Magiczna Zemsta Prolog oraz Rozdział o1
Transkrypt
Magiczna Zemsta Prolog oraz Rozdział o1
Magiczna Zemsta Prolog oraz Rozdział o1 - Przebudzenie *** Prolog – Obudź się! Wyczuwa kopniaka przez sen i zwija się w kłębek. Tym razem nie boli tak bardzo. Emile słabo się stara. – Masz klienta. Siada i mruga. Powinien był schować się głębiej w bębnie, który jest jego kryjówką. Bęben leży na boku i jest na tyle głęboki, że Emile nie może go porządnie kopnąć. Ale była ładna, słoneczna pogoda, więc usnął na szmatach przed bębnem. Patrzy na Emile’a i towarzyszącego mu klienta. Mężczyzna ma mroczne ślepia. Chłopiec nauczył się obserwować oczy. Twarze kłamią, usta kłamią, ale oczy zawsze zdradzą, czy ktoś uderzy i jak mocno. Ten tutaj jest ogromny. Wielkie łapska. Potężne barki. Emile wygląda przy nim szczupło i słabo – i sam o tym wie, bo zapomina być bardziej pogardliwy. Na ulicy wszyscy nazywają go Łasic z powodu tego głupiego uśmieszku, ale tylko kiedy nie widzi. Emile jest podły. Rządzi ulicą, a kiedy ktoś mu się stawia, wpada w szał i tłucze tę osobę kamieniem lub metalowym prętem, aż ofiara przestaje się ruszać. Emile wskazuje przybysza palcem. – Ulecz go. Mężczyzna wyciąga lewą rękę, Od nadgarstka do łokcia biegnie rana cięta. Płytka. Łatwa do naprawienia. Spogląda na Emile’a. Ten zazwyczaj każe mu mruczeć bezsensowne słowa i przeciągać sprawę, żeby wszystko wyglądało tajemniczo, ale tym razem wzrok klienta sprawia, że czuje się nieswojo i nie odgrywa szopki. Wyciąga rękę i dotyka ramienia mężczyzny. Magia płynie. Rana zasklepia się. Mężczyzna zgina rękę, sprawdzając miejsce, w którym znajdowała się rana. – Widzi pan? Mówiłem – szczerzy zęby Emile. – Ile? – pyta mężczyzna. Ma ciężki akcent. – Co, ile? – Ile za chłopca? Chłopiec czuje drżenie serca. Wycofuje się do bębna, gdzie pod szmatami leży ukryty jego nóż. Wie, co dzieje się ze sprzedanymi chłopcami. Wie, co robią im mężczyźni. Renego sprzedano miesiąc temu. Zabrał go jakiś facet. Dwa tygodnie temu po zmroku zobaczył tego samego mężczyznę jak prowadził Renego na smyczy jak psa. Rene miał na sobie różową kieckę i podbite oko. Emile obiecał, że go nie sprzeda. Taki mają układ. Chłopiec leczy klientów, a Emile karmi go i chroni. – Nie jest na sprzedaż – oświadcza Emile. Mężczyzna sięga do skórzanej kurtki. Wyciąga kopertę. Plik pieniędzy spada na ziemię przed stopy Emile’a. Gruby plik. Jeszcze nie widział takiej forsy. Emile wytrzeszcza oczy. Następny plik. Chłopiec jest uwięziony w bębnie. Nie ma jak uciec. Jeszcze jeden plik. Emile oblizuje usta. – Obiecałeś! – krzyczy chłopiec. – Zamknij się! – Emile mruży chciwie oczy. – To magiczny dzieciak. Kolejny plik. – Bierz go – decyduje Emile. Mężczyzna wyciąga do niego rękę. Chłopiec kurczy się, a w dłoni trzyma nóż, ukryty pod brudnym kocem. Nie będzie chodził na smyczy. Mężczyzna robi krok w stronę chłopca i odwraca się tym samym plecami do Emile’a. – Rzuć nóż – rozkazuje chłopcu. Emile przybiera złowrogi wyraz twarzy i rzuca się na klienta, celując nożem w jego plecy. Mężczyzna odwraca się szybko i zaciska dłoń na nadgarstku Emile’a. Ten krzyczy i upuszcza broń. Przybysz przyciąga go do siebie. – Weź go! – piszczy Emile. – Bierz go sobie! – Za późno. Wielkolud zaciska lewą dłoń na gardle Emile’a i ściska. Król ulicy wpija się w ramię napastnika i szarpie się, żeby się wyrwać. Mężczyzna zwiększa nacisk. Słychać chrupnięcie. Emile wywraca białkami. Mężczyzna puszcza i jego ofiara upada bezwładnie. Chłopiec cofa się do dna bębna. Mężczyzna przykuca przed wejściem. – Nie skrzywdzę cię. Chłopiec tnie nożem. Mężczyzna chwyta go za rękę, wyciąga na światło dzienne i stawia na nogi. Patrzy na nóż chłopca. – Ostry – zauważa i oddaje mu broń. – Proszę. Będziesz czuł się lepiej. Chłopiec bierze nóż, ale zna prawdę. Broń na nic się nie zda. Mężczyzna może zabić, kiedy zechce. Nauczył się tej prawdy dawno temu: on jest mały, a wszyscy inni duzi. Ci wielcy kopią mniejszych i sprawiają im ból. Nie pokona tego mężczyzny. Musi grać na zwłokę i uciec. Mężczyzna zatrzymuje się przy stoisku z pierogami, kupuje jednego, jeszcze gorącego, i podaje chłopcu. – Jedz. Darmowe żarcie. Chłopiec łapie pieroga i wgryza się, aż gorące jabłkowe nadzienie parzy mu usta. Przełyka kawałki bez gryzienia. Uciec może później. Mężczyzna w końcu odwróci wzrok i wtedy chłopiec zwieje. A tymczasem darowanemu żarciu nie zagląda się w nadzienie. Tylko idiota nie skorzystałby z okazji. Trzeba jeść, co dają i to szybko, zanim ktoś nie przywali w łeb i odbierze posiłek. Idą więc przez rynek aż do parku, gdzie na ławce siedzi inny mężczyzna, czytający książkę. – Znalazłem go – oznajmia ten z mrocznymi oczami. Siedzący na ławce podnosi głowę i patrzy na chłopca. Dzieciak zapomina o jedzeniu. Niedojedzony pieróg wypada mu z rąk. Mężczyzna jest złocisty i płonie magią. Ma tyle magii, że aż niemal świeci. Ta magia dotyka chłopca, ciepła i serdeczna, taka dobra. Owija się wokół niego, a on zamiera w bezruchu, bo boi się, że ona może zniknąć. – Gdzie są twoi rodzice? – pyta złocisty mężczyzna. Ledwie udaje mu się odpowiedzieć. – Nie żyją. Tamten nachyla się ku niemu. – Masz jeszcze jakąś rodzinę? Dzieciak kręci głową. – Ile masz lat? – Nie wiem, – Trudno ocenić, bo nie dojadał. Sześć, może siedem – przychodzi tamten drugi z pomocą. – Jesteś wyjątkowy – mówi mu złocisty mężczyzna. – Popatrz na tych wszystkich ludzi na rynku. Chłopiec nie chce odrywać od niego wzroku, ale jeszcze mocniej pragnie go zadowolić, więc odwraca głowę i patrzy, gdzie mu kazano. – Ze wszystkich zabieranych tu ludzi, ty świecisz najmocniej. Oni są świetlikami, a ty gwiazdą. Masz dar. Chłopiec usiłuje dojrzeć światło, o którym mówi złocisty mężczyzna, ale nic nie widzi. – Jeśli pójdziesz ze mną, obiecuję ci, że dopomogę urosnąć twemu światłu. Będziesz mieszkał w ładnym domu i miał pod dostatkiem pysznego jedzenia. Będziesz ciężko ćwiczył i wyrośniesz na silnego i potężnego człowieka. Będziesz niepokonany. Chcesz tego? Chłopiec nawet się nie zastanawia. – Tak. – Jak ci na imię? – Nie mam imienia. – To niedobrze. Potrzebujesz imienia i nazwiska. Czegoś silnego. Takiego, dzięki któremu będziesz wzbudzał szacunek. Czy wiesz, gdzie jesteśmy? Chłopiec kręci głową. – We Francji. Czy wiesz, kim jest tamten człowiek? – złocisty nieznajomy wskazuje na pomnik człowieka na koniu, który ma koronę i miecz. – Nie. – To Hugues Capet. Jest założycielem dynastii Capetów. Jego rządy zapoczątkowały istnienie królestwa francuskiego. Jego potomkowie zasiadali na tronie Francji przez niemalże dziewięćset lat. To był wielki człowiek i ty też taki będziesz, Hugh. Pragniesz zostać wielkim człowiekiem? – Tak. Złocisty mężczyzna uśmiecha się. – Dobrze. Dziś mamy wyjątkowy dzień, ponieważ się poznaliśmy. Czy mogę zatem w ten szczególny dzień coś dla ciebie zrobić? Cokolwiek? Proś, o co zechcesz. Hugh przełyka nerwowo ślinę. – Mój przyjaciel. Ma na imię Rene. Ma czarne włosy o brązowe oczy. Emile sprzedał go jakiemuś mężczyźnie. – Chcesz, żeby się odnalazł? Hugh kiwa głową. Złocisty mężczyzna zerka przez ramię na tego o mrocznych oczach. – Znajdź tego Renego i sprowadź do mnie. Wielkolud pochyla głowę. – Tak, sharrum. Odchodzi. Złocisty mężczyzna uśmiecha się do Hugh. – Chodź, usiądź przy mnie. Hugh siada u stóp swego pana. Magia owija go, a on wie, że od tej chwili wszystko będzie dobrze. Nic już nie będzie w stanie go skrzywdzić. KONIEC Prologu – Rozdział 01 – Przebudzenie Przekład: Afrit Tenk Bóg umarł. Nie. Niezupełnie. To on nie żyje. Nie. To nie to. Wabią go głosy, przez które nie może ponownie zanurzyć się w odrętwiającej ciemności. – Hugh? Leży na twardym i mikrym podłożu. Uderza go smród kwaśnych, zaprawionych alkoholem wymiocin. Jest pijany. To jest to. Zalał pałę i trzeźwieje, co oznacza, że musi znaleźć coś do picia i znowu zaliczyć zwałkę, zanim pochłonie go pustka, którą wypełniał kiedyś jego bóg. Umoczony jest w czymś zimnym. – Wstawaj. To znajomy, męski głos, ale tożsamość rozmówcy skrywa się głęboko w bezmiarze pamięci. Żeby dosięgnąć ową informację, musiałby myśleć, a to z kolei przybliża pustkę. – To bez sensu – odzywa się drugi głos, którego też nie chce pamiętać. – Tylko spójrz na niego. – Wstawaj – nalega pierwszy, rozważny głos. – Landon wygrywa. Wybija nas jedno po drugim. Coś porusza się w jego duszy. Jakby lojalność, zobowiązanie oraz nienawiść. Próbuje zatopić się głębiej w zamroczeniu alkoholowym. Jego bóg już go nie chce, ale ciemność z chęcią go przyjmie. – On ma to w dupie – mówi drugi głos. – Nie pojmujesz? Już po nim. Równie dobrze mógłby być już martwy. – Kurwa! Wstawaj z tej podłogi! Jego czaszkę rozrywa ostry ból. Ktoś go kopnął. Przelotnie rozważa podjęcie jakichś działań, ale do tego musiałby zmierzyć się z rzeczywistością. Pozostawanie w pozycji leżącej jest lepszym wyjściem. – Jak go uderzysz jeszcze raz, rozetnę cię na pół – odzywa się trzeci głos. Zimny. Też go zna. Rzadko się odzywa. – Pomyśl – wtrąca czwarty głos. Jest rozsądny i ocieka pogardą. – Teraz jest pijany, ale w końcu wytrzeźwieje. Jak będziesz kopać go w baniak, coś mu uszkodzisz. Po co nam tu jeszcze jeden przygłup? Jeden… Dwa… Trzy… Odliczanie wyłania się ze zmąconej głębi jego jestestwa. Liczył kiedyś, ile czasu trzeba, żeby obelga dotarła do zakutego łba Bale’a. Cztery… – Zajebię cię, Lamar! – Zamknij się – ucisza go pierwszy głos. Tak. Powinni zamknąć ryje i dać mu święty spokój. – Hugh. Wstawaj. „Stoyan”, podpowiada mu pamięć. Stoyan jest nieustępliwym sukinkotem. – Potrzebujemy cię – nalega Stoyan. – Psy cię potrzebują. Landon nas wykańcza. To czystka. W końcu sobie pójdą. – On ma to w dupie – powtarza Bale. – Przynieś mi torbę – komenderuje Stoyan. Coś upada obok. – To nie pomoże. Zupełnie się rozsypał. Leży zaszczany i zarzygany. Słyszałeś tego dupka w wejściu. On siedzi w tej norze od tygodni. Hugh słyszy suwak. Kładą coś przed nim. Śmierdzi psującą się krwią i rozkładem. – Nawet jak wytrzeźwieje, znowu się schla do nieprzytomności. Hugh otwiera oczy. Patrzy na niego odcięta głowa. Brązowe oczy są mętne. Rene. – Nawet nie ustoi na nogach. Co mamy z nim zrobić? Przywiązać do kijka i postawić jak stracha na wróble? Ślepa furia. – Jebać to – Bale odchyla się i przymierza do kolejnego kopniaka. Wściekłość stawia go na nogi jeszcze zanim stopa Bale’a trafia w głowę Renego. Zaciska dłoń na gardle mężczyzny, podnosi nieco i wali na stół. Plecy Bale’a uderzają głośno o blat. – Alleluja – cieszy się Lamar. Bale szarpie go za ramię, napina mocno mięśnie. Hugh ściska. Po prawej stronie pojawia się Felix i próbuje go złapać. Hugh wali go lewą pięścią na krzyż w nos. Chrząstka pęka. Wielkolud odsuwa się chwiejnym krokiem. Bale sinieje, oczy mu błyszczą. Kopie nogami w powietrzu. Stoyan obejmuje prawy biceps Hugh i uwiesza się na nim. Felix dopada go z lewej i robi to samo, próbując założyć dźwignię. Hugh wciąż jest wściekły i nie przestaje zaciskać dłoni. Chluszcze na niego zimna woda, zmywając falę nieopanowanego gniewu. Otrząsa się, niezadowolony i widzi twarz Lamara. – Witaj wśród żywych – odzywa się Lamar. – Puść go, preceptorze. Jeśli go zabijesz, nie będzie komu prowadzić szpicy w twojej armii. *** Dręczy go pustka – wielka, ziejąca dziura, która zapełniała niegdyś obecność Rolanda. To boli. Hugh zaciska zęby i zmusza się do koncentracji uwagi należącej przed nim na stole głowie. – Kiedy? – pyta. – Sześć dni temu – odpowiada Stoyan. – Opuścił szeregi. Zrezygnował, gdy cię wyrzucono. Został nauczycielem w Chattanoodze. Uczył francuskiego w liceum. Nie stanowił zagrożenia. I tak go zabili. Pojechałem do niego, żeby go przekonać, by się z tobą spotkał. Było już za późno. Pulsujący ból głowy utrudnia myślenie. – Camilla? Stoyan kręci głową. Żona Rene nie przeżyła. Ból ściska mu serce i wzbudza gniew. – Caroline? – Nie żyje – odpowiada Bale. – Prudue, Rockfort i Ivanowa też nie żyją – dodaje Stoyan. – Zostaliśmy tylko my. Hugh przesuwa wzrokiem po czwórce mężczyzn. Stoyan, czarnowłosy, ciemnooki, po trzydziestce, wygląda na wymizerowanego, jak zdarty miecz. Felix, olbrzymi rudzielec, odchyla się, żeby powstrzymać krwotok z nosa, który jest skrzywiony u nasady w prawo; złamany. Bale czai się w kącie. Ma grubo ponad dwa metry wzrostu i jest niemal szerszy niż wyższy. Masa mięśni. Lamar przysiadł na stole dalej po prawej stronie. Wysoki, smukły, wygląda jak zbudowany ze splotów węzłowatych mięśni. Obcięte na jeżyka włosy i długa twarz. Na nosie okulary w drucianej oprawce. Ma prawie pięćdziesiąt pięć lat i udaje starszego, niż jest w rzeczywistości. Zastępca, cichy zabójca, berserk oraz strateg – to jedyni ocaleni spośród dowództwa jego kohorty. – Mówi się trudno – odzywa się Stoyan. – Landon Nez wykreśla kolejne nazwiska z listy Żelaznych Psów – mówi Lamar. – Nikt nie jest bezpieczny. Mierzą nas wszystkich tą samą miarą. Żelazne Psy. Jego Żelazne Psy. Prywatna, elitarna armia, którą zbudował dla Rolanda. Na wspomnienie tego imienia krzywi się w duchu. Pustka otwiera się szerzej, tnąc go do kości. Kieruje, czy też kierował Żelaznymi Psami, a Landon Nez Złocistym Legionem nekromantów, którzy posiadają nieświadome, bezrozumne wampiry pilotowane przez nich niczym zdalnie sterowane autka. Żelazne Psy i Złocisty Legion; prawica i lewica Rolanda. Nienawidzą się wzajemnie z Nezem, co odpowiada Rolandowi. Hugh znalazłby w końcu sposób na zabicie Neza, ale popełnił fatalny błąd w ocenie sytuacji. Roland go oczyścił. Życiodajna nić, którą połączony był z człowiekiem, który zabrał go z ulicy, zniknęła. Cel jego życia, jego nauczyciel, przybrany ojciec, wszystko co dobre i prawdziwe w tym zasranym świecie, zniknęło. Życie straciło sens. – Jak duże są straty? – pyta. – Zostało trzystu ludzi – odpowiada Stoyan. Kilka miesięcy temu było sześć kohort Żelaznych Psów, a w każdej trzystu osiemdziesięciu żołnierzy. Przekształcił ich w elitę, zdyscyplinowane, wyćwiczone wojsko, za jakie każda głowa państwa dałaby sobie uciąć rękę. – Jest ich więcej – ciągnie Stoyan. – Część się przyczaiła, niektórzy wałęsają się bez celu. Landon porozsyłał patrole krwiopijców. Zabijają nas. Co się stało od jego odejścia? – Dlaczego? – Przez ciebie! – warczy Bale z kąta. Hugh patrzy pytająco na Lamara. – Roland odkrył pewien nieprzyjemny fakt – wyjaśnia Lamar. – Nie jesteśmy lojalni jemu a tobie. To ty jesteś naszym preceptorem. Zostaliśmy uznani za niegodnych zaufania. Barany. – Złożyliście przysięgę. – Przysięga zobowiązuje obie strony. Pokaż mu swoje ręce – odpowiada Lamar. Stoyan podciąga rękawy. Jego przedramiona pokryte są poszarpanymi bliznami. – Rozkazał mi wymordować wioskę i powiesić cywilów na drzewie dla postrachu – mówi Stoyan. – Powiedziałem mu, że jestem żołnierzem, a nie rzeźnikiem. Ukrzyżował nas wszystkich. Trzydzieści dwoje ludzi. Patrzyłem przez trzy dni jak umierają. Też bym tam zdechł. – Co cię uratowało? – pyta Hugh. – Daniels mnie uratowała. Ściągnęła mnie z krzyża, nakarmiła, podleczyła i wypuściła. Nazwisko wywołuje skurcz bólu. Chyba widać to po jego twarzy, bo Stoyan cofa się o krok. Wyrzuca nazwisko z głowy i koncentruje się na bieżącym problemie. Wiadomo było, że Stoyan nie przyłoży ręki do pogromu cywili. To nie tym zajmowały się kohorty. Rzeźnicy, mroczny odłam Żelaznych Psów, który zmiótłby bez pytań wioskę z powierzchni ziemi, już nie istnieje. Roland doskonale o tym wiedział. Ów rozkaz był sprawdzianem lojalności, który Stoyan oblał. Roland nie oczekuje zwykłej lojalności, a bezgranicznego oddania. Gdy go nie otrzymał, postanowił pewnie wymordować całą armię. Co za strata, uświadamia sobie Hugh. Poświęcił lata na zbudowanie Żelaznych Psów, a Roland pozbył się ich jak odpadków. Tak samo jak jego. Ale nie, nie został wyrzucony. Odciął mnie, swoja prawicę. Ta nowa, bluźniercza myśl zagnieżdża mu się w głowie i nie chce odejść. Sięga po magiczną więź, by pozbyć się niepewności i znajduje jedynie pustkę. Spoziera na niego i zatapia zębiska w duszy. Niezauważalne połączenie nie znikało nawet gdy technika była w górze. Byli nierozerwalni odkąd Roland obdarzył go swoją krwią. Teraz jej nie ma. Pustka podgryza go powoli, bluźniercze myśli palą umysł, a on nie wie, jak się opanować. Nachodzi go nagła chęć, by coś rozwalić. Czwórka mężczyzn przygląda mu się. Zna ich od lat. Sam ich wybrał, wyszkolił, walczył z nimi, a teraz go potrzebują. Nie dadzą mu spokoju, dopóki spełni zadania. – Jeśli nie zareagujemy, za rok o tej porze będziemy wszyscy zimnymi trupami – mówi Felix. – Co chcecie zrobić? Wie, ale i tak musi zapytać. – Chcemy, żebyś nas poprowadził – odpowiada Stoyan. – Psy cię znają. Ufają ci. Jeśli dowiedzą się, że żyjesz, odnajdą cię. Zbierzemy maruderów i damy odpór Nezowi. – Nie wiesz, o co prosisz. Musiałby być przytomny i trwać w rzeczywistości. Pustaka zżerałaby go nieustannie. Oszalałby. – Ja nie proszę – Stoyan staje przed nim. – Zaufałem ci. Służyłem. Nie Rolandowi. To nie on złożył obietnice. Ty to zrobiłeś. Mówiłeś, jak to dobrze jest stworzyć dla nas lepsze życie. Żelazne Psy to coś więcej, niż zajęcie, z którego się utrzymujemy. Jak sam powiedziałeś, zasadza się na braterstwie. – Rodzina, której każdy członek jest cząstką większej całości – mówi Lamar. – Jeśli upadniesz, reszta cię osłoni – dodaje Bale. – No a my właśnie upadamy – kończy Stojan. Do kurwy nędzy. – Wiesz, dlaczego jeszcze żyjesz? – pyta Lamar. – Ubywa nas z każdym dniem i tygodniem, a ty wciąż tu jesteś. Znaleźliśmy cię, więc Nez też może. Pewnie dokładnie wie, gdzie jesteś. – Żyję, bo Landon chce, żebym umarł na końcu – odpowiada Hugh. – Chce, żeby wiedział. Nez pragnie, by Hugh przyglądał się, jak nekromanci rozrywają na strzępy dzieło jego życia. A gdy już nic z niego nie zostanie, dobierze się i do niego. Lamar uśmiecha się. – To co mamy? – pyta Hugh. – Razem z nami trzysta dwóch ludzi – odpowiada Stoyan. – Broń? – Tylko podręczna – raportuje Bale. – Zapasy? – Brak – mówi Lamar. – Niemal głodujemy. – Baza. Felix kręci głową. Idealnie. Dno nie jest najgorszym miejscem na nowy początek, a pozostałe przy życiu Psy to zapewne ci najsprytniejsi i najsilniejsi. Ma trzystu wyszkolonych zabójców. Można było trafić gorzej. Głowa Rene patrzy na niego ze stołu. Przygląda się jej, próbując wyryć w pamięci każdy szczegół i rzuca owo wspomnienie w pustkę. Stare czasy się skończyły. Zapełni bezdenną otchłań gniewem – inaczej doprowadzi go on do szaleństwa. Zresztą, to i tak nie ma znaczenia. Hugh podchodzi żwawym krokiem do drzwi i otwiera je na oścież. Wita go rześkie powietrze. Leży przed nim mała, brzydka mieścina, zaledwie parę ulic z zabudowaniami i wiejska droga, ginąca w oddali pomiędzy polami. Słońce zachodzi na horyzoncie. Trzy uliczne lampy już się obudziły i sączą światło elektryczne na drogę przed nim. Pamięta okropny upał, ale jest za zimno na lato. – Jesień, czy wiosna? – pyta, – Wrzesień – odpowiada Lamar. – Co to za dziura? – Connerville w Tennessee – mówi Stoyan. Jako ostatnie miasto pamięta Beaufort w południowej Karolinie. – Gdzie jest Nez? – W Charlotte – informuje Lamar. – Założył tam stałą bazę. Na tyle daleko, żeby trzymać się z daleka od Atlanty i otaczających ją terenów. Należą one teraz do Daniels. Ale na tyle blisko, żeby sprowadzić legia, gdyby córunia wkurzyła ojca. Musi ich zabezpieczyć, uzbroić i znaleźć bazę, żeby przetrwali. A przede wszystkim musi przekonać Neza, że atakowanie ich nie leży w jego interesie. Jeśli Psom uda się przetrwać zimę, wiosną wybierze i ustanowi następcę. A potem zrobi to, co robią odcięte kończyny – zmarnieje i zgnije. Magia przetacza się po ziemi. Nie widzi jej, ale czuje radosne podniecenie w żyłach, usuwające pulsujący ból głowy. Elektryczna latarnia gaśnie, a poskręcane, szklane rurki magicznych lamp budzą się do życia w nieziemskim kolorze indygo. Unosi dłoń i magia wypływa a niego. Bladobłękitna poświata otacza jego palce, Felix jęczy, kiedy jego nos zrasta się. Hugh podnosi głowę Renego. Pogrzebie go dzisiaj. – Znajdźcie mi ubrania. I zadzwońcie do Neza. Powiedzcie mu, że chcę porozmawiać. KONIEC Rozdziału o1