Staszic Kurier 6(71)
Transkrypt
Staszic Kurier 6(71)
STASZIC KURIΣR Nr 6(71) Cena 1 zł Wrzesień 2003 Dziękujemy redakcji gazety za pomoc przy wydawaniu Kuriera Szybkim klawiaturem WSTĘPNIAKK redaktor naczelny: łamanie: ZESPÓŁ REDAKCYJNY: Maciey Gnyszka II E Maciey Gnyszka Maciek Matejewski operator ksero: Jacek Woy Wojciechowski dział statystyki i ekonomii: Jacek Woy Wojciechowski brechownica: Marysia Witewska Kurier w internecie: Mateusz Adamowski Dodateq Sfojski Ewa Psiurska [email protected] [email protected] [email protected] [email protected] [email protected] [email protected] teksty: Maciey Gnyszka, Maciek Jaszczuk, Tomek Żółtak, Tomek Olechowski, Dominik Jarczewski, Paweł Foremny, Jacek Wojciechowski, Michał Madej, Pan Prezydent Artur Wyrzykowski rysunki: Kuba Skowron, Adamson, Maciey Gnyszka 2 Paweł Tempczyk ma już osiemnaście lat! 23.8.2003 Piszę to w Łebie. Przez okno widzę śmigające krople deszczu i te już nieruchome, na szybie. Właśnie się przejaśnia na wysokości balkonu sąsiadów. Czytelnik zapewne od teraźniejszych wspomnień woli porywające opowieści o Redakcji. Tak się składa, że jest ich wiele. W czerwcu jeszcze, który zakończył się heroicznie, prowadziliśmy walkę o byt ostatniego numeru, kiedy to opracowany do najdrobniejszego szczegółu przez bohaterskich mnie i Człopiego, którzy to my siedzieliśmy od rana (ja miałem lekcje, Człopi wpadał w międzyczasie) do dziewiątej we wieczór w sali komputerowej przez niecały tydzień wraz z sobotą; a więc tę walkę – jeszcze bardziej zaciętą – stoczyliśmy, gdy wszystkie szkolne urządzenia odmówiły solidarnie druku matryc, urządzenia w Rzeczpospolitej dołączyły do strajku, wobec czego następnego dnia rano (sobota), trzeba było się instalować w mieszkaniu Tomka na Sadybie, aby powstały matryce, a potem rozpocząć powielanie, co zostało przerwane – po tym jak, umywszy włosy w rzeczpospolicianej umywalce, pojechałem z rodzicami na ślub – przez brak toneru. Druk ukończono w pierwszy Dzień Kultury i natychmiast sprzedano 200egzemplarzy. Podziękowania należą się, prócz żywiących się suchą krakowską i grahamkami z kefirem, mnie i Człopiemu, ale i Zespołowi Dorywczych Kserokopiarzy pod wodzą Jacona z Michelotem i Thompsonem na czele i z MeiDei'em, i przetransformowanym im samym pod wodzą MeiDei'a w Dział Kolportażu i Krzyku; Anemicowi, czyli Raning Potejtołowi który skoczył od sklepu po wodę i krakowską dla Człopiego, a dla mnie myśliwską, paniom i panom woźnym za udzielanie nam dyspensy na klucz nawet w sobotę, Tomkowi Żółtakowi za stworzenie profilu Kuriera na jednym z komputerów w szkole, pani profesor Stacherze za pobłażanie, państwu Olechowskim za udostępnienie gabinetu z drukarką w sobotni ranek, Pani Dyrektor za to, że nie miała nas dosyć, i wszystkim innym którzy w końcu mieli nasz wspólny wysiłek za nic. Bliższe informacje na temat Cudu w Staszic Kurierze – minifotoreportaż wewnątrz. Bohaterskie wspomnienia natchnęły mnie do ulepszenia pracy Redakcji. Do wydania ostatniego numeru, co pokrótce nakreśliłem, potrzeba było ogromnej ilości nerwów, czasu, pieniędzy. Wszystkie osoby biorące udział w tamtej ruchawce, aby dojechać do Szkoły potrzebują na to co najmniej czterdziestu minut. W związku z tym powołałem Grupę Techniczną pod wodzą Jacka Wojciechowskiego, która będzie odpowiedzialna za powielanie i przygotowanie do sprzedaży. Na razie zgłosiły się trzy osoby z grupy, powiem ładnie, niedocelowej. Jeden maturzysta i dwie pierwszoklasistki: Ewa – osoba odpowiedzialna za Dodateq (patrz w środku) i stworzenie Grupy oraz jej koleżanka. Chodzi o trzech, czterech chłopców z klas pierwszych, zamieszkałych w Warszawie. Ewentualnie dziewczyn... Łeba, 24.8.2003 Piszę to znowu w Łebie, tym razem na wale nad kanałem, ciesząc się słoneczkiem, które pokazało buzię pierwszy raz od kilku dni. Dziś będzie o tym, co ma zamiar dziać się w naszej Szkole. Otrębusy, 21.9.2003 Nie było wtedy, jest teraz. Przed nami Festiwal Filmów Amatorskich, o nie wymyślonej jeszcze nazwie, którego szefem jest Artur Wyrzykowski a ja pomagam przy organizacji jak mogę. Połowa listopada, drodzy Państwo, to będzie czas filmowy. Sponsorów i patronów przybywa, dwoimy się i troimy, więc mamy szansę stworzyć festiwal, który przebije inne warszawskie. W jury będą m.in. A.Wajda, A.Starsky. Kto nie zgłosił jeszcze swojej propozycji logo, niech się nie martwi – w dniu, w którym to czytacie właśnie minął termin. Jeszcze jedno: Pawle Temp czyku, mam nadzieję, że wyjątkowo czytasz tego Wstępniakka, jak obiecałeś. Dziękuję Maciey Gnyszka STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 PISZCIE DO KURIERA! BO NAS TU BIERZE CHOLERA... Listy z fijołkiem Szanowny Panie Redaktorze Jakżesz szczęśliwe wieści, że żeś Pan w Paryżu serce swe wzorem Szopina zostawił, tyle że ona na odwrót, serce tu resztę tam, ale koncept ten sam. Wystarczy teraz jak wyżej wspomniany Chopen do powstania pociągnąć młodzież inteligencką, rząd dzisiejszy obalić i stworzyć nowę Polskę. Wystarczy potem premierem posłankie Burger obwołać i będzie Polska od morza do morza. Bo primo: ma doświadczenie w rządzeniu, sekundo: wykształcenie (szkoła średnia w dwa lata – nawet Filip Czuk tego nie dokonał), następno: wszechstronność i mnogość zainteresowań (od tropienia Lwów po znajomość tajników hodowli koni). Nie ma lepszego kandydata. Jeśli chodzi o bezpieczeństwo to Szeryf Wszystkich Szeryfów w Polsce będzie niezastąpiony. A Ryki Marcin napisze hymn rewolucji Na co więc czekać. Pieniądze zarobione przez Szanownego Pana Redaktora na wydawaniu szacownej naszej gazety rewolucyjnej wystarczą na pokrycie kosztów całej operacji i odbudowę kraju. Czekamy na sygnał, o Negus Negesti! Uniżony sługa Waszej Szanownej Redaktorskiej Mości Tow. Karakuliambro 2003 Drogi Ty mój Karakuliambrze jedyny! Serce konkretnie w Anglii zostawiłem, a od dzisiejej w Paryżu u Benedictinek w świątyni i zimno mnie teraz w tej Polszy, co to nierządem stoi, a raczej leży, tak iż duch ze mnie wylata. Szopin, czy Chopen, byle mózg dla rewolucji miał open, a to u Niosącej Owsiane Posłannictwo dzieje się od dawna i cieszę się na Pańskę sugestię, bo mąż jej na imiono ma nie inaczej, jak Andrzej Towsiański. Rzeczywiście, planuję uniję personalnę pod mojo osobo Świętego Carrocesarstwa mego, od przodków moich Salomona i Menelika I, ze Rzeczopospolito Obojga Opcji, któro od Lwa Łęsy dostałem. Pieśń rewolucyjej już istnieje, autorem jest majestro Henryke Plegsiglas, a genialne słowa jej rwą do boju wielkich rewolucjonistów całej Ojropy i Afrykiej: „O! Tędyk powstań ludu ziemi...” Akcja nabiera impetu, stawiam na młodzież, szczególnie tę wykształconą, jak z esgehu, co tam Dydżej SzesetVolt śpiewa, tu trzeba już kształcić do idej nasze kadry najsprawniejsze intelektualnie, dlatego nie rozumie po co nadgorliwi Twoi ludzie, panie Karakulimabro, fagasom ze Stasica wtrynili do bibloteki ulotki Młodzieży Wszechafrykańskiej (tam obok archiwalnych „Ptasiec Skuriera”). Tam mieli być inne uloty – wersja pisana robaczkami z „Principia Mathematica” Russell'a i Białehead'a. A do Beherovki wracając, to zanim premierową zostanie, trzeba jej te z oczów owsiki wyłapać. Bądźcie w pogotowiu, Słowiańscy guerillas! Hajle Sellasje II, Neges Negesti, Zwycięski Lew Z Pokolenia Judy, Wyelki Carrocesarz Wszechafryki i Królewskiey Etyopii, Pogromca Erytrejej, Papież Etiopskiego Kościoła Monofizytystycznego, Król Królów i Pan Panów, Mściciel Przodków, Potomek Króla Salomona i Królowej Saby, Wnuk Menelika Wielkiego, Przyszły Car Wszechcesarstwa Słowiańskiego i Rezczpospolitej Obojga Opcji, Pan Na Addis-Abebie i Otrębusach, Pierwszy Sekretiar, etc., etc. STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 3 O skał(k/t)ach P.P.S. czyli Poradnik Początkującego Skałkowca Jeśli zamierzasz się wspinać nie robiąc wcześniej kursu (po co trwonić czas i pieniądze, niekoniecznie w tej kolejności) to ten poradnik powinien zwiększyć prawdopodobieństwo tego, że przeżyjesz. - nie gub sprzętu, bo, co najważniejsze, nie jest tani, co mniej ważne, utrudnia to wspinaczkę - jeśli zgubisz repik nie martw się – można zjeżdżać na sznurówkach - jeśli masz obuwie niesznurowane (klapki, hodaki, bose nogi, gips) to prawdopodobnie nie wyróżniasz się inteligencją, ani dalekowzrocznością, ale ciągle jeszcze możesz zjechać w kluczu zjazdowym - jeśli planujesz zjazd w kluczu zjazdowym (np. nie możesz się rozstać ze swoim gipsem, a czujecie, że musisz się wspinać), to koniecznie załóż gruby golf i spodnie z mocnym krokiem - jeśli jesteś amatorem szybkich zjazdów, to zabieraj ze sobą kiełbaski – gdy temperatura liny uniemożliwi ci dalszy zjazd, będziesz mógł przynajmniej przekąsić coś ciepłego - jest jednak jeden element ekwipunku, którego nie da się zastąpić nawet sznurówkami (nawet od kilku par butów) – lina, pamiętaj więc, aby co najmniej jeden koniec był do czegoś zamocowany - jeśli zostałeś bez liny podczas przesiadki w zjeździe, to właź z powrotem na górę – twoje wołanie o pomoc będzie słychać na większą odległość - białe liny nie nadają się do wspinaczki nie tylko dlatego, że szybko się brudzą – zwykle przy odpadnięciu łamią kręgosłup (bo są statycznie, czyli nierozciągliwe) - uczenie się wiązania węzłów podczas wspinaczki może być ekscytujące, jednak kiedy po dwugodzinnym montowanie stanowiska umożliwisz wreszcie partnerowi wejście na górę, to nie oczekuj od niego nadmiaru entuzjazmu - nie wiąż prusika na więcej niż trzy okręcenia, bo nie zdążysz zjechać ze skały przed 1 września - nie wiąż prusika na mniej niż trzy okręcenia, bo zjazd będzie tak błyskawiczny, że nie dożyjesz 1 września - nie prowadź liny między nogami, chyba że planujesz karierę w chórze (a jeśli przeszedłeś mutację lub należysz do płci pięknej to i tak nic to nie da) - by przejść dowolną IV wystarczą ci trampki, jeśli wykażesz się samozaparciem, to przejdziesz w nich również V+, jednak gdy uważasz, że drogi poniżej VI są dla mięczaków zaopatrz się w porządne buty - jeśli postanowisz kupić porządne buty wspinaczkowe, to nie daj sobie wmówić, że powinny być trzy numery mniejsze niż twoja stopa - jeśli masz problemy z rozróżnianiem kevlaru od repika, to noś z sobą zapalniczkę – kevlar się tli, a repik topi - wbrew pozorom im wyżej wszedłeś, tym rzadziej możesz zakładać przeloty - każdy ring, czy spit (nawet nieatestowany i zardzewiały) jest prawdopodobnie lepszy od założonej przez ciebie kości lub heksa - nawet twoja kość, czy heks są lepsze niż brak przelotów - zakładaj przeloty tak, aby twoje ewentualne odpadnięcie wytrzymał pierwszy, a maksymalnie drugi z nich – przy statystycznej wysokości polskiej skałce wyrwanie czwartego przelotu jest równoważne z wejściem w ziemię - jeśli mimo wszystko czujesz, że zaraz odpadniesz, to wyluzuj się i podziwiaj widoki – jeśli tylko masz pewność, że złapie cię pierwszy przelot, to odpadnięcia są przyjemne - nie próbuj jednak odpadać wysoko nad przelotem – i tak nie pobijesz rekordu Dana Osmana, który wynosi 400 m. lotu , a może to być niebezpieczne (żeby nie było wątpliwości, to Dan przeżył ten lot) - jeśli już coś cię do takich odpadnięć podkusi, to nie skacz dwa razy na tej samej linie – to nie udało się nawet Danowi (w 1998 r. osierocił żonę i córkę) - przy zakładaniu przelotów wierz we własne siły i trzymaj się czegoś drugą ręką – istnieje spore prawdopodobieństwo, że klinując kość, czy heksa wyrwiesz ją ze szczeliny, a wtedy... - jeśli nie uważasz, że chwyt na dwa opuszki palców i kciuk jest mocny, to zapomnij o VI, a nawet V+ - jeśli nie uważasz, że chwyt na trzy palce i kciuk jest restowy, to przerzuć się raczej na buldering Bzdury te są wynikiem popełnienia przeze mnie w końcu sierpnia kursu skałkowego w pięknej naszej Jurze. Być może zachęcą kogoś do spróbowania własnych sił w tej dyscyplinie. Nie bójcie się – aby uprawiać wspinaczkę nie trzeba być ani specjalnie silnym, ani wytrzymałym, a potrafi ona dostarczyć niesamowitych wrażeń (no i najbliższa ścianka znajduje się w waszej ukochanej hali sportowej). Tomek Żółtak Już za tydzień reportaż z wakacyjnego spływu kajakowego prof. R. Stasiaka. Kto się zakochał? Kto najlepiej machał wiosełkiem? Kto zjadał wszystkim ciasteczka? i wiele innych równie ciekawych informacji... 4 STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 Non spiking ingleze B Y L I Ś M Y W A N G L I I . . . Byliśmy w Anglii. W kraju, w którym jeździ się lewą stroną, a zużycie paliwa podaje się w milach na galonie. Byliśmy w Anglii – w kraju mglistym i deszczowym, mimo, iż przez ostatni miesiąc padało tylko raz. Byliśmy w Londynie – mieście równie uroczym, co zatłoczonym. Przywiązanym do tradycji, lecz jakże nowoczesnym. Widzieliśmy Anglików – dziwnych ludzi, którzy lewą rękę myją ciepłą wodą, a prawą zimną. Ludzi pozbawionych, lub tracących zmysł smaku, kochających królową, piłkę nożną i fiszentczyps. Ludzi, którzy od walentynek wolą święto frytek. Szczęśliwych ludzi, którzy od dziecka mówią językiem, którego my musimy (=oczywiście chcemy) się uczyć. Uczyliśmy się angielskiego. Języka, w którym opel czyta się vauxhall, a island inaczej, niż się pisze. A actual wcale nie oznacza aktualny...[oznacza rzeczywisty, faktyczny; przyp.red]. Byliśmy w Anglii – ojczyźnie Szekspira, królowej Wiktorii, Davida Beckhama i Robbiego Williamsa (kolejność przypadkowa). W kraju, w którym, mimo iż śnieg nie pada prawie w ogóle, niektórzy panowie w czerwonych fraczkach boją się, że odmrożą sobie uszy. Byliśmy w Anglii. Fajnie było..... Thomsson Piccadilly line Minuta. Nie – aktualizacja – 2 minuty. Wokół mnie kłębi się coraz więcej ludzi. Z prawej strony nadchodzi jakaś wycieczka (chyba szkolna). Dobrze byłoby, gdyby kolejka wreszcie przyjechała. To moje ostatnie godziny na Wyspach Brytyjskich. Czuję się, jakbym spędził tu całe życie, a mimo to ta wieczność 2 tygodni wydaje się za krótka. Tyle jeszcze chciałoby się zobaczyć. Wreszcie na stację wpełzają srebrne wagony. Wreszcie – bo, jak przystało na londyńskie metro, jest tu bardzo gorącą. Kiedy zamykają się drzwi i pomarańczowe światła stacji zlewają się ze sobą, przed oczami stają mi znowu kredowe klify hrabstwa Dorset, wrzosowiska, po których galopują dzikie konie koło Southampton, posępna aleja cisów na cmentarzu w Corfle Castle z górującą nad nią ponurą sylwetką normańskiego zamku. Majestatyczne katedry w Cantenbury i Salisbury, kurhany otaczające Stonehenge, piękne samochody i zamek w Beauleu, ciekawe gry językowe w Harrow Hause, stare, pokryte kurzem woluminy w antykwariacie w Swanage, średniowieczne uliczki Stratvordu – miejsca narodzin Shakespeare'a... Shakespeare? – Wysiadam na Piccadilly Circus i biegnę do ośmiopoziomowej księ- garni Waterstone's. Tyle tu ekskluzywnie wydanych książek z działów, których często na próżno szukać w naszych rodzimych Empikach. Gdybym miał więcej pieniędzy i miejsca w domu... Ale już jestem na piątym piętrze – dział „Drama”. Wyciągam rękę po wydanie zebranych dzieł Shakespeare'a. 13 funtów (właściwie: 12,99 – 1 pens wrzucam do skarbonki na fundusz charytatywny). W antykwariacie w Swanage wydanie z lat 60-tych kosztowało 3 funty, ale brakowało słowniczka terminów staroangielskich. Wychodząc z księgarni mijam dwie muzułmanki z dziećmi. Musi im być dość gorąco w czerni – wbrew powszechnej opinii o klimacie Anglii przez cały czas pobytu słońce praktycznie nie przestawało świecić, nie mówiąc już o deszczu. Poza tym wszystko było angielskie: herbata z mlekiem, obszerne taksówki, ciemne i urokliwe wnętrza pubów, ciepłe przyjęcie przez członków gminy baptystów w pewien piątkowy wieczór. Już wracam do South Kensington. Przede mną 2 godziny pośród szybowców, pomp hydrau licznych, hologra mów i liczydeł Science Museum. Potem bieg przez Kensington Gardens i Hyde Park Corner, żeby przybyć na miejsce zbiórki o czasie, wieczorna przejażdżka po City, nocny rejs promem, dzień jazdy przez szerokie niemieckie autostrady i polskie drogi (przynajmniej z definicji). I następnego dnia już w warszawskim metrze ucieknie mi pociąg, bo wbrew napisom ludzie jeszcze nie nauczyli się zostawiać lewą stronę wolną na schodach ruchomych, co niewątpliwie opóźni mój powrót do szkoły po prawie 3 miesiącach przerwy. Wtedy będę mógł już tylko tęsknić za ojczyzną Shakespeare'a. Na razie jednak pociąg zatrzymuje się na Green Park. Jakiś staruszek przez pomyłkę wysiada na złej stacji. Obok mnie dyskutują, mocno gestykulując, dwie panie z medalami na szyi (uczestniczki biegu miejskiego czy jakiegoś prozdrowotnego happeningu). Francuski: matka i córka z naręczem toreb i torebek siadają naprzeciwko – pewnie kierują się na lotnisko. Drzwi zamykają się. Pociąg odjeżdża. Dominik Jarczewski pseudonim: j@rek Europą powiało, gdy powróciliśmy z Królestwa Świecących Marchewek. Najpierw był autokar, potem Anglia, a potem znowu biały VISITOR na parkingu przed halą, ale już inny, bo pełen wspomnień, z gniotącymi tyłek siedzeniami. Nasz autokar pełen był rozkoszy po filmach, których obejrzeliśmy dużo w czasie biernego odbierania wzniesień po drodze i słuchania hitów ostatnich minut puszczanych przez didżejów z esgiech-squad. Nigdy jeszcze nie byłem tak znudzony, jak podczas obserwowania katharsis kolejnych bohaterów, które miało miejsce tuż przed końcem filmu i po nim następującego nieubłaganego szczęśliwego zakończenia z przytulaniem i napisami. Nie ma po co chodzić do kin popularnych, skoro puszczają tam same knoty, utworzone według utartego schematu dla każdego z gatunków. Wyjątkiem w naszym VISITORZE był „Włoski dla początkujących”, który i tak poszedł po dekadencko-ekspresyjnej linii Lyncha i von Triera. Maciey Gnyszka STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 5 Sport Oto obiecany ciąg dalszy dziejów naszej zeszłorocznej Kochanej Drużyny Koszykarskiej, autorstwa Jedynego, Niepowtarzalnego i Jakże Płodnego Literacko – ex-kapitana. Kapitan odgrażał się, że opisze jeszcze przebieg finałów, na co czekamy z nieskrywanym utęsknieniem... Redakcja W kilka dni po tym pogromie, na meczu szkolnych rozgrywek siatkówki, kontuzji doznał nasz rasowy play – maker, (przy okazji jeden z najlepszych siatkarzy w szkole, diament oszlifowany przez prof. Dr. Hab. Trenera Jacka „Twórcy-Potegi-Skry” Banasika) – Radosław Bzoma. Łatwo było przewidzieć reakcję prof. Tymickiego (ej Ty no kurna Olek, co za cholera Cię podkusiła, żeby grać???) i mimo „złotych rad”: („eee Radek, pójdziesz parę razy na pole magnetyczne i gipsu nie musisz zakładać”) roztropny Radek unieruchomił stopę, a razem z nią nasze szanse na awans do finałów. Sytuacja nie przedstawiała się ciekawie. Do końca sezonu zostały najtrudniejsze mecze, najbliższy z Kochanowskim można było i tak spisać na straty, ale wygrać trzeba było co najmniej jedną konfrontację, z DW Lotem, Piasecznem lub Słowackim. Bez rasowego rozgrywającego nasze szanse malały jeszcze bardziej, słowem: bukmacherzy na nas nie stawiali. LO im. Lotnictwa Polskiego pokonało nas w pierwszej rundzie na naszym boisku 9 – punktami, więc u nich bez Radka zapowiadało się na klęskę, z Piasecznem przegraliśmy wprawdzie tylko dwoma, ale grali oni wtedy bez centra, a my w pełnym składzie. Pozostawał nam tylko atut własnego boiska i wiernych kibiców. Natomiast trenerka Słowackiego, p. Jolanta Paluch, miała na nas tajną broń, zawodników klubowych, od paru lat trenujących profesjonalny basket. Nie wprowadziła ich na boisko w pierwszej rundzie, jako że zobowiązała się męskim słowem honoru nie korzystać z nich w meczach z drużynami o w pełni amatorskim składzie (np. XIV LO im. Stanisława Staszica). Jednak nie mogliśmy być pewni w stu procentach, że gdy będzie chodzić o awans, p. Paluch wystawi skład, który przegrał z nami dwudziestoma ośmioma punktami. Trochę nam ta kontuzja Bzomy pokrzyżowała plany. Koniec pięknej serii sześciu zwycięstw zbliżał się nieubłaganie, wraz z meczem z XXVIII im. Jana Kochanowskiego. Już od początku spotkania, a nawet na długo przed nim, wiadomo było, kto będzie dyktował warunki. Przy anemicznej jak jedna z nauczycielek biologii publiczności daliśmy sobie rzucić piętnaście punktów, nie odpowiadając żadnym. Dopiero dwa osobiste Maćka Wojciechowskiego obudziły kibiców. Trzecią kwartę rozpoczął wspaniale Bartek Podkoński, trafiając dwie „trójki” z rzędu, nawet udało nam się tę kwartę wygrać 19:14. W pozostałych trzech nie potrafiliśmy powstrzymać szalejących bliźniaków Kuby i Kamila Gorzelników (siostrzeńców profesor uczącej matematyki w jednym z warszawskich liceów, osoby znanej z jawnej niechęci do koszykarzy), więc mecz zakończył się totalną klęską 106 – 54. Nie można tłumaczyć wyniku nieobecnością pierwszego – jedynego rozgry- 6 wającego, po prostu przeciwnicy byli drużyną pod każdym względem lepszą. Pozytywny akcent to pierwszy tak długi występ Roberta „Pekaesa” Wojciechowskiego, który dość skutecznie wypełni lukę na pozycji nr 1. Dnia 19 marca pojechaliśmy na pierwsze z trzech niezwykle ważnych spotkań, z drużyną XXXIX LO im. Lotnictwa Polskiego, tzn. DW-Lotem. Oczekiwaliśmy mocnych cięgów, lecz w głębi serca tliła się nadzieja. Przeciwnik zaczął z rozmachem, jak to na własnej hali, bez kompleksów, przed własną publicznością, zapewniając sobie piętnastopunktową przewagę na koniec pierwszej kwarty. Ciężko było. W drugiej poprawiliśmy grę, udało nam się odrobić dwa punkty, głównie za sprawą punktów moich, Wojciecha i Pekaesa. Jak się później okaże, to właśnie Robert Wojciechowki wyniesie najwięcej z tego meczu. Ale nie uprzedzajmy faktów. Trzecia kwarta należała do nas, wygraliśmy ją 20 do 12. Moje 15 punktów, Wojciecha 3 oraz 2 Bartka Podkońskiego sprawiło, że schodząc na przerwę przegrywaliśmy tylko 54:59. Nadzieja na zwycięstwo odżyła. Ostatnią odsłonę zaczeliśmy z takim impetem, z jakim kończyliśmy trzecię „ćwiartkę”. Po mojej „trójce” i koszu Roberta Pekaesa Wojciechowskiego na tablicy zaświecił „remis”. Przeciwnik obudził się, rażąc nas najgroźniejszą bronią – „trójką”. Zawodnik z numerem 10 pogrążał nas w ten sposób czterokrotnie w ostatniej kwarcie. Naszą odpowiedzią były energiczne wjazdy Pekaesa i moje, obaj zdobyliśmy po 10 pkt. Nie wystarczyło to na wygranie meczu, który zakończył się wynikiem 83:78 dla DW-Lota. Przygniatający żal porażki mieszał się z podziwem dla Pekaesa, który swą czternastopunktową zdobyczą „trzymał nas na powierzchni”, gdy trener przeciwników wyznaczył mi indywidualne krycie. Punktacja: 40 – Foremny, 14 Wojciechowski Robert, 13 – Wojciechowski Maciej, 7 – Podkoński Bartek. Nadszed ł czas na ugoszczenie na Nowowiejskiej drużyny z Piaseczna. Dla nich miał to być mecz „o pietruszkę”, awans mieli już zapewniony. My natomiast rozpaczliwie szukaliśmy szansy zdobycia dwóch punktów za zwycięstwo, dających nam możliwość grania w pierwszej czwórce. Mecz ten przejdzie chyba do historii jako jeden z najbardziej emocjonujących w historii szkoły (stawka i okoliczności). Wzmocnieni obecnością rzeszy kibiców (w tym Wielkiego Nieobecnego) wyszliśmy pierwszą piątką z Pekaesem na rozgrywaniu. To głównie dzięki niemu, gdy schodziliśmy ponad 10 minut później, na tablicy widniał rezultat 20:16 dla nas. Jego 10 i moich 8 punktów zapewniło przeciwnikom chłodne przyjęcie. Nawet Wojciech trafił oba osobiste. W drugiej kwarcie niesieni dopingiem wiernych kibiców odskoczyliśmy na trzynaście punktów. W trzeciej natomiast STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 nadszedł czas, aby całą przewagę roztrwonić. Od momentu, gdy było 57:43 dla nas, Piaseczno „powróciło z dalekiej podróży”, rzucając nam trzynaście punktów z rzędu. Zaczęło się robić gorąco, szczególnie, gdy na początku ostatniej kwarty niezawodny Krzysztof Boryczko zdobył kosza „za dwa”, a po nim za „jeden” punktował center z numerem 10. Trzypunktowa przewaga gości. Trzeba było ostudzić zapał chłopaków. Pamiętam spojrzałem wtedy na tablicę wyników – 57:60. Trzy punkty. Ciężko jest. Na szczęście opłaciła mi się ciężka praca na treningach. W dwóch kolejnych akcjach przez obręcz przeleciała piłka rzucona przeze mnie zza linii 6,25 i to my wygrywaliśmy trzema. Piaseczno nie pozostawiło tego bez odpowiedzi, po osobistym K. Boryczko punktował u nas Wojciech, potem ich „trójka”, „za dwa”, u nas Wojciech dwa razy, Boryczko dwa razy, moje dwa celne rzuty wolne i na dwie sekundy przed końcem spotkania, gdy Staszic prowadził jednym, przy rozpaczliwym rzucie z połowy zfaulowany został nie kto inny jak Krzysio Boryczko. Na szczęście z trzech osobistych trafił tylko jednego, natomiast mój rzut prawie spod własnego kosza nie doleciał do obręczy. Remis. Dogrywka. Obaj z Maćkiem Wojciechowskim złapaliśmy w między czasie po cztery faule (piąty wysyła na ławkę), graliśmy całe 40 minut i szykowaliśmy się na pięć następnych. Zaczęliśmy z zadziwiającym rozmachem. Po moich dwóch celnych wolnych prowadziliśmy nawet 81 do 74. Pamiętam szczególnie jedną akcję. Po przechwycie nie trafiłem prostego dwutaktu na pusty kosz, na szczęście zebrał po mnie Wojciech. Rzuty spod „dziury” nie są jego mocną stroną, więc i on nie trafił. Piłkę zebrałem ja i pięknym „fade away'em” zakończyłem serię kompromitacji. Pamiętam też drugą ciekawą akcję. Przy naszym prowadzeniu, gdy Sebuś „rozgrywał” z prawej strony, ktoś z ławki krzyknął „do końca Sebuś”, a ten Nicpoń nie zrozumiał i natychmiast rozpoczął rajd, do linii... końcowej. Gdy doświadczeni defensorzy z Piaseczna „zamknęli” go, ratował się podaniem „w krzaki”. Stracił piłkę, ale nie można było się nie uśmiechnąć. Pierwsza dogrywka nie wystarczyła do wyłonienia zwycięzcy, więc przy wyniku 84:84 wychodziliśmy na drugą. Lepszego początku być chyba nie mogło. Zacząłem mecz dwoma „trójkami” (trzecia już nie weszła), Wojciech trafił dwa „osobki” i wydawało się, że spokojnie „dowieziemy” korzystny wynik. Nasza ofensywa wyglądała w tej części gry mniej więcej tak: po koszu straconym, na własnej połowie, otrzymywałem piłkę (skutek faktu, że Bzoma nie grał, a Pekaes usiadł za pięć fauli), przekraczałem połowę, zatrzymywałem się na chwilę (żeby złapać oddech), dostawałem pierwszą zasłonę (biegłem wszerz boiska), po niej drugą, Sport na trzecią już się nie dawali nabrać, po czym gdy kończył się czas 24 sek. na rozegranie akcji rzucałem trójkę z wyskoku, albo wpychałem się do linii. W tej drugiej sytuacji rzucałem (fartownie wpadało) lub podawałem tuż pod kosz do Wojciecha (też fartownie wpadało :). Tak przetrwaliśmy dwie dogrywki. Tymczasem Piaseczno nie próżnowało. Po zdobyciu sześciu punktów z rzędu zbliżyli się do nas na dwa „oczka”. Niezawodny kapitan dorzucił wjazdem wzdłuż linii końcowej na 94:90, szybka odpowiedź przeciwników, potem moja asysta do Wojciecha i jego pewne wykończenie, dwa punkty niezawodnego Krzysia Boryczko, mój jeden wolny i wynik 97:94 dla nas. Tłum kibiców zwęszył zwycięstwo i wzmógł doping. Na uwagę zasługuje też dzielna postawa Maćka Stanisławskiego, który jak nikt inny posiadł umiejętność zastawiania pod własną deską, co owocowało jakże ważnymi zbiórkami w obronie. Gdy po rzucie „za dwa” Wojciechowskiego wygrywaliśmy 99:94 i obroniliśmy kolejny „napad”, tablica wyświetlała 10 sekund do końca spotkania. Wiedziałem już, że nikt nie odbierze nam zwycięstwa. Pięćdziesięciominutową przeprawę z Piasecznem przypieczętowałem efektowny dwutaktem, po którym padłem na parkiet. 101:94 dla XIV LO im. Stanisława Staszica. Nic nie brzmiało lepiej niż końcowa syrena. Euforia, wybuch radości, ramiona kolegów z drużyny... Byliśmy o krok od historycznego awansu do finałowej czwórki. Ustanowiłem nowy rekord sezonu – 63 punkty, w tym jedenaście „trójek” (nieoficjalny rekord ligi Nike), nasz rasowy center Maciek Wojciechowski dorzucił 21 (w tym 9 w obu dogrywkach), natomiast przyszła gwiazda – Robert Wojciechowski – 14. U przeciwników najlepiej zagrał Krzysztof Boryczko, zdobywca 41 punktów. Żeby grać w finałach wystarczyło teraz nie przegrać więcej niż 27- ma z drużyną Słowackiego. Tymczasem gdy p. Jolanta Paluch dowiedziała się o meczu z Piasecznem, zapowiedziała najmocniejszy, klubowy skład VII LO. Dzień próby nadszedł drugiego kwietnia. Do drużyny powrócił po kontuzji Radosław Bzoma. Nie wyszedł w pierwszej piątce, drugi raz w tym sezonie. Niektórzy tłumaczą to obecnością na trybunach pewnej dziewczyny z LO im. Reja, ale to chyba plotki – „dawno i nieprawda”. Narzuca się analogia do meczu z Bemowem w finałach WOM-u, o czym zaufane źródła informowały w pierwszym „Staszic Kurierze”. Zaczęliśmy obiecująco, Sebuś trafił „za dwa”. A potem... hmm... potem było źle... tylko przyglądaliśmy się jak Słowacki wrzuca nam dwadzieścia pięć punktów. Grali z nami jak z dziećmi, łatwo rozbijali strefę, razili kontratakiem po przechwytach i zbiórkach, a na dodatek ciskali „trójki”. Po pierwszej kwarcie „dostawaliśmy” 6 do 30. Zapowiadała się kompromitująca porażka. Jednak gdy przypominaliśmy sobie o stawce tego spotkania (musieli wygrać co najmniej 28 aby grać w finałach) od razu przybywało sił. Dzięki dobrej dyspozycji Maćka Wojciechowskiego i moim wjazdom (popis sztuki cyrkowej połączony z niebywałym fartem) udało nam się odrobić pięć punktów, wszedł Bzoma, poprawiliśmy troszkę grę, lecz trzecią odsłonę przegraliśmy pięcioma. Gdy Bzoma zszedł za pięć fauli, a Słowacki zdobył 30 – punktową przewagę, strach zajrzał mi w oczy. Czyżbyśmy znów musieli oglądać finały z trybun kończąc sezon na piątym miejscu? Na szczęście w końcówce pewnie wykonywaliśmy rzuty wolne, dobrze grał Robert Wojciechowski, cichy bohater czwartej kwarty (ja niestety byłem wyłączony z gry, od początku spotkania miałem indywidualne krycie – kolegę, który latał tuż przy mnie ciągnąc za koszulkę, a gdy już się zmęczył, zmieniał się z jeszcze gorliwszym z ławki, i tak w kółko). Na szczęście przegraliśmy po dramtycznej końcówcę „tylko” dwudziestoma siedmioma punktami, więc awansowaliśmy. Kibice widzieli skaczących i śpiewających przegranych oraz schodzących z opuszczonym wzrokiem zwycięzców. Punktacja: Paweł Foremny – 26, Robert Wojciechwski – 13, Maciej Wojciechowski – 10. GRAMY W FINAŁACH!!! (c.d.n.) kapitan Końcówka roku szkolnego zeszłego – wielkie poruszenie w szkole, uczniowie biegają z korytarza na korytarz, z sali do hali, od profesora do profesora, ale ostatecznie udaje się. Po szkole rozlega się donośny krzyk oznajmiający wszystkim zainteresowany to, na co czekali przez cały rok, ba, przez całe swoje życie – WSZYSCY DOPEŁNILI FORMALNOŚCI – OBÓZ SIATKARSKI SIĘ ODBĘDZIE! Jest 15 sierpnia, godzina tak wczesna, że nikt nie wie która. Pierwsi śmiałkowie stawiają się na dworcu centralnym, zaraz za nimi kolejna ekipa, cała reszta. Na wszystkich czeka już nasza ukochana Pani Profesor, zwana dalej Panią N. Wejście do pociągu odbywa się dosyć spokojnie, w przedziałach raczej sennie. Zdawać by się mogło, iż obóz szykuje się dość drętwy, lecz nic z tego wstrętni wichrzyciele. Pani N, pełna doświadczenia i rozwagi próbowała rozruszać towarzystwo nowiutkimi wieściami (tzw. potocznie – plotki) z dziedziny każdej, no i wreszcie się udało. Wzrok skierowany na morze, ucho nastawione na częstotliwość pani N i poszło. Natychmiastowe rozesłanie do pokojów. Z chwilą położenia plecaków adres zameldowania przypominały już tylko one. Pokoje połączone gigantycznym balkonem (tylko mój gdzieś na uboczu). Jeszcze tylko zebranie kontrolne i zaczęło się: wygrzewanie na słońcu, opalanie się, radość z pięknej pogody i jedna wielka euforia. Gdy wszystko było już tak piękne – obudziłem się. Poszliśmy nad morze, wiało, że ho ho, a może i mocniej. Zanosiło się na burzę, lecz był to dopiero początek. „W tych pięknych warunkach przyrody, i tego, i niepowtarzalnych” rozpoczęło się pierwsze rozciąganie. Prym wiódł pan M, zwany później panem M. - Proszę pana, to się w tę stronę nie wygina, aa aa aa, a jednak. I tak przez 10 dni. Rano rozruch (średnia frekfencja (1)01%), po śniadaniu siatkówka plażowa (wiatr średnio 11 w skali pana B.), po zupie hala (żadnych danych). Wieczorami zaś (wersja nauczycielska / wersja nie-nauczycielska) spaliśmy / nie spaliśmy. Zabawy, ogniska i hulanki trwały do wczesnych godzin jedenastych. Następnie pani N i pan M (i trener Kozielewski oczywiście) szli spać, a my też / a my nie. No to jak już przynajmniej nie trzeba się było budzić, to całe (1)01% szło pełne entuzjazmu na rozruch. Teraz czas na ciekawostki: Trener Kozielewski trenował, pani N czyniła masaże przeciw zakwasom (często jednak przerywane atakami łaskotek), pan M rozciągał. A wszystko to w celu jak najlepszej formy na TTJTŚPwS (czyt. Trzydziestym Trzecim Jubileuszowym Turnieju Siatkówki Plażowej w Sarbinowie). Drużyny czteroosobowe, zasady zmienne, skład złożony z mieszanki absolewncko-uczniowsko-niewiadomojakiej. Było osiem drużyn, dwóch sędziów i tylko jedna piłka. Walka była zacięta, jednak zwycięstwo Piotrußielasów było nieuniknione. Finał, z racji siatkówki plażowej, odbył się na hali. Nagrody posypały się strumieniami obfitymi. Za pierwsze miejsce drużyna dostała 4 koszulki, za drugie 4 koszulki, a za trzecie 4 koszulki. Dalsze miejsca były nagradzane już tylko narodami pocieszenia (po 4 koszulki na drużynę). No i nadeszła niestety ostatnia noc [zielona noc – przyp. moja]. Efektem – złożony namiot, 2 zabitych, 5 rannych, dwie pary dziurawych drzwi, zepsuta szafa i znerwicowany Jakub. Niestety pan kierownik „Słonecznego brzegu” miał niedawno zawał serca i na szczęście nie mógł się już teraz denerwować, tak więc wszystko przeszło. Po zakopaniu ofiar i dobiciu rannych przeszliśmy do odwrotu. W pociągu latające jajka, dysputy filozoficzne z innymi pasażerami, a także ostatnie chwile radości i smutków. No i skończyło się rumakowanie. Pani N już poszła czekać na nas do szkoły, my na rozpoczęcie, pan M rozciągać innych, trener Kozielewski – słuch o nim zaginął, a Jakub zaraz wrócił do siebie i jest teraz wśród nas. Tylko Ci absolwenci poszli na wakacje. A NIECH ICH DUNDER ŚWIŚNIE, oni też zaraz będą się uczyć. SARBINOWO 2003 Zdobywca koszulki Jaco STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 7 Czy ktoś widział tych mężczyzn? Szkolny oddział Ligi Obrony Kraju zwraca się z ważnym apelem do wszystkich którzy brali udział w Referendum Europejskim w naszej Szkole. W czasie Referendum dwóch mężczyzn, których zdjęcia zamieszczamy poniżej, zagłosowawszy koło południa, porwało urnę wyborczą. Sterroryzowani nauczyciele i obsługa nie mogły zatrzymać sprawców. Jeden z dzielnych profesorów od wuefu, rzucił się w pogoń za pseudowyborcami, ale niestety pośliznął się na skórce od Banana. Urnę porwano, wyniki, które ogłoszono są zrobione na oko, a sprawcy pozostają na wolności, dlatego WSZYSCY KTÓRZY ZNAJĄ SPRAWCÓW PROSZENI SĄ O ZGŁOSZENIE SIĘ NA NAJBLIŻSZĄ LEKCJĘ PO. Komentarz pana Marszałaka Sejmu Marka Borowskiego, absolwenta naszej Szkoły: Zdjęcia u dołu strony (od lewej): Niejaki Michaił Adamovicz, obywatel Ukrainy zamieskały na stałe pod Warszawą oraz Andriej Kasperczak, Ormianin z pochodzenia, zamieszkały na stałe w Warszawie. TO JEST SKANDAL! Bruksela nam nie popuści! 8 Moment sromotnej kradzieży, uwieczniony przez naszego dzielnego fotoreportera. STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 Czy w naszej Szkole są narkotyki? Redakcyjna skrzynka zapełniła się ostatnio doniesieniami o rzekomych orgiach narkotykowych, w których ponoć brał udział Redaktor Naczelny w czasie wakacji (na zdjęciu w berecie). Podobno w sprawę zamieszany jest dostojnik jednego z wyznań działających na terenie naszego kraju. Sprawą zajął się sam Redaktor Naczelny. W następnym numerze relacja z prac Komisji. Rano nakrzyczałeś na mnie odwróciłam się do ściany i wszystko było w paseczki Każdego dnia, zazwyczaj nad morzem, odprawiając długaśne spacery, żeby nawdychać się jodu, co roku z drapaniem w żołądku myślałem o następnej klasie. A gdy dochodziło do kupowania podręczników w piwnicach mojej równie przepastnej jak jej piwnice podstawówce; podstawówce, która na piętrze zero miała mieć basen, a teraz były tam piwnice z biblioteką pedagogiczną, czytelnią, świetlicą, kawiarenką, salką gimnastyczną i właśnie stoiskiem podręcznikowym z ogromnym panem, który zawsze miał koszulę adidasa wciśniętą w spodnie opięte szczelnie paskiem, do którego przytroczony był pager, i właśnie wtedy kupowałem te podręczniki razem z Mamą, która miała jeszcze asymetrię (a siostra warkocz dobierany i chodziła w princeskach) i okulary w błękitnej a potem złotej oprawce, to naprawdę byłem szczęśliwy. Przeglądałem potem w wakacje wszystkie książki, czytałem czytanki z polskiego, patrzyłem na zadania z „Licz z Mruczkiem”, które kupowałem z Tatą na Kredytowej we WSiPie, gdy czekaliśmy wieczorami na siostrę, gdy była u ortodonty, tam na ostatnim piętrze, gdzie z mieszkań stworzono gabinet. Jedliśmy dużo sezamków i Tata opowiadał mi o Stróżu w Boże Ciało. A kiedyś jechałem z Tatą z Kań naszym nowym polonezem i jakiś pijaczek krzyczał na rogu ulicy: „Marsiałkoska! Marsiałkoska!” Maciey Gnyszka STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 9 Cud w Staszic Kurierze Ta k, n ie jestem Europejczykiem. To zdjęcie dedykuję rodzinie Siary Siarzewskiego i paseczkom i Adamszczakowi który siedzi na tej stronie prawie obok mnie. Było ciężko, ale im ciężej tym lżej potem. Zdjęcie bez dedykancji, bo Europejczykiem jestem, ale na pewno nie pachołkiem Bruksely i leszczem otrębuskim, jak moi przedmówcy. 10 To ja, a włąściwię my, Mejdeje. Azaliż prawdą nie jest iż praca nad numerem poprzednim mordęgą była? Prawdąż ci jest i to okrutną. Ale jak widać: żyjemy (nie my- Mejdej, tylko my- Redakcja). I będziemy kontynuować naszą chlubną działalność, póki nam siusiaki nie o(d)padną (co może nastąpić w każdej chwili). Dobra, ale teraz poważnie: stare chińskie przysłowie mówi: „Jeśli nie masz nic mądrego do powiedzenia, to powiedz stare chińskie przysłowie.” Ergo: nie jedz ryżu w Paryżu i uważaj w lesie, bo krokodyle z drzew spadają. Aaah... Ależ ja pikny jestem... Ale o czym to ja..? Aha! A nie, tak naprawdę to nie wiem. Dobra, to ja – CzłOPI. Nie ukrywam tego, a nawet jestem dumny. W tym miejscu miało być o robieniu poprzedniego numeru, które było karkołomne i tylko z tej okazji się tu pojawiłem. Ale oczywiście nikt nic nie napisał mądrego, więc są zdjęcia i teksty głupie. I w ogóle. Ale już zmykam, już mnie nie ma... STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 Chwała dla Adamskiego i ca łej rodziny jego. Pozdrawiam sąsiada mojego co mnie sandałami chciał udusić, ale uciekłem... Jemu także dedikuje paseczki. Jaco Woy – naczelny kserownik gazetowy + szef działu statystyki i ekonomii. Ogłoszenia (nie całkiem) drobne FESTIWAL FILMÓW AMATORSKICH De BLENDA KOŁRS A wy wiecie, że jest kurs Blendera? Bo ja wiem. I wam o tym powiem: Jest kurs Blendera. W naszej szkole. W sali 211. Lista z wolnymi miejscami wisi na Wielkiej Tablicy Ogłoszeń, czyli po wyjściu z szatni po schodach na górę patrzcie na wprost (dobra, zapytajcie kogoś, gdzie to jest bo to ciężko wytłumaczyć). Tam możecie się na listę wpisać. Każdy, kogo ominie pierwsza lekcja i tak dostanie ściągawkę z całym jej materiałem, ale potem to już nie ma przebacz! Zapisujcie się więc czym prędzej... Aha, nie powiedziałem jeszcze co to jest ten Blender, a jest to program do tworzenia grafiki trójwymiarowej, a co. Mayday W połowie listopada mamy nadzieję zorganizować w naszej szkole dwudniową imprezę podczas której zaprezentujemy wam dużo fajnych filmików. Od razu pragniemi was uspokić, lekcje będą odbywały się normalnie, festiwal będzie odbywał się popołudniami. Jeszcze wiele rzeczy trzeba zorganizować, szukamy sponsorów i patronów medialnych (jak ktoś może pomóc, będziemy wdzięczni), namawiamy sławnych ludzi do objęcia finkcji jurora. Ciężko to wszystko posuwa się do przodu, ale dobrze będzie. Przynajmniej takie jest założenie. Jak wszystko się uda to prawdopodobnie 13 i 14 listopada będziecie mogli obejrzeć dużo ciekawych i dobrych produkcji zrealizowanych przez ludzi z całej Polski. Zapewniam, że nie będzie żadnych nudnych i nieciekawych tworów, gdyż osobiście będziemy je selekcjonować. Będziecie także mieli okazję wysłuchać co myślą na temat pokazywanych filmów ludzie zawodowo związani z tematem. Impra taka, że żyć nie umierać. Zapraszamy wszystkich do odwiedzenia stronki festiwalowej: www.film. staszic.waw.pl Komitet organizacyjny Bardzo wielkie jest yo, które wykierowywuję w swym orędziu do was yo! Jak zapewne wszyscy dobrze wiedzą mamy zaszczyt uczyć się w pilkarskiej szkole, ja sam jestem w profilu mat-pił. Powiem tak: Gramy we piłke! Nieważne, że stwierdzenie jest niegramatyczne, ale tak właśnie robimy, bo ja tak właśnie mówię, jakem założyciel i prezes PPS. Dla tych co nie wiedzą o co chodzi, czyli typów z pierwszych klas, to chodzi o to że K85C PANY! i się z tego zrobiła niepaństwowa organizacja PPS. Potem się kilku działaczy zbuntowało i założyli konkurencyjną imprezę o nazwie PZPN. Nazwisk nie podam, ale tak było (a listeczki lecą z drzewek...:) Obecnie PPS zrzesza kilku sędziów mianowanych (przez mie), kilkuset zawodników i setki tysięcy ziomów którzy wiedzą co to jest prawdziwy sport. Bo na ten przykład siatkówki sportem nazwać niepodobna (pozdrówki dla ziomalskiego nyca). Siatkówka to jest spotkanie. Się spotyka kilku typów i rzucają do siebie kulę. No to przecież żart jest. Kiedyś tak właśnie się ktoś z kimś spotkał a że rozmowa się nie kleiła to zaczeli do siebie kule rzucać i nagle jeden typ powiedział: „hej, nazwijmy to grą, albo nawet sportem i zróbmy z tego dyscyplinę olimpijską”. Mądre to nie było a ponieważ społeczeństwo to idioci, się zgodzili na to. Efekt tego jest taki że ja, piłkarz całym sercem, nie mogę pograć z ziomami bo kasa za którą miały być sksy poszła na to żeby się tam nycu i inni mogli spotykać rano na hali. Nie ma sprawiedliwosci na tym świecie, a rozsądku jest jeszcze mniej. No nieważne, trzeba sobie jakos radzić. Tu właśnie pojawia się wasz ukochany miłościwie żelazną rękę panujący prezes PPS co mówi tak: Gramy we piłke! No to yo, to robimy rozgrywki. 15 września odbyło się oficjalne losowanie grup przy udziale członka honorowego federacji PPS, trenera reprezentacji czternastelo znanej także jako STASZIC PANY!, ludzkiego człowieka o gołębim sercu. Ceremonię komentowaną przez Mateusza „Masoty” Borka, który specjalnie na tę okazję zajechał, na auli oglądało kilkudziesięciu wiernych i zagorzelnionych kibiców, a na żywo transmitował ją miedzy innymi EuroSport. Podziękowania za pomoc w orgaznizacji tego miłego hepeningu należą się webmasterowi Mateuszowi i Szpajderowi (ten miły przystojny pan, co mi tłumaczy wypowiedzi z ziomalskiego na polski. Tego nie przetłumaczył:) No i się wylosowało że K85C wszystko to wygra. Jak mawia stare zeszłoroczne przysłowie: taka liga. (znaczy to tyle że ja tak mówię, a ponieważ to moje rozgrywki tak musi być). Tyle o piłce. Zachęcam do oglądania mistrzostw świata panien w tę dyscyplinę. Szczegółow dotyczących rozgrywek szukajcie we gablocie przysalowej-gimnastyczkowej. I macie grać niezaleznie od pogody. Może do zimy się to rozegra. Na koniec pozdrawiam wszystkie panny z pierwszych klas. No to yo! STASZIC KURIER – 6(71) Wrzesień 2003 11