy się to rozegra. Na
koniec pozdrawiam wszystkie panny z pierwszych klas. No to yo!
STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003
11

Podobne dokumenty