FallCraft cz. 5

Transkrypt

FallCraft cz. 5
FallCraft cz. 5
by Kuun-Lan87
OUTPOST
Obserwator przyglądał się wielkiemu bąblowi. Półprzezroczyste żółte błony, rozciągnięte miedzy
dziwacznymi fioletowymi pseudo-żyłami, ukazywały ukrytą wewnątrz kokonu istotę. Jajo kilka dni
wcześniej wstąpiło w ostatnią fazę procesu inkubacji. Zamknięta w niej istota była już prawie w
pełni rozwinięta.
Obserwator po raz kolejny zadumał się nad cudownością tego procesu rozmnażania. Nie był on
od niczego uzależniony. Wystarczył tylko odpowiedni bodziec, a po krótkim czasie powstawała w
pełni rozwinięta jednostka. Nie potrzeba było całego procesu godów, ciąży i opieki nad
bezbronnym oseskiem. Proste, łatwe... i perfekcyjne. Zaledwie osiem godzin potrzeba tym istotom
na to, co człowiekowi zajmuje bez mała dwadzieścia lat. Proste, łatwe. Zabójczo perfekcyjne.
Oczywiście ten kokon był wyjątkowy. Na rozwój zawartej wewnątrz istoty potrzeba było kilku
miesięcy. Jednakże jej możliwości miały z nawiązką zrekompensować środki na nią przeznaczone.
Już na pierwszy rzut oka widać było, że to jajo jest inne od reszty. Normalne, to powstałe z larwy,
było zawsze przytwierdzone do podłoża. To zwisało z sufitu, przyklejone doń jakimś śluzem.
Dodatkowo, przez błonę można było zauważyć, iż nie zawiera on żadnego, „typowego” dla tego
gatunku, wojownika. Stwór w nim zawarty miał humanoidalne kształty. Owszem, było widać, że
ma pazury oraz jakieś dziwne kościane ostrza na przedramieniu. Fioletowe narośle oplatały jego
ciało gęstą siecią. Tworzyły one coś na kształt puklerzu, swego rodzaju organicznej zbroi. Owe
stworzenie, teraz jeszcze uśpione, pływało wewnątrz kokonu w pozycji embrionalnej, wchłaniając
całym ciałem odżywcze substancje zawarte w wypełniającym jego tymczasowy dom płynie.
- Tak, mój synu. Wkrótce objawisz swe istnienie temu marnemu światu – pomyślał obserwator,
unosząc swe zwaliste, podobne do glizdy ciało, obracając je ku innym kokonom, zwisającym ze
sklepienia jaskini, w której znajdowała się główna wylęgarnia. - Tak samo jak reszta twych braci i
sióstr – dodał, po czym popełzł oślizgłym korytarzem w głąb podziemnej metropolii, śmiejąc się
rykliwie.
Młody człowiek potknął się i wyrżnął czołem w skaliste podłoże, rozgniatając przy tym sporego
żuka.
Jax razem z Kevinem nadzorowali trening lokalnych ochotników. Ruszył do ciągle leżącego
rekruta. Kevin obserwował co też się zaraz stanie. Jax przystanął obok chłopaka.
- Zawsze to jakiś sposób na zabijanie robali – uśmiechnął się ciepło do rekruta. Tamten uniósł
głowę i dopowiedział na uśmiech.
Duży błąd, pomyślał Kevin. Zaraz też zobaczył jak Jax chwyta poborowego za frak i unosi go
dobrze ćwierć metra nad ziemie. Zważywszy, że nie miał na sobie pancerza wspomaganego a
chłopak nie należał do cherlawych, było to imponujące.
- TY KRETYNIE! - ryczał szwej prosto w twarz przerażonego szesnastolatka – CZY TOBIE SIĘ
WYDAJE ŻE JESTEM JAKIMŚ DOBRYM WÓJKIEM SAMEM?
- Nn-n-nie, proszę pana – wyjąkał tamten.
- Kolejny błąd – mruknął Kevin.
- Nie zapomniałeś o czymś, pluskwo?
- Nie, SIR! - zaakcentował młodzik.
Jax zrobił się krwiście czerwony
- No to teraz jesteś trup – szepnął mechanik
- NIE JESTEM ŻADNYM SEREM, MATOOOOOLE! CZY JA CI WYGLĄDAM JAK
KARMA DLA SZCZURÓW?
- Nie, proszę p.... - zaczął chłopak, lecz nie dokończył, gdyż Jax cisnął nim o ziemie. Pokazał
palcem swoją lewą pierś.
- GDYBYM DZIŚ BYŁ W PANCERZU, ZOBACZYŁ BYŚ TU TAKĄ ŁADNĄ TARCZE. TA
TARCZA OZNACZA RANGĘ RYCERZA! TAK MASZ SIE DO MNIE ZWRACAĆ: PER
PANIE RYCERZU! ZROZUMIAŁEŚ, TY PSIE LUDZKIEGO MIANA NIE WARTY?!
- TAK JEST, PANIE RYCERZU! - wrzasnął chłopak, niemal nieprzytomny ze strachu.
Jax chciał jeszcze coś powiedzieć, ale kątem oka dostrzegł zbliżającego się Njangu.
- Zjeżdżaj – syknął. Chłopak zebrał się na czworaki i popędził do reszty rekrutów, ćwiczących pod
okiem Repty. Jax tymczasem wrócił do Kevina i obaj ruszyli do Njangu.
- Na starość robisz się stetryczały – zaśmiał się mechanik.
- Tym gnojkom się przyda. I tak to nic w porównaniu z tym co zrobią z nimi te robale.
- Co nie znaczy że masz ich zabić jeszcze w trakcie treningu – rzucił Njangu, słysząc końcówkę tej
rozmowy. - Ilu mamy chętnych?
- Około siedemdziesięciu, – raportował Jax – ale odrzuciłem czterdziestu. Pomylili nas z pomocą
społeczną.
Njangu uniósł pytająco brew.
- Większość z nich ważyła mniej niż pancerz metalowy. Myśleli że od razu dostaną żarcie. Dwóch
mało mnie nie pobiło gdy chciałem ich odprawić.
- Nie sądziłem że Avellone daje ciała jako burmistrz. - mruknął Njangu.
- Te cherlaki nie są tutejsze – rzekł znudzony głos. - To ścierwo z sąsiednich wioch.
Obejrzeli się ku nowemu rozmówcy. Obok nich stał mężczyzna w metalowym pancerzu i
okularach na nosie. Uśmiechał się głupkowato.
- Nie wiedziałem że znasz tutejszy folklor, Christian – zaśmiał się Jax.
- Często bywam tutaj na przepustkach – zaśmiał się pilot.
- Zawsze uważałem, że jesteś takim typem co wybierze burdel w Quincy – zarechotał Kevin.
- A to czemu? - zaciekawił się Njangu.
Christian w dość mocno przerysowany sposób udał zawstydzenie.
- Mam słabość do tamtejszych guilc.
Cała czwórka ryknęła.
- A co tak w ogóle cie sprowadza? - zapytał rzeczowo Kevin.
- Przywiozłem wam jednego E.P.A1 oraz trzy E.P.A2 . Po za tym mam sprawdzić wasze postępy i
przynoszę ciekawe ploteczki.
- To przejdźmy do mojego gabinetu – zasugerował Lord Paladyn.
Idąc, pokazywał Christianowi czego dokonali. Mieszkańców ściągnięto to centralnej części
miasta. Obejmowało ono ratusz oraz budynki w promieniu półtora kilometra od niego. Miało to
ułatwić obronę. Strefa obronna obejmował plac ratusza i kilkanaście budynków rozsianych
wewnątrz placu, ogrodzonego długimi budynkami mieszkalnymi. Wszystkie cztery drogi
prowadzące do tego mini-fortu zostały odcięte przy pomocy wysokich na cztery metry ścian gruzu.
Pozostawiono tylko jedną szeroką ulicę, na której umieszczono posterunek. Składał się z dwóch
bunkrów, po jednym z każdej strony ulicy. W każdym z nich były ustawione dwa stojaki z
Browningiem M2. Tuż za nimi była chatka, w której stale miało przebywać minimum dziesięciu
ludzi. Po za tym, przy każdej z zapór rozmieszczono dwa trzyosobowe zespoły obronne: dwóch
ludzi z M249 i jeden z rakietnicą. Przez osiem godzin dwunastu żołnierzy patrolowało teren
obozowiska. Pozostali czekali w w barakach tuż koło ratusza. Njangu uważał, że obrona byłaby
sprawniejsza gdyby tutejszy garnizon liczył około dwóch setek ludzi, ale póki co, siedemdziesięciu
pięciu musiało wystarczyć.
Po drodze mijali Bu, który pomagał ustawiać maszt anteny, na której miał się znaleźć zarówno
moduł komunikacyjny jak i również zestaw sensorów wzmocnionej wersji Echo-Boy'a.
Podniesienie go nie było łatwe. Maszt wraz z przyczepionymi modułami ważył dobre kilkanaście
ton. Na początku chciano do tego użyć dwóch transporterów, ale były z tym spore trudności,
zwłaszcza z utrzymaniem równomiernego naprężenie lin. Bu i jego sześć nóg okazało się wręcz
niezastąpione. Do tyłu jego pancerza przymocowano linę. Behemot ruszył na tyle daleko by lina
lekko się naprężyła. Potem najpierw przerzucał na przód pierwsza parę nóg. Metalowe „pazury”
jego kończyn wbijały się lekko w ziemie. Zaraz potem dołączał drugą parę, a potem trzecią.
Następnie przenosił swój korpus, pociągając trochę linę. Zakończywszy ten manewr, blokował
mechanizm tylnych nóg i powtarzał cała procedurę od nowa. Ponieważ był maszyną, robił to w
zastraszającym tempie. W niespełna kwadrans w bezpieczny sposób podniósł maszt.
Njangu i reszta patrzyli z podziwem na poczynania olbrzymiej maszyny. Dwóch ludzi Aliasa
odczepiło linę, a Brain podszedł sprawdzić czy Bucefał niczego sobie „nie naciągnął”.
- Wreszcie się na coś przydałeś – powiedział stojący przed maszyną Big G. - Chyba znalazłeś
swoje powołanie.
Bu skierował na niego wszystkie cztery lufy swoich działek.
- Spływaj – zabuczał ostrzegawczo.
„Urażony” android ruszył kontynuować swój obchód.
- Mogłeś być dla niego milszy – mruknął Brain, sprawdzając serwo-system jednego z odnóży.
- Nic mu nie będzie, to twarda kupa złomu - „zachichotał” robot. - Zawsze możesz mu wymazać
wspomnienie tej rozmowy.
- Fakt. - zaśmiał się technik – Mogę też poprawić twoją osobowość, żebyś był trochę milszy.
Bu obniżył się tak, że jego podwozie stuknęło Braina w głowę.
- Hej! - wrzasnął tamten – Ostrożnie!
- Jak będziesz mniej gadał a więcej pracował, wszystko będzie dobrze.
Przyglądając się temu, Njangu zaczął się zastanawiać czy nie rozsądnie by było trzymać tych
dwóch z dala od siebie. Wreszcie dotarli do „biura” Njangu. Był to mały budyneczek tuż obok
baraków. Prze drzwiach stało dwóch lokalnych strażników. Zasalutowali siarczyście na widok Lord
Paladyna, po czym jeden z nich otworzył drzwi. W środku czekał już Molov wraz z Lompą. Cała
czwórka weszła do środka.
- No to opowiadaj – rzucił Njangu, siadając sztywno za biurkiem – Co też się wydarzyło w
Bractwie pod czas naszej nieobecność?
- Spokojnie. - odparł Christian – Dekker i Solo realizują taktykę „Kotła”. Na razie udało się to
powtórzyć trzy razy, bez strat własnych. Dopracowano tylko kilka elementów.
- To znaczy?
- Chemicy Dysona „odtworzyli” feromon, który ma za zadanie wabić te stwory. To po to, żeby nie
trzeba było poświęcać pojazdu za każdym razem. Twierdzą, iż jest to feromon „wzywający”
pomoc. Nie wiem skąd to wiedzą i jak udało im się to zrobić. Wiem tylko, że ostatnim razem
zwabiono pięć tysięcy tych robali.
Jax, popijając właśnie piwo, zachłysnął się.
- Ile? Pięć tysięcy?! - zawołał, gdy już udało mu się przełknąć – Myślałem, że wtedy załatwiliśmy
ich główną horde.
- Najwyraźniej mnożą się szybciej niż zakładaliśmy – westchnął Lompa. - Co jeszcze?
- Niewiele. - ciągnął pilot – Te stwory wykończyły Amity i kilka mniejszych wiosek. Jako że
żadne z nich nie było chronione przez nas, nie straciliśmy żadnego żołnierza. Starszyzna zastanawia
się czy przypadkiem nie ewakuować całej ludności cywilnej do schronów. Wówczas można by się
skupić na wyłapywaniu tych bestii, nie martwiąc się o ich ochronę. Zresztą, jeśli mogą wysłać takie
siły, to obrona miast takich jak Amity jest bezcelowa. Jeśli te bestie mogą atakować z każdej strony,
nawet i tysiąc ludzi nie pomoże.
Jax skinął głową.
- Fakt. Po za tym, jeśli odbierzemy im źródło pokarmu, zmniejszymy tępo wzrostu ich liczebności.
Wątpię aby te ich maszkarony były jaroszami.
- Dodatkowo, krążą słuchy o „skutecznym środku” na te robale. Co dokładnie to jest, jeszcze nie
wiadomo. Rada trzyma to w tajemnicy. Jedyne co wiadomo, to to że ma być to „wysoce skuteczny
środek”.
Zapanowała chwila ciszy, gdy wszyscy trawili tą nowinkę.
- A co z Saberem? - zapytał w końcu Njangu. - Nie czepiał się tego że nadal jestem LP?
- Nie – odparł pilot – Niewiele go w ogóle ostatnio widać. A jeśli już, to gdzieś pędzi. Nawet nie
stawia się na zebrania Rady.
- Dobra, mniejsza o to – rzucił Kevin – Wróćmy do tematu ewakuacji. Nie było by to takie głupie.
Gdyby zamknąć wszystkich w schronach, ułatwiło by nam to robotę. Dzięki tym nowym schronom
było by to możliwe. Wzmocnić tylko systemy obronne i viola! - klasnął w ręce. - Można ruszać na
polowanie.
- Czekaj, - zaoponował Molov – wydając im bitwę na otwartym polu, wystawimy się na rzeź. Pięć
tysięcy to już sporo, ale jeśli jest ich dziesięć razy tyle? Bractwo, licząc ludzi, mutantów, Szpony i
roboty, to spora armia... ale pięćdziesiąt tysięcy to za dużo.
- Zwłaszcza, że mogą szybko odrobić straty. - zauważył Christian. - Jeśli działają jak mrówki, na
pewno mają jakiś spichlerz...
- Zaraz zaraz! - rzekł Njangu – sugerujesz, że są na tyle sprytne, aby „zaplanować” długotrwałą
kampanie?
- Nie twierdze, że robią to w celach taktycznych, ale ekonomicznych. Naturą rządzi ekonomia.
Każda społeczność odkłada zapasy „na później”. Jeśli rzeczywiście mają coś w spólnego z kolonią
mrówek lub rojem pszczół... to tak właśnie postąpią.
Znowu zapanowała cisza. Njangu sporządzał w myślach notatki z tej rozmowy. Być może kiedyś
dane mu będzie przedstawić te spostrzeżenia Dekkerowi lub Solo. W duchu śmiał się, że urządzili
debatę taktyczną przy piwie.
- Jeśli tak faktycznie jest – mruczał mechanik – to może po prostu wziąć ich na przetrzymanie?
- Że co proszę? - syknął Christian.
- Tak jak sugerowano: zamknąć się razem ze wszystkimi w bunkrach i czekać aż to całe
tałatajstwo pozdycha z głodu.
- I czekać kolejne sześćdziesiąt lat, żeby chociaż odetchnąć świeżym powietrzem? - zagrzmiał Jax
- Chyba cie pogięło!
- Po za tym, - wtrącił uspokajająco Njangu – z raportu personelu Bunkra Numer Sześć wynika, że
nasze robaczki potrafią zapaść w rodzaj letargu.
- Czyli co? - stęknął pilot – O czym to świadczy?
- O tym, że jeśli zabraknie im jedzonka, porostu zapakują się do norek, zwiną w kłębuszek i pójdą
lulu. A kiedy my, po iluś tam dziesiątkach lat wreszcie wyleziemy z naszych norek, one to
wyczują. Będzie to dla nich jak wezwanie na śniadanie. I wszystko zacznie się od nowa.
- Cholera... - rzucił bezsilnie Jax. - Więc albo wybijemy je teraz, i to co do nogi... albo one kiedyś
wykończą nas.
- Tak – stwierdził Lord Paladyn – Dlatego darujmy sobie te dywagacje i skupmy się na naszej
robocie.
Pozostali skinęli głowami.
- Coś jeszcze, Christian? Wiadomo kiedy i w jakiej liczbie przybędą nasi zmiennicy?
- Tak, powinni tu być za trzy dni. Dekker i Solo zatwierdzili twoją prośbę o dwie pełne...
„kompanie”. Według nich, Springfield jest jednym z najwierniejszych sojuszników, a tych nam
teraz najbardziej potrzeba.
Njangu uśmiechnął się w duchu. Wielu żołnierzy Bractwa miało trudności z przyzwyczajeniem się
do pracy w dużych zespołach. Dowódcy dodatkowo musieli pogodzić się z komenderowaniem albo
tylko szturmowcami, albo tylko zwiadowcami czy też tylko snajperami. Najwięcej było
potrzebnych tych pierwszych. Christian ciągnął dalej:
- Dodatkowo są doniesienia o grupach bandytów i mutantów, którzy chcą przystąpić do Bractwa.
Jax i Kevin wybałuszyli oczy. Tylko Njangu pozostał niewzruszony.
- Spodziewałem się tego. Prędzej czy później musieli zrozumieć, że te robaczki to nie ich liga.
Rozległo się pukanie do drzwi. Zaraz potem do pokoju wszedł Tambul. Wraz z jedną z drużyn
Repty trzymał straż przy wejściu do obozu.
- Coś się stało? - spytał Njangu.
- Nie, przyszedłem tylko zameldować iż zespoły zwiadowcze właśnie dały znać, że wracają.
Njagnu, z powodu natłoku zajęć, zapomniał że dwa dni temu wysłał trzy dwuosobowe zespoły,
aby sprawdziły najbliższą okolice. Dwoje ludzi w hummerze: kierowca i strzelec. Wśród nich byli
Luneta i Świr.
- Dobrze. Jak tylko wrócą, niech się do mnie zgłoszą.
Trzy hummery zaparkowały tuż obok budki strażników. Z jednego z nich wyskoczyli Luneta i
Świr. Oboje byli cali pokryci beżowym pustynnym pyłem. Świr zaczął rozmasowywać sobie
ramiona. Po dwóch dniach nieustannej jazdy były sztywne jak u manekina. Luneta zaczęła
strzepywać pył ze swojej skórzanej zbroi. To że była żołnierzem, nie przeszkadzało jej w byciu
damą.
- Podziwiam Pani dbałość o prezencje – powiedziała Ruda, wychodząc z jednej ze stróżówek.
Luneta spojrzała na nią z udawaną grozą.
- Nie mów do mnie per „pani”. Mam dopiero trzydzieści pięć lat.
- Dałabym sobie głowę uciąć, że dwadzieścia pięć. - powiedziała szczerze Ruda.
Luneta zaśmiała się nostalgicznie.
- Tyle to ja miałam gdy ojciec Rafaela mnie zwerbował. Na początku „Drogi do Krypty Zero”.
- Czyj ojciec? - spytała zaskoczona dziewczyna.
Luneta spojrzała na nią ze zdziwieniem.
- A pod kim służysz od ponad dwóch miesięcy?
Teraz to Ruda wytrzeszczyła oczy.
- Njangu ma na imie Rafael?
- No... - zaczęła starsza kobieta, ale zaraz do niej dotarło – Wybacz, zapomniałam że Njangu
trzyma cie na dystans.
- Że co proszę?
- To znaczy... To nie tak - zaczęła Luneta, lecz zaraz przerwał jej głos Tambula:
- Świr! Luneta! Szef was wzywa!
- Wybacz, muszę lecieć – powiedziała.
I Luneta poszła, zostawiając dziewczynę sam na sam z myślami.
Wieczorem odbył się festyn na cześć zakończenia prac nad „Obozem Springfield”. Avellone uparł
się, że trzeba uczcić tą pamiętną chwilę. I faktycznie, jeśli jego uznanie dla pracy wykonanej przez
żołnierzy było wprost proporcjonalne do pompy z jaką wydano tą ucztę, to było ono spore: piwa i
jedzenia było tyle by wyżywić cała dywizje przez trzy dni. Cały plac który oddano do dyspozycji
cywilów był udekorowany. Stragany z jedzeniem i prowizoryczne bary. Mały skwerek tuż obok
podium z orkiestrą.
Żeby pokazać, że docenia wysiłki żołnierzy, Njangu zezwolił aby oddział wartowniczy składał się
z ochotników, którzy nie chcą brać udziału w uroczystości. Tak jak przewidywał, byli wśród nich
Big G, Bu, Christie i Johnner. Ci ostatni w ogóle przejawiali małe zainteresowanie czymkolwiek co
nie było bezpośrednio związane z walką. Jednak ogólnie ochotników było jedynie dziesięciu, co
zaskoczyło Lord Paladyna. Z drugiej strony, ludzie odwalili kawał dobrej roboty, więc należało im
się kilka godzin R&R.
Mimo to, dało się czuć napiętą atmosferę podczas imprezy. Żołnierze pili oszczędnie, aby w razie
potrzeby szybko wejść do akcji. Wyjątkiem był Nietzsche. Rozgoryczony stratą przyjaciół i
zhańbiony faktem, iż uratował go mutak, chciał zapić swe smutki. Dodatkowo deprymujący był
fakt, iż nie mógł tego zrobić w normalnym barze w normalnym mieście, tylko w tym
„tolerancyjnym” burdelu jakim było Springfiled. Nawet Vigo i Ulryk dali się zbałamucić tym
idiotom. Vigo przepadł z jakąś tutejszą lalunią, a Ulryk dał się w dyskusję o polityce tolerancji z
doradcą burmistrza. Nietzsche miał powody do niezadowolenia.
Kątem oka obserwował jak jeden z tych obrzydłych mutantów, Lompa, tańczył na środku
parkietu. Sam widok tej góry zielonego mięcha przyprawił rycerza o mdłości. Odwrócił się z
powrotem do baru.
- Należało by ich wszystkich po wyduszać we śnie. - wybełkotał pod nosem.
- Wiedze, że wać pan nie przepada za mutantami. - odezwała się postać siedząca na sąsiednim
stołku.
Rycerz nie zadał sobie trudu by obrócić się ku rozmówcy.
- Jak masz zamiar mi tu prawić morały o tolerancji, to spieprzaj.
- Ależ skąd – obruszył się natręt – Chciałem powiedzieć że w zupełności się z panem zgadzam.
Nietzsche obrócił się leniwie, jak niedźwiedź zbudzony z zimowego snu i spojrzał na gościa.
Facet siedział pochylony nad pełną szklanką piwa. Ubrany był w szmacianą pelerynę z kapturem,
który zakrywał górną część jego twarzy. Na rękach miał grube, skórzane rękawice.
- Tak? - spytał opryskliwe – I co z tego że mnie popierasz, skoro nic nie robisz? Siedzieć na tyłku,
żłopać piwo i żalić się do lustra to nawet ghul potrafi.
- Tu znowu pan się myli, mój panie – odparł konspiracyjnym szeptem nieznajomy. - Znam kilku
ludzi którzy, tak jak pan chcą zająć się tą całą hołotą, co pałęta się po pustyni.
Rycerz, mimo sporego już zamroczenia, spojrzał trzeźwo na rozmówcę.
- Co proponujesz?
- Nie tutaj. - odparł konspiracyjnie tamten. - Pójdziemy gdzieś, gdzie możemy spokojnie pogadać.
Nietzsche nagle opamiętał się. Nie chcąc jednak odstraszyć „pokrewnej duszy”, powiedział
żartobliwie:
- Mama zawsze mi mówiła, żeby nie chodzić nigdzie z nieznajomymi.
Nieznajomy zatrzymał się w pół ruchu, ale zaraz uśmiechnął się i wyciągnął prawice, mówiąc:
- Gdzież moje maniery? – uścisnął dłoń rycerza – Nazywam się Windows.
Spora ilość alkoholu obniżyła napięcie. Było już nawet kilku spitych w trupa. Zawleczono ich do
baraków i położono do łóżka. Njangu maszerował spokojnie wśród roztańczonego tłumu.
Ubezpieczali go Poma i Hesus. Bliźniacy nie wykazywali zbyt dużego zainteresowania alkoholowa
libacją. Sam Njangu tez nie był zbyt skory do upijania się. Nagle dojrzał Jaxa. Stary szwej szedł
przez wesoła gromadkę, wyraźnie jednak otoczenie nie specjalnie go interesowało. Paladyn
przepchał się do niego i zgadał:
- Hej, przyjacielu. Wyglądasz jakby cie ktoś zdzielił po jajach młotem wspomaganym.
Jax obrócił się ku niemu. Njangu nigdy go takim nie widział. Chwycił go za ramię i odciągnął na
bok.
- Co ci jest?
- Powiedz mi coś. Ile ja mam lat?
Njangu zamrugał. W sumie nie śledził ile sam ma lat, ale jak by się tak zastanowić...
- Chyba coś koło czterdziestu pięciu.
- Czy to nie za późno by zostać ojcem? - spytał głuchym głosem.
- Nie no, chyba... - zamarł, gdy dotarła do niego treść pytania. - Co ty sugerujesz?
- Anna jest w ciąży.
Njangu chciał posadzić przyjaciela na krześle, ale uznał że lepiej żeby postał.
- Gratuluję, bracie.
- Dzięki. - odparł słabo – Chyba pójdę się położyć.
- Tak, zrób to – odparł Njangu. - Jutro pogadamy.
Jax potupał do swojej kanciapy. Njangu patrzył na odchodzącego druha. Uświadomił sobie, ile to
już lat minęło. Pamiętał jeszcze, jak był małym chłopcem. Jax huśtał go na kolanie, podczas gdy
jego ojciec objaśniał palny najbliższej akcji.
Chciał się już oddalić, gdy usłyszał trzask łamanego stolika. Obrócił się kierunku hałasu i zobaczył
Lompę leżącego pośród resztek stołu. Olbrzym, zmorzony zbyt dużą, nawet jak na niego, ilością
promili, zdecydował się pójść spać. Nie przeszkadzał mu fakt, iż zasypia pośród tańczącego tłumu.
Nie było by to jeszcze tak tragiczne, gdyby nie to, że Goro i Kintaro, którzy też byli nie lada spruci,
myśleli że ktoś zaatakował ich szefa. Goro już dzierżył w dłoniach nogi od stołu, a Kintaro krążył w
kółko szukając zaczepki. Mogło z tego wyniknąć całkiem spore zamieszanie.
- Spróbujcie ich uspokoić. - rozkazał bliźniakom. - Ja się zajmę naszym tancerzem.
- Pomogę – powiedział ktoś stojący za Lord Paladynem. Była to Ruda. Wyraźnie też nie
przepadała za tego typu imprezami. Mijając Njangu, posłała mu spopielające spojrzenie.
Młodzieniec nie mógł się połapać, skąd ta agresja z jej strony. Oboje wzięli Lompę pod pachy i
zaczęli iść ku barakom. Fakt, ze byli ubrani po cywilnemu, dodatkowo utrudniał taszczenie trzystu
kilowego olbrzyma. Po drodze Njangu próbował zerkać na Rudą, ale uniemożliwiła mu to
zwisające głowa Lompy.
W końcu dotarli do baraków. Jako dowódca drużyny, Lompa miał małą, osobną salkę wyłącznie
do własnej dyspozycji. Z wielkim wysiłkiem Njangu i Ruda położyli go na pryczy. Nieszczęsne
łoże zaskrzypiało pod ciężarem Super Mutanta.
- Idź już – powiedziała oschle Ruda – Dam sobie radę.
- Czekaj – rzucił Njangu, odciągając dziewczynę na bok. - O co ci chodzi?
Ruda spojrzała na niego z wyrazem niezrozumienia w oczach.
- Chodzi mi o to – zaczął – że od jakiegoś czasu ciągle albo mnie besztasz, albo ignorujesz. Mimo
iż jestem twoim zwierzchnikiem i powinienem cie za to ukarać, chce poznać przyczynę tego
zachowania.
- Naprawdę nie wiem co pan mówi, sir – powiedziała służbistycznie, ale Njangu wyczuł że
kłamie.
- Daj spokój, Ruda. Dobrze wiem, że coś jest nie tak.
Dziewczyna odwróciła wzrok.
- Chodzi o to, że czuje coś... czego nie powinnam czuć. Samym tym powinnam sobie poradzić,
ale pańskie zachowanie tylko mi to utrudnia.
- Przestań mi mówić na „pan” - powiedział głośniej niż zamierzał. Dodał zaraz cichszym głosem
– Czy zauważyłaś abym od kogokolwiek zmuszał do przestrzegania rangi? Czy zabraniał
fraternizacji w szeregach?
Dziewczyna nie odpowiedziała.
- Jeśli macie zamiar omawiać zasady savior -vivre'u – zabuczał Lompa ze swojej – to poproszę
was abyście wynieśli się do wszystkich diabłów z mojej kilty.
Njangu i Ruda wyszli. Na korytarzu dziewczyna zaczęła iść w kierunku swojej kajuty. Njangu
poszedł za nią. Jego nora była kilka kroków przed jej własną.
- Co masz na myśli mówiąc ze cie ignoruję? - spytał.
- Widziałeś że mi się podobasz, a mimo to ciągle myślałeś o Klaudii.
Njangu przystanął zdumiony.
- Skąd o niej wiesz?
- Jeszcze przed wymarszem podsłuchałam twoją rozmowę z Jax'em.
- Na podstawie tego dedukujesz że coś mnie z nią wiąże?
Ruda nieśmiało skinęła głową.
- Głuptasie – zaśmiał się serdecznie Njangu – Łączyło nas tylko łóżko. Nawet gdybym chciał
czegoś więcej, jej... „pozycja” by na to nie pozwoliła. To karierowiczka, zupełne przeciwieństwo
żony Jax'a.
Dziewczyna oblała się rumieńcem.
- Nawet jeśli wolałbym blondynki – zaczął żartobliwie – to i tak bym się z nikim nie wiązał.
Zatrzymali się na przeciw drzwi do jego kajuty.
- Czemu? - spytała zdziwiona.
- Bo jestem żołnierzem.
- Nie rozumiem.
Westchnął głęboko.
- Moja matka przeżywała piekło, gdy ojciec wyruszał na akcję. Był dobry, ale był tylko
człowiekiem. Kula jego też mogła trafić. Widziałem, jak matka co noc modliła się o jego
bezpieczeństwo. Wiedziałem że go kocha... i że cierpi. On też ją kochał, ale wierzył że może coś
zrobić dla przyszłych pokoleń. Poświęcił siebie gdy przyszła na to pora. Na szczęście, ja byłem już
dorosły, a matka nie żyła.
Ruda patrzyła na niego dziwnymi oczami.
- Do czego zmierzasz?
- Do tego, że jako żołnierz nie mogę zagwarantować że wrócę. Nie chce być opłakiwany na
wypadek, gdybym oberwał. Nie chce, by ktokolwiek przeze mnie cierpiał.
- Ale ludzie z twojej drużyny...
- Oni wiedzą na czym stoją. - odparł. - Są mi bliscy. Mam nadzieje że wszyscy razem dotrwamy
późnej starości. Ale liczymy się też z możliwością że ktoś z nas wcześniej pójdzie do piachu.
Ruda zwiesiła głowę, w ciszy analizując to co jej powiedział.
- My oboje jesteśmy żołnierzami – rzekła po chwili. – Oboje ryzykujemy.
- Wiem – odparł młodzieniec – I to jest w tym najgorsze. Jeśli bylibyśmy ze sobą, to oboje
każdego dnia, każdej godziny jedno z nas martwiłoby sie o drugie. Tak nie można. Nie można
podejmować słusznych decyzji, myśląc o czymś innym.
- Tobie sie to udaje. - zripostowała.
- Bo dusze w sobie to, co do ciebie czuje.
Rudej serce zabiło mocniej.
- A co czujesz? - zapytała drżącym głosem.
- Zależy mi na tobie, Ruda. - odpowiedział poważnie, patrząc jej w oczy – Chciałbym, abyśmy
mogli uciec od tego wszystkiego. Ale sie nie da...
Ruda popatrzyła na niego. W jego oczach nie znalazła nic po za szczerością.
- Teraz też możemy być razem. - powiedziała cicho.
- Ale... - zaczął, ale dziewczyna położyła mu delikatnie dłoń na ustach.
- Jestem duża dziewczynką i umiem o siebie zadbać – powiedziała otwierając drzwi do jego
kajuty i wciągając go do środka.
Przynajmniej, na ta krótką chwilę, całe zło tego świata przestało istnieć....
Nietzsche szedł za Widnowsem już dobre pięć minut.
- Mówiłeś że to nie daleko – rzucił tonem pełnym pretensji.
- To ten budynek – odparł, wskazując gmach stojący w kącie palisady.
Weszli do sporego hallu. Nietzsche rozglądał się nieufnie na boki. Węszył jakiś kant. Windows
przystanął na końcu korytarza. Ruchem głowy wskazał drzwi po swojej lewej.
- To tam. - rzucił, uśmiechając się z zadowoleniem. - Jest tam ktoś, kto ucieszy się na twój
widok.
Rycerz, pokonując nieufne szepty w głowie, otworzył drzwi. Na wprost ujrzał dwie znajome
sylwetki. Jedna z nich się poruszyła.
- Miło cie widzieć, przyjacielu. - powiedział ten z lewej głosem, który Nietzsche dobrze znał.
- Bismarck! Otto! -krzyknął uradowany rycerz i ruszył ku kompanom. Ujął ich w ramiona. Myślałem, żeście polegli.... - urwał nagle, czując przejmujące ciepło, bijące od towarzyszy. Nie
było to zwykłe ciepło ludzkiego ciała. Temperatura wskazywała na wysoką gorączkę. To właśnie
ona przywróciła go do rzeczywistości. Nikt nie miał szans przeżyć takiego natarcia, przemkło mu
przez głowę. Więc skąd oni tu? Dodatkowo poczuł dziwną wilgoć na spodzie dłoni. Uniósł lewą
rękę do swoich oczu. Cała była pokryta dziwną galaretowatą mazią. Chciał się odsunąć, ale poczuł
że uścisk jego byłych towarzyszy jest zbyt silny. Zdołał jedynie odchylić głowę na tyle, by spojrzeć
w oczy Otta. Napotkał jednak parę wściekle żółtych oczu. Dodatkowo, skóra żołnierza była trupio
blada.
Byli towarzysze obrócili rycerza przodem do innej postaci, dotychczas skrytej w zacienionym
kącie pomieszczenia. Uścisk ich ramion niemal miażdżył kości. Unieruchomiony Nietzsche mógł
tylko patrzeć, jak zacieniona sylwetka unosi dłoń. Jej środek rozwarł się, ukazując dziwaczną
przyssawkę. Narząd poruszał się gwałtownie, jak pysk zwierzęcia oczekującego na posiłek.
- Nie bój się - wyszeptał Bismarck.
- Ból potrwa tylko chwilę. - zawtórował Otto. - Potem doznasz objawienia.
Nietzsche widział jak przyssawka rusza ku jego torsowi. Przywarła dokładnie na wysokości serca.
Żołnierz poczuł jak w jego ciało wsączane zostaje coś obcego. Czuł rozrywający ból. Zupełnie
jakby każda komórka jego działa wiła się i skręcała w agonii . Poczuł jak jego ciało ogarnia
przejmujący chłód.
Jednocześnie zauważył że postać, która go zaatakowała, robi krok naprzód, stając tak, że światło
lampy oświetlało jej twarz.
- O Boże... – zdołał wyjąkać na wpół przytomny Rycerz.
Postać uśmiechnęła sie, eksponując dwa rzędy nieludzko ostrych zębów.
- Mów mi Lex.

Podobne dokumenty