mickiewicz przywołany
Transkrypt
mickiewicz przywołany
MICKIEWICZ PRZYWOŁANY. ROZMOWA Z TADEUSZEM KONWICKIM Tadeusz Sobolewski „Przegląd Katolicki” 1989, nr 18 TADEUSZ SOBOLEWSKI: W polskiej literaturze powojennej było wiele aktów buntu wobec romantycznego mesjanizmu, który tak silnie zaważył na naszej świadomości. Filmy szkoły polskiej były ostrzeżeniem przed daremną ofiarą, przed romantyczną, męczeńską pozą. Pańskie „Salto” też mieściło się w tym nurcie. Ja się na tej literaturze i na tych filmach wychowałem. Moją ulubioną książką było wtedy „Jezioro Bodeńskie” Dygata… Buntowaliśmy się przeciw Mickiewiczowi, bo nie chcieliśmy, żeby Polska była Chrystusem narodów tylko normalnym krajem, l wierzyliśmy, że tak jest. Dopiero rok 1968, a potem 1970 tę wiarę naruszył. Gdy przyszedł sierpień 1980, zaczęliśmy głębiej rozumieć romantyczny sens ofiary zbawczej. I to zuchwałe zdanie Konrada: „Nazywam się Milijon”. Świadomość stopniowo dorastała do rozumienia Mickiewicza. TADEUSZ KONWICKI: Z życiem świadomości jest trochę tak, jak z życiem biologicznym. Dziecko murzyńskie rodzi się podobno białe – Polak rodzi się jako zwykły człowiek. Z natury pogodny, sceptyczny wobec narodowego cierpiętnictwa, nieufny wobec wszelkich mesjanizmów. Dopiero gdy zaczyna żyć życiem całego społeczeństwa, gdy wchodzi w jego atmosferę duchową, staje się ofiarą romantyzmu. Ja o tym już wiele mówiłem... – Czym będą pańskie „Dziady”? Nawrotem do romantyzmu czy wskazaniem na to, co w nich współczesne? – Nie zależy mi na tym, aby na nowo uaktywniać to wszystko, co niesie nasza tradycja romantyczna. Ale nie chciałbym jej dezawuować. Mnie się po prostu wydaje, że ekranizacja „Dziadów", na którą czeka się u nas od dawna, powinna, jeśli to możliwe, przedstawić nasz portret duchowy. Albo lepiej: powinna być testem, który pokaże, jak wyglądamy, kim naprawdę jesteśmy. – Czytałem scenopis „Lawy”, byłem u pana na planie. Zadziwiające, jak nasza historia najnowsza wpisuje się w tamtą historię sprzed półtora wieku. – Bo my zostaliśmy zahamowani w rozwoju przez historię. Inne społeczeństwa mogły się rozwijać, a myśmy zostali jak gdyby zwapnieni na pewien okres. I przez to jesteśmy w jakiś sposób młodsi, z czego zdajemy sobie sprawę. Pan przytoczył Dygata, jako swego autora; mógłby pan dorzucić Gombrowicza, Witkacego, Mrożka. Ale czy nie jest tak, że wszystkim społeczeństwom na świecie, nawet tym najbardziej okazałym, można zarzucić infantylizm? Amerykanie są w jakiś sposób infantylni. Rosjanie są w jakiś sposób dziecinni. Może to jest nasza przywara jako gatunku biologicznego na Ziemi? Jest jeszcze inna pocieszająca okoliczność. Pewne stany, które myśmy przeżywali przed wiekiem, tymczasem stały się udziałem innych społeczeństw, europejskich i nieeuropejskich. Technologia naszego życia społecznego i politycznego nie jest bynajmniej dziwolągiem. I okazuje się, że nasze doświadczenia mogą mieć znaczenie również dla innych społeczeństw. Apelują do nich. – Wracając do kwestii wyjściowej: mesjanizmów jest na świecie wiele. Myśl, że miałyby ze sobą konkurować, musi się wydać absurdalna. Stąd mój opór wobec tej idei. – Nasz polski mesjanizm niewątpliwie uległ dewaluacji – jego żywot jest już dość długi. Obstając wciąż przy jednym, trochę znudziliśmy się światu zachodniemu. Poza tym okoliczności polityczno-ekonomiczne spowodowały w ostatnim półwieczu, że staliśmy się jakby mniej apetyczni, po prostu mniej atrakcyjni jako rodzina z gatunku homo sapiens. Powiedzmy sobie otwarcie – czasem w świecie ludzie wstydzą się przyznać, że są Polakami. – Jak w tej sytuacji powoływać się na polaki mesjanizm? – To są w ogóle zagadnienia niebezpieczne. Nasz romantyczny mesjanizm miał charakter literacki, wymiar moralny. Natomiast w XX wieku powstały nowe groźne mesjanizmy. Mesjanizmy ludobójcze. O przykłady łatwo – nie musimy ich wymieniać. 1 – Ja w scenariuszu „Lawy” znalazłem właśnie pozycję takiego rozumienia mesjanizmu, która byłaby do przyjęcia dla nas. I nie tylko dla nas. – Nie sposób dotykać tak złożonej materii jak „Dziady" i uniknąć własnego komentarza. Poczułem się jakby upoważniony przez Mickiewicza do powiedzenia pewnych rzeczy, których on nie zdążył powiedzieć. Rzekłem to może trochę pysznie... Ale ja nie chcę nic imputować Mickiewiczowi. W filmie nie ma ani jednego słowa dodanego z zewnątrz. Jednak wydaje mi się, że ja, jego czytelnik i rodak, który mógłby powiedzieć, że w dzieciństwie widział pana Mickiewicza, jak szedł ulicą Subocz na spacer do Markuć, że ja – skoro ten film robię – mógłbym pewne rzeczy dopowiedzieć. Albo w swoim imieniu skomentować. My obnosimy się z tradycjami dawnej Rzeczypospolitej, a zatem i naszą tolerancyjnością. Pewnie nie było z nią tak dobrze, ale nie było i źle. Pamięć współżycia wielu narodów, wielu religii jest w moim przypadku wzmocniona pochodzeniem wileńskim. Ta pamięć jest płodna i warto ją przy okazji „Dziadów" przywołać. Jak wiadomo, Dziady są obrzędem białoruskim. Litwini uważają Mickiewicza za poetę litewskiego, który pisał po polsku, Białorusini także go sobie przyswajają. Te wszystkie uzurpacje mnie wydają się sympatyczne. Mamy na tyle silny dorobek kulturalny, i tak bezsporny, że nie musimy wdawać się w kłótnię o tożsamość swych wielkich twórców. Co więcej, wszelkie pokrewieństwa Mickiewicza, rzeczywiste i domniemane, tylko poszerzają jego myśl, jego światopogląd, jego sztukę. Dlatego w „Dziadach" zastosowałem swego rodzaju ekumenizm – etniczny, światopoglądowy, religijny. Chciałem żeby Mickiewicz stał na cokole zbudowanym z różnorodnych kamieni, żeby możliwie najpełniej reprezentował to, co dziś nazywa się Europą środka. – Czy sądzi pan, że jest to dramat uniwersalny, jak na przykład „Faust”? – Byłoby to piękne, ale bariera językowa pomniejsza znaczenie filmowego dzieła według Mickiewicza. Tu byłyby potrzebne kongenialne przekłady. Nawet w języku rosyjskim trzecia część „Dziadów" istnieje jedynie we fragmentach. Wyszło to na jaw, kiedy zaproponowałem Samoktunowskiemu zagranie Senatora. Odpisał, zaskoczony i skonsternowany, że nie znalazł w „Dziadach" takiej roli. Okazało się, że to nie było tłumaczone. Teraz już widzi pan, jak to jest z uniwersalizmem Mickiewicza, skoro najbliższy z narodów słowiańskich nie zna III części „Dziadów"…Niemniej sądzę, że sama materia poetycka Mickiewicza musi być zrozumiała dla każdego człowieka. – Konrad jest bohaterem nowoczesnym. To przecież niemal pierwowzór rewolucjonisty, który z miłości do ludzi zwątpił w sprawiedliwość boską. Na tym polega jego bunt i jego grzech. – Wie pan, ja w tej chwili oślepłem na „Dziady". Straciłem ostrość w oku. Tak starannie rozbierałem je na czynniki pierwsze, żeby potem z tego złożyć całość filmową, że nie mogę już odtworzyć swoich wrażeń, emocji, zamiarów, z którymi zabierałem się do tej pracy. Słucham teraz pana z ciekawością, jak człowiek, który nigdy „Dziadów" nie czytał. – Chcę tylko powiedzieć, że jest tam ukazany głęboki sens ofiary, do której rozumienia wciąż trzeba dorastać. Historia nam wciąż chce dowieść daremności ofiary, a Mickiewicz każe szukać jej sensu. – Czy nie jest to spojrzenie trochę czytankowe i pedagogiczne? Dla takiego czytelnika jak ja Wielka Improwizacja jest tekstem wstrząsającym. Prawda, że martyrologia grupki wileńskich filomatów trochę zbladła. Myśmy przeżyli holocaust! Dla nas ludobójstwo stało się codziennością. Telewizja codziennie daje przerażające przykłady. A jednak sens Wielkiej Improwizacji jest jak najbardziej współczesny. Bardzo płodna jest cała jej bluźnierczość. Ujęte w formę poetycką eschatologiczne pytania – moim zdaniem w sposób nadzwyczajny zostało to wykonane przez Gustawa Holoubka – apelują do całkiem współczesnego zwątpienia. Do naszej dzisiejszej rozpaczy. – Pan sprawdza nośność tego tekstu na obrazach dokumentalnych, wyjętych z ostatnich 50 lat naszej historii. Ta sekwencja jest już zmontowana? – Tak. Są to obrazy najdotkliwszych doświadczeń nas, jako ludzi, i nas, jako Polaków. Stąd ta podwójność, bo nie chodzi tylko o martyrologię. Są tam użyte także pewne stereotypy polskie, stanowiące bagaż naszej pamięci. Włączam je do tej wielkiej rozmowy, a właściwie 1 kłótni poety z Bogiem. Gdy mówię o martyrologii, chodzi nie tylko o udręczenie fizyczne społeczeństwa (nas i naszych sąsiadów, bliższych i dalszych). I nie tylko o sferę ekonomiczną, polityczną czy policyjną życia w tej części Europy. Mówię też o udręczeniu moralnym. My jesteśmy udręczeni koniecznością dokonywania codziennie wyborów o przełomowym znaczeniu. W takiej sytuacji człowiek zaczyna sobie zadawać pytania ostateczne, dotyczące sensu tego, co go otacza: w skali kraju, w skali globu, w skali niezrozumiałego kosmosu. Powiedziałem już, że jestem trochę ślepy na „Dziady", jednak, gdy słucham przy stole montażowym Wielkiej Improwizacji, mimo woli podnoszę się z krzesła. – Jest w niej zawarte elementarne pytanie chrześcijaństwa i nie tylko chrześcijaństwa. Czy Bóg jest nieczułym sędzią? „Carem” świata? Czy też uczestniczy w ludzkim cierpieniu? Jaką wagę ma cierpienie – jednego człowieka i całych mas? – W stawianiu takich pytań jest największa siła Improwizacji. Przeczytałem w zapiskach Wata, że zawsze czytając „Dziady", przepuszczał Wielką Improwizację, jako chaotyczną. Może typ umysłowości, jaki reprezentował Wat, zniechęcał się łatwo do samego sposobu realizacji tego poematu? A jest to przecież namiętna, gwałtowna próba nazwania czegoś nienazwanego, sformułowania czegoś, co nie da się sformułować. Ten wstrząsający wysiłek poety apeluje do samopoczucia nas, współczesnych. Może nie wszystkich, ale tych, którzy usiłują pojąć to, co się z nami dzieje, zracjonalizować życie, zrozumieć je. Bo rozumienie przynosi ulgę. – Mówi pan o swoistym racjonalizmie „Dziadów”. A kto z nas byłby w stanie pojąć i udźwignąć takie zdanie: „Ja i ojczyzna to jedno”? – Ono zostało zdeprecjonowane przez historię. Jest i dziś sporo ludzi, którzy uważają, że Polska i oni – to właśnie jedno... – W sensie własności? – Tak, w sensie notarialnym, ale też często w sensie moralnym i ideologicznym. Być może, to pan Adam ośmielił się do takiego stosunku do własnej Ojczyzny. Ale mnie się wydaje, że wchodzimy tu na teren zastrzeżony dla geniuszy. Jesteśmy dziś sceptyczni wobec tradycyjnego pojęcia geniuszu. Pozwolę sobie na dość trywialne porównanie: przecież my przypominamy gigantyczne stado kur, które grzebie na ogromnym śmietniku. Wiadomo – każde stworzenie grzebiące w końcu coś odkrywa, wynajduje. Podobnie dzieje się w cywilizacji, w kulturze. Jeśliby Marconi nie wynalazł radia, wynalazłby je kto inny. Gdyby „Biesów" nie napisał Dostojewski, jestem pewny, ktoś inny by je napisał. Będąc sceptyczny wobec kultu geniuszu ludzkiego, muszę jednak przyznać, że coś w tym jest. Może nie jest się geniuszem, ale się nim bywa? Tak jak według Norwida – tylko bywa się poetą? W jakiejś chwili napięcia duchowego, natężenia energii elektrycznej, która wzburza naszą chemię wewnętrzną, tworzą się stany niezwykłe, jakby odrobinę ponadludzkie, które upoważniają do posłużenia się – z całą ostrożnością – pojęciem geniuszu? Może Mickiewicz był upoważniony, by powiedzieć to, co powiedział w Wielkiej Improwizacji? Jest to dla mnie na tyle ważne, że nie mogę tego monologu rozpatrywać w kategoriach grzechu i pokuty. Nie mogę go zamknąć w ramach ściśle religijnej pragmatyki. – Konrad przekracza te kategorie. – Oczywiście. Zamknięcie jego buntu w pojęciu grzechu ogromnie pomniejszałoby to, co on chciał wypowiedzieć z naszego wspólnego losu. – Kim jest Ksiądz Piotr? – Respektuję go, ale znów nie ściśle według etosu katolickiego kapłana. Ta postać ma jakby szerszą rozpiętość ramion. Ramion podniesionych w znaku krzyża. Może moje sugestie okażą się kontrowersyjne czy ryzykowne. Jeśli jednak w sposób instynktowny usiłowałem poszerzyć płaszczyznę światopoglądową i emocjonalną, na której rozgrywa się ten dramat, wynikało to nie tylko z zapobiegliwości o widza, ale przede wszystkim z mojego usposobienia. Robiłem ten film z punktu widzenia mojej generacji, zmęczonej nieustannymi walkami, nieustanną agresją człowieka przeciw człowiekowi. Bo jeśli mówi się, że „poetą się nie jest, poetą się bywa”, to teraz, pod starość wiem również, że człowiekiem się nie jest – 1 człowiekiem się bywa. Jest to może lekko heretycka myśl, ale ja mam dowody na jej słuszność. Gdyby każdy z nas był stale człowiekiem, religia ograniczałaby się do adoracji Pana Boga. Tymczasem w obręb religii wchodzą całe obszary moralności – religia musi nieustannie walczyć o to, by człowiek był człowiekiem. – Mówi pan o poszerzaniu obszaru odniesień dla „Dziadów”. Zbiorowym bohaterem jest lud – uczestnicy obrzędu Dziadów. Ten element również w filmie został jakby poszerzony. Cytuję ostatnią scenę: „z wielkiej fabryki ludzie wychodzą po pracy. Różny wiek tych ludzi, różne twarze i ubiory [...] Wśród nich także ci, co wzięli udział w misterium nocy Dziadów”. Tłum z fabryki, z pochodu, z procesji. Tymi obrazami kończy się „Lawa”. – To są uczestnicy nocy Dziadów w sensie szerokim. Nie tylko samego obrzędu na cmentarzu, ale całego misterium narodowego, które się tej nocy odbyło i w Wilnie, i w Warszawie, i w salonie warszawskim. Pozwoliłem sobie tutaj na pewną bezczelność: mianowicie zakończyłem „Dziady" happy endem. Ten happy end wymuszają na mnie okoliczności, ale także moje własne zniecierpliwienie naszym nieodmiennie płaczliwym losem. Kiedy narodziła się „Solidarność“, szalenie spodobał mi się jej egoizm czy raczej egocentryzm. Ta „Solidarność", w swej pierwszej fazie, na nic i na nikogo w świecie się nie oglądała. Nie liczyła na żadne siły, które by miały Polskę wspomóc. Uważała: od tego jesteśmy my – my sami, to, co dla nas konieczne, załatwimy. Ja, jako człowiek światły, jestem oczywiście przeciwny polonocentryzmowi. Uważam, że my tu, nad Wisłą, powinniśmy być wyczuleni na wszelką krzywdę, jaka dzieje się na świecie. Nie dość, gdyby można stworzyć coś w rodzaju ONZ ideowo-moralnego, to taki ONZ powinien powstać nad Wisłą – mamy do tego pewne prawa historyczne i pewne zasługi. A jednak sądzę, że pewna doza egocentryzmu by się nam przydała. Bo nawet, jeśli w historii ulegliśmy jakiemuś skrzywieniu, pauperyzacji duchowej, degeneracji moralnej, to nie możemy w kółko powtarzać, że historia tak nas zniekształciła. Sami musimy wstać na nogi, wyprostować się. Dlatego w tym filmie, po przeszło dwugodzinnej psychodramie narodowej, po dwugodzinnym udręczeniu, daję happy end. Pokazuję tę lawę. I naród, który jest spory, prawie 40-milionowy, lecz wciąż jeszcze nieuformowany, nieokrzepły, młody. Jak lawa. To nieuformowanie daje pewną nadzieję na przyszłość. Że wciąż mamy wszystko przed sobą. I zło, i dobro. – Jednym słowem, dramat tej historii jest dramatem otwartym? Tak się składa, że każde dziesięciolecie „przegląda się” w znaczącej inscenizacji „Dziadów”. Nadchodzi koniec dekady lat osiemdziesiątych. I ten film... – Ja byłbym trochę niepewny co do zakresu odbioru. Siłą rzeczy już sama konstrukcja filmu kłóci się z wymogami hollywoodzkiego kina. A do tego jest to mówione wierszem. Wiersz – w wykonaniu moich aktorów – stanowi chyba podstawową wartość „Dziadów“, poza znaczeniem tekstu i jego pierwiastkami racjonalnymi. Ja – co prawda dopiero w trakcie realizacji – zacząłem ostygać i trzeźwieć, bo nagle zobaczyłem, że robię rzecz skazaną z góry na ograniczony odbiór. Oczywiście, ten fakt nigdy by mnie nie powstrzymał przed realizacją. Czułem przymus wewnętrzny, żeby to robić i pożegnać się w ten sposób z kinem. Ale wciąż pamiętam przysłowie: „człowiek strzela, Pan Bóg kule nosi”. Więc póki człowiek żyje, powinien mieć nadzieję, że to, co robi, dotrze do odbiorcy. – Jeśli idzie o filmowość „Lawy”, zaintrygowała mnie w scenopisie postać anioła. Czym innym jest anioł w teatrze, gdzie należy do repertuaru symbolicznego, a czym innym staje się w kinie, gdzie jest konkretną postacią. Ciekawa rzecz, jaką karierę robi ostatnio anioł w filmie europejskim. W „Niebie nad Berlinem” Wendersa, w „Dekalogu” Kieślowskiego, a teraz w „Lawie”... – To, że zaistniał anioł, nie wydaje mi się taką sensacją, jak fakt, że diabeł zaistniał. Jeśli pan się zetknął z pismami kardynała Ratzingera – on tam mówi o diable nie jako o umownym pojęciu filozoficzno-religijnym, ale jak o kimś realnym. Co do mnie, przyznaję, że może nawet przeskoczyłem Kieślowskiego, bo w „Lawie" obok realnego anioła są też realne diabły. Ale one były już u Mickiewicza, który jest trochę wcześniejszy od Kieślowskiego. Z tym, że ja tym 1 aniołom i diabłom nadaję cechy nadwiślańskie. U nas anioł zawsze kojarzył się jakby z Polską... A diabły — z grzechami, naszymi i naszych prześladowców; myślę o sąsiadach. U mnie anioł i diabły wyglądają bardzo konkretnie. Jeśli dodam, że Anioła gra pani Szapołowska, uwierzy mi pan na słowo, że jest to anioł cielesny. Oczywiście, to wszystko nie jest robione na klęczkach. Zarówno anioły, jak i diabły są umieszczone jakby w cudzysłowie. One są wytworem świadomości tego społeczeństwa, odbiciem jego przesądów, idiosynkrazji, kompleksów, a ja je tylko powołałem do filmu jako lojalny adaptator arcydzieła pana Adama Mickiewicza. – Kiedy zdecydował się pan robić „Dziady”? – Był taki moment, raptowny. To, co rosło we mnie na zasadzie przeczucia, majaku emocjonalno-intelektualnego, nagle sformułowało się w ten sposób, że sięgnąłem za siebie na półkę, wyjąłem „Dziady" i zacząłem je czytać. Odczułem wielką potrzebę zapisania tego, jak je widzę, zaprezentowania Mickiewicza swoim znajomym, przyjaciołom. Działo się to dobrych parę lat temu, w stanie wojennym. Nie było wtedy mowy o robieniu filmu w ramach oficjalnej kinematografii. Pomyślałem, że można by skromniej: wziąć zainscenizowaną przez kogoś innego III część „Dziadów" na video i obłożyć własnymi didaskaliami. Ale powoli robiłem się coraz bardziej bezczelny. Pewnego dnia zdecydowałem się przedstawić propozycję kinematografii. Zrobiłem scenariusz i zaniosłem do swojego zespołu. Zostało to bardzo przyjaźnie przyjęte. Aczkolwiek z pewnymi wahaniami. Sytuacje polityczne zmieniały się co chwila. A nasze władze, jak zawsze, patrzyły na „Dziady" jako na rodzaj bomby, która za chwilę może eksplodować. W związku z tą legendą „Dziadów“ były pewne utrudnienia, ale czysto taktyczne. Muszę więc z góry powiedzieć, że nie mam żadnego alibi. Nie będę mógł się potem wykręcać, że mnie cenzura krępowała, że mi patrzono na ręce, sprawdzano materiał. Kręciłem tak, jak chciałem. I wszystko, co jest w tych „Dziadach", idzie ode mnie, nie wynika z żadnego kompromisu. Nie dość tego, powiem panu, że zespół „Perspektywa”, który jest uprawniony do tego, aby mnie kontrolować chociażby ze względów produkcyjnych, zachował się na tyle po koleżeńsku i z uważaniem dla mojej autonomii, że ani kierownik, ani koledzy, aczkolwiek ogromnie ciekawi, nie widzieli dotychczas metra taśmy. Zgodzili się, że pokażę im to dopiero w gotowym kształcie, z muzyką. – Kiedy? – W drugiej połowie maja. – Czy i tym razem praca nad filmem obrasta u pana pracą literacką ? – Kawałek mojego życia wtłoczyłem w te parę tysięcy metrów taśmy. Obcowanie z Mickiewiczem jest zaraźliwe, musiało na mnie jakoś wpłynąć. Ale nie w taki sposób, abym miał gotową wizję książki. Nie mam żadnej wizji. Przede mną czarna ściana. W ogóle pisanie w dzisiejszych czasach coraz bardziej przypomina gadanie do obrazu. Nawet ukazanie się „Małej apokalipsy", książki zdawałoby się dość skandalizującej, w 70 tysiącach egzemplarzy, nie wywołało jak dotąd żadnego odgłosu. Książka wpadła w ciemność. Pisze się więc na oślep. Trochę mi się to już znudziło. A może już dawno załatwiłem to, co w mojej skali miałem do załatwienia? Może nie mam widowni? Może już wszyscy wyszli, a ja ciągle gadam ze sceny? Rozmawiał Tadeusz Sobolewski 4 marca 1989 1