à la

Transkrypt

à la
Adornetto Alexandra
Blask 03
Niebo
przełożyła Beata Góralska-Gluma
Anielica Bethany oraz Xavier, jej ziemski ukochany, wystawili
cierpliwość niebios na próbę już w chwili, gdy zaczęli się spotykać. Teraz
przekraczają ostateczną granicę: biorą ślub. W dniu, w którym poprzysięgli
sobie, że nic ich nigdy nie rozdzieli, dowiadują się, iż najtrudniejsze z
dotychczasowych wyzwań dopiero przed nimi: zmuszeni będą stawić czoło
Siódmym, specjalnie wyszkolonemu oddziałowi żołnierzy anielskiego
wojska powołanemu do pilnowania ładu we wszechświecie. A oni nie
spoczną, dopóki ich misja nie zostanie wypełniona, krnąbrny anioł
schwytany i doprowadzony przed oblicze niebieskiego sądu. Czy zakochany
anioł udowodni niebu i ziemi, że nie istnieje na świecie siła potężniejsza od
miłości?
Nie zależy mi na tym,
aby dostać się do nieba. Nie znajdę tam żadnego z mych przyjaciół.
Oscar Wilde
Jeśli niebo z dala jest od Południa,
to ja zostaje tu
Jeśli niebo z dala jest od Południa,
powrotny łapie kurs
Hank Williams Jr.
Tym, którzy wierzą
Aż do śmierci
Wszystko wokół zaczęło się trząść.
Chwyciwszy kurczowo krawędź stolika, patrzyłam, jak mój
zaręczynowy pierścionek toczy się po kafelkach kawiarnianej podłogi.
Choć wstrząs trwał zaledwie kilka sekund, szafa grająca umilkła, a
kelnerki z trudem utrzymywały równowagę, balansując tacami
pełnymi filiżanek.
Niebo na zewnątrz pociemniało i zrobiło się sine, wierzchołki
drzew zadrżały, jak gdyby poruszane niewidzialną ręką. Z twarzy
Xaviera zniknął wyraz błogiego szczęścia, ustępując zaciętemu,
wojowniczemu spojrzeniu, które ostatnimi czasy widywałam u niego
zdecydowanie zbyt często. Ścisnęłam mocniej jego dłoń i z
zamkniętymi oczami czekałam na oślepiające światło oznaczające mój
nieunikniony powrót do niebieskiego więzienia.
Gdy wstrząsy ustały i sytuacja wróciła do normy, dało się słyszeć
zbiorowe westchnienie ulgi - wszyscy wokoło obawiali się czegoś
znacznie gorszego. Teraz śmiali się, komentując nie-przewidywałność
Matki Natury, podczas gdy kelnerki pośpiesznie wycierały rozlane
napoje. Nikt głębiej nie zastanawiał się nad tym, co się właśnie stało,
przypuszczalnie za dzień lub dwa dzisiejsza sensacja pójdzie w
zapomnienie. Ale Xaviera i mnie nie tak łatwo było oszukać. W
Królestwie Niebieskim działo się coś niedobrego, czuliśmy to.
Wahałam się, czy nie powiedzieć Xavierowi, że ten ślub to może
jednak nie najlepszy pomysł, że powinniśmy zwrócić pierścionek i
jechać do szkoły na końcówkę ceremonii wręczania świadectw.
Gdybyśmy się pośpieszyli, zdążyłby jeszcze wygłosić swą pożegnalną
mowę. Jednak im dłużej mu się przyglądałam, tym trudniej było mi
podjąć decyzję.
Pokorniejsza część mnie przyznawała, iż najrozsądniej byłoby
przyjąć ostrzeżenie, potulnie zastosować się do reguł i nie próbować
sprzeciwiać się woli niebios. Ale czułam też narastający bunt, który
podpowiadał mi, że za późno już na zmianę zdania. Pozwoliłam
nieśmiałej dziewczynie o zajęczym sercu odejść w cień, oddając
kontrolę w ręce nowej Beth. Nie znałam jej zbyt dobrze, ale jakimś
sposobem wiedziałam, że nosiłam ją w sobie od zawsze, czekającą
cierpliwie niczym dubler i gotową wreszcie zabłysnąć.
I to właśnie ta Beth wstała teraz, sięgając po torebkę.
- Chodźmy.
Xavier rzucił na stolik kilka banknotów i wyszedł za mną na ulicę.
Uniósł twarz i mrużąc oczy, spojrzał w słońce, które chwilę wcześniej
ponownie zaświeciło, po czym przeciągle westchnął.
- Myślisz, że to o nas chodziło?
- Nie wiem - odparłam. - Być może jesteśmy przewrażliwieni.
- Może - zgodził się Xavier. - Ale nigdy wcześniej nic podobnego
się nie wydarzyło, a mieszkam tu od urodzenia.
Rozejrzałam się po ulicy. Zycie wydawało się toczyć zwykłym
trybem. Tylko szeryf wyszedł z biura, tłumacząc coś kilku
zdenerwowanym turystom. Jego spokojny głos niósł się z daleka.
- Nic takiego się nie dzieje, droga pani. To prawda, w tej części
kraju takie wstrząsy są raczej rzadkością, ale mimo to nie ma powodu
do obaw.
Rozmówców szeryfa te słowa najwyraźniej uspokoiły, ale ja
wiedziałam, że to nie mógł być zwykły przypadek. Dostaliśmy
ewidentne ostrzeżenie z góry, przysłane nie po to, by dokonać
zniszczeń, lecz aby zwrócić naszą uwagę. I odniosło ono pożądany
skutek.
- Beth? - zaczął z wahaniem Xavier. - Co teraz? Zerknęłam w
kierunku zaparkowanego po przeciwnej
stronie ulicy chevroleta. Dotarcie nad morze, do kościółka, w
którym czekał na nas ojciec Mel, zajęłoby nam nie więcej niż pięć
minut. Przypomniałam sobie, jak wkrótce po przybyciu do Venus Cove
odwiedziliśmy go z Gabrielem i Ivy po raz pierwszy. Choć temat ten
nigdy nie został oficjalnie poruszony, ojciec Mel zdawał sobie sprawę
z tego, kim jesteśmy. Wyraz jego twarzy mówił sam za siebie.
Pomyślałam, że skoro tak pobożny człowiek zgodził się udzielić nam
ślubu, musi to oznaczać, iż wierzy w nasz związek. Świadomość, że
mamy po swojej stronie choć jednego sojusznika, była pocieszająca.
Walczyłam ze sobą jeszcze przez chwilę, aż mój wzrok padł na parę
staruszków siedzących w promieniach słońca na drewnianej ławeczce
pośrodku skweru. Mężczyzna trzymał w dłoni rękę swojej żony i
uśmiechał się do siebie, podczas gdy lekki wiatr rozwiewał jego białe
włosy. Zaciekawiło mnie, od jak dawna są razem, jaką część podróży
przez życie odbyli wspólnie. Powietrze migotało światłem, a liście
rosnących przy chodniku brzózek połyskiwały wesoło. Ktoś ćwiczył
jogging, przebiegając obok ze słuchawkami na uszach; chłopczyk w
przejeżdżającym samochodzie robił przez okno miny do
przechodniów. Mimo iż nie urodziłam się w tym świecie,
wywalczyłam sobie prawo do życia w nim i nie zamierzałam wyrzec
się go tak łatwo.
Ujęłam twarz Xaviera w dłonie.
- O ile pamiętam, dopiero co mi się oświadczyłeś. Przyglądał mi się
przez chwilę niepewnie, po czym wreszcie zrozumiał. Uśmiechnął się
szeroko. Ze zdwojonym zapałem chwycił mnie za rękę i popędziliśmy
wprost do auta. Na tylnym siedzeniu wciąż leżały nasze togi i birety,
ale żadne z nas nie zwróciło na nie teraz uwagi. Xavier bez słowa
nadepnął pedał
gazu i pomknął w kierunku wybrzeża. Wszelkie wątpliwości
zniknęły. Cokolwiek miałoby nastąpić później, postanowiliśmy
trzymać się raz powziętego planu.
Kościół Świętego Marka był właściwie kapliczką z szarego
piaskowca, zbudowaną przez europejskich kolonistów tuż po wojnie
secesyjnej. Otaczało ją ogrodzenie z kutego żelaza, a wzdłuż
brukowanej ścieżki prowadzącej do półokrągłych dębowych drzwi
rosły dzwonki. Był to pierwszy katolicki przybytek w tym hrabstwie.
W przylegającym do niego ogródku postawiono tablicę upamiętniającą
poległych żołnierzy konfederacji. To miejsce wiele znaczyło dla
Xaviera i jego rodziny. Od małego uczęszczał tu do szkółki
niedzielnej, jako dziecko brał też udział we wszystkich
bożonarodzeniowych przedstawieniach. Ojciec Mel znał każdego z
młodych Woodsów osobiście. Za kilka tygodni miał udzielić ślubu
najstarszej z nich, Claire. Xavierowi, jako jej bratu, przypadła rola
drużby.
Gdy tylko przekroczyliśmy dębowy próg, cały zgiełk zewnętrznego
świata został za nami. Nasze kroki na poprzecinanej czerwonymi
żyłkami marmurowej podłodze niosły się echem w pustym budynku,
kamienne filary pięły się ku sklepieniu nad naszymi głowami. Przed
ołtarzem widniała rzeźba wyobrażająca Jezusa na krzyżu, z głową
pochyloną, lecz oczami zwróconymi ku niebu. Z góry przyglądały się
nam mozaikowe portrety świętych i męczenników. Całe wnętrze
wypełniało przyćmione bursztynowe światło, spływające łagodnie po
złotym tabernakulum skrywającym poświęcone hostie. Na ścianach
wisiały oprawione w ciężkie, rzeźbione ramy obrazy przedstawiające
czternaście stacji Drogi Krzyżowej. Ławki wykonano z
wypolerowanego drewna, a powietrze przesycone było zapachem
kadzidła. Umieszczony nad ołtarzem witraż ukazywał złocistowłosego
archanioła Gabriela o surowym wyrazie twarzy, odzianego w
czerwone szaty, przekazującego wiadomość klęczącej u jego stóp
oszołomionej Marii. Dziwnie było patrzeć na wizerunek mego brata
oczyma
wyobraźni artysty. Prawdziwego Gabriela cechowało piękno tak
onieśmielające, że oddanie rzeczywistego podobieństwa nie leżało w
możliwościach człowieka. Mimo to kolory na witrażu zdawały się żyć
własnym życiem, wprawiając postacie w ruch.
Zatrzymaliśmy się przy wejściu, aby umoczyć palce w wodzie
święconej i przeżegnać się. Delikatny szelest materiału poprzedził
nadejście ojca Mela. Ukazał się naszym oczom ubrany w kompletną
szatę liturgiczną, po czym ruszył ku nam po wyłożonych czerwonym
chodnikiem schodach, zamiatając ze świstem podłogę. Był łysiejącym
mężczyzną o wesołych oczach. Nie wyglądał na zaskoczonego naszym
widokiem. Uścisnął serdecznie Xaviera, a następnie wziął mnie pod
rękę, jakbyśmy byli starymi znajomymi.
- Spodziewałem się was - powiedział ciepło. Poprowadził nas ku
ołtarzowi, gdzie oboje uklękliśmy.
Popatrzył na nas uważnie, szukając potwierdzenia szczerości
naszych zamiarów.
- Małżeństwo to poważne zobowiązanie - rzekł. - Oboje jesteście
bardzo młodzi. Czy przemyśleliście dokładnie waszą decyzję?
- Tak, ojcze - odparł Xavier tonem, który przekonałby największego sceptyka. - Zechce nam ojciec pomóc?
- A co na to wasze rodziny? - spytał szorstko. - Z pewnością
życzyłyby sobie uczestniczyć w tak uroczystym wydarzeniu? Spojrzenie ojca Mela przybrało surowy wyraz, kiedy nasze oczy się
spotkały.
- Uznaliśmy, że tak będzie lepiej - odrzekł Xavier. - Chciałbym, aby
mogli tu być, ale... nie zrozumieliby.
Kapłan pokiwał głową, rozważając znaczenie słów Xaviera.
- Tu nie chodzi o jakieś dziecinne zadurzenie - wtrąciłam, bojąc się,
że dotychczasowe argumenty mogą nie wystarczyć. — Nie ma ojciec
pojęcia, ile razem przeszliśmy, by znaleźć się tu dzisiaj. Błagam, nie
możemy już tak dłużej. Pragniemy stanowić jedność w oczach Boga.
Widziałam, że ojcu Melowi trudno jest się oprzeć naszym
naleganiom, jednak intuicja podpowiadała mu ostrożność. Musiałam
bardziej się postarać, jeśli miałam go przekonać.
- Taka jest wola Boża - rzuciłam niespodziewanie, i oczy ojca Mela
rozszerzyły się. - To dzięki Niemu się spotkaliśmy. Kto jak kto, ale
ojciec dobrze wie, iż to On wyznacza ścieżki, którymi podążamy. Dla
nas wybrał właśnie tę. Nie zamierzamy kwestionować Jego decyzji,
chcemy jedynie uświęcić to, co On sam pomiędzy nami stworzył.
Moje argumenty najwyraźniej rozstrzygnęły sprawę. Duchowny
nie mógł sprzeciwić się tak jawnym zaleceniom, które zdawały się
płynąć od samego Boga. Zamachał tylko rękami na znak, że się zgadza.
- Dobrze już, dobrze. Nie chcę was dłużej trzymać w niepewności. Przywołał gestem kogoś ukrytego dotychczas w cieniu. - Pozwoliłem
sobie poprosić na świadka panią Alvarez.
Obróciliśmy głowy i przy końcu ławki dostrzegliśmy modlącą się w
milczeniu kobietę. Gdy wstała, by podejść do ołtarza, rozpoznałam w
niej gosposię z plebanii. Pani Alvarez wygładziła nieistniejące fałdki
na swojej prostej bluzce. Nie umiała opanować podniecenia na myśl,
że weźmie udział w czymś, co musiało jej się wydawać jakąś szaloną
romantyczną eskapadą. Nawet w jej głosie słychać było drżenie.
-Jesteś synem Bernadette Woods, prawda? — zapytała z silnym
hiszpańskim akcentem. Xavier skinął głową i opuścił wzrok,
spodziewając się reprymendy. Ale pani Alvarez ścisnęła go tylko
poufale za ramię. - Nic się nie martw, niedługo wszyscy razem
będziecie świętować.
- Możemy zaczynać? - zapytał ojciec Mel.
- Sekundkę... un momento*. — Pani Alvarez pokręciła głową,
przyglądając mi się z niezadowoleniem, po czym przeprosiła nas i
wyszła. Czekaliśmy chwilę zdezorientowani, zaraz jednak
Z hiszp. „chwileczkę", dosłownie: „jedną chwilę" (wszystkie
przypisy pochodzą od tłumacza).
wróciła, wręczając mi bukiecik stokrotek zerwanych naprędce w
przykościelnym ogródku.
— Dziękuję. - Uśmiechnęłam się do niej z wdzięcznością. W całym
tym pośpiechu żadne z nas nie pomyślało o takich detalach. Oboje
wciąż mieliśmy na sobie szkolne mundurki.
- Ależ bardzo proszę - odparła, mrużąc oczy z radości. Wpadające
przez witraż światło słoneczne zalało Xaviera
złocistą poświatą. Nawet gdyby był ubrany w stare spodenki
gimnastyczne, nie miałoby to dla mnie znaczenia. Oszałamiała mnie
sama jego obecność. Kątem oka dostrzegłam przetykany miedzią i
brązem kasztanowy kosmyk własnych włosów. Cała moja postać
wydawała się otoczona blaskiem. Jakaś niewielka część mnie pragnęła
ujrzeć w tym znak świadczący o tym, iż niebo zechce spojrzeć na nasz
związek łaskawszym okiem. Ostatecznie przecież ziemia przestała się
trząść, nie wyglądało też na to, aby sklepienie kościoła miało znienacka
runąć. Może jednak przypadła nam w udziale miłość, którą nawet
Królestwo Niebieskie zmuszone było zaakceptować?
Spojrzawszy na Xaviera, zrozumiałam, że coś we mnie się
zmieniło. Zazwyczaj w takich momentach przytłaczała mnie fala
emocji, uczucie tak ogromne, że czasem wydawało mi się, iż moje
ciało nie będzie w stanie go pomieścić i eksploduje. Tym razem
przepełniał mnie całkowity spokój, tak jakby moje życie dotarło
dokładnie do punktu, w którym powinno się znaleźć. Mimo że znałam
twarz Xaviera w najdrobniejszym szczególe, patrząc na niego, za
każdym razem czułam się tak, jakby to było pierwszy raz. Miała w
sobie tyle głębi, tak wielka złożoność kryła się w jej łagodnych rysach:
pełne usta, których kąciki unosiły się w półuśmiechu, wspaniałe kości
policzkowe, migdałowe oczy o tęczówkach mieniących się wszystkimi
barwami oceanu. Na jego włosach w kolorze płynnego miodu tańczyły
promyki słońca, nadając im połysk wypolerowanej miedzi. Granatowa
marynarka z wyhaftowanym na górnej kieszonce szkolnym logo
pasowała w sam raz na tak poważną okazję. Xavier sięgnął, by
poprawić krawat. Trudno było stwierdzić, czy się denerwuje.
- Wypada dziś prezentować się jak należy - powiedział, puszczając
do mnie oko.
Ojciec Mel rozłożył ręce i uniósł je z namaszczeniem ku górze.
- Przybyliście do tego kościoła, aby Pan uświęcił i utwierdził waszą
miłość poprzez sakrament małżeństwa. Obyście byli sobie zawsze
wierni i umieli podjąć i wypełnić obowiązki małżeńskie. W imieniu
Kościoła pytam was, jakie są wasze postanowienia. Czy chcecie
wytrwać w tym związku w zdrowiu i w chorobie, w dobrej i złej woli,
aż do końca życia?
Oboje zerknęliśmy ku górze, jakby nagle świadomi świętości tej
chwili. Nie zawahaliśmy się jednak, odpowiadając jednym głosem, jak
gdyby nasze istnienia już zostały ze sobą splecione.
- Chcemy.
- Podajcie sobie prawe dłonie i wobec Boga i Kościoła powtarzajcie
za mną słowa przysięgi małżeńskiej. Xavierze, najpierw ty.
Xavier starannie wymawiał poszczególne wyrazy, tak jakby do
każdego z osobna przywiązywał ogromną wagę. Jego głos brzmiał
niczym muzyka. Kręciło mi się w głowie do tego stopnia, że musiałam
mocniej ścisnąć go za rękę. Bałam się, że odpłynę. On zaś ani na
sekundę nie oderwał wzroku od mojej twarzy.
- Ja, Xavier Woods, biorę sobie ciebie, Bethany Church, za żonę i
ślubuję ci miłość, wierność i uczciwość małżeńską oraz że cię nie
opuszczę aż do śmierci.
Potem przyszła moja kolej. Wypowiadałam przysięgę drżącym
głosem, zdradzającym moje zdenerwowanie. Ojciec Mel obserwował
nas z powagą. Pani Alvarez wyciągnęła z rękawa koronkową
chusteczkę i zaczęła wycierać oczy. Nawet ja nie zdołałam opanować
łez. Nigdy dotąd jednak nie rozumiałam, co to znaczy płakać ze
szczęścia. Xavier pogłaskał wnętrze mojej dłoni opuszką palca i na
moment zgubiłam się gdzieś głęboko w jego przepastnych źrenicach.
Dopiero głos ojca Mela przywrócił mnie do rzeczywistości.
- Poproszę o obrączki, które macie sobie wzajemnie nałożyć jako
znak miłości i wierności.
Xavier wsunął mi na palec pierścionek swojej babki. Pasował
idealnie, tym samym jakby łącząc się ze mną na zawsze. Żałując, że nie
poświęciliśmy nieco więcej czasu na zaplanowanie wszystkiego,
ukradkiem zdjęłam swój pamiątkowy klasowy sygnet i spróbowałam
włożyć go na palec serdeczny Xaviera. Rzecz jasna, okazał się zbyt
mały i zmieścił się dopiero na najmniejszym palcu. Oboje na moment
zamarliśmy przerażeni, obawiając się, że cała uroczystość będzie przez
to nieważna. Odetchnęliśmy z ulgą, gdy pani Alvarez zakryła usta
dłonią i zaczęła chichotać.
- Niech was błogosławi Bóg Wszechmogący - dokończył ojciec
Mel. - Żyjcie w spokoju i harmonii. Ogłaszam was mężem i żoną.
I to było wszystko. Ceremonia dobiegła końca, a my staliśmy się
małżeństwem.
Od zawsze czułam się jak outsider - stojąc z boku, przyglądałam się
światu, którego nigdy nie mogłam być częścią. W Królestwie
Niebieskim jedynie egzystowałam, nie znając smaku prawdziwego
życia. Z chwilą pojawienia się Xaviera wszystko się zmieniło. Wpuścił
mnie do swego świata, pokochał i zaopiekował się mną. Nie
obchodziła go moja odmienność, samą swoją obecnością sprawił, że
nierealne stało się rzeczywistością. Wiedziałam, iż czeka nas jeszcze
wiele przeszkód, ale moja dusza była teraz nierozerwalnie związana z
jego duszą i nic, ani niebo, ani piekło, nie mogło nas już rozdzielić.
Nie czekając na odpowiednią formułkę z ust ojca Mela, złączyliśmy
usta w pocałunku. Był zupełnie odmienny niż dotychczas. Tym razem
wydawał się uświęcony. Moje skrzydła poczęły wibrować pod
ubraniem, w każdym kawałeczku ciała poczułam mrowienie, które
przeobraziło się w łagodną poświatę otulającą moją postać. I wówczas
światło bijące z mojej skóry połączyło się z promieniami słońca
sączącymi się przez witraż, po czym eksplodowało oślepiającym
blaskiem, zamykając mnie wraz z Xavierem w skrzącej się bryle.
Ojciec Mel i pani Alvarez
westchnęli głośno ze zdumienia, lecz sekundę później słońce
schowało się za chmurą i świetliste zjawisko zgasło.
Panią Alvarez ogarnęło poruszenie tak wielkie, że runęła ku nam z
potokiem wygłaszanych po hiszpańsku gratulacji, całując nas oboje
siarczyście jak dawno niewidzianych krewnych. Przerwała dopiero,
gdy ojciec Mel dyskretnie pokierował nas z powrotem ku ołtarzowi,
abyśmy podpisali niezbędne dokumenty.
Zaledwie odłożyłam pióro, drzwi kościoła otworzyły się z
potężnym hukiem. Wszyscy podskoczyli w miejscu.
W progu pojawiła się smukła, giętka postać młodego chłopca o
dziewczęcej buzi; na czoło opadał mu kosmyk niesfornych włosów.
Miał na sobie czarną szatę z kapturem, a zza jego ramion wyłaniały się
trzy pary czarnych skrzydeł. Skinął oficjalnie głową, ani na chwilę nie
odrywając oczu od ojca Mela, po czym lekko ruszył ku nam
wyćwiczonym krokiem modela na wybiegu. U jego boku kołysała się
lśniąca kosa. Od razu go rozpoznałam: był to jeden z Ponurych
Żniwiarzy, przysłany przez samego Anioła Śmierci. Z piersi pani
Alvarez wyrwał się histeryczny okrzyk, podczas gdy ona sama w
panice usiłowała skryć się za ołtarzem. Zaraz potem dały się stamtąd
słyszeć gorączkowe modlitwy mamrotane po hiszpańsku. Żniwiarze są
zazwyczaj widoczni jedynie dla tych, po których przybywają, lecz tym
razem najwyraźniej nie zawracano sobie głowy formalnościami. Tu
każde posunięcie było celowe, niosło ze sobą konkretne przesłanie.
Wydano na nas wyrok.
Instynktownie pchnęłam Xaviera na ziemię. W tym samym
momencie rozłożyły się ze świstem moje skrzydła, osłaniając go.
Żadnemu ze żniwiarzy nie wolno było tknąć duszy, gdy miał ją w swej
pieczy Anioł Stróż. Szybko jednak zorientowałam się, że to nie o
Xaviera chodzi.
Spojrzenie chłopca utkwione było w ojcu Melu, to na niego
wskazywał swym szczupłym palcem. Duchowny zamrugał
zdezorientowany, po czym cofnął się aż pod ołtarz, przywierając do
niego plecami. Okulary w rogowej oprawie przekrzywiły się mu na
nosie.
- Ja tylko chciałem pomóc. Chciałem pomóc - powtarzał.
- Twoje intencje są bez znaczenia - odparł zimno żniwiarz. Ojciec
Mel umilkł, ale zaraz wyprostował się dumnie.
- Zostałem wezwany przez Pana i wysłuchałem Go.
- Czy wiesz, kim ona jest? - zapytał żniwiarz. - Ona nie jest
człowiekiem.
Ojciec Mel nie wyglądał na zaskoczonego. Od początku zdawał
sobie sprawę z tego, że różnię się od zwykłych śmiertelników, choć
nigdy mnie o nic nie wypytywał ani też nie traktował jak obcego.
- Niezbadane są wyroki boskie - odrzekł hardo. Żniwiarz skinął
głową.
- W rzeczy samej.
Patrzyłam sparaliżowana, jak unosi dłoń wysoko w górę, i w tej
samej chwili ojciec Mel zgiął się wpół, chwytając się za serce. Dysząc
ciężko, osunął się na ziemię.
- Zostaw go w spokoju! - ryknął Xavier, próbując wydobyć się z
moich objęć.
Unieruchomiłam go, używając do tego siły, o której istnieniu nie
miałam wcześniej pojęcia. Żniwiarz obrócił powoli głowę ku nam, po
czym przeniósł swój senny, leniwy wzrok na Xaviera. Uśmiech, który
pojawił się na jego różowych wargach, był niemal pobłażliwy.
- Ty mnie nie interesujesz - odparł. A potem jednym krokiem
znalazł się przy księdzu, leżącym twarzą w dół na marmurowej
posadzce. Xavier ponownie zaczął się szarpać, ale moje anielskie moce
trzymały go w żelaznym uścisku.
- Beth, puść mnie - błagał. - Ojciec Mel potrzebuje pomocy!
- Nie możemy mu już pomóc.
- Co się z tobą dzieje? - jęknął, patrząc na mnie ze zdziwieniem,
jakby mnie nie poznawał.
- Nie da się pokonać żniwiarza - wyszeptałam. - On wypełnia
konkretne polecenia. Jeśli spróbujesz mu przeszkodzić, zabierze także
ciebie. Nie chcę zostać wdową już w kilka minut po ślubie.
To go najwyraźniej przekonało. Zamilkł i przestał się wyrywać,
bezsilnie przyglądając się całej scenie oczami przepełnionymi bólem.
Ciało ojca Mela drgnęło raz jeszcze, nim zastygło w bezruchu. Młody
żniwiarz odsunął się, stając przy głowie leżącego. Wiedziałam, na co
czeka. Z otwartych ust duchownego wyłonił się szary cień, który
następnie zawisł w powietrzu niczym mglista kopia spoczywających
na ziemi zwłok.
- Chodź ze mną - polecił żniwiarz bezbarwnym tonem. Wydawał
się nieomal znudzony. Dusza ojca Mela rozglądała się przez chwilę
zdezorientowana, aż wreszcie usłuchała. Ramię w ramię wznieśli się
ku sklepieniu kościoła.
-Dokąd go zabierasz? - zawołałam, przerażona myślą o tym, że w
zamian za udzieloną nam pomoc ojciec Mel miałby trafić do ognistej
otchłani.
- Działał ze szlachetnych pobudek, więc nadal czeka na niego
miejsce w niebie - odparł żniwiarz. - Ale jego czas na ziemi dobiegł
końca.
Ucieczka
Dopiero gdy żniwiarz zniknął na dobre, poczułam się na tyle
pewnie, by puścić Xaviera. On zaś natychmiast podbiegł do
bezwładnego ciała ojca Mela i ukląkł przy nim. Oczy księdza były
wciąż otwarte, lecz teraz martwe i szkliste.
Zza ołtarza wyłoniła się roztrzęsiona pani Alvarez, patrząc na nas
przerażonym spojrzeniem. Zatrzymała się na moment w przejściu,
drżącymi rękami ściskając zawieszony na szyi ozdobny krucyfiks.
- Santo cielo* Panie, zmiłuj się nad nami - wyszlochała, po czym
rzuciła się na oślep ku drzwiom.
- Chwileczkę! - zawołałam za nią. - Pani Alvarez, proszę zaczekać!
- Ale nawet się nie obejrzała. Myślała tylko o tym, aby czym prędzej
znaleźć się jak najdalej stąd.
Po jej odejściu Xavier spojrzał na mnie z twarzą ściągniętą bólem.
- Beth, co myśmy najlepszego zrobili? - wyszeptał. — On zginął
przez nas.
- Nie, nieprawda. - Uklękłam obok i wzięłam go za rękę. Posłuchaj mnie. To nie była nasza wina.
* Z hiszp. „wielkie nieba", dosłownie: „święte niebiosa".
- Zemścili się na nim - wymamrotał Xavier, odwracając głowę,
żebym nie widziała, jak bardzo jest przejęty. - Za to, że zgodził się
udzielić nam ślubu. Gdyby nie to, nadal by żył.
- Nie mogliśmy tego przewidzieć. - Złapałam go za podbródek,
usiłując zmusić, by na mnie popatrzył. - To nie my go zabiliśmy.
Przesunęłam dłonią po oczach ojca Mela, na zawsze zamykając ich
powieki. W piersiach czułam narastający gniew z powodu takiej
niesprawiedliwości, ale wiedziałam dobrze, że nikomu w ten sposób
nie pomogę. Ograniczyłam się więc do zmówienia w myślach
modlitwy za wieczny spokój dla jego duszy. Xavier nadal nie odrywał
przygnębionego wzroku od leżących na ziemi zwłok.
- Pamiętaj, że to jedynie jego ziemskie życie dobiegło końca powiedziałam. - Zaznał teraz spokoju... wiesz o tym, prawda?
Kiwnął głową, usiłując powstrzymać łzy. Z zewnątrz dobiegł nas
pisk opon hamującego przed wejściem samochodu, skutecznie
odwracając naszą uwagę. Zaraz potem dał się słyszeć trzask drzwiczek
oraz tupot stóp na żwirowej ścieżce.
Do kościoła wpadli Ivy i Gabriel. W ułamku sekundy ocenili
sytuację i zorientowali się, co zaszło. Nim zdążyłam choćby mrugnąć,
stanęli przed nami. Z perfekcyjnych rysów Gabriela przebijała furia; w
bezsilnej złości przeciągnął ręką po jasnych jak piasek włosach.
Złociste loki Ivy były w nieładzie, a ona sama posępna niczym chmura
gradowa.
- Co wyście, na litość boską, zrobili? - zapytała tonem, jakiego
nigdy wcześniej u niej nie słyszałam. Jej głos stał się niższy o kilka
oktaw i zdawał się wydobywać z samej głębi. Gabriel tylko w
milczeniu zaciskał szczęki.
- Spóźniliśmy się - oznajmił wreszcie. Przesunął wzrokiem po
naszych obrączkach i ciele ojca Mela. Na twarzy nie drgnął mu ani
jeden mięsień - najwidoczniej spodziewał się tego rodzaju
konsekwencji.
- To jakiś ponury żart. - Ivy potrząsnęła z przerażeniem głową. - Coś
podobnego nie ma prawa przejść bez echa. - Jej
zazwyczaj chłodne, szare oczy zyskały nagle dziwny, bursztynowy
odcień. Byłam prawie pewna, że w ich tęczówkach zapłonęły maleńkie
ogniki.
- Nie teraz. - Gabriel wskazał gestem na drzwi. - Musimy jak
najszybciej opuścić to miejsce.
Chwycili nas oboje za ramiona i praktycznie powlekli do wyjścia.
Byliśmy zbyt oszołomieni, by się opierać. Przed kościołem czekał
czarny jeep. Ivy jednym ruchem otworzyła drzwiczki, używając do
tego trochę za dużo siły. Samochód przechylił się niebezpiecznie na
prawą stronę.
- Wsiadajcie - poleciła. - Natychmiast.
- Nie - zaprotestowałam, niemrawo usiłując odsunąć się od niej. Mam dość mówienia nam, co mamy robić!
- Bethany, powinniście byli przyjść z tym do mnie - odezwał się
Gabriel głosem pełnym zawodu. - Pomógłbym wam podjąć właściwą
decyzję.
- My podjęliśmy właściwą decyzję, Gabe - odparłam stanowczo.
- Złamaliście odwieczne prawo niebios i spowodowaliście
przedwczesny zgon sługi Bożego - wtrąciła przez zaciśnięte zęby moja
siostra. - Nie masz z tego powodu żadnych wyrzutów?
- Nie wiedzieliśmy, że do tego dojdzie!
- Nie, oczywiście że nie - syknęła Ivy, a ja nagle w pełni pojęłam
znaczenie wyrażenia „spiorunować kogoś wzrokiem". — Naprawdę
spodziewasz się, że będziemy w nieskończoność stawać w waszej
obronie, niezależnie od tego, co zrobicie?
- Nie. Ja tylko żałuję, że nie możecie spojrzeć na to wszystko z
naszej perspektywy!
- My tylko chcieliśmy być razem - dodał Xavier. - To wszystko.
Ta uwaga najwyraźniej rozsierdziła Ivy jeszcze bardziej.
- Do samochodu! - wrzasnęła. Wszyscy zastygliśmy, zaskoczeni jej
gwałtownością. Ona zaś odwróciła się do nas plecami i oparła o
drzwiczki pasażera, gotując się z gniewu.
- Pojedziemy z wami - powiedziałam powoli, starając się
rozładować nieco sytuację. - Powiedzcie tylko, dokąd nas zabieracie.
- Musicie oboje bezzwłocznie opuścić Venus Cove. Nie ma czasu
do stracenia - rzekł Gabriel. — Wyjaśnimy wam po drodze.
Nieoczekiwanie zdałam sobie sprawę z tego, że żyły na szyi
Gabriela pulsują w przyspieszonym tempie. Ivy wykręcała dłonie,
ukradkiem rozglądając się nerwowo wokół. Czy coś mi umknęło?
Rozumiałam, dlaczego tak ich wzburzyła nasza impulsywna decyzja o
ślubie, ale tu musiało chodzić o coś więcej. Gdybym ich nie znała,
pomyślałabym, że się boją.
- Gabe, co się dzieje? — dotknęłam ramienia brata, czując
narastającą panikę.
Na jego twarzy ujrzałam coś, czego nie widziałam tam nigdy
wcześniej. Był to wyraz klęski.
- Tu już nie jest dla was bezpiecznie.
- Co? - Xavier instynktownie objął mnie ramieniem. - Dlaczego?
- Wiem, że narozrabialiśmy - wtrąciłam. - I nigdy nie wybaczę
sobie tego, co stało się z ojcem Melem, ale naprawdę nie rozumiem! To
przecież powinno dotyczyć wyłącznie nas. My tylko chcieliśmy się
pobrać. Co w tym takiego złego?
- Według nieba wszystko - odparła Ivy, po raz pierwszy spoglądając
na mnie ze spokojem.
- To niesprawiedliwe - stwierdziłam, pod powiekami czując
zbierające się łzy. Wspięłam się na tylne siedzenie, zdruzgotana
faktem, iż nasze szczęście tak prędko się skończyło.
Gabriel obrócił się ku nam zza kierownicy. Popatrzył na Xaviera
twardym wzrokiem.
- Posłuchaj mnie uważnie.
Xavier zbladł i przełknął głośno ślinę.
- Wy nie musicie po prostu wyjechać - rzekł mój brat. - Wy musicie
uciekać.
Wywiózł nas z miasta, z karkołomną prędkością kierując się ku
wzgórzom. Ivy przygryzła wargi, kurczowo trzymając się
deski rozdzielczej. Pomimo obiecanych wyjaśnień żadne z nich nie
odzywało się ani słowem. Xavier i ja ściskaliśmy się za ręce, usiłując
nie zakładać najgorszego. Nie o taki miesiąc miodowy mi chodziło.
Miałam tylko nadzieję, że mój świeżo poślubiony mąż nie żałuje swej
decyzji.
Obróciłam głowę i przez tylną szybę patrzyłam, jak ukochane
miasteczko zostaje w oddali, coraz mniejsze i mniejsze. Ostatnim
widokiem, jaki zapamiętałam, nim Gabriel skręcił na zarośniętą polną
drogę i Venus Cove całkowicie zniknęło mi z oczu, była iglica wieży
naszej szkolnej dzwonnicy, wznosząca się wysoko ponad falującymi
wzgórzami. Opuściłam jedyne miejsce, w którym kiedykolwiek
czułam się jak w domu! Nie wiedziałam, ani kiedy, ani czy w ogóle
jeszcze je zobaczę. Na samą myśl zrobiło mi się słabo.
Raptem dotarło do mnie, dlaczego Gabrielowi tak zależało na tym,
aby jak najszybciej zjechać z głównej szosy. Chciał nas ukryć. Lecz
nawet na polnej drodze nie zwolnił. Samochód podskakiwał na
wybojach, spod opon pryskały kamienie, a gałęzie drzew siekały
karoserię. Wydawało się, że i one spiskują przeciwko nam.
Obserwowałam sunące po niebie obłoki, co i rusz zmieniające kształt i
przybierające dziwaczne formy. Jedna szczególnie duża i gęsta chmura
rozciągnęła się tak bardzo, że przypominała teraz rękę, której
wskazujący palec celował prosto w nas. W sekundę później palec
cofnął się i znów był tylko częścią kłębiącej się masy. Mógł sobie
istnieć jedynie w mojej wyobraźni, ale dla mnie i tak stanowił symbol
kary. Tak właśnie niewątpliwie postrzegano moje małżeństwo z
Xavierem: jako akt buntu, zdradę wobec Królestwa Niebieskiego,
podlegającą sankcji według praw, których ze względu na młody wiek
nie byłam w stanie zrozumieć. Zresztą ludzkie cechy wzięły we mnie
górę do tego stopnia, że wszelkie rządzące niebem prawa wydawały mi
się obce. Odkąd poznałam Xaviera, zmieniły się moje priorytety; nie
odczuwałam już żadnych więzi z pierwotnym domem.
Zorientowałam się, że wjeżdżamy wyżej, ponieważ napływające
przez okno powietrze było coraz ostrzejsze. Próbowałam
liczyć skubiące trawę konie, by oderwać myśli od tego, co nas
czekało. Pragnęłam, by rodzeństwo wyładowało złość na mnie,
oszczędzając Xaviera. Wiedziałam, że powinnam przeprosić i
przyznać, iż popełniliśmy błąd. Sęk w tym, że wcale tak nie uważałam.
Przynajmniej na razie.
Dzień, który przed paroma zaledwie godzinami wydawał się tak
wspaniały, skończył się fatalnie. Zastanawiałam się, jak długo już
jedziemy. Zupełnie straciłam poczucie czasu. Czy przekroczyliśmy
granicę stanu? Wyglądało na to, że tak. Krajobraz z pewnością się
zmienił. Drzewa były wyższe i bardziej rozłożyste, a powietrze rześkie
i pachnące niczym świeże jabłka. Zmierzaliśmy na północ - w oddali
widziałam zamglony, błękitnawy zarys górskiego łańcucha, ale nie
odważyłam się zapytać, jakie to góry. Xavier bez słowa spoglądał w
okno. Zgadywałam, że wciąż myśli o ojcu Melu, odtwarzając raz po
raz scenę jego śmierci i zamęczając się pytaniami o to, co mógł zrobić,
aby do niej nie dopuścić. Bardzo chciałam go pocieszyć, lecz żadne
słowa nic by już nie zmieniły, nie uśmierzyłyby ani jego bólu, ani
dręczącego go poczucia winy.
Zatrzymaliśmy się wreszcie przed drewnianym, zbudowanym z bali
domkiem, tak doskonale wtopionym w otoczenie, że zwróciłam na
niego uwagę dopiero, stając przed pomalowanymi na zielono
wejściowymi drzwiami.
- Gdzie jesteśmy? - spytałam, wciągając w płuca przesycone wonią
sosen powietrze.
- W Smoky Mountains*. - Głos mego brata był niski i ochrypły. - W
Północnej Karolinie.
Ledwo zdążyłam dostrzec, że domek nazywa się „Wierzbowa
Chatka", oraz rzucić okiem na dwa drewniane bujane krzesła stojące na
ganku, gdy Gabriel pośpiesznie wyłowił z kieszeni klucze i wepchnął
nas do środka. Wyszorowana do
*Park narodowy Grcat Smoky Mountains - położony na
pograniczu stanów Karolina Północna i Tennessee, w paśmie
górskim Appalachów, jeden z największych chronionych
obszarów na wschodnim wybrzeżu i zarazem najczęściej
odwiedzany park Stanów Zjednoczonych.
czysta podłoga ułożona była z sosnowych desek, był tam też prosty,
kamienny kominek.
Zdawałam sobie sprawę z tego, iż powinnam okazać bratu
wdzięczność za przybycie nam na ratunek, ale byłam już zmęczona i
coraz bardziej drażniło mnie jego zachowanie. Zbytnio przypominał
dawnego Gabriela, traktującego nas jak parę zbrodniarzy i w kółko
udzielającego reprymend. Mnie, owszem, obowiązywał kontrakt
wieczystej służby niebu, ale z jakiej racji ingerowano w życie Xaviera?
W ludzkich oczach nasze postępowanie było jak najbardziej legalne,
wręcz pożądane. A tylko na tym świecie teraz mi zależało. To, co
zrobiliśmy, można by ewentualnie zakwalifikować jako impulsywne i
nieprzemyślane, ale z pewnością nie zasługujące na takie potępienie.
Jakim prawem moje rodzeństwo próbowało nas oceniać? Nie mieliśmy
czego się wstydzić.
Tymczasem gdy tylko zamknęły się za nami drzwi, to Gabriel
stracił panowanie nad sobą. Chwycił mnie znienacka za ramiona i
mocno potrząsnął.
- Kiedy ty wreszcie wydoroślejesz? - warknął z wyrzutem.
- Kiedy zrozumiesz, że żyjesz tu na kredyt, prowadzisz pożyczoną
egzystencję? Nie jesteś człowiekiem, Bethany! Dlaczego nie możesz
tego pojąć?!
- Spokojnie, Gabrielu. - Xavier postąpił krok naprzód.
- Pan już za nią nie odpowiada.
- O, czyżby? Kto w takim razie? Może ty? I jak niby zamierzasz ją
chronić?
- Wyłącznie ja sama za siebie odpowiadam - oznajmiłam.
Brakowało mi jeszcze tylko awantury pomiędzy moim bratem a ledwo
co poślubionym mężem. - Podjęłam decyzję i gotowa jestem stawić
czoło konsekwencjom. Kochamy się z Xavierem i nie pozwolimy
nikomu stanąć pomiędzy nami.
Mówiąc to głośno, poczułam się silna, ale w odpowiedzi
usłyszałam zduszony jęk Gabriela.
- Postradałaś rozum.
- Nie umiem żyć tak jak wy - odparłam. - Nie potrafię ukrywać
swoich emocji i udawać, że nie istnieją.
- Ty nie doświadczasz emocji, Bethany, ty się w nich pławisz.
Działasz wyłącznie pod ich wpływem, a przy tym wszystko, co robisz,
wynika z czysto egoistycznych pobudek.
- To, że ty nie rozumiesz, na czym polega miłość, nie czyni jej
czymś złym!
- Ja nie mówię o miłości. Mówię o odpowiedzialności i dyscyplinie.
Tych dwóch pojęć ty najwyraźniej nie rozumiesz.
- Uspokójcie się, proszę - włączyła się Ivy. Wyglądało na to, iż dają
upust swojej frustracji niejako na zmianę. Kiedy Gabrielowi puściły
nerwy, Ivy wydawała się opanowana, jak gdyby na przekór. - Kłótnie
donikąd nas nie zaprowadzą. Co się stało, to się nie odstanie. Teraz
musimy się zastanowić, jak pomóc Xavierowi i Beth.
Jej zrównoważona postawa podziałała na wszystkich niczym zimny
prysznic. Gabriel ściągnął pytająco brwi, na co Ivy posłała mu
znaczące spojrzenie. Przez moment odniosłam wrażenie, że coś przed
nami ukrywają. W każdym razie po chwili mój brat przemówił
znacznie spokojniej.
- Ivy i ja mamy coś do załatwienia, ale wrócimy. Wy tymczasem
nigdzie nie wychodźcie, a ty, Beth, trzymaj się z dala od okien.
Trudniej będzie cię namierzyć... - urwał.
- Komu? Kto mnie szuka? - zapytałam ostro.
- Później ci wytłumaczę. - Z szorstkiego tonu, jakim to powiedział,
wywnioskowałam, że sprawy stoją raczej kiepsko. Ale gdy popatrzył
mi w oczy, zrozumiałam, iż naprawdę martwi się o nas. Zalało mnie
nagłe poczucie winy. Nie powinnam mieć do Gabriela pretensji o jego
reakcję. Wiecznie sprzątał po mnie bałagan, świecił oczami przed
zwierzchnikami i przepraszał za cudze błędy. Nasz pomysł, aby wziąć
ślub właśnie wtedy, kiedy sytuacja zaczynała wychodzić na prostą,
stworzył kolejny niepotrzebny problem.
- I jeszcze jedno - dodał już z ręką na klamce. - Jeśli nie przekracza
to waszych możliwości, radziłbym powstrzymać się od... kontaktu
fizycznego.
W jego ustach zabrzmiało to jak najnormalniejsza rzecz na świecie!
Jakby nas prosił, abyśmy pamiętali o gaszeniu światła.
- Słucham? - zapytałam oburzona. - Czy moglibyśmy chociaż
wiedzieć dlaczego?
Gabriel ściągnął brwi, niezbyt skory do ujawniania swoich
powodów.
- Być może spojrzą na was łaskawszym okiem, jeśli małżeństwo nie
zostanie skonsumowane - odpowiedziała za niego Ivy.
- Równie dobrze może to nie mieć żadnego znaczenia - rzekł
Gabriel. - Ale instynkt podpowiada mi, że mądrze byłoby, gdyby
Bethany i Xavier wykazali... - umilkł w poszukiwaniu właściwego
słowa. I znów Ivy dokończyła jego myśl.
- Skruchę? - podpowiedziała, na co mój brat skinął głową.
- Przecież to kłamstwo! - wykrzyknęłam bez zastanowienia. - My
niczego nie żałujemy... - urwałam na myśl o ojcu Melu. - Nie
sądziliśmy, iż komukolwiek stanie się krzywda.
- Bądź rozsądna - upomniał mnie Gabriel. - To chyba niezbyt
wielkie poświęcenie.
Ewidentnie nie życzył sobie wdawać się w dyskusję na ten temat.
- Raczej nie panu o tym decydować. - Xavier rzucił mu wyzywające
spojrzenie.
- Usiłujemy wam pomóc - westchnęła Ivy zmęczonym głosem. Lecz zanim to będzie możliwe, musimy ustalić, jakiego rodzaju kroki
podjęto.
To zdanie wyprowadziło mnie z równowagi znacznie bardziej niż
cokolwiek z tego, co wydarzyło się dotychczas.
- Jak to, to wy nie wiecie? - Nie mogłam w to uwierzyć. Gabriel i
Ivy orientowali się dotąd we wszystkim, co działo się w niebie.
- To bezprecedensowa sytuacja - wyjaśniła moja siostra. - Coś
podobnego wydarzyło się tylko raz, w dodatku dawno temu.
Wymieniliśmy z Xavierem pytające spojrzenia. Jeśli mieliśmy
odgadnąć, o co jej chodzi, musiałaby powiedzieć trochę więcej.
Niespodziewanie Gabriel przyszedł nam z pomocą.
- Ivy ma na myśli nephilim* - stwierdził bez ogródek.
* Z hebr. „giganci" lub „upadli".
- Chyba żartujesz! - wybuchnęłam. - Przecież to zupełnie co innego.
- Kim, u licha, są nephilim ? - wtrącił Xavier.
- To potomstwo zrodzone w dawnych czasach, gdy „synowie Boga"
zstąpili z nieba i zachwycili się pięknem „córek człowieczych" wytłumaczyłam. - Brali je sobie za żony i płodzili z nimi dzieci będące
na pół ludźmi, na pół aniołami.
- Poważnie? - Xavier uniósł brwi. - Na zajęciach z religii chyba
opuścili ten fragment.
- Nie jest to ogólnie przyjęta doktryna - stwierdził sucho Gabriel.
- Ale co to wszystko ma wspólnego z nami?
- Nic - odparłam z naciskiem. - To nie ma żadnego związku z naszą
sytuacją. Tamte anioły zbuntowały się przeciwko Bogu i wypadły z
łask. Niebo z pewnością nie uzna naszego małżeństwa za podobny
występek... prawda?
- Nie wiem - odparła cicho Ivy. - Połączyłaś swoje losy ze światem
śmiertelników tak samo jak one.
Musiałam przyznać jej rację. To właśnie z tym światem
odczuwałam teraz najgłębszą więź. Gabriel obserwował, jak z
czułością przesuwam opuszką palca po swym ślubnym pierścionku.
Zerknęłam nań ukradkiem, ciesząc się łagodnym blaskiem brylantów
połyskujących w zapadającym zmroku. Już stał się częścią mnie, tak
jakby od zawsze był mi przeznaczony. Z całą pewnością nie miałam
zamiaru rozstawać się z nim bez walki.
- Lepiej schowaj go do szuflady - padła lodowata sugestia.
- Słucham?
- Rozsądniej byłoby nie afiszować się z nim. - Mój brat nawet nie
mrugnął.
- Nie zdejmę tego pierścionka - oznajmiłam stanowczo. - Choćby
całe Królestwo Niebieskie miało z jego powodu wpaść w szał.
Gabriel już otwierał usta, gdy Ivy przemknęła obok nas i szepnęła
mu coś na ucho. Udało nam się dosłyszeć tylko końcówkę.
- Daj spokój, Gabe - powiedziała. - Pozbycie się pierścionka i tak
nic nie pomoże.
Pomimo wcześniejszej brawury poczułam, iż przechodzą mnie
dreszcze. Xavier, który przez cały czas obejmował mnie w talii,
zaniepokoił się.
- Wszystko w porządku? - zapytał. Nie mógł tego wiedzieć, ale ja
właśnie przypomniałam sobie, że anioły odpowiedzialne za stworzenie
rasy nephilim spotkał wyjątkowo marny los. Czyżbym wydała na
siebie... na nas oboje... wyrok śmierci? Ivy i Gabriel bez trudu odgadli
moje myśli.
- Nie wyciągaj pochopnych wniosków - odezwał się mój brat, tym
razem nieco łagodniej. - Jeszcze nic nie jest przesądzone.
- Musicie cierpliwie czekać - dodała Ivy. - Dowiemy się, ile
zdołamy, i przekażemy wam wszystko po powrocie.
Sięgnęła po leżące na stoliku przy drzwiach kluczyki, ale Gabriel
chwycił ją za rękę.
- Zostawmy im samochód. - Musiał czytać w myślach Xa-viera, bo
spojrzał na niego porozumiewawczo. - Nie martw się, będziemy
wiedzieć, jeśli znajdziecie się w tarapatach. W takim wypadku
uciekajcie natychmiast. Odszukamy was.
- Jasne - zgodził się Xavier, dużo łatwiej niż ja akceptując ich
zalecenia. Ruszył naokoło pokoju, zaciągając szczelnie zasłony.
- Wrócimy najszybciej, jak się da - obiecał mój brat. - Pamiętajcie:
trzymajcie się z dala od okien i starannie zamknijcie drzwi.
- Czekajcie! - zawołał za nim Xavier, nagle o czymś sobie
przypominając. - A co z moimi rodzicami? Na pewno okropnie się
martwią.
Gabriel opuścił wzrok. Musiał bardzo współczuć państwu Woods.
Czy zobaczą jeszcze kiedyś swego najstarszego syna?
- Już się tym zająłem - rzekł cicho.
- Co? Jak to? - Xavier postąpił krok naprzód, wyraźnie
zaniepokojony. Do tej pory trzymaliśmy jego rodzinę z dala od
naszych kłopotów i z pewnością chciał, aby tak zostało. Rozmawiamy o moich najbliższych. Co pan im zrobił?
- Nie wiedzą nic ponad to, że po raz ostatni widziano cię w szkole
tuż przed rozdaniem świadectw - odparł sztywno Gabriel. - Zaraz
potem zniknąłeś i nie otrzymano żadnych nowych informacji odnośnie
do miejsca twojego pobytu. W ciągu najbliższych dwudziestu czterech
godzin szeryf zgłosi twoje zaginięcie. Po upływie dwóch tygodni
policja dojdzie do wniosku, że nie chcesz zostać odnaleziony.
Xaviera zamurowało.
- Pan żartuje, prawda? Mam pozwolić na to, aby moi rodzice
uwierzyli, że po prostu wyjechałem bez pożegnania?
- Tak będzie najlepiej.
- Nie ma mowy.
- Zadzwoń do nich, jeśli chcesz - wtrąciła Ivy z lekceważeniem,
które wcale do niej nie pasowało. - Tyle tylko, że narazisz ich
wszystkich na niebezpieczeństwo. Nikt nie powinien wiedzieć, gdzie
się znajdujesz.
- Coś im grozi? - Oczy Xaviera rozszerzyły się ze strachu.
- Nie, dopóki o niczym nie mają pojęcia - odrzekła moja siostra. Jeśli czegokolwiek się dowiedzą, staną się użyteczni. Rozumiesz teraz?
W tej chwili nie posiadają żadnych cennych informacji.
Można było odnieść wrażenie, że bierzemy udział w jakimś
szpiegowskim filmie. Nic z tego nie pojmowałam. Xavier
przypuszczalnie czuł się podobnie, niemniej jednak przełknął tylko
ślinę i skinął głową. Nie było innego wyjścia, musiał się zgodzić na te
warunki. Za nic nie naraziłby rodziny na niebezpieczeństwo, nawet
jeśli świadomość, że pozwala im się zamartwiać, a następnie
opłakiwać nieistniejącą stratę, miałaby złamać mu serce.
- Pewnego dnia spotkasz się z nimi - pocieszył go Gabriel. - Gdy to
wszystko się skończy. - To rzekłszy, zniknął za drzwiami razem z Ivy.
- Oby miał pan rację - wyszeptał do siebie Xavier. Wiedziałam, jak
mocno mnie kocha, i wiele bym dala, aby nie musiał tyle dla mnie
poświęcać. Jego głos brzmiał tak żałośnie; nie
mogłam tego znieść. Spróbowałam go przytulić, lecz odwrócił
głowę i utkwił wzrok w stojącym na kominku zegarze.
Zrozumiałam, iż potrzebuje czasu, by się uporać ze swoim
smutkiem.
Postanowiłam sprawdzić, dokąd udają się Ivy i Gabriel oraz czy
zamierzają użyć skrzydeł w biały dzień. Ukucnąwszy przy drzwiach,
wyjrzałam przez dziurkę od klucza. Patrzyłam, jak idąc ręka w rękę,
chowają się w gęstwinie drzew rosnących wokół domku. Spomiędzy
powykrzywianych pni coś delikatnie błysnęło, po czym ku niebu
wystrzeliły dwie lśniące smugi, niemal natychmiast ginąc w gęstej
chmurze. Wytężywszy wzrok, dało się w nich dojrzeć jedynie
migoczące plamki światła, maleńkie niczym robaczki świętojańskie.
Kilka sekund później i to zniknęło. Odwróciłam się, opierając plecami
o drzwi. Marzyłam o tym, aby także zniknąć. Pozbawiona opieki
rodzeństwa czułam się całkowicie bezbronna, a drewniana chatka
wydała mi się wyjątkowo marną kryjówką.
Faceci w czerni
Raptem zrobiło mi się słabo. Opadłam na fotel przy kominku.
Nerwy miałam tak zszargane, że kilkakrotnie byłam bliska
zwymiotowania. Nie mogąc opanować drżenia, szczękałam bezradnie
zębami. Nietypowy odgłos prawdopodobnie zwrócił uwagę Xaviera,
ponieważ ni stąd, ni zowąd spojrzał na mnie, jakby dopiero co
przypomniał sobie o mojej obecności. W następnej sekundzie ukląkł
przy poręczy fotela.
- Dobrze się czujesz?
- Nic mi nie jest.
- Jakoś na to nie wygląda. - Przyjrzał mi się badawczo.
- Wszystko będzie dobrze - odparłam, powtarzając to w myślach
niczym mantrę.
- Wiesz, jacy są Ivy i Gabriel - powiedział Xavier, z całych sił
starając się, by zabrzmiało to optymistycznie. - Oni zawsze zakładają
najgorsze.
Poderwałam głowę na dźwięk szeleszczących za oknem liści.
Nawet tykanie starego kominkowego zegara wydało mi się podejrzanie
złowrogie.
- Beth. — Xavier przyłożył mi dłoń do czoła. - Musisz się uspokoić,
inaczej się pochorujesz.
- Nie mogę nic na to poradzić - jęknęłam. - To jest jak koszmarny
sen. Powinniśmy teraz cieszyć się naszym miodo-
wym miesiącem, a tymczasem siedzimy zamknięci na jakimś
pustkowiu... w dodatku ktoś - albo coś - na nas poluje.
- Wiem. Chodź tutaj. - Przysiadł na skraju fotela i przyciągnął mnie
do siebie, przytulając moją głowę do swojej piersi. - Skarbie... czy ty o
czymś nie zapominasz? Odbyłaś podróż do piekła i z powrotem. I
przetrwałaś to. Byłaś świadkiem śmierci swoich przyjaciół, sama tyle
razy omal nie umarłaś. Nie powinnaś już niczego się bać. Nie
pamiętasz, jaka jesteś silna? Jacy my jesteśmy silni?
Ze ściśniętym gardłem wtuliłam twarz w wykrochmaloną biel jego
szkolnej koszuli, pozwalając, by odgłos bijącego serca oraz znajomy
zapach ukoiły mój lęk. Zadziałało - poczułam, jak wstępuje we mnie
nowy duch. Wszystko we mnie wirowało jak na karuzeli, nastroje
zmieniały się niczym obrazki w kalejdoskopie.
— Tak bardzo cię kocham - wyszeptałam. - I nic innego mnie nie
obchodzi, choćby nawet cały wszechświat stanął przeciwko nam.
Siedzieliśmy tak, patrząc, jak w szparze pod drzwiami powoli znika
światło. Z zewnątrz mogliśmy wyglądać na spokojnych i
opanowanych, ale w środku szykowaliśmy się na kolejną bitwę,
ponowną walkę o swoje.
Znowu to samo. Czy los kiedykolwiek zechce spojrzeć na nas
przychylniejszym okiem - choć na chwilę?
Te pierwsze dni spędzone w Wierzbowej Chatce należały do
najgorszych w moim życiu. Godziny wlokły się niemiłosiernie, dzień
za dniem mijał, a my tkwiliśmy uwięzieni w maleńkim wnętrzu. W
normalnych okolicznościach byłabym tym miejscem zachwycona;
przyrządzalibyśmy sobie z Xavierem gorące kakao, wtulali się w siebie
na dywaniku przed kominkiem i zachowywali, jak gdyby reszta świata
nie istniała. Teraz jednak tęskniliśmy za powrotem do cywilizacji,
wyrwaniem się z tego osobliwego aresztu. Zbyt wiele pytań
pozostawało bez odpowiedzi, abyśmy mogli czerpać jakąkolwiek
przyjemność z bajkowego otoczenia.
Domek stał na samym skraju lasu, był niezwykle przytulny i miał
uroczy ganek. We frontowych oknach wisiały perkalowe zasłonki z
falbanami. Na wystrój pokoju dziennego składały się przede
wszystkim miękkie, kraciaste kanapy oraz wiklinowy kosz wypełniony
zapasem drewna do kominka. Kuchnię urządzono z sosnowych mebli,
z okapu zwisały na długich hakach miedziane garnki i patelnie. W
łazience królowała żeliwna wanna oraz tapeta w stokrotki. Kilka
schodków prowadziło na antresolę, gdzie znajdowało się obszerne łoże
z baldachimem, a nad nim okienko z widokiem na zamglone
wierzchołki drzew.
My jednakże zupełnie nie potrafiliśmy się tym cieszyć. W innej
sytuacji moglibyśmy pokochać to romantyczne ustronie. W tamtym
momencie było ono dla nas przede wszystkim więzieniem.
Siedzieliśmy z Xavierem przytuleni na jednym z ogromnych foteli.
Prawie słyszałam jego myśli: uważał, iż to on wpakował nas w te
tarapaty, bo nie był dość rozsądny, aby im zapobiec. Dostrzegłszy mój
wzrok, skrzywił się przepraszająco. Sęk w tym, że niepotrzebnie się
martwił. Ja nie miałam żadnych wątpliwości.
- Przestań - powiedziałam surowo. - Przestań się obwiniać.
- Kiedy to był mój pomysł - odparł udręczonym głosem.
- Nasz pomysł - poprawiłam go. - I nikt ani nic nie jest w stanie
sprawić, abym zaczęła żałować tego, że zostałam twoją żoną. Jeśli
trzeba będzie stanąć do walki, zrobimy to.
- Ależ ty się bojowa zrobiłaś - stwierdził Xavier.
- To od ciebie zawsze słyszałam: „daj z siebie wszystko albo wracaj
do domu".
- Mówiłem o piłce - odparł. - Ale chyba i tu da się zastosować tę
zasadę.
- Możemy potraktować to jak grę - podsunęłam. - Nagrodą jest
prawo do bycia razem... a za przeciwnika mamy po prostu wyjątkowo
trudną drużynę. - Teraz już musiał się uśmiechnąć.
- Sądzisz, że damy im radę? - wymruczał, zakładając mi za ucho
kosmyk włosów. Poczuwszy na skórze ciepło jego palców,
zapomniałam o obawach.
Przymknęłam oczy, nie mogąc zebrać myśli. Jego dotyk rozpraszał
mnie.
- Oczywiście - szepnęłam. - Nie mają z nami żadnych szans.
Przytuliliśmy się jeszcze mocniej. Xavier obrysował kciukiem
kontur moich ust, a ja mimowolnie rozchyliłam wargi. Nastrój ulegał
gwałtownej odmianie. W powietrzu zaczynało iskrzyć. Oboje w porę
to wyczuliśmy i błyskawicznie odsunęliśmy się od siebie na
bezpieczną odległość. Nic nie tłumi pożądania skuteczniej niż strach,
pomyślałam. Zwłaszcza gdy boimy się o ukochaną osobę.
- Nie podoba mi się to — oznajmiłam. - Gabriel nie miał prawa nas
prosić o coś podobnego.
- Jakoś sobie poradzimy - odparł Xavier.
- Z twoją samokontrolą to ty powinieneś być aniołem.
- Nie, dziękuję. - Uśmiechnął się. - Mam lęk wysokości.
- Naprawdę? Nigdy mi o tym nie wspomniałeś.
- Starałem się zrobić na tobie wrażenie. Musiałem więc pewne
rzeczy zachować dla siebie.
- A teraz już niby nie musisz się starać? Trochę za szybko poczułeś
się pewnie. Jesteśmy małżeństwem dopiero parę dni.
- Na dobre i na złe, zapomniałaś?
- Nie sądziłam, że to złe nastąpi tak prędko. - Xavier pogłaskał mnie
po głowie, pragnąć udobruchać, ale uzyskał zgoła odmienny efekt.
- Chcę cię pocałować - powiedziałam niecierpliwie. - Chcę
pocałować swojego męża.
- Trzeba cię czymś rozerwać - westchnął.
- W zupełności się zgadzam.
- Ale nie w ten sposób.
Wstał i zaczął przetrząsać zawartość szafek stojących po obu
stronach kominka. Były pełne starych egzemplarzy „National
Geographic" i „Reader's Digest", znalazło się też miejsce na drewniany
pociąg. Jęknęłam przeciągle w oparcie fotela. Xavier pozostał
niewzruszony, uparłszy się wyszukać coś, co pomoże nam rozładować
napięcie.
- Niemożliwe, żeby nie mieli tu nic pożytecznego — wymamrotał,
po czym wydobył stosik gier planszowych, triumfalnym gestem
unosząc je nad głową. - „Monopol" czy „Milionerzy"? - zapytał
dziarsko.
- Milionerzy - odparłam ponuro.
- Ej, to nie fair - zaprotestował Xavier. - Przecież ty jesteś chodzącą
encyklopedią.
- Twoje siostry twierdzą, że przy „Monopolu" oszukujesz.
- Zastawianie nieruchomości, by odzyskać płynność finansową, to
żadne oszustwo. Moje siostry zwyczajnie nie umieją przegrywać.
Na dworze zaczęło padać, z rzadka dało się słyszeć odległy grzmot.
Nie mogłam popatrzeć na deszcz, ale cieszyłam się odgłosem kropli
uderzających o stopnie ganku. Zmieniłam pozycję na wygodniejszą,
skubiąc frędzelki na obszyciu poduszki.
- Nie wiemy nawet, kto nas szuka - wyszeptałam.
- To nieistotne - odparł Xavier z mocą. -1 tak nas nie znajdą. A jeśli
im się uda, uciekniemy.
- Wiem - odrzekłam. - Wolałabym po prostu mieć większe pojęcie o
tym, co się dzieje. Nikt nam nic nie mówi. A ja nie mogę znieść myśli,
że mielibyśmy znów zostać rozdzieleni...
- Więc nie myśl o tym teraz - przerwał mi, zanim zdążyłam na dobre
stracić humor.
- Masz rację. Grajmy.
Skinął głową, w ciszy rozkładając planszę do Monopolu. Na jakiś
czas zajęliśmy się grą, ale zdawałam sobie sprawę z tego, że to tylko
pozory. Najlżejszy szelest liści czy trzask łamanej gałązki
powodowały, iż oboje natychmiast unosiliśmy głowy. Gdy w pewnym
momencie Xavier włączył swój telefon komórkowy, okazało się, że
czeka na niego dwanaście nieodebranych połączeń oraz kilka pełnych
niepokoju SMS-ów od rodziców i sióstr. Wiadomość od Claire
brzmiała: „Xav, nie mam pojęcia, gdzie jesteś, ale błagam cię,
oddzwoń, jak tylko to przeczytasz". Znana ze swej bujnej osobowości
Nicola była już nieco mniej delikatna: „Gdzie ty jesteś, do jasnej
cholery? Mamie komplet-
nie odbija. Zadzwoń do niej". W efekcie sfrustrowany Xavier
trzasnął telefonem o kanapę, trafiając we wgłębienie pomiędzy
poduszkami. Rozumiałam dobrze, jak trudno musi mu przychodzić
ignorowanie rodziny, podczas gdy wystarczyłoby dosłownie parę
zdań, aby ich uspokoić.
Nie wiedziałam, co mu powiedzieć, więc się nie odzywałam.
Zamiast tego rzuciłam kostką i w milczeniu przesunęłam swój pionek
na Trafalgar Square.
Dopiero kiedy usłyszeliśmy parkującego na zewnątrz jeepa, dotarło
do nas, jak bardzo jesteśmy głodni i zziębnięci. Na szczęście Ivy i
Gabriel przywieźli ze sobą zapasy.
-Ależ tu zimno! Dlaczego nie rozpaliliście w kominku? - zapytała
Ivy.
Wzruszyłam ramionami. Jak miałam jej wytłumaczyć, że wszystkie
siły poświęciliśmy na powstrzymywanie się przed skonsumowaniem
naszego małżeństwa, starając się tym samym uniknąć jeszcze
większego gniewu niebios?
Gabriel machnął ręką i w kominku zapłonął trzaskający ogień.
Przysunęłam się bliżej, rozcierając pokryte gęsią skórką ramiona. Moje
rodzeństwo wręczyło nam kupioną na wynos chińszczyznę, którą
pożarliśmy na kolanie, prosto z opakowania, popijając cydrem. Gdyby
nie nasze posępne miny oraz głucha cisza, postronny obserwator
mógłby uznać, że oto grupka przyjaciół spędza weekend za miastem.
Czekała nas rozmowa, dało się ją niemal wyczuć wiszącą w powietrzu,
lecz nikt się nie kwapił, by zacząć.
Jak można było zgadnąć, pierwsza odezwała się Ivy.
- Kontrolę nad sytuacją przejął Siódmy Chór - oznajmiła, opierając
ręce na udach, jakby dla dodatkowego wsparcia. - Oni uwielbiają
wsadzać nos tam, gdzie nie trzeba!
Orientowałam się mniej więcej, o czym mówi. Na Siódmy Chór
składa się grupa aniołów, której zadaniem jest trzymać pieczę nad
ludzkością, ale zupełnie nie mogłam pojąć, co to ma wspólnego z nami.
- To nie może się dziać naprawdę - rzuciłam w przestrzeń.
Gabriel obrócił ku mnie głowę.
- A czego się spodziewałaś? Apartamentu dla nowożeńców w
luksusowym hotelu?
- Nie, ale jakoś trudno mi sobie wyobrazić, że z naszego powodu
będą się fatygować aż tutaj.
- Oni nie będą się fatygować - odparła Ivy grobowym tonem. - Oni
już tu są.
- Czego chcą od nas? - Xavier od razu przeszedł do sedna.
- Kimkolwiek są, nie dam im się zbliżyć do Beth choćby na krok.
- Narwany jak zwykle — mruknął zapatrzony w ogień Gabriel.
- Musicie tu zostać i nie wystawiać nosa za drzwi - ciągnęła Ivy. Podobno już zaczęli polowanie.
- Polowanie? - powtórzył jak echo Xavier. - My, zdaje się, mówimy
o aniołach?
- To przede wszystkim żołnierze - odrzekła moja siostra.
- A ich jedynym celem jest odnalezienie zdrajcy.
Minęło kilka sekund, nim uprzytomniłam sobie, że ten zdrajca to ja.
Usiłowałam przypomnieć sobie, co wiem na temat Siódmych.
Takie przezwisko nadaliśmy im my, Stróże, i przyjęło się. Oficjalnie
znani są jako Zwierzchności lub Zwierzchnicy, ze względu na swoją
pozycję. Po odpowiedniej liczbie lat spędzonych jako Stróż każdy anioł
ma prawo ubiegać się o szkolenie na Siódmego, ale nie każdy z nas się
do tego nadaje. Przypomina to niebieską odmianę służby wojskowej surowa egzystencja oparta na rygorystycznych ćwiczeniach, zupełnie
lub prawie zupełnie pozbawiona kontaktu z ludzkimi duszami
- i nie wszystkim takie życie odpowiada.
Rozmowa o nich przywołała przykre wspomnienie. Nie myślałam o
Zachu, odkąd przybyłam na ziemię, ale dawno temu, jeszcze w
Królestwie, był moim przyjacielem. Posiadał wyjątkowy dar.
Nazywaliśmy go żartobliwie Srokatym Kobziarzem, ponieważ
gdziekolwiek się ruszył, wędrowała za nim cała
chmara dziecięcych duszyczek. Z powodów, z których nam się nie
zwierzał, Zach w krótkim czasie znudził się swoim zajęciem i
postanowił mierzyć wyżej. Być może przyciągnął go złudny prestiż,
jaki otaczał Siódmych. Nigdy się tego nie dowiedziałam. I nigdy
więcej go nie zobaczyłam. Zawsze uważałam, iż odejście Zacha
stanowiło dla nas olbrzymią stratę. Dzieci ufały mu bez zastrzeżeń, a
przejście pomiędzy światem cielesnym i duchowym przypominało
dzięki niemu beztroską zabawę. Niewielu Stróżów mogło się
poszczycić takimi umiejętnościami. A jednak Zachowi to nie
wystarczało. Wciąż pamiętałam wyraźnie jego jasną, nakrapianą
piegami twarz oraz przejrzyste oczy. Wydawał się tak nieodpowiednim
kandydatem na żołnierza, że nie potrafiłam sobie wyobrazić, jak może
wyglądać teraz. Głos brata przywołał mnie do rzeczywistości.
- Jedyne, co nam pozostaje, to próbować ich zmylić - mówił. Musimy często zmieniać miejsce pobytu, być w ciągłym ruchu.
- I to jest według ciebie wyjście? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Na krótką metę tak - odparł Gabriel lodowatym tonem. - Masz
lepszy pomysł?
Znając Xaviera, wiedziałam, że tego rodzaju odpowiedź go nie
usatysfakcjonuje. Potrzebował pełnego obrazu sytuacji, a moje
rodzeństwo ewidentnie coś przed nami ukrywało.
- Ja chyba nie do końca rozumiem - rzekł z naciskiem, starając się
pohamować zniecierpliwienie. - Owszem, nie dostaliśmy oficjalnej
zgody na ślub, ale już kiedyś przecież pozwolili nam być razem. My
tylko poszliśmy o krok dalej.
- Ale decyzja o tym nie należała do was - powiedziała Ivy. Z trudem
ją poznawałam. Mówiła teraz głosem przypominającym raczej serafina
niż moją siostrę. - Wasz związek był zaledwie tolerowany. Nie
mieliście prawa podejmować żadnych kroków bez upoważnienia.
- Beth popełniła poważne wykroczenie - dodał Gabriel, w razie
gdyby nie wszystko było jasne. - Małżeństwo to niero-
zerwalne przymierze zawarte pomiędzy mężczyzną a kobietą.
Wasza dwójka już od dawna igrała z ogniem, ale teraz miarka
naprawdę się przebrała. Nie można bezkarnie burzyć porządku
wszechrzeczy. Tak więc nastawcie się na reakcję. I uprzedzam, raczej
nie będzie przyjemna.
W ukryciu
Słowa Gabriela były ostre, ale w jego oczach widniał smutek.
Czułam, że w głębi duszy to siebie wini za moje postępowanie.
Przypomniałam sobie pytające spojrzenie, jakie rzucił mi zaledwie
kilka dni wcześniej, przed szkołą, kiedy opuszczałam z Xavierem
grupę uczniów ubranych w togi i birety. Pech chciał, iż właśnie wtedy
któraś z chórzystek podbiegła do niego z jakimś pytaniem, odwracając
tym samym jego uwagę. Gdy ponownie zaczął się za nami rozglądać,
my już dawno byliśmy daleko. Gabriel chciał uważać się za
niezawodnego. Świadomość, iż nie udało mu się zapobiec czemuś, co
działo się tuż pod jego nosem, z pewnością go dręczyła.
Xavier przez chwilę mierzył mego brata wściekłym wzrokiem.
- Mam serdecznie dość tych bzdur - powiedział wreszcie.
- Nie ty jeden - odparł chłodno Gabriel. - Ale Bethany, o czym
wciąż skutecznie zapominasz, nie pochodzi z tego świata.
- O nie, nie zapominam. - Było w jego głosie coś, co mnie
zaniepokoiło. Czyżby już zaczął żałować?
- Gdybyście mieli dość rozumu, aby przyjść z tym najpierw do nas,
być może znalazłby się inny sposób - pouczył go mój brat.
- Nie jesteśmy dziećmi — podkreślił z naciskiem Xavier. - Sami
umiemy podejmować decyzje.
- Szkoda tylko, że dość kiepsko wam to wychodzi - odparował
Gabriel. - Może jednak następnym razem dokładniej się zastanowicie?
- A może jednak pan w końcu się od nas odczepi?
- O niczym innym nie marzę. Niestety, konsekwencje waszych
pomysłów ponosimy my wszyscy.
- Na litość boską - powiedziała Ivy. - Jesteśmy po tej samej stronie.
Przestańmy się przekomarzać i skupmy na czymś konstruktywnym.
- Racja. Przepraszam - odparł Xavier. Popatrzył na Gabriela. - No
więc chciałbym zapytać, czy w razie czego dałby pan sobie radę z
takim Siódmym?
Jedną z głównych rzeczy, jakie zapamiętałam na temat Siódmych,
był fakt, iż stanowili oni elitarną grupę. Tropili swą ofiarę tak długo, aż
udało im się ją schwytać. Nie mogło być mowy o tym, aby zwodzić ich
w nieskończoność — prędzej czy później złapaliby nas. Miałam
nadzieję, że Gabriel pracuje już nad skuteczniejszą strategią.
- W pojedynkę ich moce nie dorównują moim - odrzekł mój brat. Lecz najprawdopodobniej na jednym się nie skończy. Są ich dziesiątki,
w dodatku zostali doskonale przygotowani do walki.
- Świetnie.
- A co się stanie, jak nas znajdą? - zapytałam.
- Dobre pytanie - odparła Ivy. Z jej miny wywnioskowałam, że ona
także nie zna odpowiedzi.
- Nie możecie od nas wymagać, abyśmy siedzieli cicho i czekali, aż
po nas przyjdą! - wybuchnęłam.
-1 tak długo tu nie zostaniecie. Gramy na zwłokę, bo nie podjęliśmy
jeszcze decyzji, co dalej robić - powiedział Gabriel.
- W tej sytuacji nie pozostaje wam nic innego, jak mieć się na
baczności. - Słyszałam niemal, jak Xavier przetwarza to sobie w
głowie.
- Dowiemy się chociaż, jak ci Siódmi w ogóle wyglądają?
- zapytał. - Trudno będzie ich rozpoznać?
- W dawnych czasach zwykli się pojawiać odziani w białą szatę
oraz złoty pas - wyjaśniła Ivy.
- Szczyt bezguścia - wymamrotał pod nosem Xavier. Moja siostra
westchnęła tylko ze zniecierpliwieniem.
- Przez wieki zmienili strój na bardziej nowoczesny. Dziś wolą
czarne garnitury.
- Możemy jakoś się przygotować na spotkanie z nimi? - Xavier nie
odpuszczał łatwo.
- Ich przybycie poprzedzają zazwyczaj znaki - odrzekła Ivy
grobowym tonem. - Wypatrujcie krwawego księżyca lub białej zjawy
pod postacią konia. Jeśli ukaże wam się coś takiego, z pewnością
wkrótce pojawi się i Siódmy.
- Krwawy księżyc i biały koń? - upewnił się Xavier. - Wy tak na
poważnie?
- Masz zastrzeżenia do naszej prawdomówności? - W głosie
Gabriela zabrzmiała uraza.
- Nie chciałbym wydać się nieuprzejmy, ale nie sądzi pan chyba, że
pozwoliłbym jakiemuś palantowi w złotym pasie zabrać Beth, choćby
nawet wjechał tu na białym koniu?
Z ust mego brata wydobył się odgłos skrajnego rozdrażnienia. Mało
brakowało, a nie pohamowałby się, na szczęście Ivy uniosła rękę i
uciszyła wszystkich.
- Twoja odwaga jest godna podziwu - zwróciła się szczerze do
Xaviera. - Ale obiecaj nam coś. Gdy zobaczysz jednego z Siódmych,
nie próbuj z nim walczyć. Zabierz po prostu Beth jak najdalej od niego.
- Dobrze - zgodził się Xavier ze śmiertelną powagą w oczach. Obiecuję.
Kilka minut później Gabriel i Ivy odjechali. Powiedzieli nam, że
zamierzają przeprowadzić prywatne śledztwo oraz poszukać
informacji, które mogłyby się przydać. Lecz tak naprawdę nie
mieliśmy pojęcia, ani dokąd się udają, ani co zaplanowali. Traktowano
nas jak małe dzieci, którym wydaje się polecenia, niczego nie
tłumacząc. Wiedziałam, iż wynika to z troski o nas, niemniej jednak
bolało.
Poszliśmy tej nocy na górę z ciężkimi sercami. Usiedliśmy razem
na obitej zielonym aksamitem kanapie stojącej na wprost okna i
patrzyliśmy na drżące, srebrzyste wierzchołki drzew. Zerwał się
gwałtowny wiatr, przez co dach zaczął trzeszczeć, a opierające się o
drewniany płot konary skrzypiały nieprzyjemnie.
- Chyba sobie dzisiaj nie pośpimy - stwierdziłam.
- Rzeczywiście - odparł Xavier, całując mnie w czubek głowy.
Oparłam się na łokciu, obserwując ciemną sylwetkę lasu na tle nieba.
W chłodnym, błękitnawym świetle księżyca twarz Xaviera wydawała
się blada, prawie nieziemska. Jego oczy błyszczały jeszcze
intensywniej niż zwykle. - Wiem, że to dla ciebie trudne - dodał. Zwłaszcza po wszystkim, co się wydarzyło od ostatniego Halloween.
- Nic na to nie poradzisz - odpowiedziałam. - Kłopoty zawsze
przychodzą nie w porę.
- Chciałbym móc zabrać cię gdzieś daleko — spojrzał ze złością w
sufit. - Gdzieś, gdzie na pewno byłabyś bezpieczna.
- Nie martw się o mnie - pocieszałam go. - Dużo ostatnio
widziałam. Nie jestem już taka delikatna.
- To prawda. - Otulił kocem moje nagie ramiona. - Jakoś nigdy o
tym nie rozmawiamy - ciągnął niezdecydowanym tonem. Domyślałam
się, że nie chce naciskać. - Ten czas, który spędziłaś w... - urwał. Ale ja
nie bałam się dokończyć.
- W piekle? - podpowiedziałam. - Nie bardzo jest o czym mówić.
Wyglądało dokładnie tak, jak je opisywano.
- Niektórzy twierdzą, że prawdziwie traumatyczne przeżycia się
zapomina - rzekł Xavier. - Umysł po prostu je wypiera. Miałem
nadzieję, że może w twoim przypadku to się sprawdzi.
Pokręciłam ze smutkiem głową.
- Ja pamiętam - odparłam. - Pamiętam wszystko.
- Chcesz o tym porozmawiać?
- Nie wiedziałabym, od czego zacząć. - Odwróciłam się, obejmując
go ciasno ramionami. Płynące od niego ciepło dodało mi odwagi. Najgorsze było chyba to, że zostawiłam tam przyjaciół... Hannę i
Tucka. Nie spodziewałbyś się znaleźć
w piekle bratniej duszy, prawda? A jednak byli dla mnie jak
rodzina. Hanna to najmilsza osoba, jaką znam, a Tuck był tym, który
pokazał mi, na czym polega projekcja astralna. Dzięki niemu mogłam
cię odwiedzać.
- Chętnie bym go za to uściskał - powiedział Xavier.
- Wolę nie myśleć, co z nim zrobili - skrzywiłam się mimowolnie. Rozwścieczeni są zdolni do wszystkiego.
Xavier przełknął głośno ślinę.
- A ty... tobie też zrobili krzywdę?
- Próbowali spalić mnie na stosie.
- Co? - Xavier zerwał się z kanapy, niczym rażony piorunem.
Wyraz jego twarzy świadczył o tym, że moje słowa na nowo obudziły
bolesne wspomnienia. Zaledwie kilka lat wcześniej jego dziewczyna,
Emily, zginęła w pożarze wznieconym przez demona.
- Spokojnie. — Delikatnie przyciągnęłam go z powrotem ku sobie.
- Płomienie w ogóle mnie nie tknęły. Sądzę, że ktoś przez cały czas się
mną opiekował. Ktoś tam, na górze.
- O, kurczę. - Wciągnął głośno powietrze. - Nie umiem sobie tego
nawet wyobrazić.
- Nie dziwię się. Ale nie to było najstraszniejsze.
- Chcesz powiedzieć, że istnieje coś bardziej przerażającego niż
stos?
- Widziałam Jezioro Ognia.
- Jezioro Ognia? - powtórzył Xavier, otwierając szeroko oczy. Masz na myśli tę średniowieczną otchłań i płomienie, w których...
- Torturuje się potępione dusze - dokończyłam za niego.
- Beth, tak mi przykro...
- Niepotrzebnie - przerwałam mu. - To nie twoja wina i w żaden
sposób nie możesz mi pomóc. Z tym, co się wydarzyło, sama muszę
sobie poradzić.
Popatrzył na mnie z dziwnym wyrazem swoich turkusowych oczu.
- Masz w sobie dużo więcej siły, niż sądzą inni.
Uśmiechnęłam się blado.
— Jeśli pobyt pod ziemią nauczył mnie czegokolwiek, to tego, że
nic nie trwa wiecznie. Wszyscy i wszystko może w każdej chwili się
zmienić. W ten sposób postrzegam teraz rzeczywistość - z wyjątkiem
ciebie. Jesteś jedyną stałą wartością w moim życiu.
-Wiesz, że to się nigdy nie zmieni, prawda? Zawsze będę przy
tobie. - Przycisnął swoje czoło do mojego. - Tego jednego możesz być
pewna. W dodatku po takich przejściach przeprawa z Siódmymi to już
zwykła bułka z masłem.
Zastanowiwszy się nad tym, przyznałam mu rację. Zostałam
zaciągnięta do piekła, uwięziona w podziemnym świecie i odcięta od
wszystkich, których kocham. Co gorszego mogło mnie spotkać?
Dopóki Xavier i ja byliśmy razem, nie obchodziło mnie, czy szukają
nas choćby i całe zastępy Siódmych. Zresztą mieliśmy po swojej
stronie Gabriela i Ivy, którzy robili, co w ich mocy, by nam pomóc.
- Spróbujmy trochę się przespać - zaproponował Xavier.
Przenieśliśmy się na przykryte kapą łóżko, zrzucając po
drodze buty. Po rozmowie z Gabrielem żadne z nas nie odważyło
się wejść pod kołdrę. Przymknęłam powieki, lecz w mojej głowie
szalał zamęt, którego nie potrafiłam uciszyć. Męczyła mnie panująca w
sypialni duchota. Marzyłam o tym, by uchylić okno bodaj odrobinę, ale
wolałam nie ryzykować. Czy Siódmy byłby w stanie wytropić nas po
zapachu? Czy wyczułby strach i niepewność, jakie nas otaczały? Nie
miałam pojęcia, jednak lepiej było nie kusić losu. Gdy w końcu
nadszedł świt, nie umiałam stwierdzić, czy udało mi się cokolwiek
przespać, ale sam fakt, iż nie musiałam dłużej walczyć z natłokiem
myśli, stanowił ulgę. Nie mówiąc już o tym, że ciemność wzmagała
narastające we mnie uczucie osaczenia. Kto wie, co gdzieś tam się
czai... dybiąc na nasze życie.
Kolejnych kilka dni i nocy upłynęło w podobny sposób. Straciliśmy
poczucie czasu. Nieustająca czujność podsycała w nas niepokój oraz
sztuczne ożywienie, ale dopadła nas także jakaś śmiertelna niemoc.
Nocą zapadaliśmy w nerwowy, urywany
sen, który nie dawał nam tego, czego naprawdę potrzebowaliśmy wytchnienia. Trudno było się temu dziwić, skoro całymi dniami
siedzieliśmy zamknięci niczym w klatce, nie mając do roboty nic poza
czekaniem na wieści od Ivy i Gabriela. Pojawiali się zazwyczaj około
południa, przywożąc ze sobą świeże zapasy, ale praktycznie żadnych
nowych informacji. Stawałam się coraz bardziej niecierpliwa, a
zapewnienia Gabriela, twierdzącego, iż „brak wiadomości to najlepsza
wiadomość", nieszczególnie mnie satysfakcjonowały. Xavier, który
przez większość swego życia uprawiał czynnie sport, również był
bliski szaleństwa.
Przebywanie w zamknięciu przywoływało złe wspomnienia. Jeśli
już udawało mi się zasnąć, wkrótce budziłam się z płaczem. Śniłam
koszmary o podziemiach, w których dusiłam się z braku powietrza.
Gdy próbowałam otworzyć okno, wpadała przez nie lawina ziemi,
zasypując domek i zakopując nas żywcem. Towarzyszyła temu
świadomość, że ucieczka nie ma żadnego sensu, ponieważ to, co czeka
nas na powierzchni, będzie jeszcze gorsze. Ze snu wyrywał mnie
własny szloch. Budził on również Xaviera, który pocieszał mnie i
głaskał po głowie, dopóki ponownie nie zasnęłam.
Którejś nocy sen uległ zmianie: po niebie mknęły zastępy
Siódmych, z których każdy trzymał w dłoni ognisty miecz. Konie o
pustych oczach tłukły kopytami powietrze. Zakapturzeni jeźdźcy
kierowali je ku naszej chatce, gdzie ustawiały się w rzędzie niczym
kostki domina. Było ich tak wielu, że straciłam rachubę. Ruszyli do
natarcia dokładnie w chwili, gdy otworzyłam oczy. Chwyciłam
Xaviera za rękaw, raptownie go budząc. Bez zastanowienia otoczył
mnie ciaśniej ramieniem, a ja wtuliłam się w niego w poszukiwaniu
bezpiecznego schronienia. Myśl o nowych koszmarach skutecznie
uniemożliwiała mi zaśnięcie, wierciłam się więc, nie mogąc znaleźć
dogodnej pozycji.
- Wiem, że to trudne, ale postaraj się uspokoić - przekonywał
cierpliwie Xavier. - Wszystko będzie dobrze, zobaczysz.
Nawet w świetle księżyca, sączącym się przez małe okienko na
piętrze, wyraźnie widziałam niesamowity błękit jego oczu.
Niezmącony spokój, z jakim na mnie patrzył, przypomniał mi, że
gotowa jestem pójść za nim na koniec świata.
- A jeśli coś nam się stanie podczas snu?
- Nikt tu nie trafi po ciemku.
- Ludzie może nie... ale armia aniołów?
- Musimy zaufać Gabrielowi. Jeżeli będziemy ostrożni, nic nam nie
grozi.
Bezgranicznie pragnęłam mu wierzyć, ale tym razem problem mógł
przerastać również Gabriela. Poza tym sama ostrożność z pewnością
nie dawała żadnej gwarancji. Prawda była taka, że nie mieliśmy
bladego pojęcia, co może się wydarzyć. Żyliśmy z dnia na dzień. W
końcu doszłam do wniosku, iż nie ma sensu zadręczać się czymś, na co
nie mam wpływu, i postanowiłam skupić się na przyszłości.
Spróbowałam wyobrazić sobie rozmowę, jaką moglibyśmy odbywać w
podobnej sytuacji w normalnych okolicznościach.
- Xavier? - Przysunęłam się bliżej niego, przyciskając policzek do
jego gładkiego, ciepłego ramienia. - Spisz?
- Staram się.
- Kocham cię - powiedziałam.
- Ja ciebie też. - Te słowa nieodmiennie poprawiały mi
samopoczucie.
- Xavier?
- Taaak? - jęknął sennie.
- Ile planujesz mieć dzieci? - U każdego innego chłopaka w jego
wieku podobne pytanie niechybnie wywołałoby chęć natychmiastowej
ucieczki. Lecz Xavier, jak zwykle, pozostał niewzruszony.
- Pewno nie więcej niż tuzin.
- Pytam poważnie.
- No dobrze. Więc poważnie uważasz, że to najlepszy moment na
tego typu pogawędkę?
- Jestem po prostu ciekawa - upierałam się. - Może dzięki temu
łatwiej mi będzie nie myśleć o innych sprawach.
- Rozumiem. Sądzę, że troje byłoby w sam raz.
- Ja też tak uważam. Uwielbiam, kiedy nadajemy na tych samych
falach.
- To super.
- Myślisz, że istnieje takie prawdopodobieństwo?
- Prawdopodobieństwo czego?
- Ze będziemy mieli razem dzieci.
- Jasne. Na pewno. Kiedyś.
- Czy moglibyśmy naszemu pierworodnemu dać na imię Waylon?
O ile pierwszy urodzi się chłopiec, oczywiście.
-Nie.
- Dlaczego?
- Bo wszyscy by się z niego nabijali.
- Dobrze, to w takim razie, jakie imiona ci się podobają?
- Normalne. Takie jak Josh czy Sam.
- Niech ci będzie. Ale za to ja wybiorę imiona dla dziewczynek.
- Wyłącznie z zatwierdzonej przeze mnie listy. -Chciałabym, żeby
moje córki nosiły mocne imiona...
mocne, ale ładne. Wiesz?
- Brzmi świetnie. A teraz chodźmy już spać. - Xavier obrócił się w
moją stronę i przytulił mnie.
Słyszałam, jak jego oddech spowalnia, ale ja wciąż byłam w pełni
rozbudzona. Zdawałam sobie sprawę z tego, że powinnam pozwolić
mu zasnąć, tylko nie byłam jeszcze gotowa się z nim rozstać.
- Najpierw podam ci kilka przykładów imion dla dziewczynek, a ty
mi powiesz, czy mają szansę trafić na listę. Dobrze?
- Skoro nalegasz. - Mrugając usilnie powiekami, Xavier uniósł
głowę i oparł ją na łokciu. Bardzo się starał traktować mnie poważnie.
- Caroline? -Tak.
- Billie?
- W żadnym wypadku. Będą ją mylić z chłopcem.
- Isadora?
- A to co? Przeprowadzamy się do Śródziemia*?
- No dobra. A Dakota?
- Nazwy geograficzne odpadają.
- To nie fair. - Nadąsałam się. - Większość moich ulubionych imion
to nazwy miejsc.
- W takim razie i ja dorzucę kilka.
- Na przykład? - spytałam z zainteresowaniem.
- Co powiesz na Ohio? - odparł Xavier. - Albo, jeszcze lepiej,
Milwaukee?
Zachichotałam.
- Dobrze, dajmy sobie spokój z geografią.
- Dziękuję. - Xavier stłumił ziewnięcie, przewracając się na plecy.
Udałam oburzenie.
- Czy mi się wydaje, czy ty właśnie ziewnąłeś? Nudzą cię własne
nienarodzone dzieci?
- Nie, ale chce mi się przez nie spać.
- Już dobrze. - Roześmiałam się. - Nie będę ci więcej przeszkadzać.
Dobranoc.
- Dobranoc, pani Woods.
Rzeczywiście, nazywam się teraz Woods. Jestem żoną Xaviera.
Ogarnęła mnie przemożna chęć owinięcia się wokół niego całym
ciałem, by chłonąć ciepło jego skóry i rozkoszować się poczuciem
bezpieczeństwa, jakie dawał jego dotyk. Powstrzymałam się jednak,
wiedząc, że to zbyt ryzykowne. Nie chciałam jeszcze bardziej
utrudniać nam życia. Obróciłam się więc i wtuliłam twarz w poduszkę.
Tyle już poświęciliśmy. Jak długo jeszcze zdołamy funkcjonować
niczym brat i siostra?
Nim zamknęłam oczy, spojrzałam jeszcze w okno, na granatowe
niebo. Kilka nagłych błysków rozświetliło chmury. Pomyślałam, że
chyba nadchodzi burza. I wtedy zobaczyłam
*Śródziemie - fikcyjna pradawna kraina, w której toczy się
akcja większości opowieści J.R.R. Tolkiena.
snop światła, który wcale nie wyglądał na błyskawicę. Miałam
zamiar obudzić Xaviera, ale dopiero co udało mu się wreszcie
porządnie zasnąć... Uznałam, że nie powinnam. Światło pozostało na
niebie, ślizgając się leniwie wśród drzew, zagłębiając w las... szukając
czegoś.
Spacer po wodzie
Zbudziwszy się rankiem, usłyszałam dochodzący z zewnątrz
świergot ptaków. Mimo zamkniętych okien wszędzie obecny był
aromat sosen. Wciąż jeszcze na wpół śpiąca pomacałam ręką w
poszukiwaniu Xaviera i z lekkim przestrachem odkryłam, że nie ma go
w łóżku. Dopiero dobiegający z dołu gwizd czajnika mnie uspokoił Xavier już wstał i szykował śniadanie.
W kuchni przywitały mnie dźwięki rockowej stacji, płynące z
małego staroświeckiego radia.
— Dzień dobry - powiedziałam, z nieukrywanym rozbawieniem
przyglądając się, jak Xavier ubija jajka w rytm „Blue Suéde Shoes".
Był ubrany jedynie w bokserki i białą bawełnianą koszulkę, a włosy
miał wciąż zmierzwione od snu. Mieszkanie z nim pod jednym dachem
przez ostatnie parę dni pozwoliło mi zobaczyć z bliska tę część jego
życia, którą wcześniej oglądałam wyłącznie wyrywkowo. Od początku
naszej znajomości, zanim wciągnęłam go w ten cały nadprzyrodzony
bałagan, przeciętny dzień Xaviera wypełniony był nieprawdopodobną
ilością zajęć. Teraz zrozumiałam, iż wgłębi serca był urodzonym
domatorem.
— Liczę na to, że jesteś głodna.
Dygotałam z zimna pomimo swej przydużej flanelowej piżamy.
Chwyciwszy koc z najbliższej kanapy, otuliłam się nim, po czym
przycupnęłam skulona na kuchennym krześle.
Xavier nalał mi kubek herbaty. Owinęłam wokół niego palce, by się
rozgrzać.
- Jak to możliwe, że tobie nie jest zimno?
- Najwyższy czas, abyś dowiedziała się prawdy. Jestem wilkołakiem - zażartował, garbiąc się i mrużąc oczy.
- Coś niezbyt groźny ten wilkołak - drażniłam się z nim. - Dlaczego
mnie nie obudziłeś?
- Pomyślałem, że sen ci dobrze zrobi. Ostatnie parę dni nie należało
do lekkich. Jak się czujesz?
- Dobrze.
Przyjrzał mi się uważnie.
- Będzie lepiej, jak coś zjesz.
- Właściwie nie jestem głodna - odparłam przepraszającym tonem.
- Zrezygnujesz ze słynnych jajek à la Woods? - zapytał. Nie miałam
sumienia psuć mu zabawy. Poza tym od tak
dawna nie widywałam tego dawnego, beztroskiego Xaviera.
Pragnęłam, by jeszcze trochę ze mną został.
- Za nic w świecie. - Uśmiechnęłam się szeroko. - Mogę ci w czymś
pomóc?
Rozejrzawszy się, zauważyłam skwierczący na patelni bekon oraz
w pełni nakryty stół.
- Nie, droga pani. Proszę wygodnie usiąść i pozwolić się obsłużyć.
- Nie wiedziałam, że lubisz gotować.
- Ależ oczywiście - odparł. - A zwłaszcza dla żony. Rozbił jajko,
które z sykiem zsunęło się na patelnię.
- Dobry mąż nie przyrządzałby żonie sadzonych jajek, skoro ta woli
jajecznicę - droczyłam się z nim, postukując palcami w blat.
Xavier zerknął na mnie z rozbawieniem.
- Przykładna żona doceniłaby specjalność swego męża bez
zbędnych narzekań.
Uśmiechnęłam się i przechyliłam do tyłu na krześle, marząc o tym,
by móc otworzyć okna na oścież i wpuścić do środka świeże powietrze.
Panował tu coraz większy zaduch.
- Nazwałeś mnie wczoraj panią Woods - powiedziałam znienacka,
przypominając sobie naszą nocną rozmowę.
- Owszem. - Xavier podniósł wzrok. -1 co w związku z tym?
- Ciągle nie mogę się przyzwyczaić - odrzekłam. - Dziwnie jest
pomyśleć, że to o mnie chodzi.
- Nie musisz przyjmować mojego nazwiska, jeśli nie chcesz —
odparł. - Decyzja należy wyłącznie do ciebie.
- Żartujesz sobie? — zaprotestowałam. - Oczywiście, że chcę.
Ostatecznie wcale nie tak długo byłam Bethany Church. No i
zmieniłam się do tego stopnia, że już nie bardzo wiem, kim ona jest.
- Ale ja wiem - odrzekł Xavier. - To dziewczyna, z którą się
ożeniłem. Nawet jeśli ty o niej zapomnisz, ja na pewno tego nie zrobię.
Ponieważ mimo rozgrzanych palników w kuchni nadal wiało
chłodem, w poszukiwaniu ciepła przeniosłam się do salonu. Szczerze
wątpiłam, czy uda mi się przetrwać kolejny dzień na kanapie.
- Może byśmy wyskoczyli dziś do miasta? - zawołałam do Xaviera
pozornie niedbałym tonem. - Z przyjemnością wyrwałabym się z
domu.
Wkroczył do pokoju ze ściągniętymi brwiami.
- Beth, ty chyba nie mówisz poważnie? W żadnym wypadku nie
wolno nam się pokazywać publicznie. Wiesz przecież.
- Nie musimy w ogóle wysiadać z samochodu. Zarzucę na głowę
koc, jeśli cię to uspokoi.
- Nie ma mowy. To zbyt ryzykowne. Pomijając wszystko inne,
Gabriel dostałby białej gorączki.
- I dobrze - mruknęłam pod nosem, na co Xavier odrobinę się
rozchmurzył.
- Bardzo możliwe, że masz rację. Niemniej jednak lepiej nie kusić
losu. Nie martw się, znajdziemy sobie coś do roboty.
- Niby co?
- Mam propozycję: ty się tu rozejrzyj, a ja dokończę śniadanie. Hm?
Raptem dotarło do mnie, jak dziecinnie muszę się zachowywać.
- Dobra.
- Zuch dziewczyna.
Przyszło mi do głowy, że Xavier znacznie łatwiej niż ja potrafi
zachować pozytywne nastawienie. Mnie z największym trudem
przychodziło powstrzymywanie się od ciągłego narzekania. Choć
teoretycznie nie powinnam boleć nad utratą „normalnego" życia, skoro
nigdy tak naprawdę nie było moje, to przymusowe odosobnienie
wytrącało mnie z równowagi. Od pierwszego dnia mego pobytu na
ziemi miałam wokół siebie ludzi. Załatwiali sprawunki na rynku,
wyprowadzali psy, spacerowali nad przystanią, jedząc lody,
pozdrawiali sąsiadów, kosząc trawę przed domem. Teraz ich
nieobecność źle na mnie wpływała. Desperacko pragnęłam usłyszeć w
oddali szum głosów lub popatrzeć na przechodniów, nawet jeśli nie
mogłabym z nimi porozmawiać. Lecz instrukcje Gabriela były jasne:
pozostać w ukryciu.
Do szału doprowadzała mnie myśl, że po wszystkim, co razem z
Xavierem przeszliśmy, wciąż nie było nam dane zasmakować życia
zwyczajnej pary, mimo iż w stu procentach zaspokoiłoby to nasze
potrzeby. Starałam się powtarzać sobie, że koniec końców
przynajmniej nie zostaliśmy rozdzieleni. Kiedy Gabriel i Ivy znaleźli
nas w kościele, byłam prawie pewna, że tak właśnie się stanie. Jeśliby
przyszło co do czego, niewiele miałabym do powiedzenia w tej
kwestii, więc znacznie mi ulżyło, gdy pozwolili nam zostać razem.
Najprawdopodobniej zdawali sobie sprawę z tego, że oboje źle
znieślibyśmy rozłąkę.
Postanowiłam pójść za radą Xaviera i poszukać czegoś, co pozwoli
nam wypełnić dłużące się godziny lub da choćby złudzenie
normalności. Przejrzałam stos magazynów leżących na kominku, ale te
były w większości nieaktualne, w dodatku traktowały głównie o
dekorowaniu wnętrz. I wówczas mój wzrok padł na stary kufer
podróżny, który spełniał podwójną rolę, służąc także jako stolik do
kawy. Dotychczas nie wpadło nam do głowy, aby
go otwierać, lecz gdy uniosłam wieko, pod warstwą pożółkłych
gazet odkryłam niewielką kolekcję płyt DVD. Były to głównie
kreskówki Disneya, z czego wywnioskowałam, iż właścicielem domku
jest zapewne rodzina z małymi dziećmi. Spróbowałam wyobrazić ich
sobie siedzących w tym samym pokoju, popijających gorącą czekoladę
i oglądających ulubione filmy.
- Hej, znalazłam coś! - zawołałam do Xaviera. Najpierw wsunął
tylko głowę przez drzwi, a później podszedł zobaczyć z bliska moją
zdobycz.
- Nieźle.
- Prawda? Nie można się nudzić, oglądając film o... - odwróciłam z
nadzieją jedno z pudełek. - Rybach?
- Nie kręć nosem na Nemo - roześmiał się Xavier, wyjmując mi z
ręki płytę. - To współczesny klasyk.
- To na serio jest o rybach?
- Owszem, ale te ryby są wyjątkowo fajne.
- A ten, o czym jest? - Uniosłam w górę wysłużony egzemplarz
„Pięknej i Bestii". - Brzmi romantycznie.
Xavier nieznacznie się skrzywił. -Disney... raczej podziękuję.
- Dlaczego?
- Bo gdyby ktokolwiek się dowiedział, nie przeżyłbym w spokoju
ani jednego dnia.
- Obiecuję, że nikomu nie powiem - prosiłam, i w końcu Xavier
poddał się, kiwając głową.
- Ze też ja się muszę tak poświęcać - westchnął z udawaną powagą.
Po śniadaniu udało nam się wreszcie uruchomić odtwarzacz należało poszukać brakującego kabla. Co chwila przerywałam seans,
zadając mnóstwo pytań, na które Xavier z niewyczerpaną
cierpliwością udzielał odpowiedzi.
- Jak myślisz, ile mniej więcej lat ma Bella?
- Nie wiem, przypuszczalnie jest w twoim wieku.
- Ta bestia jest przesłodka, nie uważasz?
- A muszę odpowiadać?
- Dlaczego wszystkie naczynia umieją mówić?
- Bo to tak naprawdę jest służba księcia, na którą tamta żebraczka
rzuciła czar. - Tu Xavier zerknął na mnie nagle z ukosa, wyraźnie
skonsternowany. - Nie wierzę, że to wiem.
Pomimo iż magiczna opowieść wciągnęła mnie bez reszty, a w
myślach w kółko powtarzałam słowa piosenki „Gościem bądź", gdy
tylko film dobiegł końca, znów zrobiłam się niespokojna.
Wstałam z kanapy i poczęłam krążyć nerwowo po pokoju niczym
uwięzione w klatce zwierzę. Tak jak Bella, pragnęłam żyć i cieszyć się
światem. Na domiar złego Ivy i Gabriel nie pojawili się tego dnia, w
związku z czym nie mieliśmy żadnych nowych wiadomości na temat
postępów w „negocjacjach". Wierzyłam, że oboje dwoją się i troją, by
uzyskać dla mnie chociaż częściowe ułaskawienie. Byłam im za to
głęboko wdzięczna, ale wolałabym już wiedzieć, co się ze mną stanie.
Gdybym znała swój los, mogłabym przynajmniej się jakoś
przygotować.
- Szkoda, że prawdziwe życie tak mało przypomina filmy Disneya westchnęłam ciężko.
- Nic się nie bój, nasze akurat przypomina. Nie widziałaś, przez jaki
dramat tych dwoje musiało przejść, zanim wreszcie mogli być razem?
- To fakt - uśmiechnęłam się. - A poza tym, od czego są szczęśliwe
zakończenia, co nie?
Xavier utkwił we mnie swe turkusowe spojrzenie.
- Beth, kiedy to się skończy, czeka nas masa wspaniałych przygód.
Obiecuję.
- Mam nadzieję - odparłam, usiłując wykrzesać z siebie trochę
optymizmu.
Złocisty promyk słońca wcisnął się przez szparę pomiędzy
zasłonami i zatańczył na kuchennym blacie. Wyglądało to tak, jak
gdyby droczył się ze mną i kusił, abym wyszła z domu.
- Xavier, zobacz... świeci słońce - zagadnęłam ostrożnie.
- Mhm - mruknął wymijająco, choć ewidentnie martwiło go, że
ciągle chodzę smutna.
- Tak bardzo chciałabym wyjść na powietrze.
- Beth, przerabialiśmy to już.
- Tylko na krótki spacer. To przecież zwykła rzecz.
- Ale okoliczności nie są zwykłe. Przynajmniej na razie.
- Nie przesadzaj. Kilka minut nikogo nie zbawi.
- To naprawdę nie jest dobry pomysł - stwierdził Xavier, ale widać
było, że się waha. Tak samo jak ja tęsknił za tym, by odzyskać choć
odrobinę kontroli nad własnym losem.
- Kto nas tu zobaczy? - naciskałam.
- Pewno nikt, ale nie o to chodzi. Gabriel i Ivy powiedzieli
wyraźnie.
- Wyjrzymy tylko na podwórko i zaraz wrócimy - przekonywałam.
Sama myśl o wyrwaniu się stąd bodaj na moment podniosła mnie na
duchu do tego stopnia, że Xavier nie miał siły odmówić.
- No dobrze. - Westchnął z rezygnacją. - Ale pod jednym
warunkiem: przebierzesz się tak, żeby nikt cię nie rozpoznał.
- A kto miałby mnie rozpoznać? - spytałam sarkastycznie. Paparazzi?
- Beth... - zaczął ostrzegawczo Xavier.
- Już dobrze, dobrze! Co mam włożyć?
Bez słowa wyszedł z pokoju, a po chwili usłyszałam, jak szuka
czegoś w szafie na górze. Wrócił, niosąc pod pachą ogromną
wojskową kurtkę oraz myśliwską czapkę z daszkiem.
- Wkładaj. - Popatrzyłam na niego z powątpiewaniem. -1 ani słowa.
Rozumiałam, że Xavier ma na względzie nasze bezpieczeństwo, ale
jak dotychczas nic nadzwyczajnego się nie wydarzyło. No, owszem,
raz na niebie pojawiło się owo tajemnicze światło, ale „zapomniałam"
mu o tym wspomnieć. Już wystarczająco się przejmował, zresztą
najprawdopodobniej nie było czym zawracać sobie głowy. Nie
objawiły się nam żadne białe konie, do drzwi nie zapukali nieproszeni
goście. Prawdę mówiąc, te minione kilka dni upłynęło tak monotonnie,
że trudno było uwierzyć, iż grozi nam jakieś realne niebezpieczeństwo.
Zaczęłam się wręcz
zastanawiać, czy moje rodzeństwo aby się nie pomyliło. Może po
prostu przesadnie interpretowali pewne rzeczy?
A jednak powinnam była pamiętać, że w naszym przypadku
względny spokój oznaczał na ogół wyłącznie ciszę przed burzą.
Obeszliśmy wokoło zarośnięty ogródek na tyłach domku,
odkrywając po drodze drewnianą balię pełną ziół oraz przerobioną na
huśtawkę oponę, zwisającą z grubego konara rozłożystego dębu.
Okazało się też, że tylną część posesji przecina stary, porośnięty
mchem mostek, prowadzący do jeziora. Oddychałam głęboko, czując,
jak w moim ciele buzuje niespodziewana energia. Zeszliśmy z
pokrytego koniczyną brzegu i przykucnęliśmy, zanurzając dłonie w
wodzie. Była lodowata, a przy tym tak czysta, że bez trudu dało się
dojrzeć gładkie kamyki na dnie. Powietrze wypełnione było
brzęczeniem pszczół, a lekki wiatr przynosił rozmaite zapachy. Słońce
grzało nas w twarz, a po tak długim zamknięciu panująca wokół
jasność wydawała się bez mała oślepiająca.
Nie śpieszyliśmy się. W tamtej chwili nie sposób było uwierzyć, iż
ktokolwiek nas ściga. Sam pomysł, że ktoś miałby wyznaczać cenę za
moją głowę, zdawał się wręcz absurdalny. Przez moment byliśmy po
prostu zwykłą, zakochaną parą. Rozglądaliśmy się wokół, jak gdyby
widząc świat po raz pierwszy. Xavier zebrał kilka kamyków, chcąc
sprawdzić, czy nadają się do puszczania kaczek. Spróbowałam pójść w
jego ślady, z podziwem patrząc, jak rzucony przez niego kamień skacze
po wodzie - ale mój tylko uderzył w powierzchnię z głuchym pluskiem.
Nie miałam cienia wątpliwości, że chcę zestarzeć się razem z
Xavierem, i bez sekundy wahania oddałabym w zamian za to swoją
nieśmiertelność. Liczyłam na to, iż Ivy i Gabriel nas rozumieją. Nie
spodziewałam się, rzecz jasna, tego samego po Siódmych. Im nie
zdołałabym niczego wyjaśnić. W głębi duszy przypominali mi stado
wygłodniałych wilków, żądnych nagrody. Ten z nich, który
dostarczyłby mnie przed oblicze stosownej instancji, z pewnością
zostałby w Królestwie Niebieskim powitany jako bohater.
Choć anioły ze swej natury nie posiadają ego, Siódmi stanowią
odstępstwo od tej reguły. Niektórzy twierdzą, że kieruje nimi potrzeba
uznania. Wspomnienie zmian, jakie zaszły w Zachu tuż przed jego
awansem, dodatkowo potwierdzało tę teorię. Wiedziałam dobrze, że
funkcjonujące na ziemi hierarchie znajdują swoje odbicie w niebie,
orientowałam się też, do czego zarówno ludzie, jak i aniołowie są
zdolni w pogoni za władzą. Walczyłam już z demonami i wygrałam.
Lecz demony to stworzenia z zasady nieskomplikowane. Motywy ich
działania są oczywiste: manipulować ludźmi, wodzić ich na
pokuszenie. Grupa ambitnych aniołów, wiedziona ślepo pojmowaną
sprawiedliwością, może się okazać znacznie bardziej niebezpieczna.
Spacerowaliśmy nie dłużej niż dziesięć minut, gdy przyłapałam
Xaviera na ukradkowym zerkaniu na zegarek. Zauważyłam już, że
słońce wcześniej wstaje i zachodzi w tej części świata. Ja również
spostrzegłam, iż powoli robi się ciemno.
- Chodź, Beth. Lepiej wracajmy.
- Tak szybko?
- Już i tak za długo tu jesteśmy.
- No dobrze. Idę.
Mimo że zdawałam sobie sprawę z tego, iż Xavier czeka zaledwie
parę kroków dalej, zamarudziłam jeszcze kilka sekund, by nacieszyć
się otoczeniem, zanim powrócimy w cztery ściany naszego więzienia.
Rosnący wokół las skrywał w sobie jakąś magię, a ja marzyłam, aby ją
poznać. Przeświecające przez wątłe chmurki promienie słońca skrzyły
się na wodzie. Rozejrzałam się ostatni raz. Kto wie, kiedy znów
przyjdzie mi spędzić trochę czasu na łonie natury? Jeśli Gabriel dowie
się o naszej eskapadzie, może dojść do wniosku, że nie wolno
pozostawiać nas bez opieki.
Oderwawszy wreszcie wzrok od sielankowego obrazka, podeszłam
do miejsca, w którym stał Xavier. Chwyciłam jego wyciągniętą rękę i
wdrapałam się na stromy brzeg. Przyciągnął mnie do siebie,
poprawiając opadającą mi na oczy czapkę.
- Nadal sądzisz, że nie jest na tyle bezpiecznie, by ją zdjąć? zapytałam wesoło.
Nie odpowiedział. Z początku sądziłam, że nie spodobał mu się mój
nonszalancki ton, lecz wtedy zobaczyłam, jak krew odpływa mu z
twarzy, a szczęki same się zaciskają. Coś po przeciwległej stronie
jeziora przykuło jego uwagę.
- Nie odwracaj się - rzekł, ledwie poruszając ustami.
- Co? Dlaczego? - Mocniej ścisnęłam go za rękę, czując, jak ogarnia
mnie panika.
- Ktoś stoi na drugim brzegu.
- Tubylec? - szepnęłam z nadzieją.
- Nie sądzę.
Przyklęknęłam, udając, iż coś mi upadło. Wstając, obróciłam głowę
tak, by zerknąć nieznacznie w tamtą stronę. Pomyślałam, że chyba
mam halucynacje. W pewnej odległości od nas, uwiązany pomiędzy
dwoma drzewami, stał biały koń. Jego sierść i grzywa połyskiwały
srebrzyście, a złote kopyta ryły ziemię.
- Biały koń. - Wybełkotałam zdrętwiałymi wargami.
- Gdzie? — Zapytał z niedowierzaniem Xavier, przeczesując
wzrokiem las.
Nie dostrzegł konia, ponieważ zbytnio skupił się na jeźdź-cu.
Nienagannie elegancka postać ubrana była jak na pogrzeb. Chociaż w
miejscach oczu widniały jedynie puste oczodoły, nie mogłam oprzeć
się wrażeniu, że spogląda wprost na mnie. Wprawdzie nigdy przedtem
nie widziałam żadnego z nich, lecz byłam pewna, iż mam przed sobą
Siódmego. Nie mogło być mowy o pomyłce.
Oto nadszedł moment, o którym wcześniej wolałam nie myśleć.
Stanęłam twarzą w twarz z członkiem Siódmego Chóru, istotą znaną
mi dotychczas jedynie z opowieści.
Zajął miejsce tuż nad wodą, w najszerszym punkcie jeziora, przy
samym zakręcie. W głowie dźwięczały mi słowa Ivy - powinnam była
uciekać, ale nie potrafiłam się ruszyć. Byłam niczym sparaliżowana.
Moją uwagę przykuły jego białe jak śnieg dłonie, które trzymał
złożone razem, obserwując nas. Nagle,
bez żadnego ostrzeżenia, zaczął się zbliżać. Jeszcze przed minutą
tkwił nieruchomo na przeciwległym brzegu, a teraz zmierzał
jednostajnym tempem ku nam. Dotyk jego stóp leciutko mącił
powierzchnię jeziora.
- Beth, ja śnię czy on naprawdę... - Xavier urwał, po czym cofnął się
ostrożnie kilka kroków, pociągając mnie za sobą.
- Nie śnisz - odparłam szeptem. - On stąpa po wodzie.
Musimy porozmawiać
Szedł prosto na nas. Wyglądało to niczym scena ze snu: w jednej
sekundzie znajdował się po drugiej stronie jeziora, a w następnej
zaledwie parę metrów od miejsca, w którym staliśmy. Biały koń
parskał w oddali i podrzucał głową, ale Siódmy nie zwracał na niego
uwagi.
Pamiętałam, co mówił o nich Gabriel: to łowcy, wyćwiczeni w
tropieniu i podchodzeniu zwierzyny. A jednak ten tutaj zdawał się nie
przejmować faktem, że go widzimy. Spokojnie posuwał się naprzód,
najwyraźniej świadom swojej przewagi. Gdyby nie to, że wszystkie
siły poświęcałam rozpaczliwym próbom obmyślenia sposobu ucieczki,
zdenerwowałaby mnie ta jego pewność siebie. Zatrzymał się tylko raz,
przechylając przy tym głowę na bok, jakby chciał upewnić się co do
mojej tożsamości. Było coś mechanicznego w tym ruchu, coś, co
przypominało aktywujące się urządzenie. W wyobraźni ujrzałam
zwoje drucików w jego mózgu, zaprogramowanym na to, aby
wychwycić najdrobniejsze szczegóły mojej fizjonomii, w rodzaju
kształtu czaszki czy zapachu skóry. Nie miał w sobie nic z człowieka ale też nic z anioła.
Podobnie jak reszta jego pobratymców, nie posiadał twarzy. Jego
usta i nos zlewały się tak dokładnie, że praktycznie nie sposób było
dostrzec ich zarysów. Nie miał oczu, a tylko puste
oczodoły, osłonięte młecznobiałą błoną. Idealnie symetryczny
kontur całości przywodził na myśl manekiny, jakie widywałam na
sklepowych wystawach.
Nieoczekiwanie moje myśli poczęły się rozpływać niczym
roztopione masło. Usiłowałam się z tego otrząsnąć, lecz bezskutecznie.
Siódmy uwięził mnie w niewidzialnym uścisku, silnym jak imadło.
Szczęśliwie dla nas jego moc nie oddziaływała na Xaviera, który
momentalnie zorientował się w sytuacji. Nie tracił czasu na
bezskuteczne próby wyrwania mnie z transu. Zamiast tego podniósł
mnie z ziemi, przerzucił przez ramię, po czym puścił się biegiem. Po
kilku chwilach zorientowałam się, że wpływ Siódmego słabnie.
Zsunęłam się z pleców Xaviera i oboje pognaliśmy ścieżką, napędzani
adrenaliną, nie oglądając się za siebie.
Od dawien dawna używałam telepatii, aby skomunikować się z
rodzeństwem, przy czym ostatnie lata w szczególności zestroiły nas ze
sobą. W myślach zawołałam brata na pomoc: „Gabrielu! Są tutaj!
Znaleźli nas!". Nikt jednak nie odpowiedział.
Gdy tylko wpadliśmy na wysypaną żwirem ścieżkę prowadzącą do
wejściowych drzwi, Xavier zatrzymał się, by wydobyć z kieszeni
komórkę. Trzymając telefon trzęsącymi się rękami, przeglądał listę
kontaktów. Jego palec spoczął właśnie na przycisku wybierania, kiedy
oboje zamarliśmy. Byłam już w połowie schodków wiodących na
ganek, lecz zmuszona gwałtownie się wycofać, wpadłam na stojącego
tuż za mną Xaviera, wytrącając mu z dłoni aparat. Nim którekolwiek z
nas zdążyło po niego sięgnąć, drzwi otworzyły się na oścież. Stanął w
nich Siódmy, który już czekał na nas w środku.
W popłochu rozejrzałam się za jakąś kryjówką, choć z góry
wiedziałam, że nie ma to sensu.
- Zostaw nas w spokoju! - Wrzasnęłam, cofając się przed swym
absurdalnie wytwornym prześladowcą. W odpowiedzi postąpił krok
naprzód, jakby chcąc przypomnieć mi, iż nie ja tu wydaję rozkazy.
Jedna z desek w podłodze zatrzeszczała pod jego stopami. Pamiętam,
że w sennej ciszy tamtego popołudnia dźwięk ten wydał mi się
nieprawdopodobnie głośny.
Gdzie byli Gabriel i Ivy? Czyżby nie usłyszeli mego błagania
o pomoc? Czy ktoś im przeszkodził? Kiedy dotarło do mnie, jak
wiele może się wydarzyć w ciągu następnych kilku sekund, po plecach
przeszedł mi zimny dreszcz. Naszą jedyną szansą było zachować
spokój. Modliłam się w duchu, aby Xavier nie rzucił mi się pochopnie
na ratunek - Siódmy zabiłby go w mgnieniu oka. Wilgotne białe błony
przysłaniające jego oczy nie pozwalały zgadnąć, na kogo lub na co
spogląda. On zaś zupełnie nieoczekiwanie wyciągnął ku mnie swą
wypielęgnowaną dłoń.
- Musimy porozmawiać - odezwał się. Mówił niemal
bezdźwięcznym, bezbarwnym głosem. - Zechcesz wejść do środka?
Usunął się na bok, robiąc dla mnie przejście. Z bliska jego skóra
przypominała wosk. Pachniał równie osobliwie, jak wyglądał. Woń
podobna do mieszanki taniej wody kolońskiej i benzyny drażniła
nozdrza.
- Nic z tego - warknął Xavier. - Beth nigdzie z tobą nie pójdzie.
- Xavierze, proszę - wyszeptałam. - Pozwól mnie samej się tym
zająć.
Siódmy nie zwrócił na Xaviera najmniejszej uwagi. Ja zaś, choć
zetknęłam się z tą istotą pierwszy raz w życiu, błyskawicznie
odgadłam, iż jawny opór oznaczałby samobójstwo.
- Nie zajmie nam to wiele czasu - kontynuował teraz z teatralną
uprzejmością. Oboje wiedzieliśmy, że jeśli wejdę z nim do środka, nikt
mnie więcej nie zobaczy. Zrobiłam niepewny krok w jego kierunku,
czując, iż stopy mam ciężkie jak z ołowiu.
- Beth, czekaj! - Xavier złapał mnie za ramię i z przerażeniem
zajrzał mi w twarz. - Ty... nie zamierzasz chyba pójść z tą... kreaturą? Jeśli nawet Siódmemu nie spodobały się jego słowa, nie dał tego w
żaden sposób po sobie poznać.
- Nie utrudniaj tego bardziej, aniżeli to konieczne - rzekł natomiast
ostrzegawczo. Cały czas trzymał głowę zwróconą w moją stronę.
Musiałam szybko na coś się zdecydować. Należało grać na zwłokę,
odwrócić jego uwagę. Co powiedziałby Gabriel?, pytałam się w
myślach. On najpewniej w ogóle nie
potrzebowałby się zastanawiać. I może właśnie w tym tkwił klucz
do sukcesu.
- Zwracasz się przeciwko własnej rasie - wypaliłam niespodziewanie. - Zdajesz sobie z tego sprawę, prawda? - Wszystko zależało
od przenikliwości Siódmego. Czy zdoła przejrzeć moją grę? Jeśli
udałoby mi się uzyskać chociaż kilka minut, istniała szansa, że zjawią
się Gabriel i Ivy.
- Bardzo mi przykro, panno Church, ale to nie z mojego powodu tu
jesteśmy. - Przemawiał z lodowatą pewnością siebie, która skutecznie
zbijała mnie z tropu. Ale nie zamierzałam pozwolić, aby się tego
domyślił.
- Pani Woods, jeśli chodzi o ścisłość — odparłam bezczelnie.
Kąciki jego niewidocznych ust jakby drgnęły, formując coś
na kształt leciutkiego uśmiechu. Był to pierwszy przejaw
jakichkolwiek emocji. Czyżbym go rozbawiła?
- Dobrze radzę, pani Woods, aby zastosowała się pani do mojej
prośby bez niepotrzebnego rozlewu krwi - to rzekłszy, przechylił
nieznacznie głowę w kierunku Xaviera.
Wiedziałam, iż pod tą układną, oficjalną powłoką kryje się żołnierz,
którego jedynym celem jest wypełnić powierzoną mu misję...
niezależnie od wszystkiego. I znów odniosłam wrażenie, że moje myśli
gdzieś się gubią, niczym zasnute gęstą mgłą.
- Oczywiście - powiedziałam mechanicznie. - Rozumiem. Xavier
chwycił mnie za rękę.
- Nie puszczę cię.
- Nic mi się nie stanie - skłamałam. - Chodzi tylko o rozmowę. - Nie
wyglądał na przekonanego, lecz zanim zdążył zareagować, wyrwałam
mu się i podeszłam do Siódmego. Xavier nie miał szans mnie obronić.
Teraz to ja powinnam bronić jego. Jeśli jedynym wyjściem będzie udać
się za Siódmym, zamierzałam dopilnować, aby Xavier pozostał tu
bezpieczny. Sęk w tym, iż on ani myślał poddać się tak łatwo. Podbiegł
do nas i zasłonił mnie własnym ciałem, stając twarzą w twarz z
Siódmym.
- Jeśli życzy pan sobie porozmawiać, może pan rozmawiać ze mną.
- Teraz już Siódmy zmuszony był mu odpowiedzieć.
- Chłopcze, jak śmiesz występować przeciwko niebu?
- Pomaga mi w tym wrodzona arogancja.
- Odsuń się. Ty mnie nie interesujesz.
- Ale mnie interesuje Beth.
Siódmy westchnął zniecierpliwiony - a może go to po prostu
nudziło?
- Nie mów, że cię nie ostrzegałem.
- Nie krzywdź go, zrobię, co każesz! - wykrzyknęłam, ale było już
za późno.
Siódmy uniósł dłoń, wypuszczając z niej świetlny promień.
Cieniutka strużka o stalowej sile owinęła się wokół gardła Xaviera.
Patrzyłam, jak jego oczy rozszerzają się, a ręce automatycznie sięgają
do szyi, szarpiąc nieistniejące więzy. Walczył, lecz na próżno - dusił
się i nie był w stanie nic z tym zrobić. Upadł na kolana, a później na
ziemię, ostatecznie tracąc przytomność.
- Nikt nie będzie sprzeciwiał się woli niebios - rzekł Siódmy. Pod
wpływem rozgrywającej się przede mną sceny mgła
przesłaniająca moje myśli poczęła znikać. Zastąpiło ją coś daleko
potężniejszego: furia. Wściekłość zalała każdą cząstkę mego jestestwa,
usuwając z mojej drogi wszelkie przeszkody. Wzbierała i kipiała we
mnie niczym rzeka po ulewnym deszczu. Potrzebowała zaledwie
chwili, by wystąpić z brzegów.
- Prosiłam, abyś go nie krzywdził. - Nie podniosłam głosu, ale
przepełniał go jad. Coś we mnie pękło.
Gniew często zaburza percepcję rzeczywistości, lecz mnie dał
nieznaną wcześniej ostrość widzenia i całkowicie uwolnił spod
wpływu Siódmego. Czułam nieomal, jak obracają się poszczególne
trybiki w mojej głowie, a przez ułamek sekundy miałam wrażenie, że
oglądam świat przez okulary rentgenowskie. Ujrzałam na poziomie
cząsteczkowym skład drewnianego domku, potrafiłabym precyzyjnie
określić jego słabe punkty, wyczuć miejsca, w których wilgoć
przedostała się do ścian. Wiedziałam rzeczy, jakich wiedzieć nie mógł
nikt, włącznie z tym, gdzie spadła ostatnia kropla letniej ulewy. Wciąż
patrzyłam na Siód-
mego, lecz teraz widziałam przez niego na wskroś. W tej jednej
minucie moje typowo ludzkie cechy znikły, stałam się jednością ze
wszechświatem - byłam powietrzem, skałą, drzewem i ziemią.
I wtedy zrozumiałam, co powinnam zrobić, pojęłam, do czego
jestem zdolna.
Błyskawicznie schyliłam się i podniosłam jedną z cegieł leżących u
stóp schodów. Rzuciłam nią jak dyskiem, trafiając Siódmego w
grdykę, zanim zdążył dostrzec, co się dzieje. W normalnych
okolicznościach wyćwiczony refleks pozwoliłby mu chwycić ją w
locie i cisnąć we mnie z siłą, która na długo zwaliłaby mnie z nóg.
Gdyby nie fakt, iż jakakolwiek ekspresja nie leżała w jego
możliwościach, wyglądałby teraz na osłupiałego. Nieprzygotowany na
atak, dał się podejść z zaskoczenia.
Głowa odskoczyła mu do tyłu, a on sam cofnął się chwiejnie do
wnętrza domu. Gwałtownie wyciągnęłam przed siebie rękę i
zatrzasnęłam za nim drzwi, nie dotykając ich. W koniuszkach palców
poczułam pieczenie i nim zdołałam się zorientować, z dachu zaczął
ulatywać dym. Nad tym, co wydarzyło się potem, już właściwie nie
panowałam. Płomienie wyrosły znikąd, wypełzając na ganek, wijąc się
wokół słupów, wybijając szyby. W ciągu kilku sekund Wierzbowa
Chatka stanęła w ogniu. Gdy runęła jedna ze ścian, zobaczyłam
Siódmego - tkwił pośrodku w płonącym garniturze. Pożar z pewnością
go nie zabije... Najprawdopodobniej nie będzie nawet śladu oparzeń.
Lecz bez wątpienia go spowolni. Nie miałam pojęcia, na jak długo, nie
zamierzałam jednak czekać, aby się o tym przekonać.
W głowie kołatała mi tylko jedna myśl: zabrać Xaviera w
bezpieczne miejsce. Jeśli Siódmy dogoniłby nas teraz, przypuszczalnie
zabiłby go z czystej złośliwości. Skoczyłam ku niemu - leżał
nieprzytomny, ale wciąż oddychał. Nie mogłam go docucić, a niesienie
bezwładnego ciała na piechotę nie wchodziło w grę. Przez okno
widziałam Siódmego, który już ruszał ku drzwiom, niczym żywa
pochodnia.
Moje skrzydła otworzyły się z donośnym furkotem, który odbił się
echem wśród drzew, wypłaszając z nich przerażone
ptaki. Złapałam Xaviera wpół, obejmując ramionami jego klatkę
piersiową, i uniosłam nas oboje w powietrze. Siła skrzydeł sprawiała,
że w ogóle nie czułam jego ciężaru. Skierowałam się ku szosie, lecąc
nisko, by nie rzucać się w oczy; czubki drzew trącały stopy Xaviera.
W głowie miałam straszliwy mętlik, postanowiłam więc
wylądować gdziekolwiek i po prostu machać na przejeżdżające auta.
Na szczęście w porę zauważyłam czarnego jeepa, pędzącego boczną
drogą prowadzącą w góry. W tej samej chwili dostrzegło nas moje
rodzeństwo. Samochód zahamował raptownie, a w sekundę później u
mego boku pojawił się Gabriel, biorąc Xaviera na ręce, a następnie
kładąc delikatnie na tylnym siedzeniu.
- Gdzie wy byliście? - wykrztusiłam. Po umazanej popiołem twarzy
płynęły mi łzy.
- Przyjechaliśmy tak szybko, jak tylko było to możliwe - wysapała
Ivy.
Wskazałam na Xaviera.
- Czy mogłabyś mu pomóc?
Moja siostra położyła swą chłodną dłoń na jego czole i chwilę
później Xavier odzyskał przytomność. Jęknął, instynktownie łapiąc się
za głowę.
- Już dobrze - powiedziałam. - Wszystko będzie dobrze.
Przypomniawszy sobie wydarzenia ostatnich trzydziestu
minut, momentalnie usiadł, na nowo spięty.
- Gdzie on się podział? - zapytał. - Gdzie my jesteśmy?
- Są z nami Ivy i Gabriel - odparłam. - Udało nam się uciec.
- Jak? - dopytywał się Xavier. - Siódmy już miał cię zabrać...
- Sądzę... - zawahałam się. - Wydaje mi się, że jakimś sposobem go
podpaliłam.
- Niemożliwe. - Xaviera najpierw zamurowało, a potem wybuchnął
śmiechem. - To super. Należało mu się jak rzadko komu.
Ivy zareagowała nieco mniej entuzjastycznie.
- Czyś ty postradała zmysły? - Jej srebrzyste oczy zalśniły niemal
metalicznym blaskiem. - Użyłaś swych mocy przeciwko
jednemu z Siódmych. Dopuściłaś się zdrady względem Królestwa
Niebieskiego!
- Nie miałam takiego zamiaru - broniłam się. - On chciał zabić
Xaviera!
- No cóż, jedno jest pewne: ten incydent nadzwyczajnie ułatwi nam
drogę do pojednania - stwierdził z przekąsem Gabriel.
Wierzchołki drzew zaszeleściły poruszone niespodziewanym
podmuchem wiatru. Nagle uświadomiłam sobie, że Siódmy nadal
może gdzieś tu być.
- Myślicie, że będzie próbował za nami pójść?
- Nie, do tej pory zdążył zgubić trop. Będzie musiał zacząć od
nowa. Ale i tak powinniśmy już ruszać. - Mój brat przekręcił kluczyk w
stacyjce i wycofał auto przez zarośniętą ścieżkę.
Mimo wszystko czułam się odrobinę dumna. W końcu skutecznie
pokrzyżowałam szyki jednemu z najgroźniejszych wysłanników nieba.
Gabriel najwyraźniej czytał mi w myślach.
- Nie ciesz się przedwcześnie. Zdołałaś się obronić przed jednym, a
są ich setki. Nie mamy przeciwko nim szans.
- Co w takim razie zrobimy?
- Obradowaliśmy z pozostałymi archaniołami i serafinami
- odparł. - To dlatego się spóźniliśmy.
- I co? Jaki zapadł werdykt?
Zrozumiałam, jak bardzo jest źle, gdy Gabriel nie odpowiedział.
- Siódmi zwietrzyli świeżą krew. Nie zgodzą się na żaden
kompromis - odezwała się Ivy. - Żądają rozwiązania waszego
małżeństwa.
- Sądziłem, że anioły to istoty z natury dobre i szlachetne
- wtrącił Xavier. - Skąd ta nagła żądza mordu? Od kiedy niebo
popiera takie metody?
- Skąd pomysł, że niebo to popiera? - zapytał szorstko Gabriel.
Xavier wzruszył ramionami.
- Jakoś niewiele robi, aby ich powstrzymać.
- Musisz pamiętać o tym, że Siódmy Chór został stworzony, aby w
imieniu Królestwa utrzymywać porządek. Oni nie
rozumieją ludzkich zachowań, stąd niekiedy ich moc wymyka się
spod kontroli.
- Pan ich broni? - Xavier nie wierzył własnym uszom. Niespecjalnie
mu się dziwiłam. Wszystko, czego kiedykolwiek uczono go na temat
nieba oraz jego mieszkańców, zostało właśnie wywrócone do góry
nogami.
- Nie bronię ich - odparł Gabriel. - Staram się wyjaśnić motywy ich
działania. Oni tylko wykonują powierzoną im pracę.
- W takim razie ktoś powinien ich wywalić na zbity pysk.
- Zgromadzenie pracuje nad sposobem ograniczenia ich
kompetencji.
- A tymczasem robią, co chcą? — rzuciłam sceptycznie.
- Można tak to ująć - odpowiedziała Ivy. - Mają wypaczone
poczucie sprawiedliwości. Gdy wykonują misję, nic innego dla nich się
nie liczy.
- Mogliby się zająć czymś naprawdę ważnym - wymamrotał
Xavier. - Na przykład zaprowadzeniem pokoju na ziemi.
- Otóż to - poparłam go. - Dlaczego tak bardzo obchodzi ich nasze
małżeństwo?
- Nie wiem - odparła krótko Ivy. Mimo to wyraźnie wyczuwałam, iż
coś przed nami ukrywa. Splotła ciasno swoje białe dłonie i utkwiła
wzrok w szybie samochodu.
Gabriel z zaciśniętymi ustami wpatrywał się w drogę przed sobą,
tocząc jakąś wewnętrzną walkę. Przecisnąwszy się między przednimi
fotelami, popatrzyłam na niego badawczo.
Wreszcie oderwał oczy od jezdni i spojrzał na mnie. Widząc wyraz
jego twarzy, odgadłam to, co próbował przemilczeć.
- Kazali wam nas wydać, prawda?
Gabriel ściągnął brwi i przymknął na moment powieki. Wiedząc
dobrze, iż mógłby prowadzić auto nawet siedząc tyłem, nie odzywałam
się.
- Tak - przyznał w końcu. Zagryzł wargi. - Dokładnie o to nas
poproszono.
- Jak śmieli! - Oburzyłam się w jego imieniu.
- Są zdania, iż prawdziwie oddany sługa Królestwa w ogóle nie
powinien się nad tym zastanawiać.
- Kwestionują twoją lojalność?!
- Dali nam jasno do zrozumienia, że nie mamy innego wyjścia.
- Coś podobnego! Nie mogę w to uwierzyć - żołądkowałam się.
- Chwileczkę - przerwał Xavier niepewnym tonem. - Gabrielu, co
pan im odpowiedział?
Mój brat się nie odezwał.
- Gabrielu? - powtórzył Xavier, tym razem z większym wahaniem.
Kiedy Gabriel w końcu przemówił, jego głos przepełniał smutek.
- Zgodziłem się.
Na kilka sekund zapadła głucha cisza.
- Co zrobiłeś? - zapytałam miękko.
- Czekają na nas. Są przekonani, że wiozę was prosto do nich.
Zanim zdążyłam się zorientować, ogarnęła mnie panika.
- Nie! - wykrzyknęłam. - Jak mogłeś?!
Dotarło do mnie, że drzwi w tym samochodzie blokują się
automatycznie podczas ruszania. Jedyną drogą ucieczki byłoby
wybicie okna.
- Uspokój się, Bethany. - Powiedział cicho mój brat. - Nie jesteś tu
więźniem. - Odwrócił głowę i wtedy zobaczyłam na jego twarzy ból
spowodowany tym, że w niego zwątpiłam. Zalało mnie poczucie winy.
- To znaczy, że... ty nie... - wyjąkałam.
- Nie oddam was w ręce Zgromadzenia. Nie zawiodę waszego
zaufania.
- Zaraz. - Zakryłam usta dłonią. - Ale w takim razie... okłamałeś
ich? - Brzmiało to absurdalnie. Przeczyło wszystkiemu, co sądziłam, że
wiem o Gabrielu. Nie mogłam uwierzyć, iż dobrowolnie naraził się na
tak ogromne ryzyko.
- Nie miałem wyboru.
Ogarnęła mnie fala wzruszenia. Tyle dla nas poświęcał.
- Mogliby cię za to wyrzucić. Nie zgadzam się.
- Nie ma o czym mówić, już się stało. - Wymówił te słowa z wielką
powagą, jak gdyby ktoś właśnie umarł, i możliwe, że po części tak
było. W każdym razie nigdy wcześniej nie widziałam takiej pustki w
jego oczach.
Odkąd sięgałam pamięcią, Gabriel należał do najwierniejszych i
najbardziej oddanych archaniołów w całym Królestwie. Od tysięcy lat
nic nie zachwiało jego lojalnością. Czas wielokrotnie i na różne
sposoby wystawiał ją na próbę, lecz on się nie złamał. Wraz z
Michałem stanowili trzon, na którym opierał się cały Ósmy Chór. Czy
naprawdę gotów był to zaprzepaścić tylko po to, by mnie chronić?
Czy kiedykolwiek zdołam mu się odwdzięczyć?
- A więc wyrzekniesz się ich? - wyszeptałam przerażona. Nie
byłam w stanie wyobrazić sobie mego brata odartego ze swej
tożsamości. Nie chciałam nawet o tym myśleć.
- Nie - odparł Gabriel. - To oni wyrzekną się mnie, gdy wyjdzie na
jaw, że nie wypełniłem swej powinności.
Studenci
- Nie mogę uwierzyć, że to dzieje się naprawdę - powiedziałam. —
Jak Bóg mógł rozgniewać się na nas do tego stopnia, by wysłać w ślad
za nami Zwierzchności? - Po prostu nie mieściło mi się to w głowie.
- Bethany - odezwała się Ivy. Na jej owalnej buzi malował się
bezgraniczny smutek. — Bóg nie ma z tym nic wspólnego. Sądziłam,
że to rozumiesz.
- Jak to? - zapytałam zdumiona. - Nic nie dzieje się bez Jego woli.
- Zgadza się, ale tylko w przypadku ziemi - odparła moja siostra. Spory dotyczące aniołów rozstrzygane są przez anielskie hierarchie.
Nikt nie pytał Go o zdanie.
- A już zwłaszcza Siódmi - wtrącił Gabriel. - Lubią działać na
własną rękę. Zgromadzenie powoli traci nad nimi kontrolę.
- Chcecie przez to powiedzieć, że Bóg nawet nie wie, co tu jest
grane? - spytał Xavier.
- Nie mogę odpowiadać w Jego imieniu - rzekł mój brat. - Lecz nie
wolno wam winić Boga za wasze problemy. To Siódmi pragną was
ukarać.
Pochylił się nad kierownicą, masując sobie skronie i odgarniając z
twarzy opadające kosmyki włosów. Ivy wyglądała
na równie zasępioną. Zgadywałam, iż niepokoi się o to, co się z
nimi stanie. Oboje liczyli na nieco inny obrót sprawy.
- Nie musisz tego robić, Gabrielu - wyrwało mi się z głębi serca. Płacicie zbyt wysoką cenę.
- Jesteśmy rodziną, Bethany - odparł. - Nie zostawię cię na pastwę
losu.
- Dziękuję - odrzekłam z pokorą. - Nigdy ci tego nie zapomnę. Nikt
nie mógłby marzyć o lepszym bracie, obojętnie, człowiek czy anioł.
Gabriel najwyraźniej nie wiedział, co odpowiedzieć na taki
komplement, ale widziałam, jak uśmiecha się pod nosem.
-Więc co teraz? - zapytał Xavier, kierując rozmowę na bardziej
przyziemne tory.
- Wydaje mi się, iż nie pozostaje nam nic innego, jak tylko dalej
uciekać - odrzekł mój brat.
Coś takiego absolutnie do niego nie pasowało. Od kiedy Gabrielowi
cokolwiek się wydawało? To u niego szukałam odpowiedzi, gdy sama
nie umiałam ich znaleźć. Dla zwykłego śmiertelnika życie stanowi
bezustanną zagadkę, lecz mój brat znał przyczynę każdego zdarzenia.
Wśród aniołów jego mądrość budziła powszechny szacunek.
Pobrzmiewająca teraz w jego głosie niepewność przypieczętowała
moje najgorsze obawy. Siódmi dążyli do rozdzielenia nas i wszystko
wskazywało na to, że w końcu im się powiedzie. Nadejdzie dzień, w
którym nie będzie już dokąd uciec, skończą się nam kryjówki. Jeśli
mnie zabiorą, ujrzę Xaviera dopiero, gdy jego dusza trafi do nieba.
Zakładając, oczywiście, że go odnajdę... Niebo jest ogromne. Zaś do
tego czasu mogę stać się dla niego jedynie wyblakłym wspomnieniem.
Powinno mnie to było załamać, tymczasem czułam się tylko
zmęczona. Zmęczona walką, kłótniami z rodzeństwem, wiecznymi
domysłami.
- Skoro nie zamierza nas pan oddać w ręce Zgromadzenia, to...
dokąd właściwie jedziemy? - zapytał Xavier, najwyraźniej pragnąc
przerwać grobową ciszę, jaka zapadła po ostatnich słowach Gabriela.
- Musimy ponownie was ukryć - odrzekła Ivy.
- O, nie - jęknęłam.
- Tylko tym razem wybierzemy miejsce, w którym trudniej im
będzie was znaleźć.
Xavier zrobił niewyraźną minę.
- A takie miejsce w ogóle istnieje?
- Tego jeszcze nie wiem - odparła moja siostra.
- Wszystko mi jedno, gdzie to będzie, byleby Beth nie musiała
siedzieć zamknięta. Bardzo źle to znosi.
Ta uwaga najwidoczniej podsunęła Ivy jakąś myśl. Raptem jej oczy
rozbłysły, z czego wywnioskowałam, iż wpadła na trop nowego
rozwiązania.
- Być może powinniśmy postąpić odwrotnie - wymruczała
tajemniczo.
- Odwrotnie? - powtórzyłam. - O czym ty mówisz, Ivy?
- Siódmi zakładają, że wywieziemy was na jakieś odludzie. Tego
typu rejony będą przeszukiwać w pierwszej kolejności. Może więc
rozsądniej będzie zginąć w tłumie.
- Ten plan ma szansę powodzenia - rzekł Gabriel, od razu zgadując,
do czego zmierza moja siostra. Ani ja, ani Xavier nie mieliśmy bladego
pojęcia, o co im chodzi. - Siódmi wyposażeni są w niezwykle czułe
detektory fal elektrycznych emitowanych przez anioły. Im więcej
naokoło ludzi, tym trudniej te fale wychwycić.
- To gdzie nas zabierzecie? Do Chin? - zapytał Xavier.
- Stawiałbym na coś odrobinę bliżej domu.
- Nie rozumiem. - Ściągnęłam brwi.
- Pomyśl - odparł mój brat. - Gdzie byście teraz jechali w
normalnych okolicznościach?
- Do domu? - spytałam.
- Postaraj się bardziej - zniecierpliwił się Gabriel. — Dokąd Molly
planuje udać się na jesieni?
- A skąd niby mamy wiedzieć? - prychnął Xavier, poirytowany tymi
łamigłówkami.
Nagle mnie olśniło. Chwyciłam go za rękę.
- Czekaj. Molly jedzie do Alabamy... na studia.
- To jakiś żart? - Xavier wyprostował się gwałtownie, zelektryzowany tym, co usłyszał. - Mamy iść na studia?
- Siódmi w żadnym razie nie spodziewają się tego - odpowiedziała
Ivy. - Będą was mieli pod samym nosem, wcale nie zdając sobie z tego
sprawy.
- Jesteście pewni? - wahał się Xavier.
- Użyjecie fałszywych nazwisk - przekonywał go mój brat.
- Dzięki temu nie tak łatwo będzie was namierzyć elektronicznie.
- To może oznaczać zupełnie nowy początek - rzuciłam, czując
narastające podniecenie. - Możemy zostać, kim tylko zechcemy.
- Sądziłem, że studia będą musiały trochę poczekać - powiedział
Xavier. Miał minę jak ktoś, kto właśnie dostał w prezencie częściowy
powrót do dawnego życia.
- Tylko nie ekscytujcie się zanadto. Nie wiadomo, jak długo będzie
wam dane tam zostać.
- W takim razie musimy się cieszyć każdym dniem - stwierdził
Xavier.
- A czy ma jakieś znaczenie, który uniwersytet wybierzemy?
- zapytałam Ivy.
Bez wahania odgadła moje myśli.
- Nie widzę powodu, dla którego nie mielibyście pójść tam, gdzie
od początku zamierzaliście.
Studia wciąż kojarzyły mi się z czymś nierzeczywistym, czymś w
rodzaju obsypanego płatkami sztucznego śniegu bajkowego świata ze
szklanej kuli. Dla mnie stanowiły ucieleśnienie marzeń o ludzkiej
egzystencji. Nie przypuszczałam, iż poszczęści mi się na tyle, by móc
tego doświadczyć.
- W takim razie - oznajmiłam - jedziemy do Oxfordu.
Opuściłam szybę w oknie samochodu, wciągając w płuca chłodne
powietrze i rozkoszując się wiatrem we włosach. W głębi ducha
szykowałam się na kolejne wyzwanie, które przygotował dla nas los.
Nocą zrobiliśmy krótki przystanek w Venus Cove, aby zabrać
trochę rzeczy. Pobyt w domu okazał się trudniejszy, niż
przypuszczałam. Widok Fantoma uświadomił mi, jak bardzo mi go
brakowało. Xavier stanął w obliczu sytuacji, w której miał
swoją rodzinę prawie na wyciągnięcie ręki, a mimo to nie wolno mu
było skontaktować się z nią. Krążył w tę i z powrotem po salonie,
zaciskając pięści w niemej frustracji.
- Przykro mi, że tak się stało - powiedziałam, starając się go choć
minimalnie pocieszyć.
- To moi rodzice - odparł. - Nie mogę tak po prostu odciąć się od
nich, udawać, że ostatnie osiemnaście lat mojego życia w ogóle nie
istniało. A moje siostry? Chcę przy nich być. Chcę widzieć, jak
Jasmine i Maddy dorastają.
-1 będziesz - stwierdziłam z mocą. - Któregoś dnia do nich wrócisz,
wiem to na pewno.
- Tak po prostu? Jako brat i syn, który ich opuścił?
- Nigdy nie przestaną cię kochać. A kiedyś może zdołasz wyjaśnić
im, jak było naprawdę.
Xavier zaśmiał się z goryczą.
- Jakoś w to wątpię.
- Rozumiem, jak musi być ci ciężko - szepnęłam, biorąc go za rękę,
lecz on się odsunął.
Zaskoczył mnie tym, ponieważ nieczęsto zdarzało mu się
zachowywać w podobny sposób. Jeśli nawet ja nie byłam w stanie
podnieść go na duchu, sprawy nie miały się dobrze.
- Jak możesz to rozumieć? - zapytał. - Ty nie masz rodziców.
Umilkłam na chwilę, rozważając w myślach jego słowa.
Xavier ukrył twarz w dłoniach.
- Beth, przepraszam cię. Nie chciałem.
- Nic się nie stało - odrzekłam, przysiadając na krawędzi stolika do
kawy. Wiedziałam, że gniew ukryty w jego głosie i spojrzeniu nie jest
wymierzony we mnie. Xavier patrzył teraz w okno, na niewidzialnego
wroga, który mógł znajdować się wszędzie. - Zgadza się powiedziałam. - Nigdy nie miałam rodziców jak ty i nie mam pojęcia,
jak to jest być członkiem ludzkiej rodziny. Ale mam Ojca, który jest w
tej chwili na mnie bardzo zły. Wciąż Go zawodzę, choć nade wszystko
pragnę Go zadowolić. Nie wiem, czy mój Ojciec kiedykolwiek mi
wybaczy, być może nawet wygna mnie z domu... ale wiem za to, że
twój na pewno tego nie zrobi.
Twój ojciec zawsze będzie cię kochał. - Uśmiechnęłam się do
siebie. - Co więcej, mój Ojciec również. Jesteś także Jego dzieckiem.
Xavier podniósł głowę.
- A ty nie?
- Moje relacje z Nim są nieco inne - wyjaśniłam pogodnie. - Twoja
rasa stworzona została po to, by ją kochać; moja po to, by służyć. On od
początku umiłował ludzi ponad wszystko. Poświęcił dla was jedynego
syna, zapomniałeś? Tak więc sam widzisz. Będzie cię chronił.
Xavier objął mnie ramieniem.
- W takim razie ja muszę chronić ciebie.
Ostatecznie Xavier zdecydował się napisać do rodziców list. Nie
odczytał mi go, a ja nie pytałam, co zawiera. Nie byłam nawet pewna,
czy Ivy i Gabriel pozwolą mu go wysłać, ale doszłam do wniosku, że
prawdopodobnie już samo pisanie stanowiło dla niego ulgę.
Ivy szybko zajęła się wszystkim, segregując i pakując rzeczy, które
uznała za najbardziej przydatne w codziennym studenckim życiu.
Oczywiście należało zabrać jedynie te najpotrzebniejsze. Nie było
czasu na wybieranie kolorowych pledów czy ozdób na ściany, którymi
dziewczęta z pierwszego roku zwyczajowo dekorowały swoje pokoje,
zresztą brakujące drobiazgi mogłam dokupić na miejscu.
Zdawałam sobie sprawę z tego, że nasze wrażenia związane z
pobytem na uniwersytecie będą kolosalnie się różnić od tych, jakie
stają się udziałem przeciętnego studenta. Ominą nas długie i łzawe
pożegnania ze wzruszonymi rodzicami, stres związany z
uzyskiwaniem listów referencyjnych*, pilnowanie terminu zapisów na
poszczególne zajęcia. A jednak się denerwowałam. Xavier
przygotowywał się na ten moment bez mała od urodzenia. Zarówno
jego ojciec, jak i dziadek należeli do stowarzyszenia
*Większość amerykańskich uczelni wyższych wymaga listów
referencyjnych, o które należy się postarać na własną rękę,
prosząc o nie swoich nauczycieli ze szkoły średniej.
Sigma Chi, obaj grali też w uczelnianej reprezentacji futbolu. Ja zaś
nie miałam po swojej stronie ani wcześniejszych doświadczeń, ani
tradycji rodzinnej. Dopiero co odnalazłam się w świecie uczniów
szkoły średniej, tak więc konieczność przystosowania się do
warunków panujących w nowym, jeszcze bardziej zagadkowym
otoczeniu budziła moją lekką obawę. Mogłam, rzecz jasna, liczyć w tej
mierze na Xaviera, lecz jeśli chciałam być choć trochę samodzielna,
należało poznać kilka szczegółów.
- Czym właściwie jest żeńskie bractwo? - zapytałam, podczas gdy
on pakował nasze bagaże do samochodu.
- To rodzaj stowarzyszenia dla studentek, żeński odpowiednik
męskiego bractwa - odparł. — Mają na terenie kampusu swoje domy.
Bycie członkiem takiego stowarzyszenia oznacza, że spędza się z nimi
większość czasu.
- Wybiera się je samemu?
- Niezupełnie. To działa w obie strony. Oni wybierają ciebie, a ty
ich.
- A co, jeśli ktoś zechce należeć do bractwa, za to ono odrzuci jego
kandydaturę?
- Po prostu nie dostanie się do niego - wyjaśnił. — Należy
dokonywać wyboru z rozmysłem.
- A skąd mam wiedzieć, które jest jakie?
- Do tego służy tydzień rekrutacji - odrzekł Xavier. - Przez siedem
dni każdy student pierwszego roku może odwiedzać domy
poszczególnych stowarzyszeń. Odbywa się wtedy coś w rodzaju
obopólnego rozpoznania. Później otrzymujesz spis tych, które chętnie
widziałyby cię w swoich szeregach. Celem jest stworzenie listy swoich
preferencji, a następnie uzyskanie zaproszenia od tego z bractw, które
interesuje cię najbardziej.
- Ale przecież na uniwersytecie są setki studentów - zaoponowałam. - Jakim cudem bractwa są w stanie wybrać spośród nich
tych, którzy będą im odpowiadali?
- Skrupulatnie prześwietlają każdego z kandydatów.
- No wiesz? Jak mam się czegoś nauczyć, skoro sobie ze mnie
żartujesz?
- Nie żartuję. Oni naprawdę tak właśnie robią.
- Czy to aby nie lekka przesada?
- Nic na to nie poradzisz, to wieloletnia tradycja. Załóżmy, że jakaś
dziewczyna przenosi się z Uniwersytetu Alabama na Uniwersytet
Missisipi. Tri Delta z Missisipi skontaktuje się wówczas z tymi
członkiniami Tri Delty z Alabamy, które znają jej koleżanki z liceum.
No, w twoim przypadku dużo by się nie dowiedzieli.
- I całe szczęście. Brzmi to okropnie.
- Kiedy bractwa robią też wiele dobrego. Wspierają instytucje
charytatywne, działają na rzecz społeczności studenckiej. Tak czy
owak, nie masz się czym martwić. Wątpię, aby nas to dotyczyło.
Moja wiedza na ten temat była, łagodnie rzecz ujmując, raczej
skromna. W liceum usłyszałam o jednym zaledwie bractwie, głównie
dlatego, że moja najlepsza przyjaciółka Molly ustawicznie o nim
rozprawiała. Hallie poradziła jej nawet, żeby nie trzymała się go tak
kurczowo, bo to najprostsza droga do tego, by zrazić do siebie
wszystkie pozostałe stowarzyszenia. W tamtej chwili nie zwróciłam na
to większej uwagi, ponieważ równie dobrze dziewczyny mogły
rozmawiać w jakimś obcym dla mnie języku. Zabawne, jak takie
rzeczy przypominają się nam w odpowiednim czasie.
- Kto pisze dla ciebie list polecający do Chi O? - spytała Hallie.
- Mama Ryana. Należała do nich, będąc na Duke'u .
- To twój pierwszy wybór?
- Mój jedyny wybór - oznajmiła Molly. - Tylko do nich warto
należeć.
- Nie przesadzaj - prychnęła Hallie. - Jest cała masa innych, równie
dobrych.
- Nie dla mnie.
* Uniwersytet Duke'a - jeden z najbardziej prestiżowych
uniwersytetów w Stanach Zjednoczonych.
-Ale zdajesz sobie sprawę z tego, że Chi O wymaga najwyższej
średniej?
- Przepraszam, wątpisz w moje możliwości?
- Nie, mówię tylko, że na twoim miejscu mniej bym się z tym
obnosiła. Jeżeli nie przyjmą cię do Chi O, żadne inne bractwo nie
zechce z tobą gadać.
- Nie wygłupiaj się. Na pewno mnie przyjmą.
W tym momencie się wyłączyłam. Teraz żałowałam, że nie
zadałam im paru pytań. Pomimo wcześniejszego entuzjazmu Xavier
nie odzywał się przez prawie całą drogę. Ponieważ nie mógł się
pokazać w pobliżu domu, zmuszony był zostawić swego ukochanego
chevroleta. Nie wpłynęło to pozytywnie na jego nastrój, chociaż w
Oxfordzie miało czekać na niego nowe auto. Tak bardzo pragnął
odzyskać dawne życie. Ja sama się rozpłakałam, gdy okazało się, iż nie
wolno mi zabrać ze sobą Fantoma. Na nic się zdały zapewnienia Ivy, że
zaopiekuje się nim Dolly Henderson. Wątpiłam, czy ta kobieta
znajdzie czas, by bodaj wyprowadzić go na spacer, tak zajmowały ją
wizyty w solarium oraz ploteczki z sąsiadami.
Myślałam też o tym, jak będzie mi brakować Molly. Z nią byłoby
dużo łatwiej. Nasunęło mi to pewne skojarzenie.
- Gabrielu, czy nikt z naszej szkoły nie wybierał się na Uniwersytet
Missisipi? Przecież na pewno nas rozpoznają!
- Większość złożyła dokumenty na Uniwersytet Alabamy albo do
Vanderbilta - odparł mój brat. - Kilkoro się wybierało, ale już się nimi
zająłem.
- Boże mój, ty chyba nie... - wciągnęłam głośno powietrze, na co
Gabriel spiorunował mnie wzrokiem.
- Mogłabyś już przestać. Dopilnowaliśmy, aby inne uczelnie z
Południa zaoferowały im odpowiednio wysokie stypendia.
- Och - byłam pod wrażeniem. - Jesteście niesamowici.
Podróż do Missisipi minęła spokojnie, jeśli nie liczyć sporu, jaki się
wywiązał na tle doboru muzyki. Gabriel, niezależnie od okazji, miał w
zwyczaju słuchać hymnów kościelnych, podczas
gdy Xavier w swoim samochodzie puszczał wyłącznie klasyczny
rock. Ja opowiedziałam się za country, Ivy zaś stwierdziła, iż
najchętniej wybrałaby ciszę. Kompromis w pojęciu mego brata polegał
na wybraniu stacji grającej country gospel. Po cichu byłam z tego
całkiem zadowolona.
Zaskakująco zielony krajobraz otaczający autostradę również
dostarczał przyjemnych wrażeń. Rozciągał się wokół niczym miękka
peleryna. Na łąkach pasło się bydło, po drzewach hasały wiewiórki,
bawełna kołysała się na wietrze. Co jakiś czas udawało się dostrzec
przemykającego w głębi lasu jelenia.
Gdy zjechaliśmy z autostrady na drogę prowadzącą do Oxfordu,
mój humor jeszcze bardziej się poprawił. Zaczęłam odczuwać
narastające podniecenie. Nie znałam tego miasteczka, ale dość się o
nim nasłuchałam. Wiedziałam, że urodził się tam William Faulkner i
że jest ono siedzibą wszystkich uczelnianych reprezentacji
sportowych. Opuściłam szybę w oknie, a do auta napłynęło wilgotne
powietrze przesycone słodkim zapachem Południa. Z miejsca
polubiłam swój nowy dom.
Ryneczek wyglądał jak wycięty z pocztówki. Wydawało mi się, że
cofnęłam się w czasie. Zamiast zakurzonych i zniszczonych zabytków
ujrzałam idealnie zachowane, nienagannie utrzymane, lśniące budynki.
Staroświeckie, dopieszczone w każdym calu sklepiki przypominały
trochę te z Venus Cove.
W restauracjach, barach i na ulicach tłoczyli się przejęci nowicjusze
w towarzystwie swych pękających z dumy rodziców. Gdy
podjeżdżaliśmy pod kampus, wyjrzałam przez okno na uliczkę
zajmowaną przez bractwa, podziwiając imponujące domy z
kolumnami oraz złote litery greckiego alfabetu, które zdobiły fasadę
każdego z nich niczym ordery. Na gankach, śmiejąc się, rozmawiali
chłopcy w koszulkach polo. Miejsce to stanowiło oazę dla uczniów
prywatnych, elitarnych szkół Południa. Był to mały, zamknięty świat,
wewnątrz którego nic nie wydawało się prawdziwe. Zakochałam się w
nim bez mała od pierwszego wejrzenia. Wilgotne powietrze miało woń
słodkiego syropu i przynosiło odprężenie. Dzięki niemu
wszystko odbywało się wolniej, nie sposób było z czymkolwiek się
spieszyć. Moja skóra pokryła się kropelkami potu niemal natychmiast
po tym, jak wysiedliśmy z samochodu, lecz nie przeszkadzało mi to.
Zanim nas wysadzili, a następnie odjechali szukać parkingu, Ivy i
Gabriel wręczyli nam obojgu po tekturowej teczce.
- To są wasze nowe tożsamości - oznajmiła moja siostra.
- Macie tu wszelkie potrzebne dokumenty: akty urodzenia,
legitymacje studenckie oraz świadectwa z poprzednich szkół.
Przejrzałam pobieżnie zawartość swojej teczki.
- Zegnajcie, Bethany Church i Xavierze Woods - westchnęłam. Powitajmy Forda oraz Laurie McGraw.
- Zaraz - wtrącił Xavier. - Nosimy to samo nazwisko? Poważnie?
- Na potrzeby pobytu tutaj zostaliście bratem i siostrą poinformował nas Gabriel. Zrobił skruszoną minę. - Doszliśmy do
wniosku, iż zważywszy na ilość czasu, jaką ze sobą spędzacie, będzie
to dobre wyjście.
- Super - mruknął Xavier, szeleszcząc papierami.
- Rozumiemy, że was to nie cieszy - przyznała Ivy. - Ale nic
lepszego nie zdołaliśmy wymyślić.
- W porządku - odparł Xavier, nachylając się ku mnie i wskazując
na jeden z dokumentów. - Przyjechaliśmy z Jackson w stanie Missisipi.
Ty dopiero co ukończyłaś z wyróżnieniem liceum, a ja jestem na
trzecim roku, przeniosłem się z Uniwersytetu Alabama oraz należę do
bractwa Sigma Chi.
- Tu przerwał i popatrzył na Gabriela. - Pamiętał pan ?
Zaskoczyła mnie troskliwość, z jaką mój brat zadbał o szczegóły.
On zaś jedynie skinął głową, jakby chciał powiedzieć: „Nie ma za co".
- Trzeci rok, co? - zapytałam. - Czyli ile masz lat, dwadzieścia?
- Dwadzieścia jeden. - Xavier uśmiechnął się znacząco.
- Jak widzisz, jestem starszy, a co za tym idzie, mądrzejszy, więc
lepiej nie podskakuj.
- Wszystko już załatwione - powiedziała Ivy. - Musicie tylko
odebrać klucze i podręczniki.
- Dziękujemy - odparłam. - Nie macie pojęcia, ile to dla nas znaczy.
- Doskonale zdawałam sobie sprawę z faktu, że Ivy mogła odwrócić się
od nas, a jednak postanowiła nam pomagać. Nie było to coś, nad czym
przywykłam przechodzić do porządku dziennego. - Wiele ryzykujecie,
pomagając nam
- dodałam. — Z pewnością zyskamy dzięki temu trochę czasu na
obmyślenie jakiegoś planu. Czy będzie to miesiąc czy też zaledwie
jeden dzień, chciałabym, abyście wiedzieli, iż nigdy wam tego nie
zapomnę.
Kiwnęła głową.
- Jeśli będziemy wam potrzebni, wiecie, co robić. -Więc co, jestem
twoim bratem? - zagadnął Xavier, gdy
taszczyliśmy swoje bagaże w stronę akademika. - Strasznie dziwne
uczucie. Skąd im się wziął taki pomysł?
- Pewnie uznali po prostu, że tak będzie bezpieczniej.
- To już wolałbym kuzyna i kuzynkę.
- A co to za różnica? Nie martw się, to przecież tylko na pokaz. We
dwoje dalej możemy być sobą.
- Myślisz, że tutaj tak łatwo nam będzie zostać sam na sam?
- rzucił z powątpiewaniem.
- Przyzwyczaimy się - odparłam beztrosko.
- Jesteś pewna, że przyzwyczaisz się do sytuacji, w której jestem
singlem, i to do tego w bractwie? - Xavier uśmiechnął się pod nosem. Bo mnie to pachnie kłopotami.
- Przypominam ci, że się ukrywamy - utemperowałam go.
- Na twoim miejscu nie wychylałabym się zbytnio.
Zrozumiałam, jak bardzo się wyróżniam, gdy tylko przekroczyliśmy próg akademika. I to nie z powodu nadprzyrodzonych
anielskich cech, ale dlatego, że byłam całkowicie nieodpowiednio
ubrana. Na tle dziewcząt biegających w krótkich spodenkach i
przydużych podkoszulkach ja i moja kwiecista sukienka z falba-ną
wyglądałyśmy niczym przybyłe z innej planety. Każdy, kto nas mijał,
oglądał się za mną. Jeśli naszym celem miało być wtopienie
się w dum, to na początek nie poszło mi najlepiej. Przytrzymałam
drzwi windy, by zaczekać na kobietę niosącą kartonowe pudło
wyładowane poduszkami oraz ramkami na obrazki.
- Ojej, nie, ja pojadę później! - zawołała. - Taka jesteś śliczna i
czyściutka, pobrudziłabym cię tylko.
Drzwi się zamknęły, a Xavier z trudem stłumił śmiech. W swej
granatowej koszulce polo i beżowych szortach pasował tu idealnie.
Pokręcił z rozbawieniem głową.
- Nikt mnie nie powiadomił, jakie w tym miejscu obowiązują stroje
- burknęłam.
- Jesteś kompletnie nieprzygotowana, moja droga - oświadczył.
- W liceum jakoś dałam sobie radę - odparłam z godnością. Xavier
nacisnął guzik dziewiątego piętra, na którym znajdował się mój pokój.
- Dobrze, w takim razie powiedz mi, czym jest pierwsza szóstka?
- No więc - zaczęłam z rozdrażnieniem - zapewne dotyczy to grupy
sześciu studentów, którzy są najlepsi w danym przedmiocie, albo...
- Nie - roześmiał się Xavier. - Nic z tych rzeczy. -Czyli?
- Czyli chodzi o sześć kilo, które przeciętny student przybiera na
pierwszym roku. Tutejsza dieta opiera się głównie na piwie i
panierowanym kurczaku.
Skrzywiłam się.
- Wynika z tego, że z jedzeniem będzie problem?
- Z tym na studiach jest zawsze problem, ale nie martw się.
Znajdziemy ci coś zdrowego.
Dotarło do mnie, iż od chwili przybycia na uniwersytet ani razu nie
poruszyliśmy tematu Siódmych. Już sam fakt, że ta kwestia pozostała
na razie z boku, stanowił znaczną ulgę. Xavier sypał żartami jak z
rękawa, zajęty rutynowymi drobiazgami w rodzaju lokalizowania sali
gimnastycznej.
W głębi serca miałam nadzieję na nowy początek. Rozumiałam,
oczywiście, że w rzeczywistości nic się nie zmieniło. Wciąż
się ukrywaliśmy, chociaż przebywanie w otoczeniu studentów
dawało złudzenie powrotu do normalności. Pominąwszy osobliwe
zamieszanie związane z naszym rzekomym pokrewieństwem, cała
reszta wydawała się zaskakująco zwyczajna. Chłonęłam każdy
szczegół - po dniach, które spędziłam zamknięta w drewnianym
domku, uczelniany świat roztaczał przede mną uroki życia, niczym
czarno-biały szkic, wypełniający się nieoczekiwanie kolorami.
Współlokatorka
Akademik nie prezentował się aż tak źle, jak się spodziewałam. Nie
byłam co prawda pewna, czy dam sobie radę pod wspólnymi
prysznicami, ale doszłam do wniosku, że coś wykombinuję. Mijające
nas dziewczyny nie kryły swego podziwu, co i rusz zerkając spod rzęs
na Xaviera, który maszerował dziarsko przez korytarze z moją torbą
przerzuconą od niechcenia przez ramię. Cieszyłam się, że go mam przy
sobie. Jego swobodny krok oraz pewna mina wyraźnie kontrastowały z
krążącymi wokół rozgorączkowanymi spojrzeniami i nerwowymi
pytaniami. W duchu dziękowałam losowi za to, iż pozwolił nam
studiować razem. Zauważyłam, że mnóstwo dziewcząt wyglądało na
zagubione, z nadzieją patrząc na każdego, kto przechodził obok.
- Cześć. - Xavier pozdrawiał je, unosząc lekko rękę. W odpowiedzi
uśmiechały się niepewnie, odwracając wzrok i poprawiając włosy.
Okazało się, że przydzielono mi narożny pokój przy końcu
korytarza. Według Xaviera oznaczało to odrobinę większy metraż, w
związku z czym nabrałam podejrzeń, że Ivy mogła mieć w tym swój
udział. Jednak zajrzawszy do środka, błyskawicznie się
zorientowałam, iż w tym przypadku na nic by się zdały jakiekolwiek
anielskie wpływy. Z niesmakiem rozglądałam się po nad
wyraz skromnym pomieszczeniu, w którym główną rolę grało
przybrudzone linoleum do spółki z zakurzonymi żaluzjami. Oba łóżka
składały się z rozklekotanych drewnianych ram oraz gołych,
poplamionych czymś jasnoniebieskich materacy. Pomalowane burą
farbą ceglane ściany i obłażący z tynku sufit automatycznie
przywodziły na myśl więzienną celę. Ivy i Gabriel, którzy nadeszli tuż
po nas, w milczeniu taksowali wzrokiem moje nowe lokum. Ivy z
początku zamierzała chyba usiąść na plastikowym krzesełku, stojącym
przy wpuszczonym w ścianę blacie, ale w porę zmieniła zdanie i
zrezygnowała z tego pomysłu.
- Wystarczyłoby jedno twoje pstryknięcie palcami - zwróciłam się
do brata, myśląc o tym, z jaką łatwością mógłby przeobrazić ten
ponury loch w hotelowy apartament.
- Owszem. - Gabriel uśmiechnął się z zadowoleniem. - Tyle że to by
się mijało z celem.
- A jaki jest cel?
- Zapewnić ci jak najwięcej autentycznych przeżyć związanych z
pobytem na uniwersytecie.
Chwyciwszy się za nos, podeszłam ostrożnie do jednego z łóżek,
aby przyjrzeć się z bliska tajemniczej plamie na materacu.
- Potrzebne mi będą chusteczki antybakteryjne.
Xavier wybuchnął śmiechem i pocałował mnie w czubek głowy.
- Daj mi sekundę - powiedział, zabierając się do pracy.
Po-przesuwał łóżka pod przeciwległe ściany, tworząc tym samym
złudzenie minimalnie większej przestrzeni.
- I co myślisz? Lepiej?
- Jakoś nie widzę różnicy - wzruszyłam ramionami. - Tu nie da się
zbyt wiele zdziałać.
- Zdziwiłabyś się - odparł. - Niektóre dziewczyny przechodzą same
siebie. Przywożą luksusową pościel i dywany; część z nich wynajmuje
nawet dekoratorów wnętrz.
- Niemożliwe! To jakieś wariactwo.
- Raczej uczelniana rzeczywistość.
- O rety - parsknęłam. - Chyba naprawdę nie jestem na to gotowa.
- Witamy w świecie studentów pierwszego roku - rzekł Gabriel. Powodzenia.
- Już idziecie? - Trochę mnie zaskoczyli.
- Nie możemy tu zostać - wyjaśniła Ivy. - Zbyt łatwo byłoby
wykryć naszą obecność.
- A mojej nie?
- Ty na dobre wsiąkłaś w ludzką skórę.
- Poważnie?
- Oczywiście - odparł mój brat. - Zachowujesz się jak człowiek,
myślisz jak człowiek, nawet czujesz tak samo jak oni. To znakomicie
ułatwia ci wtopienie się w tłum.
-Ale... - Nie chciałam, by odchodzili tak prędko. - Potrzebujemy
was.
- Nie obawiaj się, będziemy w pobliżu.
Ivy obróciła się ku drzwiom, lecz Gabriel wahał się jeszcze,
przygryzając dolną wargę, tak jakby zamierzał coś powiedzieć, tylko
szukał właściwych słów.
- Dobrze się czujesz? - zapytałam.
Zignorował mnie, rzucając okiem na moją siostrę. Wymienili
porozumiewawcze spojrzenia, i Ivy już wiedziała, w czym rzecz.
Gabriel wydawał się szalenie zakłopotany całą sytuacją, ale ostatecznie
wypuścił powietrze z płuc i wykrztusił to z siebie.
- Pamiętacie moją radę sprzed kilku dni? Czy to miała być jakaś
zagadka?
- Nie - odparłam. - Ty często udzielasz rad.
- Chodzi mi o tę dotyczącą abstynencji - rzekł, wzdychając ciężko.
- A, tak. Co z nią?
- Nie ma już potrzeby się do niej stosować. - Wzruszył ramionami
na widok zdumionej miny Xaviera.
- Hmm... — Omawianie z bratem szczegółów dotyczących mojego
intymnego pożycia niespecjalnie mi odpowiadało. - A skąd ta zmiana?
- Nie widzę już sensu, aby czemukolwiek zaprzeczać. I tak nie
przekonamy nieba. Czas zacząć grę na naszych warunkach.
- A co z taktyką pod tytułem „lepiej nie dolewać oliwy do ognia"? przypomniał Xavier.
- Mam dość tych podchodów. Chcą wojny, to będą ją mieli.
Patrzyliśmy oboje w osłupieniu, jak Gabriel odwraca się na
pięcie i wychodzi, znikając za zakrętem korytarza. Po odejściu
mego rodzeństwa atmosfera zrobiła się dziwnie gęsta. Xavier przysiadł
sztywno na brzeżku łóżka, podczas gdy ja rzuciłam się do szafy i
poczęłam z niebywałą wprost starannością rozkładać na półkach
ubrania, pragnąc uniknąć wiszącej w powietrzu rozmowy.
Rozmyślałam nad tym, co dzieje się w głowie Xaviera. Wyglądało na
to, iż właśnie ogłoszono koniec strajku głodowego, tyle że i on, i ja
obawialiśmy się ugryźć pierwszy kęs. Nie chodziło o jakąś potężną
pokusę, która z miejsca chwyciła nas w swoje szpony, lecz o fakt, że
temat ten tak długo należał do zakazanych, iż nie potrafiliśmy go
swobodnie poruszyć. Odetchnęłam z ulgą, gdy Xavier odezwał się
pierwszy.
- Czy mi się wydaje, czy ta sytuacja jest cokolwiek krępująca?
- Nie wydaje ci się - odparłam, siadając obok niego po turecku.
- Co się stało Gabrielowi?
- Nie wiem do końca. - Ściągnęłam z namysłem brwi. - Ale chyba
jest na kogoś porządnie wkurzony.
- Myślisz, że on mówił poważnie? - urwał. - No wiesz... o nas.
- Na pewno - odrzekłam. - Gabriel nie zna się na żartach.
- No tak. - Zamyślił się. - Czyli co, daje nam swoje
błogosławieństwo?
- Może niekoniecznie - odparłam. - Raczej uważa, że przy tej ilości
kłopotów, jakie mamy, nic nam już nie zaszkodzi.
- Sądzisz, że powinniśmy? - A ty?
Xavier westchnął głęboko, wpatrując się w sufit.
- Kontrolowaliśmy się tak usilnie i przez tyle czasu, że nie jestem
pewien, czy w ogóle umiem jeszcze inaczej się zachowywać.
- Fakt. - Nie brzmiało to zachęcająco.
- Ale możemy spróbować - zaproponował nieco bardziej
optymistycznym tonem - i zobaczyć, dokąd nas to zaprowadzi. Jeśli
chcesz, oczywiście.
- Chcę - odpowiedziałam. - Czekaliśmy wystarczająco długo.
Xavier zerknął z dezaprobatą na wiszącą pod sufitem jarzeniówkę
oraz obłażące z farby ściany w kolorze brudnego beżu. W istocie nie
było to wymarzone miejsce na randkę.
- Nie tutaj - zaśmiałam się. - W dalszym ciągu chcę, aby nasz
pierwszy raz był absolutnie wyjątkowy.
Xavierowi wyraźnie ulżyło.
- To tak jak ja.
- Witajcie, kochani! Jestem Mary Elłen, miło mi was poznać!
Oboje podnieśliśmy głowy na widok dziewczyny stojącej w
drzwiach. Wyższa ode mnie, miała proste jasne włosy oraz duże
brązowe oczy. Była opalona, o sportowej sylwetce, i ubrana w takie
same krótkie spodenki oraz rozciągnięty podkoszulek, jak cała reszta.
- Jesteś moją współlokatorką? - zaćwierkała. Zrobiła małą pauzę,
po czym uśmiechnęła się szeroko. - Strasznie chciałam cię poznać!
Szukałam cię na Facebooku, ale nic nie znalazłam! Skąd jesteście? Jak
masz na imię? Jaką wybrałaś specjalizację?
Zanim zdążyłam pomyśleć nad jakąś stosowną odpowiedzią, za jej
plecami, niczym za dotknięciem czarodziejskiej różdżki, zaczęły się
pojawiać kolejne twarze. W odróżnieniu od nas i naszego skromnego
dobytku ta dziewczyna przywiozła ze sobą tonę bagażu wraz z ekipą
pomocniczą.
- Nazywam się Mary Ellen - powtórzyła. - Ale to już wam chyba
mówiłam? To są moi rodzice, mój brat Jordan, a to moi kuzyni, Jay i
Jessica. Są bliźniakami.
Jej bezpośredniość oraz tempo, w jakim zasypywała nas informacjami, przytłoczyły mnie z kretesem. Xavier postanowił ratować
sytuację.
— Cześć - powiedział, przerywając niezręczną ciszę. - Miło was
poznać. Ja jestem Ford, a to moja siostra Laurie. Pomagam jej się
rozpakować.
Całe szczęście, że odezwał się pierwszy. Ja, niestety, zdążyłam
zapomnieć naszych nowych nazwisk i przedstawiłabym nas, używając
prawdziwych, rujnując tym samym misterny plan Ivy i Gabriela już w
pierwszej godzinie od przyjazdu.
— Nic się nie martwcie — odparła mama Mary Ellen. - W
mgnieniu oka zamienimy to miejsce w przytulne gniazdko.
Wkrótce okazało się, że ich pomysłowość nie zna granic. Specjalnie
na tę okazję kupili puszysty różowy dywan, małą lodówkę, która
mogła posłużyć również za turystyczny stolik, zasłony w kolorowe
kropki oraz kosz na śmieci z identycznym wzorem. Mary Ellen
wykonała także kolaże ze zdjęć co najmniej setki przyjaciół, oprawiła
je w ramki i teraz zawiesiła, zajmując większość ściany.
— Ojej, prawie zabrakło miejsca dla ciebie - stwierdziła ze skruchą.
— Ja nie potrzebuję dużo miejsca - pocieszyłam ją. - Możesz
wieszać, co tylko zechcesz.
— Widzisz, kochanie? - wtrąciła jej matka. - Mówiłam ci, że twoja
współlokatorka na pewno okaże się przemiłą dziewczynką.
Mary Ellen ewidentnie ulżyło. Prawdopodobnie spodziewała się
jakiegoś potwora, który popsułby jej dekoratorskie szyki, a do tego
słuchałby heavy metalu do późnych godzin nocnych.
— Przyjechałam z Germantown - oznajmiła entuzjastycznie. - A
wy?
— Z Jackson - odpowiedział Xavier z rozkosznym uśmiechem,
wzruszając przy tym ramionami. - Podobnie jak połowa uczelni.
Przeszedłem już na trzeci rok w Alabamie, ale postanowiłem się
przenieść.
Zadziwiła mnie łatwość, z jaką wszedł w rolę. Udawanie studenta
przychodziło mu tak lekko i naturalnie. Wtedy przypomniałam sobie,
że przecież uniwersytet został wpisany w jego życie na długo przed
tym, nim pojawiłam się w nim ja, wywracając wszystko do góry
nogami.
Oczy Mary Ellen zaszły osobliwą mgłą, kiedy do niej mówił.
- Bardzo się z tego cieszę - odparła cienkim, piskliwym głosem.
Wzniosłam oczy do nieba, odwracając głowę. Zaczęło się.
Zainteresowanie, jakie okazywały mu dziewczęta, z pewnością nieraz
jeszcze da mi w kość, zwłaszcza że nie mogłam wziąć go za rękę ani
wykonać żadnego gestu, który świadczyłby o tym, iż jesteśmy parą.
- A ty, siostrzyczko? - Xavier po bratersku objął mnie ramieniem. Nie cieszysz się, że masz mnie przy sobie?
Mary Ellen zachichotała. Popatrzyłam na niego spode łba.
- Nieszczególnie - mruknęłam, strząsając jego rękę z pleców. - Jak
mam kogoś poznać, skoro będziesz się za mną włóczył?
- Nikogo nie będziesz poznawać, moja droga - oświadczył Xavier. Żaden chłopak nie zbliży się do mojej siostry na kilometr.
- Dobrze powiedziane, stary - włączył się Jordan, który pomagał
ojcu wyładowywać z kartonów sterty ubrań należących do Mary Ellen.
Całkiem nieźle wyglądał w daszku z logo Uniwersytetu Alabama i
ciemnoniebieskiej koszulce polo. Miał okrągłe, piwne oczy swojej
siostry. - Tym z bractwa tylko jedno w głowie.
Wyciągnąwszy przed siebie rękę, studiował bacznie jedną z
sukienek Mary Ellen. Była to sukienka mini, bez ramiączek, uszyta z
elastycznego dżinsu, z zamkiem błyskawicznym biegnącym od góry
do dołu - wystarczył jeden gest, aby całość wylądowała na podłodze.
- Co to ma być? - zapytał, potrząsając wieszakiem. Rzeczywiście,
przypominała raczej obcisłą bluzeczkę niż cokolwiek
innego. Xavier ukradkiem dusi! się ze śmiechu. - Nie wyjdziesz w
tym z pokoju.
- Marudzisz jak stary dziadek — jęknęła Mary Ellen, podczas gdy
jej brat wetknął nieprzyzwoitą sztukę garderoby pod pachę. - W czym
teraz będę chodzić na imprezy?
- Konfiskuję ją. — Rzucił jej rozciągniętą bluzę od dresu i
workowate spodnie. — To sobie możesz włożyć.
Nadąsana Mary Ellen przemaszerowała przez pokój, ustawiła na
swoim biureczku lustro, a następnie poczęła energicznie tapirować
włosy. Sięgnąwszy do jednej z walizek, wyciągnęła jakąś butelkę, po
czym w sekundę później zniknęła za chmurą lakieru. Spojrzałam
pytająco na Xaviera.
- Tutejsza moda - wzruszył ramionami. - W Missisipi lubią obfite
fryzury.
- Ale zaraz. - Matka Mary Ellen oparła się o ramę łóżka, mierząc
Xaviera ciekawskim spojrzeniem. - Skoro studiowałeś w Alabamie,
musisz znać Drew i Logana Spencerów. Są z Madison.
- Hmm. - Xavier udał, że się zastanawia. - Nic mi to nie mówi.
- Naprawdę? - Była autentycznie zaskoczona. - Wszyscy ich znają!
Jestem ich chrzestną matką, a ich ciotka wyszła za mąż za najlepszego
przyjaciela mojej siostry. Logan spotyka się z dziewczyną, Emmą. Jej
matka pochodzi z mojego rodzinnego miasteczka!
- Popytam wśród znajomych. - Obiecał Xavier, posyłając jej jeden
ze swych firmowych uśmiechów. - Z pewnością nieraz ich widywałem.
- Schyliwszy się, by podnieść i położyć na łóżku moją walizkę, szepnął
mi do ucha:
- Tu wszyscy wszystkich znają.
- Kolejna cecha Missisipi? - zapytałam.
- Szybko się uczysz. — Puścił do mnie oko. — Całe Południe to
jedna wielka rodzina.
Była to prawda. Taki styl życia nie dotyczył jedynie Missisipi.
Przypomniałam sobie Dolly Henderson, która mieszka-
ła obok nas w Venus Cove. Umiała doszukać się wspólnych korzeni
z każdym, kimkolwiek był i skądkolwiek pochodził. Znała wszystkie
miejscowe plotki oraz ich bohaterów. Podobał mi się sposób, w jaki
losy mieszkańców miasteczka przeplatały się ze sobą. Wprawdzie
trudniej w takich warunkach utrzymać cokolwiek w sekrecie, lecz
gdyby przyszło co do czego, ci ludzie mogli liczyć na siebie
wzajemnie. Niezmiernie pragnęłam być członkiem takiej społeczności,
a Laurie McGraw z Jackson miała szanse nim zostać... nawet jeśli
oznaczałoby to życie w pożyczonej skórze. Przeszłość i tak wkrótce
nas dogoni, a my znów zmuszeni będziemy uciekać,
najprawdopodobniej nie zdążywszy ani się pożegnać, ani podziękować
komukolwiek z tych ludzi, których ścieżki przelotnie złączyły się z
naszą.
- W ten weekend zaszalejemy. - Głos Mary Ellen wyrwał mnie z
zamyślenia. - W Lirycznej Blokadzie jest balanga, a poza tym prawie
wszystkie bractwa robią u siebie imprezy.
Jordan spiorunował ją wzrokiem.
- Dużo lepiej byś zrobiła, kładąc się wcześniej spać.
- Jaaasne. - Przewróciła oczami, po czym znów spojrzała na mnie. Zaczniemy w Sigma Nu, a później pójdziemy za resztą.
- Dobra. - Spróbowałam wykrzesać z siebie podobny entuzjazm. —
Brzmi super.
- Tylko musimy strasznie uważać!
- Tak? Dlaczego? - Momentalnie się spięłam.
- Żeńskie bractwa będą mieć oczy i uszy otwarte. Więc w żadnym
razie nie zadawaj się z nikim poza tymi z pierwszego roku. Nawet jeśli
facet będzie ci wmawiał, że jest wolny, to wcale nie musi być prawda.
A jeśli ma dziewczynę w którymś ze stowarzyszeń, to koniec,
przechlapane. Słyszałam też o przypadkach dosypywania narkotyków
do drinków, więc trzeba mieć się na baczności.
- Dzięki. - Przytaknęłam gorliwie. - Będę pamiętać.
Xavier i Jordan wyraźnie spochmurnieli na myśl o swoich
młodszych „siostrach" obracających się w towarzystwie pijanych
chłopców z bractw. Mary Ellen z figlarną miną nawinęła kosmyk
włosów na palec, zerkając na Xaviera.
- A ty, Ford? Przyjdziesz?
- Pewnie - odparł.
- Uch. - Postarałam się, by zabrzmiało to jak odgłos skrajnej
irytacji, ale w rzeczywistości niewymownie mi ulżyło. W żadnym razie
nie mogłam zostać sama z tymi dziewczynami. Rozmawiały w obcym
dla mnie języku, więc desperacko potrzebowałam go w roli tłumacza.
Każda z nich szykowała się na to od lat. Teoretycznie Xavier i ja
wybraliśmy tę szkołę jeszcze w liceum, ale niewiele to zmieniało w
obliczu faktu, iż o życiu na uczelni wiedziałam tyle, co nic.
Pozostałym dziewczętom zależało głównie na wesołej zabawie i
dobrych stopniach, podczas gdy ja nie dbałam o żadną z tych rzeczy.
Mimo że spędziłam tu dopiero kilka godzin, zaczynało już do mnie
docierać, jak bardzo różnię się od nich pod każdym względem. Na
domiar złego problem leżał nie tyle we mnie samej, co w
okolicznościach, na które nie miałam wpływu. Czym bowiem był stres
związany z kandydowaniem do żeńskiego bractwa w porównaniu z
tym, co widziałam? Jak miałam się przejmować opinią koleżanek,
skoro sądzono mnie już i w niebie, i w piekle?
- Cieszysz się? — pisnęła Mary Ellen. - Dzisiejszy dzień oznacza
początek reszty naszego życia.
Najpierw pomyślałam, że moje życie trwa przecież od pewnego
czasu; wcale nie musiałam rzucać się w wir nowych doświadczeń, by
się o tym przekonać. Ale później uświadomiłam sobie, iż pobyt tutaj
może być dla mnie ratunkiem - koniec końców sama nie byłam już
pewna, kim właściwie jestem.
Wyszedłszy, by przynieść kilka dodatkowych wieszaków z pudła
na korytarzu, na drzwiach jednego z pokojów dostrzegłam plakat:
KOCHAMY NASZYCH BUNTOWNIKÓW*.
Zatrzymałam się, rozważając po cichu jego treść. Może jednak
odnajdę tu swoje miejsce, bo przecież tym właśnie się stałam.
Zbiegiem. Buntowniczką. Ale na pewno nie bez powodu.
*Z ang. rebels - przydomek, którego używają sportowe
reprezentacje Uniwersytetu Missisipi.
**Bethany nawiązuje tu do amerykańskiego filmu z 1955 roku
pt. „Buntownik bez powodu", w którym główną rolę zagra! James
Dean.
Gwiaździsta noc
Wkrótce zapadł wieczór, tak więc Xavier zmuszony był zostawić
mnie, by zaznajomić się z własnymi współlokatorami. Jako student
trzeciego roku otrzymał pokój w mieszkaniu poza kampusem, ale na
szczęście niezbyt daleko.
Po okresie odosobnienia w leśnej chatce dziwnie się czułam,
słysząc gwar ożywionych rozmów na korytarzach. Udawszy się na
oględziny łazienek, odkryłam, że nie wyglądają tak źle, choć daleko im
było do złotych kranów i marmurowej wanny, do których przywykłam
w domu. Starałam się jednakże nie zwracać uwagi na otoczenie, tylko
skupić na swoim wewnętrznym świecie. Nauczyłam się tego w
Hadesie.
Odkręciłam kran, by umyć twarz. Podczas gdy umywalka
napełniała się ciepłą wodą, przyglądałam się swemu odbiciu w długim
lustrze. Gdybym natapirowała trochę włosy, dokładając odrobinę
samoopalacza, miałabym szansę upodobnić się do pozostałych
dziewcząt z akademika. Jedyną rzeczą, która nie pasowała do tego
obrazka, były oczy. Spoglądały w sposób sugerujący, że wiem o
czymś, czego inni nie wiedzą. Nadawało to mojej twarzy nieobecny
wyraz, tak jakbym stale błądziła gdzieś myślami. Niektórzy mogliby
opacznie wziąć to za oznakę znudzenia, większość zaś przypuszczalnie
uznałaby mnie za zwykłą marzycielkę. Pomimo silnych więzów z
ziemią wciąż
pozostawałam przecie wszystkim istotą nadprzyrodzoną, a moja
dusza - esencja mego istnienia - nie była ludzka. Tego jednego nie dało
się ukryć pod żadnym przebraniem.
Wróciwszy do pokoju, skonstatowałam, że Mary Ellen nie traciła
czasu i pod moją nieobecność zaprosiła najbliższe sąsiadki. Missy oraz
Erin, bo tak brzmiały ich imiona, pochodziły z małego miasteczka w
pobliżu Forth Worth w Teksasie. Obie łączył ten sam entuzjazm,
związany z rozpoczęciem studiów, oraz chęć wywarcia na wszystkich
jak najlepszego wrażenia. Energiczna, roześmiana Missy z zapałem
kibicowała Buntownikom, podczas gdy Erin deklarowała, że znalazła
się tu jedynie w celu złapania męża. Mary Ellen z miejsca
zadecydowała, że cała nasza czwórka zostanie najlepszymi
przyjaciółkami, po czym od razu zaczęła wchodzić do ich pokoju bez
pukania.
Szybko wyszło na jaw, że nie ma w mojej garderobie ani jednego
kawałka odzieży, który choć w połowie nadawałby się na przyjęcie w
bractwie, skutkiem czego zmuszona byłam pożyczyć strój od Mary
Ellen. Dziewczyny, które za dnia nosiły się w mało wyszukany sposób,
wieczorem zrekompensowały to sobie z nawiązką za pomocą
niebotycznych szpilek oraz spódniczek kończących się grubo powyżej
połowy uda. Mary Ellen wybrała dla mnie jedwabną granatową
sukienkę, przypominającą stylem modę lat sześćdziesiątych, a do tego
satynowe sandałki na wysokim obcasie. Luźny krój dodawał mojej
sylwetce smuklości. Włosy zostawiłam rozpuszczone, pozwalając
kasztanowym lokom swobodnie opadać na plecy.
- Wyglądacie prześlicznie - stwierdziła Erin. - Mam nadzieję, że
pierwsza noc tutaj na długo zapadnie nam w pamięć.
Dziewczęta szykowały się w nieskończoność, wymieniając się w
kolejce przed lustrem, a gdy wreszcie były gotowe do wyjścia, zrobiło
się dobrze po dziesiątej. Czułam się już zmęczona i najchętniej
położyłabym się spać, choć oczywiście za nic nie powiedziałabym tego
głośno. Udawałam więc, że poprawiam fryzurę oraz nakładam kolejną
warstwę błyszczyku, przyłą-
czając się do chóralnych okrzyków niezadowolenia z własnej
powierzchowności.
- Ależ grubo wyglądam w tej kiecce, a już zwłaszcza uda.
- Daj spokój, popatrz na mnie. Jestem blada jak ściana, założę się,
że świecę w ciemności.
- I wy narzekacie? Widziałyście moją legitymację? Będę musiała
chodzić z tym zdjęciem przez cały rok!
- Włosy mi całkiem oklapły - powiedziałam głośno, na co pozostałe
dziewczyny pokiwały ze współczuciem głowami, a Mary Ellen
przystąpiła do szturmu z butelką lakieru w dłoni.
Kiedy w końcu dotarłyśmy do uliczki, przy której mieściły się
siedziby męskich stowarzyszeń, odkryłam, iż same domy ogromnie mi
się podobają. Zatrzymałyśmy się przed okazałym, jak przystało na
Południe, otynkowanym na biało budynkiem. Nad wejściem widniały
złote litery SN. W porozstawianych na ganku bujanych fotelach
siedzieli chłopcy z bractwa, zajadając pizzę i pociągając piwo z
butelek. W środku znalazłyśmy jadalnię z długim dębowym stołem;
szerokie schody prowadziły na górę, do części wspólnej i prywatnych
sypialni. Wszędzie widać było studentów: półleżących na kanapach,
rozmawiających w korytarzu oraz rozciągniętych na leżakach i trawie
w ogrodzie na tyłach domu. Spod stojącego przy basenie stolika
wystawała beczułka z kranikiem, a po lepkiej od piwa podłodze walały
się czerwone plastikowe kubki.
Nowicjuszki od razu rzucały się w oczy. Z wypisanym na twarzach
przerażeniem tłoczyły się w zwartych grupkach, nie pijąc niczego ani
nie rozmawiając z nikim spoza swego kręgu z obawy, że mogłyby
niechcący urazić którąś ze starszych dziewcząt należących do żeńskich
bractw. Szeptały nerwowo między sobą, prostując się i poprawiając
włosy dopiero na widok zbliżających się chłopców. Trudno było nie
śmiać się z nich po cichu. Drobiazgi, które mnie wydawały się
najzupełniej błahe, dla nich urastały do rangi życiowych spraw. W
pewnym momencie złapałam się nawet na tym, że z chęcią
zamieniłabym się z nimi rolami - wiele bym dała, aby i moje problemy
były równie nieskomplikowane.
- Witamy, miłe panie, jak humory dziś wieczór? Dopisują? —
Siedzący na ganku chłopcy pozdrowili nas, błyskając zębami w
uśmiechach. Dziewczyny zachichotały, przysuwając się o kroczek
bliżej.
Niebawem pojawił się Xavier - całkowicie odmieniony. Od tak
długiego czasu widywałam go bezustannie spiętego, zaabsorbowanego
problemami, które co i rusz zwalały się mu na głowę. Lecz w ciągu
tych kilku godzin przeszedł niezwykłą transformację, a do tego
ewidentnie był w swoim żywiole. Przyjechał z grupą kolegów, jak on
schludnie ubranych w koszulki polo oraz pachnących drogą wodą
kolońską. Zachowywali się swobodnie, poruszali pewnym krokiem i
bez wątpienia czuli się tu jak ryby w wodzie. Rozmowy cichły, gdy
przechodzili obok. Witali się ze znajomymi w sposób, który świadczył,
że znają się od lat.
- Słodki Jezu. — Mary Ellen ścisnęła mnie za ramię. - Toż to trzeci
rok. Namów swojego brata, żeby nas przedstawił.
- A który to twój brat? - Missy i Erin wyciągnęły szyje. -Ten w
białym... włosy ciemnoblond... - Mary Ellen
uniosła znacząco brwi.
- Cholera, to jest twój brat? - Missy wciągnęła ze świstem
powietrze. - O rany.
- Co nie? - szepnęła podekscytowana Mary Ellen. - I należy do
Sigmy Chi.
Xavier pomachał nam na przywitanie, a chwilę później podszedł do
nas.
- Cześć, siostra. - Szturchnął mnie delikatnie łokciem w bok,
uśmiechając się do pozostałych. - I jak tam? Rozpakowane? To moi
współlokatorzy, Clay i Spencer.
- Nie widzę podobieństwa - stwierdził Spencer, przyglądając się mi
uważnie.
- Podejrzewamy, że została adoptowana - zażartował Xavier, na co
dziewczęta zgięły się wpół, jakby właśnie rzucił dowcipem stulecia.
Zatrzymał się przy nas chłopak niosący lodówkę z napojami.
- Macie na coś ochotę? - zapytał.
- Dziękuję, nie piję - odparłam.
Missy i Erin skusiły się na piwo, nalegając jednakże, aby nalać je do
kubków, co miało zmylić czujność starszych koleżanek.
Trwało to dość długo, ale ostatecznie udało się nam z Xa-vierem
znaleźć dogodną okazję i niepostrzeżenie wymknąć na zewnątrz.
Xavier poprowadził mnie do dużego czarnego pikapa o
podwyższonym zawieszeniu, wyciągając z kieszeni kluczyki.
- Zamierzasz ukraść samochód?... - spytałam.
- Tak jest - odrzekł. - Uniwerek zrobił ze mnie złodzieja.
- Xavier!
- Spokojnie, Beth. - Roześmiał się. - To moje auto. Dostałem je od
Ivy i Gabriela.
- Naprawdę?
- Tak. Chcieli mi wynagrodzić brak chevroleta. No i gdyby przyszło
co do czego, nie będziemy przecież uciekać Bunto-wozem .
- Czym?
- Nieważne, jedźmy już.
Opuściliśmy kampus, a następnie ruszyliśmy spory kawałek
biegnącą wzdłuż gęstego lasu autostradą. Upewniwszy się, że nikt za
nami nie jedzie, Xavier skręcił w boczną drogę i zaparkował pikapa
pod drzewami, niezwłocznie gasząc światła. Jak zwykle szarmancki,
wyskoczył pierwszy, by otworzyć przede mną drzwi.
- Dokąd idziemy?
- Nie wiem - odparł. - Gdzieś, gdzie nikt nas nie znajdzie. W lesie
było ciepło i ciemno, a miękki mech tłumił odgłosy naszych kroków.
Od czasu do czasu spomiędzy pni drzew
* Z ang. Rebel Ride - darmowy uczelniany autobus,
ufundowany przez organizacje studenckie. Kursuje wieczorami
pomiędzy miasteczkiem a siedzibami bractw przez trzy dni w
tygodniu (czwartek, piątek i sobota). Służy jako bezpieczny środek
transportu dla studentów mieszkających poza kampusem. Swoją
nazwę wziął oczywiście od „Buntowników", czyli sportowej
reprezentacji Uniwersytetu Missisipi.
migały ku nam światła przejeżdżających drogą samochodów.
Uśmiechnęłam się do siebie na myśl, że żywa dusza nie ma pojęcia,
gdzie jesteśmy. Oddychałam z ulgą, porzuciwszy hałaśliwą i duszną
atmosferę przyjęcia.
- I jak się czujesz jako Ford McGraw? - spytałam.
- Nie najgorzej. - Xavier stanął za mną, masując mi ramiona. Całe
napięcie odpłynęło z nich niczym za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. - Ale jednak bycie Xavierem Woodsem niesie ze sobą dużo
więcej korzyści.
- Jakich?
Pochylił głowę, a ja poczułam jego usta na swojej szyi.
- Takich...
- Bratu nie wypada tak się zachowywać - skarciłam go, jednocześnie sięgając do tyłu, by wpleść palce w jego włosy. Mój oddech
stał się cięższy, nasze ciała się zetknęły. Ręce Xaviera spoczęły na
mojej talii.
- Jesteś pewien, że możemy sobie na to pozwolić? A jeśli znów
narozrabiamy?
- Wszystko mi już jedno - wymruczał mi wprost do ucha,
wprawiając mnie w drżenie od stóp do głów. - Mam zamiar udowodnić
mojej żonie, jak bardzo ją kocham. - Przerwawszy na moment,
odwrócił mnie ku sobie i ujął w dłonie moją twarz. Od spojrzenia jego
turkusowych oczu zakręciło mi się w głowie.
- Jak mnie nazwałeś? - wyszeptałam, pragnąc usłyszeć to
ponownie.
- Moją żoną - powtórzył miękko.
Delikatnie zsunął jedno z cieniutkich ramiączek mojej sukienki.
Jego dotyk, dobrze przecież znany, zaskoczył mnie. Poczułam się tak,
jak gdyby robił to po raz pierwszy - dopiero wówczas zrozumiałam, co
dotychczas się z nami działo. Przeszliśmy samych siebie, aby tylko
uniknąć intymnego kontaktu. Teraz, gdy w końcu znaleźliśmy się
blisko, dotarło do mnie, po jak cienkiej stąpaliśmy linie. Nie mogłam
uwierzyć, że zdołaliśmy wytrwać tak długo, wykazać tyle opanowania.
Jak udawało się nam ignorować tę iskrę, którą wyzwalało każde
przypad-
kowe muśnięcie? Jakim cudem tłumiłam w sobie ten ogień?
Powietrze naładowane było elektrycznością, a my w końcu nie
musieliśmy się hamować. Wzięłam Xaviera za rękę i położyłam jego
dłoń na swojej piersi, aby poczuł oszalałe bicie mego serca. Przymknął
powieki, a przez jego twarz przemknął trudny do opisania wyraz
uniesienia.
Wokół wznosiły się ku niebu majestatyczne dęby, przesiąknięte
zapachem lasu powietrze zdawało się nas otulać. Leciutki wietrzyk
przyjemnie chłodził rozpaloną skórę. W pewnym momencie
przestraszyłam się, iż mogę zemdleć z nadmiaru emocji.
— Nie bój się - szepnął. - Niebo ani myśli się otwierać. Dziś w nocy
nie grozi nam ognisty deszcz.
Staliśmy przytuleni tak mocno, że nasze serca wydawały się bić
wspólnym rytmem. Xavier zanurzył twarz w moich włosach,
oddychając głęboko. Kolana pode mną zrobiły się miękkie, więc
chwycił mnie w ramiona, układając na pokrytej mchem ziemi.
Najwspanialsza jedwabna pościel nie byłaby gładsza. Pochylał się
powoli, aż nasze ciała złączyły się w jedno, niczym kawałki układanki.
Od tamtej chwili wiedziałam, iż nigdy już nie będę odrębnym bytem.
Po raz pierwszy od dnia moich narodzin jako anioł i jako człowiek
poczułam się całością.
— Cholera! - Xavier nieoczekiwanie zerwał się na równe nogi.
— Co się stało? - Ogarnęło mnie nagłe skrępowanie. Czyżbym
zrobiła coś nie tak? Rozmyślałam gorączkowo, próbując przypomnieć
sobie po kolei każdy swój gest, ale nie byłam w stanie się skupić.
— Nie mamy przy sobie żadnego zabezpieczenia. Nie sądziłem, że
będzie nam potrzebne.
— Daj spokój. - Przyciągnęłam go z powrotem do siebie, nie chcąc
pozwolić, by cokolwiek zepsuło nastrój. Jeszcze przed minutą było tak
cudownie, a teraz czułam, że czar pryska. Xavier stanowczo oparł się
moim awansom.
— Beth, nie możemy tak po prostu zdać się na przypadek. Musimy
być odpowiedzialni.
Usiadłam, wzdychając ciężko. Dałam się ponieść czarowi tej nocy
do tego stopnia, że wszystko inne przestało się dla mnie liczyć. Zrobiło
mi się smutno na myśl, iż tak prędko miałoby się to skończyć.
- Czy to naprawdę ma aż takie znaczenie? - zapytałam.
- Ależ oczywiście! Jesteś pewna, że chcesz właśnie teraz zajść w
ciążę? Nie sądzisz, że należałoby najpierw zakończyć pewne sprawy?
- Nie wiemy nawet, czy w ogóle mogłabym zajść w ciążę!
- Masz normalne ludzkie ciało, Beth - stwierdził. - To jak
najbardziej prawdopodobne.
- No dobrze - zgodziłam się. - Masz rację. - Urwałam, rozważając
pewną niezbyt przyjemną ewentualność. — O ile nie chodzi o nic
innego...
- Nie rozumiem. A o co innego mogłoby chodzić?
-No wiesz... tak długo unikaliśmy tej kwestii... że... czy ty... czy ty
w ogóle postrzegasz mnie jeszcze w ten sposób? Xavier jęknął głośno.
- Zwariowałaś? Oczywiście, że tak. Musiałem się nieźle namęczyć,
żeby cię w ten sposób nie postrzegać.
Uniosłam głowę i popatrzyłam mu prosto w oczy.
- Więc mi to okaż.
- Beth, proszę... - zaczął Xavier, ale przyłożyłam mu palec do ust.
- Nie - odparłam. - Żadnych wymówek. Jestem twoją żoną,
zapomniałeś już? I chcę, abyś mi udowodnił, że bardzo mnie kochasz.
Przyglądał mi się przez chwilę, po czym jednym zwinnym ruchem
uniósł mnie i pociągnął na siebie. Tym razem jego pocałunek był
nieskończenie długi i głęboki. Pomimo że - technicznie rzecz ujmując nie posiadałam duszy, odniosłam wrażenie, jak gdyby to właśnie nasze
dusze złączyły się w jedno. Po mojej skórze rozeszło się rozkoszne
mrowienie, promieniujące z miejsc, w których mnie dotykał. Pod
palcami czułam jego napięte mięśnie, na twarzy coraz gorętszy oddech.
Całowaliśmy
się całą wieczność, a przynajmniej tak mi się wydawało. Czas
stanął w miejscu. Gdy wreszcie nasze usta rozłączyły się, Xavier
zsunął się niżej, pokrywając drobnymi pocałunkami moją szyję.
- Masz jeszcze jakieś wątpliwości? - wyszeptał. Pokręciłam głową,
na nowo szukając jego warg. Były ciepłe,
pełne, cudowne. Delikatne i fascynujące zarazem. Jak zwykle
pragnęłam więcej. Czas oraz przestrzeń zniknęły, a my zatraciliśmy się
w miłosnym uścisku. Namiętność wypełniła powietrze wokół nas,
odsuwając na dalszy plan cały świat wraz z jego niedoskonałościami.
- Błagam, nie przerywaj - wymruczałam mu w kark.
- Nie mam zamiaru. - Odchylił głowę, jego turkusowe oczy
błyszczały. Pomyślałam, że głupotą byłoby oprzeć się czemuś tak
potężnemu.
-Ale... co z... - nie chciałam kończyć zdania z obawy, że rozsądek
weźmie górę i Xavier się wycofa. Byłam jak odurzona, praktycznie
niezdolna zebrać myśli. Ale on spojrzał tylko na mnie jeszcze raz, po
czym powiedział:
- Będę uważał.
Nasza pierwsza małżeńska noc upłynęła na odkrywaniu
magicznego, podwodnego królestwa, w którym nie istniało nic poza
nami. Byłam świadoma jedynie ciepła jego skóry oraz dotyku warg
sunących po moim ciele. Cały las wydawał się należeć tylko do nas
dwojga, zamknięty tajemną pieczęcią. Pokryte mchem konary drzew i
miękkie paprocie lśniły srebrem w świetle księżyca, szepcząc do nas
niczym żywe istoty. Powietrze tańczyło i wirowało wokół, niosąc ku
nam słodkie zapachy ziemi.
Gdy po wszystkim otworzyłam oczy, ujrzałam na niebie
olśniewający przepych gwiazd, migoczących w oddali niczym
fajerwerki. Wracając myślą do tamtych chwil, przypominam sobie
raczej fragmenty cudownych obrazów niż jakiś konkretny ciąg
zdarzeń. Moje białe jak śnieg ramię rozciągnięte na leśnym mchu.
Palce Xaviera, wędrujące po moim ramieniu. Moje żyły tętniące
nadnaturalną energią. Jego zmięta koszula, leżąca na ziemi, i moje
dłonie przyciśnięte do jego piersi. Uczucie,
wypełniające mnie całą, rozsadzające od środka niczym balon, tak
że sądziłam, iż dłużej tego nie wytrzymam. Najdokładniej zaś
zapamiętałam moment, w którym nie byłam już w stanie odróżnić,
gdzie kończy się ciało Xaviera, a zaczyna moje.
Kiedy pęka tama, cóż można zrobić, aby pohamować rwący
strumień wody? Być może uda się go skierować na inne tory, lecz
nigdy zatrzymać. Dokładnie tak się wówczas czułam - wolna od
niebiańskich nakazów, zespolona z Xavierem za pomocą węzła,
którego nawet śmierć nie zdoła przerwać.
Pozdrowienia z Południa
Obudziłam się wygięta na ziemi pod dziwnym kątem, zaplątana w
objęcia Xaviera, ale szczęśliwsza i bardziej wypoczęta niż
kiedykolwiek. Uniosłam ramiona w górę i przeciągnęłam się,
napawając rozkosznym zawrotem głowy. Usnęliśmy twardym,
pozbawionym nocnych majaków snem u stóp prastarego dębu, pod
czujnym okiem srebrzystego półksiężyca, mrugającego ku nam
spomiędzy wierzchołków drzew.
Westchnęłam w rozmarzeniu, obserwując niebo oblewające się z
wolna różowym rumieńcem. Czarne sylwetki wzgórz rysowały się na
jego tle, a wokół panowała cisza, przerywana jedynie śpiewem ptaków.
Mieszkańcy Oxfordu wciąż leżeli w łóżkach i wyjąwszy odległy szum
samochodów, wszystko to miało w sobie jakiś pierwotny urok.
Podparłam się na łokciach i wpatrzyłam w Xaviera. Wyglądał inaczej
niż zwykle. Jego twarz wypiękniała jeszcze we śnie, gdy nie dręczyły
go nasze codzienne zmartwienia. Zdążyłam odzwyczaić się od wyrazu
zadowolenia, który gościł na niej teraz. Wiele bym dała, aby ta chwila
trwała wiecznie.
— Nie lubię, kiedy ktoś mi się przygląda podczas snu - mruknął
Xavier, przekręcając się na bok. Powieki miał nadal zamknięte, ale w
kącikach jego ust już pojawiał się uśmiech.
- To masz pecha - odparłam, układając się przy nim. - Bo ja
uwielbiam na ciebie patrzeć. Poza tym i tak powinniśmy się zbierać,
żeby wrócić, nim inni się obudzą.
- A to dlaczego? - W źrenicach Xaviera pojawił się zadziorny błysk.
- Przecież nikt nie ma pojęcia, że tu jesteśmy.
Opadliśmy z powrotem na ziemię, porzucając wszelką myśl o
rozsądku. Choć ten pocałunek był mniej natarczywy niż poprzednie,
nieodmiennie odnosiłam wrażenie, iż skaczę na oślep z olbrzymiej
wysokości. Powróciły doznania ubiegłej nocy; na nowo zagłębiłam się
w ciepłych falach koralowego morza, pełnego ognistych barw świata
istniejącego w baśniowym wymiarze, do którego wstęp mieliśmy tylko
my.
Gdy słońce wzeszło na dobre, zalało las światłem tak jaskrawym, że
rozbolały mnie oczy. Mimo iż żadnemu z nas się nie śpieszyło,
należało wracać, by uniknąć niewygodnych pytań. Choć Spencerowi
ani Clayowi z pewnością nie przyszłyby one do głowy, wiedziałam
dobrze, że Mary Ellen będzie umierać z ciekawości.
O tak wczesnej godzinie kampus wyglądał na opustoszały. Jedynie
puste plastikowe kubki, którymi usłana była uliczka z domami bractw,
świadczyły o hulankach poprzedniego wieczoru. Zresztą gdy tylko
wszyscy się obudzą oraz zjedzą śniadanie, zabawa zacznie się od
początku i potrwa aż do poniedziałku rano. Kobieta siedząca w
okienku przy wejściu do mego akademika rzuciła mi osobliwe
spojrzenie. Zerknąwszy w lustro, dostrzegłam, że we włosach mam
pełno drobnych gałązek. Zarumieniłam się, po czym przyspieszyłam
kroku, skręcając wprost na schody, zamiast zaczekać na windę.
Wśliznęłam się do pokoju najciszej, jak umiałam... ale nie dość cicho.
- Laurie, gdzieś ty była? - W głosie Mary Ellen słychać było
mieszaninę zainteresowania z potępieniem. Dziewczyna usiadła na
łóżku niemal w sekundę po tym, jak zamknęły się za mną drzwi. Szukałam cię wszędzie!
- Przepraszam - powiedziałam. - Czy ty, Missy i Erin nie miałyście
problemów z powrotem do domu?
- Skąd. - Wzruszyła ramionami. - Gdzie byłaś?
- Wpadłam na znajomych z liceum i wyszliśmy całą paczką.
- Tak? - Mary Ellen nie dała się łatwo zbyć. - Jakich znajomych?
- A takie tam dziewczyny, z bractwa - odparłam beztrosko i
natychmiast pożałowałam, że nie odgryzłam sobie języka.
Oczy Mary Ellen zaokrągliły się z podziwu.
- Masz koleżanki w bractwie? Ale one przecież nie gadają z tymi z
pierwszego roku... W którym bractwie? - dopytywała się gorliwie.
Własnoręcznie wykopałam pod sobą całkiem spory dół, na
szczęście jednak potrafiłam się z niego wydostać. Wróciłam myślami
do chwili przyjazdu... Z zaskakującą wyrazistością ponownie ujrzałam
złote litery na domach. Rzuciłam pierwsze z brzegu: Delta Gamma.
- Są z DG. - Sama byłam zdziwiona, że tak łatwo przyszło mi
skłamać. - Zadzwoniłabym po ciebie, ale nie miałam twojego numeru.
- Och. - Zrobiła zawiedzioną minę. - Może następnym razem. A
Ford poszedł z wami?
- Kto? - zapytałam.
- No... twój brat? - Mary Ellen popatrzyła na mnie spod
ściągniętych brwi, jakby podejrzewała, że uderzyłam się w głowę.
Używanie nowych imion przypominało mi noszenie świeżo
kupionych ubrań. Są one zazwyczaj zbyt sztywne i mało wygodne,
ponieważ nie zdążyły się dopasować do mojej figury, jak to bywa po
dłuższym okresie noszenia. Wcześniej sądziłam, iż nowa tożsamość
może oznaczać nowy początek, nieść ze sobą ekscytujące
perspektywy. Teraz czułam się wyłącznie skołowana - na zewnątrz
byłam inną osobą niż w środku. Poza tym bałam się, że w którymś
momencie powinie mi się noga i powiem lub zrobię coś, przez co nasz
misterny plan runie niczym domek z kart.
- Racja - odparłam, śmiejąc się z wysiłkiem. - Mam chyba jakieś
zaćmienie. Nie wiem, gdzie poszedł Ford, pewnie zaszył się z jakąś
dziewczyną. Cały on.
Mary Ellen zapatrzyła się przed siebie niewidzącym wzrokiem. Z
jej twarzy można było wyczytać jak z kartki, że sama chętnie by się z
nim zaszyła.
- Myślisz, że mogłabyś mnie umówić? - zapytała rzewnym głosem.
Zaskoczyła mnie trochę tą nagłą prośbą. Spodziewałam się co
najmniej kilkutygodniowych podchodów, myślałam, że najpierw
dobrze się poznamy, ale ona najwyraźniej wybrała drogę na skróty.
- Z Fordem? - upewniłam się.
- Tak - potwierdziła. - On zna tylu fajnych ludzi, no i jest wściekle
przystojny... ale ty pewnie w kółko to słyszysz.
- Posłuchaj. - Przysiadłam na brzegu łóżka, udając, że się
zastanawiam. - Wolałabym oszczędzić ci rozczarowania. Ford chyba
nie szuka teraz nikogo na stałe.
- Hmm. — Mary Ellen ściągnęła brwi, opadając z powrotem na
poduszki. Z góry było wiadomo, że nie podda się tak łatwo. - Może uda
się nam coś wykombinować?
- No nie wiem - wykręcałam się, jak mogłam.
- A gdybyś mu powiedziała, że twoim zdaniem pasujemy do siebie?
Ciebie na pewno by posłuchał.
- Mnie? Raczej wątpię. Który brat słucha młodszej siostry?
- No tak. - Mary Ellen wpatrzyła się melancholijnie w przestrzeń. Trudno. Coś wymyślę.
- A Spencer albo Clay? - Spróbowałam skierować jej uwagę na inne
tory. - Obaj wydają się fajni.
- Mhm - westchnęła z zadumą, sięgając po laptopa. — Na początek
poszukam go na Facebooku.
Musiałam skupić wszystkie siły na tym, aby się opanować. Miałam
ochotę powiedzieć jej wprost, żeby dała sobie spokój, ale oczywiście
nie mogłam. Mary Ellen już przestawała mi się podobać - była
stanowczo zbyt nachalna i zaborcza. Zaraz jednak zganiłam się w
duchu za takie nastawienie; w końcu jedną z fundamentalnych zasad
chrześcijaństwa jest miłość bliźniego. Ale gdy w grę wchodzi
zainteresowa-
nie innych dziewcząt Xavierem, moja cierpliwość szybko się
wyczerpuje.
Wczołgałam się do łóżka i naciągnęłam kołdrę na głowę, usiłując
zignorować stukot klawiszy komputera Mary Ellen. Próbowałam
przypomnieć sobie jakieś wersety z Biblii, lecz coś mnie
powstrzymało. Czy miałam jeszcze prawo zwracać się do Pisma
Świętego po radę? Nie umiałam odpowiedzieć sobie na to pytanie, ale
z jakiegoś powodu poczułam się winna. W mojej głowie wybuchła
panika: czyżby boskie prawa już mnie nie obejmowały? Według czego
w takim razie miałabym żyć, jeśli nie według nich? Nikomu innemu
nie pragnęłam służyć. W żadnym wypadku nie zamierzałam odrzucać
Bożej suwerenności, chciałam tylko zachować Xaviera. A jeżeli to
niemożliwe? Odkrywszy, że mój oddech niebezpiecznie przyśpiesza,
wyrecytowałam cichutko słowa ulubionego hymnu Gabriela, aby się
uspokoić:
Serce w mym sercu, cokolwiek ma przyjść, bądź moim Panem, jam
sługą jest Twym.
Kolejnych kilka dni upłynęło jak we śnie. Prędko się przekonałam,
że studia nie pozostawiają ani grama czasu na rozmyślania o kłopotach.
Spotkania organizacyjne, przetrząsanie sklepów w poszukiwaniu
eleganckich sukienek odpowiednich na mecze , uzupełnianie zapasów
w marketach, nauka poruszania się po kampusie - wszystko to
zajmowało każdą wolną chwilę. Od poniedziałku rozpoczęły się
zajęcia. Robiłam notat* W południowej części USA mecze futbolowe rozgrywane
pomiędzy uniwersyteckimi reprezentacjami stanowią prawdziwe
wydarzenie, a już na Uniwersytecie Missisipi celebrowane są w
szczególny sposób. Na specjalnie do tego przeznaczonym
fragmencie kampusu zjeżdżający się całymi rodzinami kibice
rozstawiają pomysłowo ozdobione namioty w barwach swojej
drużyny, a także oferują domowej roboty poczęstunek.
Obowiązują stroje koktajlowe. Impreza towarzysząca głównej
grze przypomina tak naprawdę olbrzymie, huczne przyjęcie na
świeżym powietrzu, podczas którego wszyscy jedzą, śpiewają i
świętują, niezależnie od wyniku meczu.
ki, lecz nic nie zapamiętywałam. Zamiast tego obserwowałam
pilnie twarze wokół, wypatrując śladu Siódmych.
Mary Ellen w błyskawicznym tempie zaczęła doprowadzać mnie
do szału. Jej zainteresowanie „Fordem" wkrótce przerodziło się w
zauroczenie, a później w regularną obsesję. Przeganiała inne
dziewczyny, utrzymując, że go sobie „zaklepała". Zaglądała mi przez
ramię przy każdym SMS-ie i zakradała się za plecami, gdy wysyłałam
maile. Kiedy Xavier przyszedł z wizytą po naszej pierwszej wspólnej
nocy, praktycznie uniemożliwiła nam rozmowę. Ledwo wsunął głowę
przez drzwi, a już rzuciła się ku niemu, nieomal przewracając mnie po
drodze. On oczywiście zareagował z nienaganną uprzejmością, choć
musiało go drażnić takie zachowanie.
- Ford! - Chwyciła go za ramię. - Jak ci się udało przejść przez
recepcję? Przecież oni tak pilnują, żeby nie wpuszczać chłopaków o tej
godzinie!
Xavier wzruszył obojętnie ramionami.
- Zostawiłem na dole swoją legitymację. Nie robili problemów. Obrócił się do mnie z uśmiechem w oczach. - Cześć, Laurie. Co tam
słychać?
- Cześć. - Omal się nie zarumieniłam na wspomnienie wydarzeń
poprzedniej nocy. Odwróciłam wzrok, tłumiąc śmiech. - Niewiele odparłam lekko. - Takie tam, nic nadzwyczajnego.
- Tak? - zdziwił się. - A wczoraj dobrze się bawiłaś?
Na szczęście Mary Ellen była zbyt przejęta, aby zwrócić uwagę na
jego czuły ton.
- Niezupełnie... niezupełnie tego się spodziewałam - odrzekłam
powoli. — Nie sądziłam, że będzie tak wspaniale.
- Byłaś tam raptem pięć minut - przerwała podniesionym głosem
Mary Ellen, zdecydowana nie dopuścić do tego, aby wyłączono ją z
rozmowy. Xavier westchnął. Widziałam, że czuje się niezręcznie. — A
ty... - wycelowała w niego oskar-życielsko palec. — Ty to w ogóle
zniknąłeś szybciej, niż się pojawiłeś.
- Rzeczywiście - zgodził się. - Byłem trochę zajęty.
- Zajęty czym? - spytała bez zająknienia.
- Spotkałem koleżankę z mojej dawnej szkoły. Mieliśmy sporo do
nadrobienia.
Nie takiej odpowiedzi oczekiwała Mary Ellen. Zamilkła na dobrą
minutę, nim w końcu roześmiała się nerwowo.
- To twoja była dziewczyna? Ale wpadka!
- Nie - odparł. - To moja bardzo bliska znajoma.
- I co, miło spędziliście czas? - spytała odrobinę zmieszana. Xavier
pochwycił mój wzrok.
- Za mało powiedziane.
- Często będziesz się z nią widywał? - zapytała Mary Ellen, siląc się
na beztroskę.
Xavier skierował na nią swe turkusowe spojrzenie.
- Pewnie nie — odrzekł. - Nie szukam nikogo na stałe. Nie
zdołałam powstrzymać uśmiechu, choć tylko my dwoje
rozumieliśmy ten mały żart.
- Zbyt cenisz sobie wolność i swobodę, co? - powiedziałam.
- Trafiłaś w sedno, siostrzyczko. - Puścił do mnie oko. - Za dobrze
mnie znasz.
Na szyję oraz dekolt coraz bardziej rozgorączkowanej Mary Ellen
wystąpiły czerwone plamy. Ku naszej uldze niedługo potem do drzwi
zapukały Erin i Missy, przerywając rozmowę.
Były to przemiłe dziewczyny i zdawały się szczerze lubić Mary
Ellen, chociaż parę razy przyłapałam je na tym, jak za jej plecami
wznoszą oczy do nieba. Kiedy nie rozmawiały akurat o chłopcach, ich
ulubionym zajęciem było rozpatrywanie swoich szans w
poszczególnych stowarzyszeniach. Starałam się wykrzesać z siebie
minimum zainteresowania, ale na ogół już po pierwszych pięciu
minutach temat ten nudził mnie do tego stopnia, że się wyłączałam.
Wolałam chłonąć tętniącą życiem atmosferę kampusu i dopasowywać
się do nowych oczekiwań. Nieustannie zadziwiała mnie
niefrasobliwość, cechująca wszystkich wokół. Ze smutkiem składałam
to na karb problemów, z jakimi wraz z Xavierem zmuszeni byliśmy od
początku się borykać.
- Nie mogę się już doczekać sezonu rozgrywek - stwierdziła Mary
Ellen pewnego popołudnia, kiedy szłyśmy do Lasku*. - My co prawda
i tak nie wygramy, ale kto by się tym przejmował.
- Jak to? Dlaczego? - zapytałam, trochę zaskoczona takim
podejściem.
- Ano dlatego, że Missisipi nigdy nie wygrywa. - Roześmiała się. Każdy o tym wie.
- Ależ z pewnością mamy jakieś szanse! - zaprotestowałam,
dziwnie oburzona myślą o przegranej „mojej" drużyny.
- Raczej nie. — Wzruszyła ramionami. — Jeśli zależy ci na
sukcesach w piłce, trzeba było wybrać Bamę** albo Auburn***.
- No cóż - westchnęłam. - Może w tym roku nam się poszczęści.
- Jakie to ma znaczenie? - Mary Ellen wyszczerzyła zęby w
uśmiechu. — Nawet gdy dostajemy po głowie, umiemy się bawić jak
mistrzowie!
Dotarłyśmy do Lasku, gdzie Xavier, Clay i Spencer siedzieli w
towarzystwie grupki chłopaków z drużyny bejsbolowej. Prowadzili
właśnie ożywioną dyskusję na temat sportów uczelnianych oraz
kondycji Buntowników. Spencer pomachał ręką na nasz widok.
Usiadłam obok niego, podczas gdy Mary Ellen skoczyła ku Xavierowi.
Nie zauważyłam tego wcześniej, ale Spencer był przystojny, z grzywą
jasnych włosów i niebieskimi oczami o ciężkich powiekach.
*Z ang. The Grove - stynny na cale Stany Zjednoczone „Lasek",
nazywany tak z powodu dość licznie rosnących tam drzew, jest
znajdującym się w centrum kampusu zielonym terenem o
powierzchni okoto czterech hektarów, na którym odbywają się
imprezy towarzyszące meczom rozgrywanym przez Buntowników
na ich macierzystym boisku. We wszystkie pozostałe dni służy on
studentom jako miejsce spacerów i wypoczynku.
** Tak mieszkańcy Południa, a zwłaszcza studenci, nazywają w
skrócie Uniwersytet Alabama. Podobnie w przypadku
Uniwersytetu Missisipi używana jest nazwa „Ole Miss", co w
wolnym tłumaczeniu znaczy mniej więcej „Staruszek Missisipi".
Uniwersytet Auburn znajduje się w mieście Auburn w stanie
Alabama.
- I jak ci minął pierwszy weekend? - zapytał.
- Jakoś przeżyłam - odparłam. - Czyste wariactwo.
- Fakt, bractwa pękały w szwach od nawału pierwszoroczniaków.
Dwie wiewiórki rozpoczęły gonitwę wokół pnia drzewa, zwracając
na siebie moją uwagę. Poruszały się tak szybko, że przypominało to
komputerową animację. Jedna z nich niewątpliwie usiłowała złapać
drugą. Uśmiechnęłam się pod nosem.
- Ależ on uparty - stwierdziłam.
Spencer uniósł wzrok, żeby zobaczyć, o czym mówię, i także się
uśmiechnął.
- Niewykluczone, że to ona go zwodzi - odrzekł. - Biedak wygląda
na skołowanego.
- Nie. - Pokręciłam głową. - Moim zdaniem ewidentnie nie jest nim
zainteresowana.
Pierwsza z wiewiórek zaniechała w końcu pościgu, na co druga
zatrzymała się gwałtownie, jakby zdezorientowana. Zaraz jednak znów
puściła się biegiem, śmigając obok swego kolegi i zachęcając go do
dalszej zabawy.
-Widziałaś? Drażni się z nim, jak nic - oświadczył Spencer. Wredne babsko.
Wybuchnęłam śmiechem. Od razu polubiłam Spencera; był taki
pogodny, normalny. Siedząc tam, niemal uwierzyłam, iż nie istnieją
żadni niebiańscy żołnierze, zwani Siódmymi, a wszystko, przez co
dotychczas przeszliśmy, to tylko jakiś potwornie zły sen.
I wtedy zadzwonił mój telefon. Dopiero co go włączyłam,
lekceważąc istną lawinę nieodczytanych wiadomości oraz
nieodebranych połączeń - mnóstwo osób pragnęło się dowiedzieć, co
się ze mną dzieje. Tego numeru jednak nie znałam.
Xavier natychmiast zesztywniał, chociaż nikt poza mną tego nie
zauważył. Telefon wibrował i podskakiwał na stoliku pomiędzy
ławkami, aż wreszcie Mary Ellen wychyliła się, spoglądając na mnie.
- Nie odbierzesz?
- Halo? - wydukałam niepewnie, czując, jak serce wali mi w piersi.
- Beth! - Radosny pisk po drugiej stronie słuchawki zabrzmiał aż
nadto swojsko. - Nie sądziłam, że odbierzesz. Wydzwaniam do ciebie
od tygodni!
- Molly? - zapytałam, na co Xavier wydał z siebie ledwie słyszalne
westchnienie ulgi. - To ty? Skąd dzwonisz?
- No pewnie, że ja, mam nową komórkę - odparła. - Ale bardziej
interesuje mnie to, gdzie ty się podziewasz? Wyjechałaś tak bez słowa,
okropnie się martwiliśmy. Tu się dzieją dziwne rzeczy. Najpierw wy
znikacie, później nagle ojciec Mel nie żyje. Mówią, że to był zawał.
Coś koszmarnego. A już pani Woods to myśleliśmy, że kompletnie się
załamie.
- Wiem, słyszeliśmy o tym - przyznałam. - To rzeczywiście
koszmarne. Żałuję, że nie mogę z wami być, ale sprawy zanadto się
pokomplikowały.
- Ale co to znaczy? Wszystko u ciebie w porządku?
- Nic mi nie jest - zapewniłam ją. - Trudno to wytłumaczyć.
- To się postaraj! Gdzie jesteś?
- Jeszcze trochę cierpliwości - odrzekłam. - Rozumiem, że się
denerwujesz, ale obiecuję niedługo wpaść i wyjaśnić wszystko
osobiście. Jak tam Bama?
- A skąd mam wiedzieć? - prychnęła Molly. - Już tam nie studiuję.
- Co takiego? Rzuciłaś studia?
Xavier zrobił wielkie oczy, jakby chciał powiedzieć, że to
niemożliwe.
- Niezupełnie... bo widzisz... - urwała. - Musiałam się przenieść.
Dlaczego automatycznie założyłam, że ma to coś wspólnego z
nami? Prawdopodobnie z powodu pecha, jaki od pewnego czasu
nieustannie nas prześladował.
- Jak to? Co się stało? Dokąd się przeniosłaś?
- Do Missisipi - zakomunikowała. - Będę Buntowniczką.
- O rany... - zerknęłam na Xaviera.
- Co? - dopytywała się Molly. - Halo?
- Gdzie dokładnie jesteś w tej chwili? - rzuciłam.
- Na parkingu przed akademikiem. Właśnie przyjechałam.
- Zostań tam - poleciłam jej. — Przyjdziemy do ciebie za pięć
minut.
- Jak to, to wy... - zaczęła, ale się rozłączyłam.
- Co się stało? - zapytał bezgłośnie Xavier, a ja w odpowiedzi
posłałam mu nerwowy uśmiech.
- Molly tu jest - odparłam. - Muszę iść jej poszukać.
- Co to za Molly? - warknęła Mary Ellen, węsząc kolejną dawno
zapomnianą miłość, która postanowiła wrócić do łask przy boku
Xaviera.
Nie chciało mi się odpowiadać. Zanadto się bałam. Należało
niezwłocznie odszukać Molly, a następnie porozmawiać z nią, zanim
zadzwoni do kogoś jeszcze i niechcący nas wyda.
- Idę z tobą.
Xavier podniósł się z miejsca, na co Mary Ellen poczęła ciągnąć go
za rękaw.
- A ty dokąd? - jęknęła z pretensją.
Wyplątał się z jej uścisku niczym z ramion kapryśnego dziecka,
ruszając za mną ku budynkom akademika. Prawie biegłam z
pośpiechu. Dlaczego Molly wyjechała z Alabamy? Czyżby za sprawą
Siódmych, którzy próbowali ją przesłuchać? W myślach wysłałam
wiadomość do Gabriela i Ivy, dając im znać, aby w razie potrzeby
trzymali rękę na pulsie.
Cała nasza czwórka zjawiła się w tym samym momencie, zastając
Molly czekającą samotnie przy samochodzie. Gabriel i Ivy stanęli tuż
przy niej w obronnych pozach. Nic się nie zmieniła - znad zadartego
noska spoglądały na nas te same okrągłe błękitne oczy. W dłoniach
trzymała jedynie różowy telefon oraz torebkę w identycznym kolorze.
- Molly! - rzuciłam się jej na szyję, ściskając z całej siły. - Tak się
cieszę, że nic ci nie jest. Cokolwiek się wydarzyło, wiedz, że bardzo mi
przykro, i nic się nie bój. Zajmiemy się tobą.
- Tak jest - odezwał się Gabriel głosem nabrzmiałym od niepokoju.
- Zapewnimy ci bezpieczeństwo.
- Powiedz nam tylko, co dokładnie się stało i kto cię szukał - dodała
Ivy.
- Co ci zrobili? - dopytywał się Gabriel. - Co mówili? Molly ujęła
się pod boki, przyglądając się nam uważnie.
- O co wam, u licha, chodzi?
Wówczas dotarło do mnie, iż wcale nie wygląda na wystraszoną
czy wstrząśniętą.
- Chcesz powiedzieć, że Siódmym nie udało się ciebie odnaleźć?
- Komu? - popatrzyła na mnie z niedowierzaniem. - Poza tym, że
jestem na ciebie solidnie wkurzona, wszystko u mnie w porządku.
- Molly. - Gabriel utkwił w niej swe srebrzyste, przenikliwe
spojrzenie. - Skoro nic się nie stało, to co tu robisz, na litość boską?
- Musiałam wyjechać - stwierdziła lakonicznie. Mój brat ściągnął
brwi.
- Czy moglibyśmy znać powód? Natrafiłaś na jakieś przeszkody?
- Nie - odrzekła Molly. - Natrafiłam na miłość.
Gabriel nachmurzył się przelotnie, wspominając zeszłoroczne
zadurzenie Molly oraz napięcia, jakie wskutek tego powstały. Lecz
tym razem nie o niego chodziło. Po sposobie, w jaki patrzyła na mego
brata, odgadłam, iż uporała się jakoś ze swą obsesją na jego punkcie,
zmuszając się do postrzegania go wyłącznie w roli przyjaciela.
Widziałam w jej oczach otwartość i szczerość, które sugerowały, że
zdusiła wcześniejsze nierealne nadzieje.
- Przeniosłaś się na inną uczelnię dla faceta? - parsknął Xavier.
Najwyraźniej nie dostrzegł mojej niemej prośby o nieco więcej taktu.
— Czyś ty oszalała?
Molly była zbyt wniebowzięta, by się obrazić. Westchnęła tylko z
lekceważeniem.
- Nie byle jakiego faceta. To ten jedyny.
- Powiesz nam, kto to taki? - podsunęłam.
- Nazywa się Wade Harper, studiuje na trzecim roku. Zamierza
zostać lekarzem, a tu podobno mają najlepszą specjalizację. Czy coś.
- Poprosił cię, żebyś za nim przyjechała? - zapytał Xavier.
Wyczułam, iż jednak trochę martwi się o Molly. Ostatecznie podjęła
ważką decyzję, być może bez odpowiedniego namysłu.
- Nie bój nic. To on bardzo tego chciał. Był cały w skowronkach,
kiedy mu powiedziałam. Nie mogę się doczekać, aż go poznacie. Jest
super.
- Cieszymy się twoim szczęściem, Molly - powiedziała Ivy. Gabriel
w ogóle się nie odezwał, zmarszczył tylko czoło.
- Dzięki - odparła rozpromieniona Molly.
- Czy mogę ci dać jedną radę? - spytała moja siostra.
- Naturalnie.
- Nie śpiesz się. - W głosie Ivy usłyszałam autentyczną troskę. Nie
chciała, aby Molly znów cierpiała.
- Och, nie zamierzam - odrzekła Molly. - To ja mu wciąż
powtarzam, aby zwolnił, dacie wiarę? A on już planuje, ile będziemy
mieli dzieci! To niesamowicie porządny chłopak, chodzi do kościoła, i
tak dalej.
- Brzmi świetnie. - Uśmiechnęłam się.
- Jest taki poważny. Wystąpił z bractwa, bo uznał, że zabiera mu to
czas potrzebny do nauki, i nie chodzi teraz na żadne imprezy. No, ale
nad tym to akurat pracuję. Zresztą mam się z nim zaraz spotkać w
stołówce. Może pójdziecie ze mną?
- Niestety, nie możemy zostać - oświadczył Gabriel.
- No trudno. Za to Beth mi potowarzyszy, prawda, Beth? Kupę
czasu się nie widziałyśmy!
Przypomniawszy sobie o obecności Xaviera, zerknęła na niego
przelotnie.
- Ty też możesz iść, jeśli chcesz.
To rzekłszy, złapała mnie pod rękę władczym gestem.
- Hm... Molly, muszę ci najpierw o czymś powiedzieć.
- Zgadza się - przytaknęła. - Na przykład o tym, dlaczego zwiałaś z
zakończenia roku, a później nie odbierałaś ode mnie telefonów.
- To nieco bardziej skomplikowane - odparłam. - Bo widzisz, my
się pobraliśmy.
- Żartujesz?! - wykrzyknęła podekscytowana, na co poczęłam
gorączkowo ją uciszać. - Nie wierzę.
- Kiedy to prawda - wtrącił Xavier. - A teraz będzie najlepsze: nie
wolno ci się przed nikim wygadać, bo tutaj mają nas za brata i siostrę.
Molly zamrugała zdezorientowana.
- Słucham?
Poklepałam ją po ramieniu.
- Długa historia. Wyjaśnię ci po drodze.
- Zaraz! - Potrząsnęła z niedowierzaniem głową, zatrzymując się w
pół kroku. - Wzięliście ślub i nie zaprosiliście mnie?!
Xavier zerknął przez ramię, wymieniając znaczące spojrzenia z
moim rodzeństwem.
- Jak dobrze cię znów widzieć, Molly — rzekł. Odwróciłam się.
Gabriel wciąż stał przy samochodzie Molly.
Ręce trzymał głęboko w kieszeniach i nawet z tej odległości dało
się zauważyć, iż zmarszczka na jego czole jeszcze się pogłębiła. Nie
pamiętałam, aby jego twarz kiedykolwiek wcześniej przybrała taki
wyraz. Nie byłam nawet do końca pewna, czy właściwie go odczytuję.
Może mi się zdawało, ale mój brat wyglądał na odrobinę zagubionego.
Nowa znajomość
W stołówce Xavier odłączył się od nas, by zamienić kilka słów ze
znajomymi, którzy siedzieli przy jednym ze stolików. Nie miałam
pojęcia, kim są ani kiedy zdążył ich poznać, ale przywykłam już do
tego. Xavier emanował takim spokojem oraz pewnością siebie, że
ludzie po prostu do niego lgnęli. Stanęłam z Molly przy barze
sałatkowym.
- Czyli co... jesteście świeżo po ślubie, a każą wam udawać
rodzeństwo? To musi być ubaw po pachy — podkpiwała sobie.
- Raczej kompletna beznadzieja - wyznałam ponuro, ignorując jej
wyśmienity nastrój.
- No. Nie wolno wam nawet trzymać się za ręce.
- Nie o to chodzi. Dobijają mnie inne dziewczyny. Widzę, jak na
niego patrzą.
- Ale to przecież nic nowego, Xavier od zawsze miał wzięcie.
- Tyle że tu jest o wiele więcej dziewcząt.
- Fakt - przyznała. - A tutejsze studentki uznano ostatnio za
najładniejsze w kraju.
- Dzięki - sarknęłam. - Bardzo mi pomogłaś.
- Oj, już, rozchmurz się - pocieszyła mnie Molly. - Xavier jak dotąd
ani razu nie spojrzał na inną. Skąd pomysł, że nagle miałoby się to
zmienić?
- Bo widzisz, niektóre są naprawdę ładne, a do tego normalne westchnęłam. - Xavier na pewno nieraz się zastanawia, o ile łatwiej by
mu się żyło z jedną z nich.
- Nic podobnego. Wpadasz w paranoję.
- Gdyby chociaż okazywały to jakoś subtelniej. Ale one zwyczajnie
ślinią się na jego widok, to jest nie do wytrzymania!
- mimowolnie zacisnęłam dłonie w pięści.
- Cóż, jego nie możesz za to winić. Wolno ci wpaść w szał dopiero
wtedy, gdy zainteresuje się którąś z nich.
- Wiem - zgodziłam się potulnie. - Skąd u ciebie nagle tyle
doświadczenia?
Twarz Molly przybrała nieobecny wyraz.
- Znam to uczucie, kiedy pragnie się kogoś, kto tego nie
odwzajemnia. Widzę, jak Xavier patrzy na te dziewczyny. On ich w
ogóle nie zauważa.
- Dlaczego tak sądzisz?
- Bo na mnie też ktoś tak kiedyś patrzył.
Nie potrzebowałam pytać o nic więcej. Wciąż bolała mnie myśl o
jej udręce związanej z nieszczęśliwą miłością, jaką obdarzyła mojego
brata. Swego czasu próbowałam ją ostrzec, ale Molly była wówczas
głucha na moje rady. Minęły długie miesiące, a mimo to rana musiała
być wciąż świeża.
- A co teraz czujesz? - zapytałam ostrożnie, niepewna, czy
powinnam o nim wspominać. - Do Gabriela?
- Było ciężko - przyznała Molly, skupiając się z przesadnym
zainteresowaniem na sosach do sałatek. - Ale teraz jestem z Wadeem.
- Co się zmieniło?
- Obudziłam się pewnego pięknego ranka i zdałam sobie sprawę z
tego, jaka się stałam beznadziejnie żałosna - odrzekła.
- A nie chcę taka być. Zycie jest za krótkie na to, by je marnować na
nieodwzajemnioną miłość. Później zjawił się Wade, ja zaś
zrozumiałam, że będzie dla mnie dobry.
- Rany, ależ ty spoważniałaś - droczyłam się z nią. - Nie podmienił
cię kto?
- Czyżbyś uważała, że przedtem byłam niepoważna?
- No nie, tak bym tego nie ujęła. Powiedziałabym raczej: zdrowo
rąbnięta.
Molly zrobiła sztucznie zszokowaną minę.
- Teraz za to jestem dorosła i nudna.
- To dobrze, ale, błagam cię, uważaj - poprosiłam. - Nie śpiesz się z
niczym, czego mogłabyś później żałować. Jeśli ten chłopak jest tak
wspaniały, jak mówisz, da ci czas do namysłu.
- Spokojnie, nie ma obawy - stwierdziła lekko. - Wade różni się od
innych chłopców. Nie zgadza się nawet na seks przed ślubem. Strona
fizyczna kompletnie nie ma dla niego znaczenia. Mówi, że to wszystko
może zaczekać.
- Naprawdę? - Byłam autentycznie zaskoczona. Ten chłopak nie
wyglądał mi na jednego z tych, jakimi Molly zwykła się interesować.
Ściślej rzecz ujmując, przypominał raczej... no cóż, Gabriela. Miałam
nadzieję, że nie posunęła się do tego, by odnaleźć jego ludzki
odpowiednik. - A czy ty podzielasz jego poglądy? - zapytałam.
- Sądzę, że popełniłam dużo błędów - odparła Molly. - Wade
wytłumaczył mi, jak złą podążałam ścieżką. On się na tym
rzeczywiście zna.
- Na czym się zna? - drążyłam.
- Na wszystkim. - Westchnęła. - Opowiedziałam mu o swojej
przeszłości, a on po prostu zrozumiał. Nie mamy przed sobą tajemnic.
-Ale chyba nie wspominałaś mu o mnie? - Czułam się niezręcznie,
zadając to pytanie, ale musiałam się upewnić, czy aby Molly w ślepym
uniesieniu nie palnęła czegoś bezmyślnie.
- Nie, coś ty? Nie chcę, żeby pomyślał, że zwariowałam!
- Co za ulga. - Umilkłam, obserwując, jak pod pretekstem zakupu
frytek dwie dziewczyny zbliżają się do stolika, przy którym stał
Xavier. Jedna z nich celowo otarła się o niego, podchodząc do lady.
- Oho - mruknęła Molly. - Konkurencja nie śpi. Chociaż dobrze
wiedziałam, że żartuje, cała ta sytuacja
wprawiała mnie w zakłopotanie. Nie podobała mi się i już. A do
tego zaczynałam się czuć niepewnie. Te dziewczęta, z ich
lśniącymi blond włosami oraz długimi, opalonymi nogami, robiły
piorunujące wrażenie. Z kilometra można było rozpoznać ten typ.
Pochodziły z wpływowych rodzin, jeździły lexusami, a ferie zimowe
spędzały na nartach. Wszyscy na uczelni je znali, teraz zaś bez trudu
nawiązały rozmowę z Xavierem i jego kolegami. Nawet z odległości,
w jakiej się znajdowałam, udało mi się uchwycić urywki zdań dyskutowali o pierwszym meczu sezonu. Co najmniej część z
używanych przez nich terminów brzmiała dla mnie zupełnie obco, ale
Xavier najwyraźniej doskonale je rozumiał. Mówili tym samym
językiem. Momentalnie zdałam sobie sprawę z tego, że nigdy nie
zdołałabym się z nimi zaprzyjaźnić. Ich widok aż nadto boleśnie
uświadamiał mi własne braki. Zauważywszy wyraz mojej twarzy,
Molly pomaszerowała do Xaviera, po czym szturchnęła go w ramię.
Dziewczyny uniosły brwi, wymieniając zdziwione spojrzenia.
- Chodź - zarządziła Molly władczym tonem, pociągając go za
sobą. - Idziemy.
Nie wyjaśniła, o co chodzi, a Xavier nie pytał. Wzruszył tylko
ramionami i poszedł za nią.
Kiedy zjawił się Wade, przeżyłam kolejne zaskoczenie. Starannie
zmierzwione włosy, jasne oczy oraz szelmowski uśmieszek nie były
tym, czego się spodziewałam. Miał na sobie błękitną koszulę w kratę i
znoszone traperskie buty. Wyglądał na kogoś, kto lubi dużo przebywać
na świeżym powietrzu, w zestawieniu z nim Molly sprawiała wrażenie
wymuskanej księżniczki. Rozbawiła mnie myśl o niej nocującej w
namiocie tylko po to, by sprawić mu przyjemność.
- To jest Ford, a to jego siostra Laurie - oznajmiła Molly wolno i
wyraźnie, by niczego nie pomylić. - Są moimi najlepszymi
przyjaciółmi.
- Cześć - Wade uścisnął nam dłonie. - Miło was poznać.
- Cała przyjemność po naszej stronie - odrzekł Xavier.
- Ale zaraz, kochanie - zagadnął Wade - czy ty przypadkiem nie
miałaś mnie przedstawić innym swoim przyjaciołom, którzy tu
studiują? Beth i... Xavier, czy nie tak?
Molly rzuciła mi nerwowe spojrzenie, z czego wywnioskowałam,
że musiała wspomnieć o nas Wade'owi, nim dowiedziała się o nowej
sytuacji.
- A, tamci... Nie, oni w ostatniej chwili zmienili zdanie - odparła
prędko. - Poszli, zdaje się, na uniwerek w... Wyoming. Właściwie
straciłam z nimi kontakt.
- Dlaczego w Wyoming? - zdziwił się Wade.
- A bo ja wiem? - wzruszyła ramionami. - Pewno tamtejszy klimat
bardziej im odpowiadał. Zresztą, kogo to obchodzi?
- Przecież sama twierdziłaś, że Beth to twoja najbliższa
przyjaciółka? - nie ustępował Wade.
- Może kiedyś - odrzekła beztrosko Molly. - Na studiach wiele
rzeczy się zmienia.
Wade najwyraźniej nadal nie był przekonany, ale Xavierowi udało
się zmienić temat.
- Słyszeliśmy, że pierwszorzędnie opiekujesz się naszą koleżanką powiedział, obejmując Molly ramieniem.
- Robię, co w mojej mocy - odparł z powagą Wade, choć Xavier
ewidentnie żartował. - Zabieram ją często na spotkania mojego
Kościoła, a w ten weekend jedziemy do Tennessee porozmawiać z
uzdrowicielami.
- Uzdrowicielami? - podchwycił Xavier, zerkając na Molly. - Coś ci
dolega?
Molly otworzyła usta, lecz Wade odpowiedział za nią.
- Nie w sensie fizycznym - stwierdził. - Ale duchowo mamy sporo
do nadrobienia. Jednak bez obaw. - Posłał Molly kojący uśmiech. Będę przy niej cały czas.
Ona zaś popatrzyła na niego jak na swego zbawcę, po czym wtuliła
się w jego ramię.
- A co konkretnie będziecie nadrabiać? - spytał z niejakim
powątpiewaniem Xavier.
- Wszyscy błądzimy, bracie - oświadczył Wade. - Tylko Bóg potrafi
nam pomóc. Sądzę, że Molly także to zrozumiała.
- Tyle się od niego nauczyłam - powiedziała Molly, uśmiechając się
szeroko. - Teraz już wszystko się ułoży.
** *
Dni mijały według utartego schematu. Nie działo się nic
nadzwyczajnego. Po Lasku nie galopowali żadni jeźdźcy bez twarzy,
nad boiskiem nie unosił się dym ani popiół, nikt podejrzany nie objawił
się nagle pośrodku stołówki. Największych zmartwień przysparzał mi
związek Molly i Wade'a. Widziałam, że ona bezgranicznie mu wierzy i
bez wahania spełni wszelkie jego zalecenia. Molly nie była ideałem,
ale jakoś wątpiłam w to, by udało jej się odnaleźć Boga poprzez ścisłe
wykonywanie instrukcji Wade'a. Traktował ją niczym zadanie dla
bohatera - jak skrzywdzoną przez los pannę czekającą na rycerza, który
ją wybawi. Przypomniało mi się, co kiedyś powiedział Gabriel.
— Niektórzy szukają Chrystusa tylko po to, by użyć Go do
własnych celów - tłumaczył. - Ale On nie pozwoli się wykorzystywać.
Trzeba do Niego przyjść w pokorze, w pełni przyjąć Go do swego serca
i powierzyć Mu pieczę nad całym swym życiem. Nie można traktować
Go jako remedium na wszystkie problemy. Należy Mu służyć, by
otrzymać Jego łaskę. Cotygodniowa wizyta w kościele nie czyni z
nikogo chrześcijanina.
Tego właśnie się obawiałam - Molly zwracała się do Wade'a,
szukając ucieczki w religii, podczas gdy w głębi jej serca nie było
wystarczająco dużo wiary. Coś podobnego nie miało prawa dobrze się
skończyć, należało więc trzymać rękę na pulsie. Nie napomykała już o
Gabrielu. Podejrzewałam, że odcięła związane z nim wspomnienia,
aby jej dłużej nie dręczyły.
Już podczas pierwszego spotkania między Molly i Mary Ellen
pojawiła się wzajemna milcząca wrogość. W moim życiu nie starczało
miejsca dla nich obu, a pozycja najlepszej przyjaciółki oraz
powierniczki, z racji stażu, należała się Molly. Na domiar złego Mary
Ellen mówiła wyłącznie o chłopcach, a konkretnie o jednym - Fordzie.
Chciała wiedzieć, czy o niej wspominał i jakiej słucha muzyki, a także
poznać jego ulubiony kolor. Czekałam, kiedy poprosi o pukiel włosów,
który będzie mogła trzymać pod poduszką. Jakimś cudem zdobyła
numer jego telefonu, po czym
wysłała mu SMS-a z propozycją spotkania w Lasku po zajęciach.
Nie otrzymawszy odpowiedzi, rzuciła się na mnie z pytaniami.
- Dlaczego Ford nie odpisuje? — Wymachiwała mi przed nosem
komórką. - Proszę, zobacz sama. Ta wiadomość nie jest chyba zbyt
nachalna?
- Chyba nie - odparłam, robiąc unik i mając nadzieję, że na tym
rozmowa się zakończy.
- To dlaczego nie odpisał?
- Nie wiem. - Popatrzyłam na nią spode łba. - Może jest zajęty.
- Czym? Przecież telefon zawsze ma przy sobie.
Nigdy wcześniej nie znałam takiej dziewczyny. Nic do niej nie
docierało. Ford w oczywisty sposób nie interesował się nią, ja zaś
ewidentnie nie miałam ochoty roztrząsać tej kwestii. Mimo to nie
dawała za wygraną.
- Jak myślisz, a może on obawia się zaangażować?
- Pewnie tak - mruknęłam najbardziej obojętnym tonem, na jaki
było mnie stać.
- Musisz mi pomóc, Laurie - stwierdziła. - Musisz z nim
porozmawiać w moim imieniu.
- Zrozum - odparłam, ze wszystkich sił starając się nie okazywać
poirytowania. - Ja nie chcę się wtrącać do miłosnych spraw Forda.
Zresztą żaden chłopak nie będzie słuchał siostry.
Robiłam, co mogłam, aby jak najmniej czasu spędzać w akademiku. Panowała tam klaustrofobiczna atmosfera, a rankiem nieraz
zdarzało się nam znajdować w łazience świeże wymiociny.
Przemieszkawszy większą część mego ziemskiego życia w Byronie,
odkrywałam teraz gorzką prawdę o świecie nastolatków oraz ich
zwyczajach. Mary Ellen unikałam jak ognia. Niemniej jednak, gdy
mnie już odnalazła, niemożliwością było się jej pozbyć, niezależnie zaś
od tematu, jaki poruszyłam, rozmowa nieodmiennie schodziła na mego
brata, Forda.
Nie ona jedna zresztą przysparzała mi zmartwień. Wkrótce czekał
mnie znacznie poważniejszy problem.
Mniej więcej trzy tygodnie po rozpoczęciu semestru Xavier poznał
Peyton Wynn. Była to dziewczyna idealna pod każdym względem, a
ponadto uczęszczała razem z nim na ćwiczenia z biologii. Pochodziła z
odpowiedniej rodziny, należała do stowarzyszenia Delta Gamma,
miała wysoką średnią. Okazjonalnie dorabiała jako modelka w
Abercrombie & Fitch. Jej résumé robiło kolosalne wrażenie i
nieoficjalnie mówiło się, że to właśnie ona zdobędzie tytuł uczelnianej
miss - nominowano ją za działalność charytatywną oraz
zaangażowanie w życie kampusu. Najprawdopodobniej chętnie bym
się z nią zaprzyjaźniła, gdyby nie fakt, że... zaprosiła Xaviera na bał.
Podeszła do nas pewnego piątkowego popołudnia, gdy siedzieliśmy
razem w Lasku.
- Cześć, Ford.
Na dźwięk jej głosu stopa Xaviera, która baraszkowała pod stołem z
moją, raptownie się cofnęła. Obejrzeliśmy się za siebie, by ujrzeć
Peyton stojącą z plecakiem przerzuconym niedbale przez ramię. Każdy
kosmyk jej długich blond włosów był na swoim miejscu, ona sama zaś
wyglądała świeżo jak stokrotka, pomimo wilgoci unoszącej się w
powietrzu. A podobno to ja miałam się nie pocić.
- Cześć - powitał ją ciepło Xavier. - Co tam słychać? - Widziałam,
iż szczerze ją lubi, a nie tylko toleruje, jak to miało miejsce w
przypadku Mary Ellen.
- Wszystko w porządku, dzięki. - Błysnęła zębami w olśniewającym uśmiechu. - Nareszcie koniec zajęć na dziś.
- Pewnie nie możesz się już doczekać weekendu - rzekł Xavier. Przy okazji poznaj moją siostrę, Laurie. Laurie, to jest Peyton, chodzi
ze mną na biologię.
- Cześć! - Uścisnęła moją dłoń. - Wybierasz się do nas na
rekrutację?
- Jeszcze się zastanawiam - odparłam.
- Warto należeć do bractwa, znajdziesz tam prawdziwych
przyjaciół - powiedziała. - A propos, Ford, nie poszedłbyś ze mną na
bal?
Zadała to pytanie tak pewnie, bez śladu nerwowości czy wahania.
Xaviera najwyraźniej zamurowało.
- Nie miałem pojęcia, że już coś organizujecie - odrzekł
skonsternowany.
- No tak, urządzamy bal, zanim oficjalnie przyjmiemy nowych
członków - odparła. - Za dwa tygodnie.
- Aha - wydukał Xavier, zerkając ukradkiem w moim kierunku. Super.
Najzwyczajniej w świecie zabrakło mu słów, a to nie zdarzało się
często. Ostatecznie zapraszano go na randkę tuż pod nosem jego
własnej żony.
- No to jak, pójdziesz? - ponowiła propozycję Peyton.
- Jasne - odparł z lekkim grymasem.
- To świetnie, daj mi swój numer. Wyślę ci szczegóły SMS-em.
Piorunowałam Peyton wzrokiem, podczas gdy Xavier dyktował jej
numer swojej komórki - że też nie wyczuła niechęci w jego głosie.
Przypuszczalnie doszła do wniosku, iż to wynik zdenerwowania. Z
pewnością przywykła już do tego, że chłopców onieśmielają jej wielkie
niebieskie oczy oraz uśmiech królowej piękności.
- Dzięki - rzuciła, chowając telefon do kieszeni spodenek.
- Widzimy się na zajęciach. Miło było cię poznać, Lauren.
- Mam na imię Laurie - poprawiłam ją ponurym tonem. Kiedy
odeszła, założyłam ręce na piersiach i skierowałam wściekłe spojrzenie
na Xaviera. Jęknął, uderzając czołem o blat stołu.
- Co to miało być? - zapytałam z furią.
- Coś dziwnego - odrzekł.
- Ty naprawdę masz zamiar z nią tam pójść?
- A co miałem powiedzieć? - spytał bezradnie. Podniosłam się z
miejsca i zaczęłam krążyć wokół ławki.
- Na przykład: „nie, dziękuję" - podsunęłam.
- Beth, to nie takie proste - próbował się tłumaczyć. - Niegrzecznie
jest odmawiać bez powodu.
- Niegrzecznie to jest zapraszać na randki żonatego faceta
- odparowałam, ryjąc w piasku czubkiem buta.
- Nie mów tak. Przecież ona nie wie...
- Mam to w nosie. Nie lubię jej.
- Daj spokój - łagodził Xavier. - To miła dziewczyna, nic tu nie
zawiniła.
- Nie mogłeś wymyślić jakiejś wymówki? - zapytałam. Powiedzieć jej, że jesteś zajęty, wyjeżdżasz, cokolwiek!
- Zgłupiałem. - Uniósł ręce w geście kapitulacji. - Przepraszam.
- Uch - stęknęłam, siadając sztywno obok niego. - Nie podoba mi
się to.
- Wiesz dobrze, że nigdy bym cię nie skrzywdził - powiedział
Xavier. - Powinnaś mi na tyle ufać.
- Ufam ci - odparłam. - Ale to nadal nie jest w porządku.
- Zdaję sobie z tego sprawę - przyznał. - Nie wiem tylko, jak się
teraz wyplątać.
Jakby tego było mało, do wieczora wszyscy już mówili o tym, że
Ford i Peyton idą razem na jesienny bal. Mary Ełlen przysłała mi
pełnego rozpaczy SMS-a:
F i Peyton na balu?!?! Jak do tego doszło? Słyszałam, że to okropna
zołza. Może nie pozwoliła mu odmówić???
Zignorowałam ją. Choć ja także nie należałam do fanklubu Peyton
Wynn, nie podobał mi się fakt, że Mary Ełlen chętnie rozdarłaby ją na
strzępy, byle zaspokoić własne ego. Za to chłopcy nie szczędzili
Xavierowi pochwał.
- Nieźle. - Spencer walnął go w plecy na powitanie, gdy wrócił do
ich mieszkania. - To superlaska.
Irytowało mnie, że mówią o nich, jak gdyby już byli parą.
- Ty też na tym skorzystasz, Laurie - stwierdził Clay. Minęła
chwila, zanim się zorientowałam, iż chodzi mu
o mnie.
- Niby jak? - spytałam sucho.
- Peyton może cię zarekomendować w swoim stowarzyszeniu —
odparł. — A poza tym stanowi świetny wzór do naśladowania.
- Fakt - włączyła się jego dziewczyna, której imienia nie
pamiętałam. - Peyton Wynn to ktoś, kim chce się być. Na pewno
weźmie cię pod swoje skrzydła.
- Rewelacja - odrzekłam, usiłując zachować normalny wyraz
twarzy. - Nie mogę się doczekać.
Ostra siostra
Od tamtej pory znowu zaczęłam źle sypiać. Śnil mi się ślub Peyton
i Xaviera, pełen kwiatów i zachwyconych gości, czyli dokładnie taki,
jaki ślub być powinien - w odróżnieniu od naszego, gdzie skończyło się
na zastępczej obrączce oraz martwym księdzu. W kościele zjawiła się
cała rodzina Xaviera, a ojciec Peyton poprowadził ją do ołtarza. Była
tam także Mary Ellen, uczepiona mego rękawa i tonąca we łzach,
ponieważ Xavier odrzucił jej względy. Następnie sceneria uległa
zmianie - Wade pytał Molly, czy zostanie jego żoną. Ona bez wahania
przyjmowała oświadczyny, po czym narzeczony przy dźwiękach
muzyki wnosił ją na parkiet. Molly tańczyła, stojąc na jego stopach,
podtrzymywana niczym szmaciana lalka. Nie wykonywała
samodzielnie żadnych ruchów, a jej głowa opadała na bok pod
nienaturalnym kątem, jakby była kukłą wypchaną trocinami. Kiedy
spojrzała na mnie, zobaczyłam, że jej źrenice są puste i martwe.
W pewnym momencie poczułam na karku osobliwe swędzenie,
jakby wysypkę, coś w stylu reakcji alergicznej spowodowanej czyjąś
obecnością w pokoju. Kręciłam się w kółko, przeczesując wzrokiem
mrok w poszukiwaniu obserwujących mnie oczu, ale udało mi się
uchwycić tylko fragment postaci, nim ta w ułamku sekundy zniknęła.
Był to Siódmy, lecz różnił się od pozostałych. Na twarzy miał żelazną
maskę, a na dłoniach
skórzane rękawiczki bez palców. W masce widniały otwory na usta
i oczy, w których widziałam jedynie nieprzeniknioną czerń. Wydawało
mi się, że nawet ze swego miejsca słyszę jego świszczący oddech.
Odniosłam też niezrozumiałe wrażenie, iż skądś go znam. Obudziłam
się zupełnie rozbita i przez resztę dnia oglądałam się za siebie.
Nim Xavier skończył zajęcia, pojawili się Ivy oraz Gabriel z
nowymi informacjami. Szczęśliwym trafem Mary Ellen wyszła do
biblioteki, tak więc nie było jej w pokoju. Wolałam, aby nie spotkała
się z Gabrielem - jej reakcji nie można było przewidzieć, a nie
mieliśmy czasu na bezsensowne przekomarzania.
- Śniłam o nich - opowiadałam bratu, który z poważnym wyrazem
twarzy opierał się o ramę łóżka. Srebrny pierścień na jego palcu
wskazującym stuknął o żelazną poręcz. Wpadające przez okno
promienie słoneczne zdawały się wnikać w szare tęczówki oczu
Gabriela, rozświetlając je srebrzystym blaskiem. Oczy mego brata były
tak przepastne i przejrzyste, że niekiedy odnosiłam wrażenie, iż
zaglądam wprost w jego duszę. Wiedziałam, oczywiście, że jej nie ma.
Dusze przypadały w udziale wyłącznie ludziom - anioły posiadały
jedynie istotę bytu.
- Próbują ustalić miejsce waszego pobytu poprzez twoje sny odrzekł.
- Czyli gdy tylko przyśni mi się nasz uniwersytet, znajdą mnie? zapytałam przerażona.
- Sny rzadko kiedy bywają dokładne - odparła Ivy, klepiąc mnie
delikatnie po plecach. - Nawet jeśli Siódmi zobaczą akademik, może
on oznaczać dowolną uczelnię w tym kraju.
- Niby tak - zgodziłam się bez przekonania. - Ale jeśli dojdą do tego
jakieś szczegóły, skończy się zabawa. Wydam nas wszystkich.
- Spokojnie - pocieszała mnie siostra. - Twoja podświadomość jest
teraz zajęta czym innym.
- Obyś miała rację - mruknęłam. - To co, jakie są najnowsze wieści?
Dowiedzieliście się jeszcze czegoś?
- Na razie Siódmi wciąż szukają.
- Chociaż tyle dobrego - westchnęłam, mimowolnie wyciągając
rękę, by zamknąć zakurzone żaluzje. - A wy? Jesteście pewni, że nic
wam z ich strony nie grozi? — Dręczyła mnie obawa, iż memu
rodzeństwu mogłaby się stać z mojego powodu jakaś krzywda.
- Nieśpieszno im do nas - odrzekła Ivy. - Dobrze wiedzą, że z nami
nie ma żartów.
-Ale dalibyście sobie z nimi radę, prawda? - upewniłam się. Nie
wątpiłam w ich siłę. Szczupłe ramiona Ivy były twarde jak stal i zdolne
uderzać z mocą większą niż rozpędzona ciężarówka, lecz niepokoiła
mnie myśl o walce z całą armią. Nigdy nie należy bagatelizować
przewagi liczebnej.
- Tego nie wiem - stwierdziła z powagą moja siostra. - Jeśli byłoby
ich więcej, różnie by to mogło wyglądać. Tyle że oni nie zaryzykują
otwartej walki, zbyt wiele mają do stracenia.
- Czyli co, bez zmian? - zapytałam z ulgą, zadowolona, iż nie
musimy znów pakować naszego wątłego dobytku, by wyruszyć w
dalszą drogę.
- Na razie tak - odparł Gabriel. - Usiłujemy skontaktować się ze
Zgromadzeniem, aby poinformować ich o poczynaniach
Zwierzchności. Być może uda się im je powstrzymać. Lub
przynajmniej ograniczyć ich możliwości.
- A co z naszym Ojcem? Gdzie On jest? - spytałam bez tchu.
- Zajęty - odpowiedziała Ivy, zerkając niespokojnie na Gabriela. Ma w tej chwili ręce pełne roboty.
- O czym ty mówisz? - Nie zrozumiałam. Mój brat westchnął
ciężko, zaciskając powieki.
- Przypuszczalnie i tak byś się o tym dowiedziała - rzekł.
- Piekło postanowiło wziąć odwet, demony wpadły w szał.
- Co takiego? - wyszeptałam, czując, jak moje serce zamienia się w
kamień.
- Wciąż zwiększają swoje wpływy, a ich liczba się potroiła
- dodał Gabriel. - Świat stanął w obliczu poważnego zagrożenia.
Ivy niechętnie przyświadczyła skinieniem głowy.
- Śmierć jednego z Pierwotnych spowodowała spore zamieszanie.
Wysłannicy Lucyfera opanowują ziemię niczym zaraza.
Żołądek miałam jak z ołowiu. Czy to moja wina? Czy ludzie giną z
mego powodu, ponieważ byłam na tyle głupia, by rozgniewać księcia
ciemności? Bezwiednie zakryłam rękami usta, ale Gabriel czytał mi w
myślach.
- Nie możesz brać na siebie odpowiedzialności za poczynania
Królestwa Podziemi, Bethany - oświadczył. - Im nie trzeba wymówek,
by nieść ból i zniszczenie.
Opadłam na łóżko twarzą do poduszki, marząc o tym, by móc
gdzieś się ukryć i przeczekać to wszystko. Dopiero poczuwszy na
plecach łagodny dotyk dłoni Gabriela, otrząsnęłam się z letargu.
- Pamiętaj, że to nie z twojej ręki zginął Jake - powiedział cicho. To ja go zabiłem.
Niewielkie to było pocieszenie. Czy to istotne, kto zadał ostateczny
cios, skoro i tak cierpieli niewinni? Demony potrafiły popisywać się
sadystycznym okrucieństwem, nawet gdy nie kierowała nimi żądza
zemsty. Nie byłam w stanie wyobrazić sobie potworności, jakie bez
wątpienia stały się teraz udziałem ich ofiar. Jeśli nasz Ojciec nie miał
czasu na nic innego, sytuacja wyglądała naprawdę poważnie.
- To jakiś koszmar - wydukałam.
- Tak - przyznał szczerze mój brat. - Jednak nie wolno nam tracić
nadziei. Być może w tym akurat momencie niebo jest zajęte, ale
prędzej czy później Ojciec wysłucha naszych modlitw.
- Ale co z piekłem? Czy i oni nas szukają?
- Nie wiemy - odparł Gabriel. - W ich działaniu trudno na razie
dostrzec jakiś wyraźny schemat. Wygląda na to, że idą na żywioł.
Aczkolwiek... - Chyba wolał nie kończyć tego zdania.
- Z pewnością o nas pamiętają - zrobiłam to za niego.
- I ja tak myślę - potwierdził grobowym tonem. - Ale skupmy się
może na jednej bitwie.
Gdy wyszli, uznałam za konieczne niezwłocznie odnaleźć Xaviera,
lecz najpierw należało wyrwać się jakoś ze szponów Mary Ellen, która
zdążyła już wrócić do pokoju, pełna energii oraz ciekawska jak zwykle.
- Dokąd idziesz? - zapytała, zeskakując z łóżka i praktycznie
przyklejając się do mnie.
- Spotkać się z koleżanką - odrzekłam ostrożnie.
- To świetnie się składa! - Chwyciła torebkę. - Poprawię tylko
makijaż.
Z wysiłkiem hamowałam rozdrażnienie. Ta dziewczyna bywała nie
do zniesienia. Z tonu mego głosu można było wszak jasno wyczytać, że
nie życzyłam sobie niczyjego towarzystwa. W przeciwnym wypadku
sama bym ją zaprosiła.
- Tak naprawdę - zaczęłam niezręcznie - to spotykam się z Molly,
ma jakieś kłopoty sercowe. Nie będzie chciała rozmawiać przy kimś
trzecim.
- Kiedy ja doskonale się znam na tych sprawach - stwierdziła Mary
Ellen. Zaczynałam się zastanawiać, czy ona przypadkiem nie robi tego
specjalnie.
- Problem w tym, że Molly trochę się wstydzi - powiedziałam.
-Ale...
- Bardzo mi przykro! Na razie. - Rzuciłam, uciekając z pokoju, by
zapobiec dalszym protestom z jej strony. Zdawałam sobie sprawę z
faktu, iż zachowuję się gruboskórnie, prawdopodobnie raniąc jej
uczucia, ale tak bardzo pragnęłam zobaczyć się z Xavierem, że nie
miałam do tego głowy. Postanowiłam jej to później wynagrodzić.
Lekkim krokiem pobiegłam na boisko. Xavier mówił mi, że idzie
trenować do meczu razem z chłopakami ze swego bractwa. Po dotarciu
na miejsce nie zastałam nikogo na zewnątrz, ale wiedziałam, iż będzie
czekał na mnie w środku. Źle znosiłam konieczność spotykania się z
nim po kryjomu. Każdego dnia zmuszeni byliśmy kraść dla siebie te
nędzne kilka minut. Przez resztę czasu prowadziliśmy podwójne życie
jako Ford
oraz Laurie McGraw. Bywały chwile, kiedy wolałabym zamienić
się z nimi miejscami i choć trochę pocieszyć normalnością. Chętnie
sprawdziłabym, jak to jest przejmować się rzeczami w rodzaju stopni
lub przegranego meczu, w odróżnieniu od gniewu niebios czy Lucyfera
na wojennej ścieżce.
Schylając głowę, przemknęłam do szatni w nadziei, że nikt mnie
nie zobaczy. Xavier siedział na ławce, ubrany w biały podkoszulek.
Wycierał ręcznikiem mokre włosy. Na mój widok podniósł głowę i
uśmiechnął się tym samym ujmującym uśmiechem, który zawsze
zapierał mi dech w piersiach.
- Witaj, Beth - zamruczał cicho.
Podeszłam do niego, po czym przysiadłam mu na kolanach,
wtulając głowę w zagłębienie jego szyi i rozkoszując się jej wonią.
Miał taką miękką skórę.
- Ładnie pachniesz — stwierdziłam, oplatając ramionami jego
tułów w poszukiwaniu poczucia bezpieczeństwa. - Tak owocowo.
- Dzięki. - Przewrócił oczami. - Przy tobie czuję się
stuprocentowym mężczyzną.
Roześmiałam się, lecz zaraz westchnęłam melancholijnie.
- Tu naprawdę jest jak w domu. Szkoda, że nie możemy studiować
w innych okolicznościach.
- Wiem - odparł. - Niestety, w naszym przypadku nic nigdy nie
będzie normalne. Dzięki temu łatwiej nam docenić to, co mamy.
- Musimy się trzymać razem - wyrwało mi się z głębi serca. Choćby nie wiem co.
- Oczywiście - odrzekł Xavier. - Nigdzie się nie wybieram. Nawet
gdyby świat miał się rozpaść pod nami na kawałki, ja cię nie opuszczę,
Beth.
- To dobrze - westchnęłam. - Bo właśnie rozmawiałam z Ivy i
Gabrielem... nie spodoba ci się to, co mówili.
Przesunął delikatnie palcem po moim policzku, po czym zszedł
niżej, obrysowując linię ust. Na ogół tego rodzaju oświadczenie
wzbudzało w nim niepokój. Chciał poznać szczegóły, dowiedzieć się,
co dokładnie zostało powiedziane
oraz jak w związku z tym powinniśmy postąpić. Teraz jednak
wyczułam, iż jest zmęczony i nie ma ochoty dłużej walczyć.
- Czy problem dotyczy Forda i Laurie? Ściągnęłam brwi.
-Nie.
- W takim razie niech zaczeka - odparł. - Tak rzadko widuję cię
ostatnio uśmiechniętą. Brakuje mi tego.
Kiwnęłam głową, unosząc wzrok, by zajrzeć w jego turkusowe
oczy. Niegdyś migotały w nich wesołe iskierki, jak gdyby ich
właściciel nieustannie uśmiechał się sam do siebie. Teraz widać w nich
było jedynie znużenie.
- Wolałabym zapomnieć na razie o Fordzie i Laurie - poprosiłam.
— Spróbujmy pobyć przez chwilę sobą. Wróćmy do początku naszej
znajomości, nim wszystko tak się skomplikowało. Wróćmy do nocy na
plaży w Venus Cove, tej nocy, kiedy poszliśmy razem na ognisko.
Oboje doskonale pamiętaliśmy tamten wieczór. To wówczas
skoczyłam z klifu, w połowie lotu rozkładając skrzydła. Mimo iż z
trudem zdobyłam się na odwagę, by wyznać Xavierowi prawdę o
sobie, nie zmieniło to między nami niczego. Leżeliśmy później na
piasku przez wiele godzin, utwierdzając się w przeświadczeniu, że
pisane nam było się spotkać oraz być razem. Nawet gniew mego
rodzeństwa nie zdołał ugasić ognia, jaki wówczas we mnie zapłonął.
Choć poznałam Xaviera z każdej możliwej strony, jego czar wciąż
ścinał mnie z nóg, nadal był księciem z bajki, który przybył do mnie na
białym koniu i sprawił, że świat rozjarzył się wszystkimi kolorami
tęczy. Gdy przymykałam oczy, czując na sobie ciepło jego rąk, pod
mymi powiekami wybuchały fajerwerki i spadające gwiazdy,
oprószając myśli lśniącym kosmicznym pyłem.
Uniosłam głowę, pocierając nosem o policzek Xaviera. Pochylił się
ku mnie i musnął wargami płatek mego ucha, przyprawiając mnie o
dreszcze. Zapragnęłam znów ujrzeć beztroskiego, osiemnastoletniego
chłopaka, nie zaś mężczyznę, na którego barkach spoczywają troski
tego świata.
Splotłam ręce na jego karku, czując bijące od niego gorąco. Gdy
nasze usta się spotkały, przeszyła mnie znajoma obezwładniająca
energia, a przed moimi oczami ponownie wystrzeliły sztuczne ognie.
Niezależnie od tego, jak często całowałam Xaviera, zawsze czułam się
tak, jak gdyby był to nasz pierwszy raz. Jego ramiona zacisnęły się
wokół mojej talii. Przyciągnął mnie mocniej do siebie. Zatonęliśmy we
własnym świecie, gdzie nie istniały czas ani przestrzeń. Bez reszty
pochłonięci sobą odgłos zbliżających się kroków usłyszeliśmy dopiero,
gdy było już za późno.
Czar prysł wraz ze zduszonym westchnieniem. Szarpnąwszy się
gwałtownie, zobaczyłam stojącą w drzwiach Mary Ełlen. Była
zszokowana, obiema rękami zakrywała usta. Podskoczyłam jak
oparzona, cofając się w popłochu, ale ona i tak zdążyła przyjrzeć się
całej scenie. Prawdopodobnie nie przekonała jej moja wcześniejsza
wymówka, więc na wszelki wypadek poszła za mną.
- Wszystko ci wytłumaczę — powiedziałam, uderzając boleśnie
plecami w metalową szafkę. Zraniona łopatka momentalnie zaczęła
mnie piec, ale nie zwracałam na to uwagi. Moje słowa zabrzmiały jak
koszmarny banał, lecz nic innego nie przyszło mi do głowy. Ponadto
skłamałam - niczego nie byłam w stanie jej wyjaśnić. Nie sądziłam, by
komunikat: „To tak naprawdę mój mąż, ale musieliśmy zachować to w
tajemnicy", na cokolwiek się tutaj zdał.
- Nie wierzę własnym oczom - wybełkotała Mary Ellen, odsuwając
się od nas, jak gdyby obawiała się zarażenia jakąś straszliwą chorobą. To obrzydliwe!
- Mary Ellen, posłuchaj, proszę... - Xavier wstał, wyciągając do niej
ręce, ale natychmiast mu przerwała.
- Jesteś zboczony! To twoja siostra! Jak możesz?
- To nie jest moja siostra - ponowił próbę Xavier. - To moja żona.
- Pobraliście się?! - Mary Ellen teatralnym gestem chwyciła się za
pierś, niczym rażona piorunem. Raptem jej oczy się zwęziły. - To
dlatego nie odpisywałeś na moje SMS-y ani nie reagowałeś na żadne
sygnały. A ja myślałam, że są zbyt subtelne!
- Zbyt subtelne? - prychnął z niedowierzaniem Xavier, który
zaczynał mieć jej dość. - Mniej subtelny byłby tylko szarżujący byk!
- Cóż, przykro mi bardzo, ale nie jestem podobna do twojej siostry!
- wrzasnęła Mary Ellen.
- Zamknij się choć na sekundę! - wybuchnęłam, skrajnie
poirytowana. - Nic złego nie zrobiliśmy.
- Może waszym zdaniem - oznajmiła triumfalnie. - Ale na pewno
nie według tej społeczności.
- My nie jesteśmy spokrewnieni - odparłam z naciskiem. Okłamywaliśmy cię. Wszystkich okłamaliśmy.
- Słuchaj no. - Mary Ellen uniosła ręce. - Ja rozumiem, że wam
może to się wydawać w porządku, ale to dlatego, że macie nie po kolei
w głowach. Trzeba kogoś o tym powiadomić... dla waszego własnego
dobra. Jeszcze mi podziękujecie.
- Czekaj! - zawołał za nią Xavier, ale ona po prostu obróciła się na
pięcie i wyszła.
Ukrył twarz w dłoniach, lecz ja byłam już w drodze do drzwi,
gotowa ją gonić.
- Musimy za nią biec - powiedziałam, zawracając, by go ponaglić.
- Po co? - Popatrzył na mnie pustym wzrokiem. - Przecież ona i tak
nie zechce słuchać.
- Xavierze, zastanów się tylko - poprosiłam. - Mowa o Mary Ellen...
ona rozpowie o tym po całym kampusie.
- Trudno. - Wzruszył ramionami. - Nie ma żadnego dowodu. Jej
słowo przeciwko naszemu.
- Nie szkodzi. - Chwyciłam go za rękę. - Nikt nie zignoruje takiego
oskarżenia. Nawet jeśli zaprzeczymy, ściągniemy na siebie masę
uwagi. Cały ten czas robiliśmy wszystko, by uniknąć nadmiernego
zainteresowania. Jeżeli przez Mary Ellen znajdziemy się w jego
centrum...
- To oni znajdą nas - dokończył nienaturalnie wysokim głosem.
- Otóż to - ścisnęłam jego dłoń. - Chodźmy.
Pędząc przez boisko, myślałam o tym, jakie to niesprawiedliwe.
Uniwersytet był dla nas czymś znacznie więcej niż tylko kryjówką.
Reprezentował wszystko, czego pragnęliśmy, a co było poza naszym
zasięgiem: wspólną przyszłość na ziemi. Nie chciałam stąd odchodzić i
nie zamierzałam spokojnie patrzeć, jak Mary Ellen próbuje nas
pogrążyć. Przyspieszyłam tempa, biegnąc coraz szybciej, aż wreszcie
przestałam czuć grunt pod nogami. Poruszałam się z prędkością, o
którą sama siebie nie podejrzewałam. Wiedziałam tylko, że nie mogę
pozwolić, aby ktokolwiek nam zagroził, a już na pewno nie Mary
Ellen. Dla postronnego obserwatora stanowiłabym teraz jedynie
rozmytą plamę. Wkrótce zostawiłam Xaviera daleko w tyle, doganiając
Mary Ellen w Lasku. Chwyciłam ją za ramiona, na co wydała z siebie
zduszony pisk.
- Puść mnie!
- Nie! - Obróciłam ją twarzą do siebie i zmusiłam, by na mnie
spojrzała. - Najpierw mnie wysłuchasz.
Lecz do niej już nic nie docierało.
- Ratunku! - wrzasnęła. - Niech mi ktoś pomoże!
I wtedy coś we mnie pękło. Nie mogłam do tego dopuścić. Za dużo
z Xavierem przeszliśmy, aby jakaś lekkomyślna nowi-cjuszka miała
nam odebrać jedyne miejsce, w którym czuliśmy się bezpieczni.
Wycelowałam palec w jej usta i w ciągu sekundy wargi Mary Ellen
zarosły cienką błoną, skutecznie uniemożliwiającą ich rozwarcie. Jej
oczy rozszerzyły się, a ręce same skoczyły do twarzy. Usiłowała
rozedrzeć warstewkę skóry, lecz szybko zrozumiała, iż byłoby to zbyt
bolesne. Zadrżała, patrząc na mnie z przestrachem. Nie było to
spojrzenie, do jakiego przywykłam, ale nie miałam czasu, aby się nad
tym zastanawiać. Udało mi się ją chwilowo uciszyć.
Przez moje ciało przepływała potężna moc, rozgrzewając do
czerwoności ramiona i nogi. Poczułam, jak mój kręgosłup się prostuje,
a mięśnie pulsują nadprzyrodzoną energią. Wyciągnęłam rękę, kładąc
jarzącą się łagodnym blaskiem dłoń na głowie Mary Ellen. Osunęła się
na kolana u moich stóp. Pod
wpływem mego dotyku jej myśli oraz wspomnienia zawirowały.
Przymknąwszy oczy, ujrzałam je żywe, tak jakbym tam była. Gdy
zobaczyłam Mary Ellen podczas jej szóstych urodzin, przebraną za
księżniczkę Disneya, pojęłam, iż cofnęłam się za daleko. Niełatwo
było wśród ogromnego natłoku zdarzeń oddzielić od siebie pojedyncze
obrazy. Każdy moment naszego życia zapisuje się w pamięci jako
wspomnienie, w związku z czym musiałam przedrzeć się przez wiele
warstw, by dotrzeć do tego jednego, które pragnęłam wymazać.
Wiedziałam, iż tak właśnie postępuje Gabriel, tyle że on opanował tę
sztukę do perfekcji. Ja robiłam to po raz pierwszy, więc nie
wypracowałam jeszcze własnej techniki. W końcu zawęziłam obszar
poszukiwań do ostatniego tygodnia. To musiało wystarczyć. Poczułam,
jak jej myśli unoszą się, a następnie wnikają w koniuszki moich
palców. Upewniłam się, iż skasowałam wszystko, z kilkoma
wcześniejszymi minutami włącznie. Wtedy ją puściłam, jednocześnie
usuwając blokadę z jej ust, na co akurat nadbiegł Xavier.
Gdy odsunęłam się od niej, opadła na czworaki.
- Hej! - zawołałam, pochylając się nad nią, by pomóc jej wstać. Dobrze się czujesz?
Stanęła na chwiejnych nogach, roztrzęsiona i najzupełniej
zdezorientowana.
- Skąd ja się tu wzięłam? - wyjąkała. - Byłam w pokoju. Myślałam,
że jest rano...
Zrozumiałam, że ostatnim, co pamięta, było szykowanie się na
zajęcia. Xavier zerknął na mnie z niepokojem. Zignorowałam go,
przykładając rękę do czoła Mary Ellen.
- Zdaje się, że coś cię bierze. Lepiej wróćmy do akademika.
- Ale co wy tu robicie? — dopytywała się w oszołomieniu.
- Wybraliśmy się na spacer, a po drodze natknęliśmy się na ciebie wyjaśniłam. - Nie powinnaś błąkać się tu sama po zmroku.
- Kiedy ja nie...
Xavier objął ją w pasie ramieniem, co najwyraźniej rozproszyło jej
uwagę.
- Chodź - powiedział. - Odprowadzimy cię do pokoju. Z pewnością
rano poczujesz się lepiej.
- Niedobrze mi - oznajmiła znienacka, jak gdyby w ogóle nie
słyszała słów Xaviera.
Gabriel opowiadał mi kiedyś, że majstrowanie przy cudzym umyśle
może spowodować silny ból głowy lub nudności.
- Wiem, wiem - uspokoił ją Xavier. - Laurie ma rację.
Przypuszczalnie rozkłada cię jakiś wirus. Jutro z samego rana
pójdziesz do lekarza.
- Dobrze. Dziękuję.
Zrobiła kilka drżących kroków w kierunku budynków akademika,
nim upadła na kolana i zwymiotowała pod drzewem. Xavier chwycił ją
wpół, po czym przytrzymał jej włosy z dala od twarzy. Zaszlochała
cicho. Musiała być przerażona, znalazłszy się niespodziewanie sama w
ciemnym parku, nie mając bladego pojęcia, jakim sposobem się tu
dostała.
- Już dobrze - uspokajał Xavier, jedną ręką klepiąc ją delikatnie po
plecach, a drugą trzymając mocno, by nie przewróciła się na ziemię.
Rzucił mi niemal oskarżycielskie spojrzenie.
- Czy to naprawdę było konieczne? - syknął mi do ucha, pomagając
Mary Ellen się podnieść.
W normalnych okolicznościach czułabym się winna, żałowałabym
swego postępku, lecz dziś zajrzałam w zalęknioną twarz Mary Ellen, w
jej pełne strachu oczy - i nie poczułam nic. Tak, to było konieczne,
pomyślałam. Zrobiłam to, co należało, by nas chronić. Zaczynałam
rozumować podobnie do mego rodzeństwa, mniej się przejmując
dobrem jednostki, a bardziej mając na względzie wyższą konieczność.
Gdyby Mary Ellen wpadła do miasta, wykrzykując swoje rewelacje,
byłoby po nas. Śmiało wytrzymałam wzrok Xaviera.
- Nic jej nie będzie - stwierdziłam sucho.
Marsz weselny
Gdy następnego dnia Mary Ellen wreszcie otworzyła oczy,
czekałam na nią z kubkiem gorącej kawy oraz kanapką. Miałam
wyrzuty sumienia z powodu stanu, do jakiego doprowadziłam ją
zeszłej nocy, mimo że wiedziałam, iż nie będzie tego pamiętać.
Obudziła się z jękiem, wciskając głowę pod poduszkę.
- Która godzina? - wychrypiała.
- Około południa - odparłam, stawiając poczęstunek na jej
biureczku. - Jak się czujesz?
- Jakby wjechał we mnie autobus - oznajmiła dramatycznym tonem,
zasłaniając oczy przed światłem. - Co się stało?
- Wymiotowałaś - wyjaśniłam, starając się udzielać możliwie
zwięzłych informacji, by uniknąć niewygodnych pytań. Czułam się
trochę tak, jakbym zabrała się do operacji, której nie potrafiłam
prawidłowo przeprowadzić do końca.
- Piłam coś? - zapytała, masując sobie skronie. Zerknęłam na jej
opuchnięte, przekrwione oczy, wyschnięte
usta i rozczochrane włosy. Alkohol wydawał się równie dobrym
wytłumaczeniem, jak każde inne. Cóż jeszcze mogłoby odpowiadać za
nocną eskapadę Mary Ellen, jej bezładne zachowanie oraz luki w
pamięci?
- Tak - potwierdziłam. - Chyba tak. - Jakże łatwo przychodziło mi
ostatnio kłamać. Już nie jąkałam się jak niegdyś, nie
zdradzałam nieostrożnym gestem. Na każdym kroku z coraz
większą wprawą plotłam misterne sieci krętactw. Nie czas był jednak
na wewnętrzne rozterki. Najpierw należało pozacierać ślady.
- Jezu, musiałam się nieźle nawalić - stwierdziła. - Ni cholery nic
nie pamiętam.
- No. Kiedy cię znaleźliśmy, w ogóle nie wiedziałaś, co się dzieje powiadomiłam ją, zdradzając tych kilka szczegółów. - Ale
najważniejsze, że bezpiecznie dotarłaś do pokoju.
-Laurie... - zagadnęła nieśmiało. - Czy mogłabym cię o coś prosić?
- Jasne - westchnęłam, gotowa jakoś zrekompensować wyrządzone
koleżance krzywdy.
- Nie mów nikomu, co? Gdyby to się rozeszło, miałabym kłopoty.
Zaskoczyła mnie takim podejściem, ale oczywiście z radością się
zgodziłam. Spodziewałam się raczej, że zechce rozpowiadać wszem i
wobec o swojej przygodzie. Sądziłam, iż z jej skłonnością do przesady
wyniknie z tego cała sensacja, łącznie z mrożącym krew w żyłach
zakończeniem, wedle którego ledwo uszła z życiem. Jednak z
obecnego obrotu sprawy byłam znacznie bardziej zadowolona. W
istocie fakt, iż Mary Ellen jak ognia bała się opinii dziewcząt z bractw,
stanowił pierwszy od dawna szczęśliwy dla nas zbieg okoliczności.
Upewniwszy się, że mogę ją bezpiecznie zostawić samą, wybrałam
się z wizytą do Xaviera. Drzwi mieszkania otworzył mi Spencer. W
głębi widziałam rozciągniętego na kanapie Claya z opasłym
podręcznikiem do biologii rozłożonym na piersi.
- Cześć, mini-McGraw - powitał mnie Spencer, uśmiechając się
łobuzersko. - Witaj w naszej jaskini.
- Dzięki. - Odpowiedziałam uśmiechem, ostrożnie wkraczając do
środka.
Ponieważ mieszkało ich tam czterech, miejsce to pod każdym
względem zasługiwało na miano kawalerskiego przybytku. Xavier z
natury był dość porządny, mimo to duży pokój tonął w pudełkach po
pizzy, puszkach i grach. Żaden z mebli nie pa-
sował do pozostałych. Wystrój sprawiał wrażenie przypadkowego,
w oczywisty sposób służąc jednemu tylko celowi: wygodzie. Nikt nie
przejmował się stroną estetyczną. Na ścianie wisiała flaga stanu
Missisipi, herb bractwa Sigma Chi oraz drewniana podobizna
Pułkownika Reba, dawnej maskotki Buntowników.
- Od razu czuć, że mieszkają tu sami chłopcy - stwierdziłam, na co
Spencer wybuchnął śmiechem.
- Sugerujesz, że u nas śmierdzi?
- Nie - odparłam. - Tylko pachnie... mężczyzną.
- Bo też my jesteśmy niezwykle męscy. - Pokiwał głową Clay. Twój brat bierze prysznic, ale nie musisz udawać... i tak wiemy, że
przyszłaś tu dla nas.
- Przejrzałeś mnie - zgodziłam się. - Nie mogłam się opanować.
- No i się wydało. - Spencer puścił do mnie oko. - Wyobrażasz
sobie, że Ford nie poszedł z nami wczoraj pić? Podejrzewamy, że po
cichu się zakochał.
- No nie - odparłam z udawaną powagą. - Ktoś powinien mu
wytłumaczyć, co w życiu jest naprawdę ważne.
- Otóż to. - Potrząsnął głową Spencer. - Koniecznie musisz z nim
porozmawiać. Zeby przedkładać jakąś dziewczynę nad spotkanie z
kumplami z bractwa.
- Nie do pomyślenia - przytaknęłam, siadając na kanapie, by
zaczekać na Xaviera. Parę chwil później wyszedł z łazienki z mokrymi
włosami, owinięty w pasie ręcznikiem. Zaskoczona, z najwyższym
trudem odwróciłam wzrok. Przez dłuższy czas nie miałam okazji
oglądać go bez koszulki, wskutek czego teraz nie mogłam oderwać
oczu od jego wspaniale wyrzeźbionej, muskularnej sylwetki. Poczułam
się jak za dawnych dni, kiedy dopiero co zaczęliśmy się spotykać, a ja
ze wszystkich sił starałam się nie dać po sobie poznać, do jakiego
stopnia jestem nim zauroczona. Opuściłam powieki, licząc na to, iż
nikt nie zauważył mego pożądliwego zachwytu.
- Cześć - powiedział Xavier. — Tak mi się wydawało, że słyszę
twój głos.
- Jak milo, że się ubrałeś - stwierdziłam wymownie.
- No właśnie, stary, co ty sobie wyobrażasz? Ze my tu jakiś casting
prowadzimy?
- I o co tyle szumu? - Xavier wzruszył ramionami, ale chwyciwszy
z kosza pełnego wypranej bielizny czystą koszulkę, zniknął za
drzwiami swego pokoju. Po powrocie złapał mnie za rękę i pociągnął
za sobą.
- Chodź, siostra, postawię ci obiad - zaproponował. Rozumiałam,
oczywiście, że szuka wymówki, abyśmy mogli
stamtąd wyjść i porozmawiać w cztery oczy.
- Jakoś nam nigdy nie stawiasz obiadu - mruknął Spencer. —
Ciekawe dlaczego?
- Bo was nie lubię - rzucił przez ramię Xavier na odchodnym.
Spencer cisnął w niego poduszką.
Wsiadłam do pikapa, nareszcie czując się w miarę swobodnie. Gdy
Xavier przekręcił kluczyk w stacyjce, z radia popłynęły rzewne
dźwięki gitary, a moje stopy same zaczęły przytupywać do taktu.
- Czy ty widzisz, co ten uniwerek ze mną robi? - zapytał Xavier. Dobrowolnie przełączyłem się na stację z muzyką country. Podśpiewując pod nosem słowa piosenki, postukał palcami w
kierownicę.
- Bo z ciebie tak naprawdę jest wiejski chłopak - powiedziałam. Musisz się w końcu z tym pogodzić.
- Ja tu widzę tylko jedną farmerkę - uśmiechnął się, pociągając za
kołnierzyk mojej przydużej koszuli w kratę.
- Oni sądzą, że spotykasz się z kimś w tajemnicy - oznajmiłam,
chwytając go za rękę. Tak bardzo brakowało mi jego dotyku, iż nie
zamierzałam tracić żadnej okazji.
- Oni? - Wskazał kciukiem wolnej dłoni budynek, z którego
wyszliśmy. - Nie ma się czym przejmować. W życiu nie zgadną, o
kogo chodzi.
- Nie masz czasem ochoty powiedzieć wszystkim? - westchnęłam. O nas?
- I owszem - odparł. - Zwłaszcza odkąd Spencer rozpo-wiedział w
bractwie, jaka to z mojej siostry jest prima sztuka.
- Żartujesz! - Roześmiałam się. Niezły był numer z tego Spencera.
- Wcale mi nie jest do śmiechu. Wszyscy chcą cię teraz poznać. Pokręcił głową. - Nic z tego.
- Daj spokój - prychnęłam. - Ja i tak mam gorzej. Tutejsze
dziewczyny kompletnie powariowały na twoim punkcie.
- Bzdura - parsknął Xavier. - Przecież w ogóle mnie nie znają.
- Wiedzą, jaki masz znak zodiaku, jakie uprawiasz sporty, gdzie
pracowałeś zeszłego lata, a także z kim byłeś na obozie podczas
wakacji przed czwartą klasą - wyrecytowałam.
- Co? - Popatrzył na mnie oszołomiony. - Jak to? Skąd?
- Nie doceniasz potęgi Facebooka.
- To jakiś absurd - wybuchnął śmiechem.
Mój telefon komórkowy zawibrował, w związku z czym zerknęłam
w dół, aby odczytać SMS-a. Molly pytała, co robię.
- Zaczyna się - jęknął Xavier. - Powiedz jej, że się uczysz.
- Pisze, że ma jakieś nowe wiadomości...
- Pewno najświeższe plotki z życia gwiazd. - Przewrócił oczami.
Ostatecznie doszliśmy do wniosku, że najpierw zjemy obiad, a o
Molly będziemy się martwić później. Znaleźliśmy zaciszny kąt na
tyłach restauracji i rozsiedliśmy się wygodnie. Przesuwając dłońmi po
spękanym siedzisku obitej sztuczną skórą ciemnoczerwonej kanapy,
przyglądałam się kolorowym lampom o podłużnym kształcie. Panował
tam półmrok oraz hałas, dzięki czemu łatwo było się skryć przed całym
światem. Na ścianach wisiały flagi oraz mnóstwo fotografii w
zakurzonych ramkach. W sufit powbijane były owinięte w celofan
wykałaczki.
- Strasznie tu fajnie - stwierdziłam. - Uwielbiam studia.
- Tak jest. - Xavier wyciągnął nogi pod stołem. - Pełna beztroska.
- Jak myślisz, ile nam jej jeszcze zostało? - Miałam nadzieję, że nie
zabrzmiało to zanadto pesymistycznie.
- Nic nie myślę - odparł. — Liczy się tu i teraz. Niezależnie od tego,
czy potrwa to cały rok czy tylko tydzień, udało nam się być tutaj razem.
No i kto wie, może kiedyś wrócimy.
- Kim byś został, gdybyś mnie nie poznał? - spytałam nagle. - To
znaczy, co byś robił?
- Byłby Xavierem Woodsem, studentem medycyny, potajemnym
fanem drużyny Uniwersytetu Alabama, członkiem Sigmy Chi... zero
przyzwoitości - odrzekł bez wahania.
- Pytam poważnie! - zgromiłam go.
- Ale co to w ogóle za pytanie? — zdziwił się. - Gdybym cię nie
poznał, wszystko potoczyłoby się inaczej.
- To wiem, ale jak konkretnie? - naciskałam.
- Przede wszystkim nie widziałbym rzeczy, które widziałem, co
oznacza, że nie ceniłbym aż tak tego, co mam. Prawdopodobnie
jeszcze długo szukałbym właściwej dziewczyny, po czym
wylądowałbym w jakiejś przyjemnej, czystej pracy oraz ładnym domu
z miłą rodziną.
- Nie brzmi najgorzej — mruknęłam.
- Powiedziałem miłą - powtórzył Xavier. - Nie wyjątkową. W
niczym nie przypominałoby to tego, co łączy nas.
- Może - zgodziłam się bez przekonania. Wciąż wyobrażałam sobie
życie, jakie mógłby wieść, gdybym nie pojawiła się w nim ja,
wywracając wszystko do góry nogami. Co z tego, że mogłam urodzić
mu dzieci, skoro nie byłam w stanie zapewnić im normalnych
warunków, potrzebnych do ich prawidłowego rozwoju? W każdym
razie nie dziś, a kto wie, czy w ogóle kiedykolwiek. Nie pragnęłam
niczego więcej niż takiej właśnie codzienności, jaką opisał, tymczasem
on bez zastanowienia z niej zrezygnował. Czyżby nie doceniał
należycie jej wartości? Nie zamierzałam na to pozwolić.
Xavier sięgnął przez stół, biorąc mnie za rękę. - A wiesz, na czym
polega największa różnica? - zapytał cicho, na co uniosłam głowę.
Płynące z jego oczu ciepło do-
dało mi otuchy. - Nadal kwestionowałbym swoją wiarę. Tak jak
pozostali ludzie miotałbym się, próbując zrozumieć sens istnienia tego
świata. A dzięki tobie mam pewność, o jakiej nigdy nie śniłem. Na
własnej skórze odczułem potęgę nieba. Widziałem, co potrafią anioły.
Dzięki tobie wiem, że piekło to nie tylko miejsce, o którym uczą w
szkółce niedzielnej, lecz najprawdziwsza rzeczywistość. Dzięki tobie
zrozumiałem, iż Bóg istnieje, a także czuwa nad każdym moim
krokiem. Dzięki tobie bezwarunkowo wierzę w raj, do którego
pewnego dnia trafimy... razem.
- Biały Pokój - wyszeptałam, czując, jak jego palce zaciskają się na
mojej dłoni. - Zawsze, kiedy na ciebie patrzę, odnoszę wrażenie, że
nasz Ojciec znajduje się w pobliżu... że ma wobec ciebie własne plany.
Nie wymyśliłam sobie tego. Od Xaviera biło tyle pozytywnej
energii, iż nie sposób było się smucić w jego towarzystwie. Niekiedy
nawet wydawało mi się, że rozróżniam jej smak. Był to smak słońca.
Smak miłości.
- Przestałem nas postrzegać jako dwie oddzielne osoby
- powiedział, uśmiechając się z rozmarzeniem zza swojej mrożonej
herbaty. - Mam wrażenie, jakbym ja mieszkał w tobie, a ty we mnie.
Stanowimy jedną całość.
- Taka właśnie była intencja naszego Ojca - odparłam.
- Aby mężczyzna i kobieta stanowili jedność na wzór Trójcy
Świętej.
Zauważywszy, iż przygląda się nam siedząca przy sąsiednim
stoliku dziewczyna, gwałtownie cofnęłam rękę. Kolejny raz
zapomnieliśmy, że nie wolno nam okazywać sobie publicznie uczuć.
Xavier odkaszlnął, a następnie otrząsnął się, jak gdyby budząc się ze
snu.
- To jak? - zapytał możliwie niefrasobliwym tonem. - Zobaczymy,
co tam chciała Molly?
Wspólnie uznaliśmy, że w jej towarzystwie będzie nam łatwiej niż
sam na sam, kiedy to pokusa okazywała się po prostu zbyt silna.
Wysłałam jej wiadomość z informacją, gdzie jeste-
śmy, a ona zjawiła się piętnaście minut później, ubrana w białą
koszulkę z uczelnianym logo oraz różowe krótkie spodenki.
Rzuciwszy nam znaczące spojrzenie, opadła na kanapę, uśmiechając
się od ucha do ucha.
- W życiu nie zgadniecie.
- Czego? - Xavier zrobił minę, jakby już zaczynał żałować swej
decyzji.
- Mam wieści.
- Doprawdy?
- Nie byle jakie wieści - podkreśliła Molly. - Takich rzeczy nie
dowiadujesz się codziennie.
- Daj spokój - zaśmiałam się. - Powiedz wreszcie.
W odpowiedzi wyciągnęła rękę spod stołu, triumfalnym gestem
kładąc ją na blacie. Nie sposób było przeoczyć zaręczynowego
pierścionka, połyskującego na jej palcu. Otworzyłam usta ze
zdumienia, na co Molly uśmiechnęła się jeszcze szerzej.
- Przedstawiam wam przyszłą panią Wade'ową Harper Trzecią.
- Dobry Boże... - Xavierowi najwyraźniej zabrakło słów.
- Prawda? - pisnęła Molly, rzucając mi się na szyję. - Niesamowite,
co?
- No... tak - stwierdziłam, usiłując wykrzesać z siebie nieco
entuzjazmu. - Ale czy na pewno jesteś na to gotowa? Masz dopiero
osiemnaście lat.
- Ty też, a wyszłaś za Xaviera - wytknęła.
- Tak, ale... To trochę... W sumie to masz rację. - Nie wiedziałam,
jak jej wyjaśnić, że Xavier i ja to co innego, nie wychodząc przy tym na
zarozumiałą. Niemniej jednak była to prawda: tych dwóch sytuacji nie
dało się porównać. My przeszliśmy razem przez niejedno, a nasz
związek miał okazję sprawdzić się w najbardziej ekstremalnych
okolicznościach. Nie podjęliśmy tej decyzji pod wpływem chwili.
Okropnie się czułam, myśląc tak o zaręczynach Molly, ale w moich
oczach niewiele się one różniły od małżeństw zawieranych po pijaku
w Las Vegas. Czy oni w ogóle zdawali sobie sprawę z tego, w co się
pakują?
- Molly... - Xavier nachylił się ku niej, przemawiając tonem
starszego brata. - Czy ty aby na pewno dobrze to przemyślałaś?
Poznałaś Wade'a, jak należy?
- Jakbym słyszała mojego ojca - parsknęła Molly.
- A rozmawiałaś z nim o tym? - zapytał.
- Nie, ale założę się, że to właśnie by powiedział. Rodzice są od
tego, żeby krytykować. Sądziłam, że moi przyjaciele ucieszą się razem
ze mną. — Popatrzyła na nas spode łba, ewidentnie rozczarowana
naszą chłodną reakcją.
- Ależ my się cieszymy! - zapewniłam ją, zerkając na Xaviera. Zwyczajnie nas zaskoczyłaś, to wszystko.
Molly na powrót się rozchmurzyła.
- Mnie Wade też zaskoczył. - Nawinęła sobie na palec pasemko
włosów niczym mała dziewczynka. - Ten ślub będzie szalenie
romantyczny. Zobaczycie. Będziemy z Wade'em tak samo szczęśliwi
jak wy.
Nie miałam serca uświadamiać jej, jakim kosztem zdobywaliśmy
swoje szczęście. Postronny obserwator mógłby uznać nas za parę
zakochanych gołąbków, lecz my odbyliśmy - dosłownie - podróż do
piekła i z powrotem, walcząc o prawo do bycia razem. Miłość to nie
tylko uczucie, ale też - a może przede wszystkim - zobowiązanie, które
podejmuje się na całe życie. Na tym polega małżeństwo. A szczerze
mówiąc, nie byłam przekonana, czy Molly aby na pewno to rozumie.
Karty na stół
- Odprowadzę cię na zajęcia - zaproponował Xavier. Miałam na
sobie jego koszulkę z symbolem bractwa, która
sięgała mi do kolan. Ustawicznie ją podciągałam, żeby było widać,
iż ubrałam pod spód krótkie spodenki.
- Nie trzeba.
- I tak idę w tamtą stronę - odparł.
Jedną z niewielu korzyści utrzymywania naszego związku w
sekrecie był fakt, iż Xavier na nowo zaczął o mnie zabiegać.
Odprowadzał na zajęcia, odwiedzał w pokoju, zabierał na obiady. Nikt
się temu nie dziwił; uważano nas po prostu za wyjątkowo zżyte
rodzeństwo.
- Może zjemy dziś na skwerku? - zapytałam.
- Pewnie. Weźmiesz ze sobą Molly?
- Poważnie? Naprawdę chcesz? - Dotychczas raczej nie przepadał
za jej towarzystwem.
- Nie - westchnął - ale nie możemy ciągle chodzić wszędzie tylko
we dwoje. Musimy o tym pamiętać.
- W ogóle nie mamy dla siebie czasu - mruknęłam.
- Niedługo to sobie odbijemy. W ten weekend uniwerek będzie
prawie pusty.
- Jak to?
- Mamy mecz wyjazdowy. - Uniosłam pytająco brwi. - To znaczy,
że nasi Buntownicy grają na innej uczelni.
- Czy tu wszystko kręci się wokół piłki? — spytałam, na co Xavier
popatrzył na mnie z mieszaniną niedowierzania i potępienia.
- Beth, tutaj futbol jest jak religia.
- I tego właśnie nie rozumiem.
- Zabiorę cię na następny mecz, to sama zobaczysz.
- Wiesz, że nie lubię tłumów - odparłam z powątpiewaniem.
- Kto mówi o tłumach? - roześmiał się. - W grę wchodzi raptem
jakieś marne sześćdziesiąt tysięcy.
Opadła mi szczęka. Xavier poklepał mnie po plecach braterskim
gestem.
- Oj, Laurie, musisz się jeszcze sporo nauczyć.
Minęliśmy imponującą, ozdobioną białymi kolumnami fasadę
Liceum*, od którego cały uniwersytet wziął swój początek. Sam
budynek, jak czytałam, służył podczas wojny secesyjnej jako szpital.
Otaczające go klomby mieniły się kolorami, począwszy od żółtych
żonkili, a skończywszy na różowo-czerwonych fiołkach.
Pieczołowitość, z jaką utrzymuje się teren kampusu w nieskazitelnym
stanie, bezustannie wprawiała mnie w podziw.
Weszliśmy do starej, zbudowanej w kształcie amfiteatru sali
wykładowej, wypełnionej rzędami krzeseł ustawionych na lśniącym
szarym linoleum. Wewnątrz tłoczyli się już studenci, zajmując
miejsca, wyciągając z plecaków laptopy i rozmawiając w oczekiwaniu
na profesora literatury angielskiej. Xavier jakoś nie śpieszył się z
odejściem.
- To co, spotkamy się po zajęciach? - ponagliłam go ostrożnie.
- Posiedzę z tobą, jeśli ci to nie przeszkadza. Chętnie zobaczę, co
przerabiacie.
* Z ang. Lyceum - najstarszy z budynków Uniwersytetu
Missisipi. Pierwotnie służył jako główny gmach, w którym
znajdowały się wszystkie wydziały. Obecnie mieszczą się w nim
biura administracji kampusu.
- Przecież szedłeś na spotkanie swojej grupy, mieliście coś
omawiać?
- Świetnie sobie poradzą i beze mnie.
- Coś się stało? - spytałam podejrzliwie.
- Nie, po prostu wolałbym się z tobą nie rozstawać.
Nie naciskałam dłużej, dobrze go bowiem rozumiałam. Po ostatniej
rozmowie z Gabrielem i Ivy ja także pragnęłam, abyśmy trzymali się
razem. Gdyby cokolwiek miało się wydarzyć, wolałam wspólnie
stawić temu czoło.
Przecisnęliśmy się pomiędzy zbitymi grupkami, zmierzając ku
tyłom. Ktoś stojący z boku mógłby mnie uznać za odludka, ale nie
chciałam prowokować niepotrzebnych pytań. Liczyłam też na to, iż
nikt nie zna mnie tu na tyle dobrze, by się nami zainteresować.
Z jakiegoś powodu nie czułam się tego dnia najlepiej. Coś wisiało
w powietrzu; kilka razy doleciał mnie podejrzany, cuchnący zapach.
Siedziałam sztywno wyprostowana i spięta, a oparcie krzesła boleśnie
wbijało mi się w kręgosłup. Xavier, dla odmiany, wyglądał na
odprężonego, rozsiadłszy się wygodnie na swoim krzesełku i
wyciągnąwszy nogi w przejściu.
Nadszedł wreszcie profesor Walker ze strzechą siwych włosów
nastroszonych niczym u papugi, niosąc pod pachą sfatygowany
egzemplarz „Antologii literatury" Nortona. Popatrzył na nas
zmęczonym wzrokiem znad okrągłych okularów w rogowych
oprawkach, które ustawicznie zsuwały mu się z nosa. Gdy tylko
zapadła cisza, polecił otworzyć podręcznik na stronie z wierszem „Oda
do urny greckiej" Johna Keatsa. Xavier wydał z siebie głośny jęk. Dwie
dziewczyny z rzędu przed nami odwróciły się, chichocząc z udawanym
współczuciem.
- Poezja? - zapytał szeptem. - Jak mogłaś mnie nie ostrzec?
- Sam chciałeś zostać, nie pamiętasz?
- Myślisz, że za późno już na ucieczkę?
- Owszem. Teraz się nie wymigasz. A może nawet dowiesz się
czegoś ciekawego?
- Oby ta urna okazała się tylko przenośnią - zrobił ponurą minę.
Dziabnęłam go w ramię ołówkiem. W odpowiedzi osunął się niżej,
ukrywając twarz w dłoniach, jak gdyby marzył tylko o tym, aby stąd
zniknąć. Zerknął na mnie z pretensją spomiędzy palców, na co
posłałam mu uśmiech pełen zadowolenia. Nie dbałam o to, czy wykład
będzie dla niego nudny czy nie, ja miałam w planach cieszyć się jego
towarzystwem przez najbliższą godzinę.
Jak się wkrótce okazało, tego dnia wykład w niczym nie
przypominał dotychczasowych.
Jeśli do tej pory żywiliśmy jakiekolwiek złudzenia co do Siódmych,
fakt, iż wybrali na atak miejsce publiczne, ostatecznie potwierdził, jak
niewiele znaczyło dla nich ludzkie życie. Wracając myślą do tamtej
chwili, pojęłam, że takie postępowanie stało w jaskrawej sprzeczności
ze wszystkim, do czego zostali stworzeni. Ich zadaniem było
utrzymywać na ziemi harmonię, a nie siać zamęt i spustoszenie. Lecz
najwyraźniej według nich garść ludzkich istnień stanowiła niską cenę
w zamian za schwytanie krnąbrnego anioła. Po tym dniu nabrałam
poważnych wątpliwości co do udziału Naszego Stwórcy w
nadchodzących wydarzeniach. Atak Siódmych wyglądał raczej na
działanie zbuntowanej frakcji, samozwańczej niebiańskiej straży, która
postanowiła przejąć inicjatywę we własne ręce.
Pierwszym sygnałem zbliżających się kłopotów był dudniący
łoskot, jaki rozległ się gdzieś ponad naszymi głowami. Nikt nie zwrócił
na niego uwagi, sądząc, iż to zwykły grzmot. Tylko ja pamiętałam, że
jeszcze przed kilkoma minutami niebo było zupełnie czyste. Później
dał się słyszeć cichuteńki szum, który brzmiał dziwnie znajomo.
Intrygował mnie do tego stopnia, że ze wszystkich sił nadstawiłam
uszu, starając się wychwycić go ponad głosem profesora. Modliłam się
w duchu, aby chodziło o uszkodzony klimatyzator, lecz wówczas mój
wzrok padł na coś, co zmroziło mi krew w żyłach. Spojrzawszy ku
górze, zobaczyłam, iż gipsowe sklepienie sufitu rozciąga się niczym
plastelina. Następnie dach począł się trząść, wprawiając w drgania całe
pomieszczenie.
I wtedy drzwi audytorium stanęły otworem, ja zaś ujrzałam białego
konia w złotej zbroi, który parskał wściekle, bijąc kopytami ziemię.
Jego sylwetka połyskiwała w powietrzu niczym nieostry szkic. W
panice chwyciłam Xaviera za rękę. Koń potrząsnął głową, odrzucając
białą grzywę. Zalśniły drogie kamienie, którymi wysadzane było
siodło. W normalnych okolicznościach uznałabym to za widok
zapierający dech w piersiach, lecz wiedziałam dobrze, że stanowi on
jedynie zapowiedź rychłego nadejścia jeźdźców. Pozostali studenci
zerkali z ciekawością na drzwi, nie mając pojęcia o obecności
przybysza. Owe konie ukazują się wyłącznie tym, którzy rozumieją ich
znaczenie.
- Znowu... - wyszeptałam. - Xavierze... to oni.
Ledwie wymówiłam te słowa, w sali znikąd zaczęły się pojawiać
zamaskowane postacie. Ich dłonie oraz stopy ginęły w fałdach
falujących czarnych szat. Białe gipsowe maski skrywały żałosne
szczątki ich twarzy, trzymając się w miejscu niczym przylepione. Z
widniejących w nich szczelin na oczy wyzierała pustka. Wygląd zjaw
nie pozostawiał wątpliwości co do tego, że przybywają one nie z tego
świata. Widoczne na rękach fragmenty zrogowaciałej skóry
przypominały kolorem rozkładające się mięso. Tak wyglądał Siódmy z
mego niedawnego koszmaru, tyle że tam widziałam jednego. Tu stał
ich przede mną co najmniej tuzin.
Xavier zesztywniał u mego boku. Reszta wyciągała szyje,
wskazując między sobą palcami, niektórzy przestraszeni, inni
zaintrygowani, a jeszcze inni rozbawieni, uznając tę niecodzienną
sytuację za wyszukany dowcip z użyciem efektów specjalnych,
zorganizowany przez jedno z bractw. Niewielu z nich byłoby w stanie
pojąć rzeczywiste zagrożenie.
W następnej chwili Xavier poderwał się z krzesła, popychając mnie
na podłogę. Bez protestów wcisnęłam się pod składane siedzenia,
czując, jak łączące je metalowe pręty wbijają mi się w łopatki, a serce
wali niczym młot. Znaleźli się przecież tak blisko, czy to możliwe, aby
mnie nie zauważyli? Z pewnością
nie przez przypadek wtargnęli na te akurat zajęcia. Musieli
wiedzieć, iż mnie tu znajdą. Lecz jeśli w porę udało mi się ukryć,
istniała szansa, że wyjdziemy z tego żywi.
Ze swego miejsca widziałam jedynie fragment pomieszczenia.
Usłyszałam, jak Xavier przejmuje inicjatywę, nakłaniając pozostałych
do pośpiechu.
- Wynoście się stąd! - krzyknął. - Tu nie jest bezpiecznie!
Uciekajcie!
Każdy reagował na swój sposób. Część w ogóle nie słuchała jego
ostrzeżeń, zdecydowana na własne oczy się przekonać, o co w tym
wszystkim chodzi. Profesor Walker umilkł, przyglądając się całej
scenie z otwartymi ustami. Opasłe tomisko, z którego fragment właśnie
odczytywał, zsunęło się z pulpitu, uderzając z hukiem o podłogę.
Siódmi zablokowali wejścia; w swych obszernych szatach sprawiali
wrażenie olbrzymów. Salę wypełnił dochodzący spod ich masek
chrapliwy świst ich oddechu. Czarne kaptury falowały, poruszane
niewidzialnym wiatrem.
Kilka zapłakanych dziewcząt zwróciło się do Xaviera z rozpaczliwą nadzieją na pomoc - on jeden bowiem, w przeciwieństwie do
pozostałych, nie stracił głowy.
- Co mamy robić? - szlochały, trzymając się kurczowo jedna
drugiej. - Co tu się dzieje?
Xavier błyskawicznie się zorientował, że nie ma sposobu, aby
bezpiecznie wydostać się z audytorium. Położył dłoń na ramieniu tej z
dziewcząt, która wydała się mu najspokojniejsza, a następnie spojrzał
jej prosto w oczy.
- Połóżcie się pod krzesłami i nie ruszajcie się stamtąd — pouczył
ją, zerkając na pozostałe dwie, stojące obok z twarzami opuchniętymi
od płaczu i rozmazanym na policzkach tuszem. - Zaopiekuj się nimi,
potrzebują cię.
Dziewczyna kiwnęła głową, przełykając głośno ślinę.
Poinstruowała łkające histerycznie koleżanki, po czym wszystkie trzy
popełzły na czworakach w kierunku najbliższych stolików. Inni nadal
potykali się w wąskich przejściach lub naprędce
upychali swoje rzeczy w plecakach. Usłyszawszy głos Xaviera,
Siódmi zareagowali niezwłocznie - poczęli się zbliżać. Nie widzieli
nas; to jedno wiedziałam na pewno. Niczym ślepe zwierzęta zmuszeni
byli podczas polowania polegać na swych wyostrzonych zmysłach.
Kręcili głowami na prawo i lewo, badając pomieszczenie. Towarzyszył
temu niesamowity, skrzypiący odgłos. Jak zamierzali nas odnaleźć?
Używali węchu, rozpoznawali głosy, a może potrafili wychwytywać
wibracje dusz, instynktownie rozpoznając, kto jest kim? Tak czy owak,
należało czym prędzej usunąć z ich drogi Xaviera. Wyciągnąwszy
rękę, złapałam go za kostkę. W ostatnim momencie powstrzymał się od
okrzyku, opadając na kolana, a następnie wycofał się bezszelestnie i
wsunął pod biurko obok. Oboje zamarliśmy w bezruchu, wstrzymując
oddech.
Siódmi jak na komendę sięgnęli w głąb szat, wydobywając z nich
długie, błyszczące miecze o wysadzanych klejnotami rękojeściach. Na
białej ścianie mignął ciemny cień obdartych, niemal nagich skrzydeł.
Pióra najwyraźniej z nich opadły, pozostawiając jedynie nagie kości ze
szczątkami puchu.
Na widok mieczy wszyscy bez wyjątku zareagowali przerażeniem.
Studenci wpadli w panikę, rozbiegając się na wszystkie strony i
osłaniając głowy książkami. Broń w rękach Siódmych zdawała się
wibrować, emitując potężne fale ciepła. Wkrótce w sali zrobiło się
gorąco niczym w saunie.
Siódmi patrolowali przejścia, sunąc schodami w górę i w dół. Jeden
z nich minął mnie tak blisko, że poczułam ciągnący się za jego szatą
odór wilgotnych, gnijących liści. Obejmował rękojeść miecza na
wysokości piersi, ostrze kierując ku ziemi. Od metalu bił taki żar, jak
gdyby dopiero co trzymano go nad otwartym ogniem. Z końcówki
klingi wypływał cieniutki, podobny do laserowego promień, który
wydawał się czegoś szukać. Nie zdążyłam się odsunąć i strumień
światła powędrował po mojej dłoni. Zapomniałam schować ją pod
siebie po tym, jak chwyciłam nią Xaviera za nogę. Przeszył mnie
niesamowity ból, palona skóra zaskwierczała na poparzonym ciele, a z
rany uniósł się
dym. Z całych sił przygryzłam wargę, by powstrzymać się od
płaczu, oczy zaszły mi łzami. Na mojej ręce pojawił się czerwony,
pokryty pęcherzami ślad, biegnący od nadgarstka do palców. Starałam
się nie patrzeć na bąble, wyskakujące jeden po drugim wokół żywego
mięsa. Siódmy przystanął, ja zaś usłyszałam, jak intensywnie węszy.
Czy doleciał go zapach otwartej rany czy też wyczuł mój strach? A
może jedno i drugie? Powoli, zagryzając zęby, obróciłam dłoń
wierzchem do dołu i przycisnęłam ją do podłogi w nadziei, iż utrudnię
mu w ten sposób zadanie. Łzy same ciekły mi po policzkach, ale
usiłowałam nie myśleć o bólu. W końcu Siódmy ruszył dalej, a wraz z
nim odpłynął miecz... który teraz zmierzał wprost ku kostce Xaviera.
Jego twarz wykrzywił grymas, świadczący o tym, że przygotowuje się
na najgorsze, lecz nic się nie wydarzyło. Promień prześliznął się po
nim gładko, nie czyniąc mu najmniejszej krzywdy. Wówczas pojęłam,
iż został przeznaczony dla mnie — miał za zadanie zdradzić moją
kryjówkę. Wszedłszy w kontakt ze skórą, paliłby mnie tak długo, aż
wreszcie zaczęłabym krzyczeć.
Zamaskowane kreatury wodziły po twarzach studentów
niewidzącymi oczyma. Co i rusz dobiegał mnie oddech któregoś z
nich, świszczący niczym u chorego w zaawansowanym stadium
rozedmy płuc. Zdziwiło mnie, iż bez najmniejszego trudu przychodzi
im ignorowanie pełnych lęku okrzyków przepychających się w
popłochu ludzi, po czym doszłam do wniosku, że przypuszczalnie w
ogóle ich nie słyszą.
W pewnym momencie z chaosu wyłoniła się pojedyncza postać,
zmierzając ku mównicy. Z początku dostrzegłam tylko parę ciężkich
czarnych butów, uderzających o podłogę z ogromną siłą.
Przycisnąwszy twarz do ziemi, spróbowałam lepiej się przyjrzeć
tajemniczemu gościowi. Był wysoki i potężny niczym skała. Jego
hebanowa skóra połyskiwała delikatnie, a matowe, poskręcane w dredy
włosy sięgały ramion. Czarne oczy o ciężkich powiekach spoglądały
przed siebie bez cienia emocji. Nie nosił maski — nie było takiej
potrzeby. Poznałabym go wszędzie. Oto miałam przed sobą Hamiela,
przywódcę Siódmych,
zwiastuna zagłady. Gdziekolwiek się udał, w ślad za nim szło
cierpienie. Rozejrzał się teraz po audytorium z ledwo dostrzegalnym
uśmiechem na ustach.
- Nie chowaj się przede mną - rzekł głębokim i grzmiącym, lecz
przy tym dziwnie śpiewnym głosem. - I tak cię znajdę.
Dłoń Xaviera zacisnęła się na mojej. Obróciłam minimalnie głowę,
by na niego popatrzeć. Włosy w kolorze miodu opadły mu na policzek.
Nie mógł się odezwać, ale spojrzenie jego jasnych oczu wystarczało za
tysiąc słów. Ścisnął moją rękę jeszcze mocniej, jakby chcąc
powiedzieć: „Ani się waż. Nawet o tym nie myśl".
Zerknęłam z rozpaczą na buty Hamiela. Nie na długo wystarczy mu
cierpliwości. Jeśli się nie poddam, bez wątpienia pozbawi życia
każdego na tej sali, aż w końcu trafi na mnie. Jego czarny jak smoła
wzrok padł na skuloną nieopodal dziewczynę. Krzyknęła głośno, gdy
podszedł do niej, chwycił za kark, a następnie uniósł w powietrze
niczym szczeniaka. Nie pamiętałam jej imienia, ale w akademiku
często widywałam tę grzywę rudych włosów, okalających bladą buzię.
Jak ona się nazywała? Susie? Sally? Nie mogłam sobie przypomnieć,
zresztą nie miało to znaczenia. Ważne było jedynie to, że Hamiel ją
zabije, jeśli nie wstanę. Rzucił nią o ziemię, po czym wziął lekki
zamach mieczem, a tępa krawędź ostrza opadła na jej kark z głuchym
stuknięciem. Bawił się z nami. Wystarczyło, aby uderzył pod innym
kątem lub z odrobinę większą siłą, a w mgnieniu oka odciąłby jej
głowę.
Musiałam działać. Cofnęłam dłoń z uścisku Xaviera i wychyliłam
się, by musnąć ustami jego policzek. Nie tak miało wyglądać nasze
pożegnanie, ale nie pozostawiono mi wyboru. Nie zamierzałam
pozwolić, aby ta nieszczęsna dziewczyna zginęła z mego powodu. Być
może niebo uznało mnie za niegodną miana anioła, lecz nadal nim
byłam, a naszym obowiązkiem jest chronić ludzkie życie. Nie
zapomniałam o tym.
Bałam się powiedzieć cokolwiek do Xaviera, by go nie wydać, więc
tylko popatrzyłam na niego, licząc na to, iż przekażę
mu w ten sposób choć nikłą część tego, co pragnęłam wyrazić.
Niełatwo było się z nim rozstać; czułam się tak, jakbym próbowała
opuścić własne ciało. Jednak wyraz skrajnego przerażenia na twarzy
rudowłosej dziewczyny popchnął mnie naprzód. Przełknęłam ślinę,
walcząc z bolesnym uciskiem w gardle. Na rozpacz przyjdzie czas
później. Teraz muszę być silna. Wysunąwszy się spod biurka, stanęłam
z rękami założonymi na piersiach.
- Halo! - rzuciłam od niechcenia. - Zdaje się, że mnie szukacie?
Koniec zajęć
Usta Hamiela rozciągnęły się w uśmiechu, ukazując śnieżną biel
zębów na tle ciemnej karnacji. Na jego twarzy nie było jednak ani
cienia radości, wyłącznie czysty triumf Zwyciężył, wykurzył mnie z
kryjówki, skąd mogłam trafić tylko prosto w jego szpony. Dał sygnał
klaśnięciem dłoni, na co Siódmi zatrzymali się w pół kroku,
odwracając się ku niemu w oczekiwaniu na instrukcje. Zachowywali
się jak dobrze wyszkolone psy, ślepo słuchające rozkazów pana.
Wystarczyło jedno jego słowo, by rozerwali mnie na strzępy.
Za plecami wyczułam ruch, a w sekundę później u mego boku
pojawił się Xavier. Na ten widok serce omal nie pękło mi na pół. To na
jego bezpieczeństwie zależało mi najbardziej. Powinnam była się
domyślić, że nie pozwoli mi pójść samej. Jeśli miałam zostać skazana
na wieczne potępienie, to wspólnie z nim. Nie można było nas już
rozdzielić. Zbierało mi się na płacz, ale nie zamierzałam sprawiać
Hamielowi aż takiej przyjemności. Zamiast tego wyciągnęłam rękę,
ujmując dłoń Xa viera i splatając ciasno nasze palce. On zaś, idąc za
moim przykładem, również postanowił, że nie pozwoli się zastraszyć.
Oparłszy się nonszalancko o jeden ze stolików, postukał palcami
wolnej ręki w blat.
- Powinniście częściej wychodzić z domu, chłopaki - stwierdził. -1
o co biega z tymi maskami? Naoglądaliście się „Krzyku"?
Choć na myśl o tym, co nas czeka, po plecach przechodził mi zimny
dreszcz, uśmiechnęłam się z pogardliwym zadowoleniem. Cała ta
sytuacja wydawała się tak nierealna, iż nie pozostało nam nic innego,
jak tylko pokazać im, że nie damy się upokorzyć. Hamiel zmrużył
oczy.
Było jasne, że nie takiej reakcji się spodziewał. Mimo iż zachował
kamienny wyraz twarzy, w jego czarnych jak węgle źrenicach błysnął
gniew.
- Czy wiesz, do kogo mówisz, chłopcze? Xavier wzruszył
ramionami.
- Mnie interesuje tylko moja żona. Hamiel zerknął z powrotem ku
mnie.
- Zona? Prawda, coś słyszałem.
- I co w związku z tym? - spytałam bezczelnie.
- Zaraz się przekonacie - odparł z paskudnym uśmieszkiem.
Sala wykładowa pogrążyła się w ciemności, co spowodowało nową
falę pełnych trwogi okrzyków wśród zalęknionych studentów, o
których zdążyliśmy już zapomnieć. Przypadliśmy z Xavierem do
siebie, zdecydowani stawić czoło nieuniknionemu, czymkolwiek
miałoby się okazać. Razem przygotowani byliśmy na ból, pustkę, a
nawet śmierć. Z pozoru bezbronni, stanowiliśmy jedno dla drugiego
źródło najpotężniejszej siły.
Gdy ponownie zapaliło się światło, wyczułam zmianę. Hamiel był
wyraźnie rozzłoszczony i zdezorientowany. To nie za jego sprawą
nastąpiło owo zamieszanie. I wtedy zobaczyłam Gabriela. Stał boso w
środkowym przejściu, jego złote włosy rozwiewał niewidzialny wiatr.
Zgodnie z tradycją powinien był włożyć białą szatę dla podkreślenia
pozycji, jaką zajmował w anielskiej hierarchii, ale tym razem
zrezygnował z konwenansów, wybierając zwykłe dżinsy. Jego skóra
spływała światłem, tak że stojący najbliżej niego zmuszeni byli
odwrócić głowy. Biały podkoszulek, który miał na sobie, jarzył się
niczym rozgrzana do białości zbroja.
Zapadła cisza, podczas gdy wszyscy przyglądali się nowo
przybyłemu. Studenci błyskawicznie pojęli, że oto nadeszło
wsparcie. Wystarczyło jedno spojrzenie na Gabriela, by stwierdzić,
po czyjej jest stronie. Cały promieniował jasnością, zaś na jego twarzy
malował się wyraz bezgranicznej troski. Zjawił się tu, by chronić
ofiary. Krzyki stopniowo umilkły, zastąpione zduszonymi szlochami,
przerywanymi od czasu do czasu płaczliwą prośbą o pomoc.
Hamiel poruszył palcem, na co ogromny kawał sufitu uniósł się z
głuchym stęknięciem ku górze, a następnie oderwał od ścian,
pozostawiając nad naszymi głowami ziejącą dziurę. Runął z impetem
na Gabriela, który jakby od niechcenia wyciągnął przed siebie rękę,
rozbijając olbrzymi zwał betonu o przeciwległą ścianę tak, by nikomu
nie stała się krzywda. Przez kilka długich minut nic się nie działo.
Gabriel oraz Hamiel mierzyli się wzrokiem pośród opadającego na
podłogę pyłu. Siódmi, wciąż oczekujący na rozkazy, tkwili w miejscu
nieruchomo niczym posągi.
Przez długą chwilę, która nam wydawała się wiecznością, dwaj
niebiańscy wojownicy obserwowali się nawzajem, usiłując
przewidzieć kolejny ruch przeciwnika. Wiedziałam dobrze, jakie
ryzyko wchodzi w grę. Na ten moment siły były wyrównane, lecz jeśli
szala choć minimalnie przechyliłaby się w niewłaściwą stronę,
mogłoby dojść do katastrofy. Gabriel nie chciał także dopuścić do tego,
aby ich moc wymknęła się spod kontroli, ponieważ w takim wypadku
cały budynek zawaliłby się wprost na nas. Pragnął za wszelką cenę
tego uniknąć.
Popatrzyłam na studentów, którzy do reszty stracili orientację,
biernie poddając się rozwojowi wydarzeń. Część chłopców starała się
pocieszyć płaczące dziewczęta, osłaniając je własnymi ciałami, inni
zaś kulili się na swoich krzesłach, ukrywając twarze w dłoniach.
Trudno było mieć do nich pretensje. Wyglądało na to, że właśnie
nadszedł koniec świata.
— Nie masz prawa niepokoić tych ludzi - rzekł wreszcie Gabriel
głosem twardym jak stal. - Wtargnąłeś tu bez pozwolenia.
— Podobnie jak ty, bracie - odparł Hamiel. — Jak według ciebie
niebo traktuje zdrajców?
- Obrona niewinnych nie czyni mnie zdrajcą - warknął Gabriel. Powiedz mi, na czyje polecenie tu jesteś?
- Służymy Królestwu Niebieskiemu - stwierdził z dumą Hamiel.
- Nie łżyj! - zagrzmiał Gabriel. Pełnym obrzydzenia gestem
przesunął ręką nad audytorium. - On nigdy by się nie zgodził na coś
podobnego.
Hamiel wskazał na mnie odzianym w rękawiczkę palcem.
- Ten anioł złamał prawo. Nie uniknie surowej kary.
- Podobnie jak i ty - odrzekł mój brat.
- Można było uniknąć tej zabawy w ciuciubabkę - roześmiał się
pogardliwie Hamiel. — Jak długo jeszcze planowałeś nas zwodzić?
- Działasz jedynie dla zaspokojenia własnych ambicji
- skonstatował z odrazą Gabriel. - Pycha to ryzykowna sprawa,
bracie. Powinieneś to wiedzieć.
- Tu chodzi o sprawiedliwość.
- Dlaczego więc się nie usuniesz? - zaproponował Gabriel.
- Pozwól Mu postąpić z nimi w sposób, jaki On sam uzna za
stosowny. Zapewniam cię, że nie tego by pragnął.
- Przykro mi — odparł z uśmiechem Hamiel. - Lecz On nie może
podejść teraz do telefonu. To my wymierzymy karę.
Rozmowa zmierzała donikąd. Hamiel zręcznie unikał odpowiedzi
na pytania o naszego Ojca. Doskonale zdawał sobie sprawę z faktu, iż
Siódmymi kieruje wyłącznie obłąkane pojęcie praworządności.
Zastanawiałam się, jak doszło do tego, że armia stworzona, by
pilnować ładu na tej planecie, przekształciła się w szeregi rebeliantów,
którzy zamiast szacunku wzbudzają strach.
Gabriel powoli rozłożył skrzydła. Wśród studentów rozległy się
westchnienia podziwu.
- Nie ty będziesz ich sądził - oznajmił.
- Nie masz prawa mi rozkazywać, archaniele - odrzekł lekceważąco
Hamiel.
- Wiesz, że mógłbym cię zniszczyć - warknął mój brat.
- Niewątpliwie, lecz nie bez narażania ludzkiego życia. Z tego, co
się orientuję, stanowi to dla ciebie spory problem.
— Dla podkreślenia swoich słów Hamiel prześliznął się wymownie
wzrokiem po bezradnych nastolatkach stłoczonych na podłodze.
- W takim razie otwórz drzwi i wypuść tych, których to nie dotyczy
- polecił Gabriel. Mimo że odwołał się do tak ważnego dla Siódmych
poczucia sprawiedliwości, nie odniósł pożądanego rezultatu.
- Za późno - stwierdził Hamiel. - Oni także muszą zginąć. Dobiegły
mnie czyjeś rozpaczliwe łkania oraz błaganie
o litość. Część studentów zamknęła oczy, modląc się o
przebudzenie z tego koszmarnego snu.
- Przecież oni niczemu nie zawinili. - Z głosu Gabriela zniknął
władczy ton. Teraz był już tylko zdumiony obojętnością, z jaką Hamiel
traktuje ludzkie życie.
- Twoje przywiązanie do istot ulepionych z gliny osłabia cię
- oświadczył ponuro Hamiel. - Sugeruję, abyś przestał zajmować
się nimi, a zaczął martwić o własny los. Ponadto oni wcale nie są bez
winy. Noszą w sobie grzech pierworodny.
- Z tego powodu przysłano na ziemię Chrystusa! - huknął mój brat.
- Spłacił ich dług, zmył ich grzechy własną krwią! Celowo mijasz się z
prawdą!
- I co, zamierzasz mnie powstrzymać? - rzucił wyzywająco Hamiel.
- Owszem - odparł Gabriel. - Pożałujesz tego.
Gdy wymawiał te słowa, w powietrzu obok niego zawisł świetlisty
punkcik, z którego zaczęła się formować postać. Jeszcze nim ujrzałam
burzę złotych włosów i oczy koloru deszczu, odgadłam, iż jest to Ivy.
Należała do najwyższego z chórów anielskich i potrafiła przemienić się
w kulę światła oraz w ciągu paru sekund pokonać znaczną odległość.
Hamiel cofnął się o krok. Ivy uniosła rękę, a z wnętrza jej drobnej dłoni
wystrzeliły błyskawice, uderzając po kolei w każdego z Siódmych. Ich
czarne szaty stanęły w ogniu, płomienie zajęły gipsowe maski.
Jeden po drugim czmychali pośpiesznie, ulatując ku górze i
znikając w wyrwie, która widniała zamiast sufitu ponad naszymi
głowami. Wkrótce Hamiel został sam. Jako przywódca nie ustępował
łatwo.
- Zniszczę was! - ryknął.
Ivy uniosła cieniutką złocistą brew.
- Czym?
Hamiel obnażył zęby, pochylając się ku przodowi niczym zwierzę
szykujące się do ataku. Po czym bez żadnego ostrzeżenia sięgnął w
głąb szat i spomiędzy fałd wydobył berło. Wszystko potoczyło się tak
szybko, że nie zdążyłam nawet zareagować. Wiedząc dobrze, iż nie
zdoła pokonać Gabriela i Ivy, postanowił ukarać ich na swój sposób.
Wycelował berło w jedną ze skulonych na ziemi dziewcząt, na co ta
zasłoniła twarz rękami. Nastąpiło potężne wyładowanie elektryczne,
od którego cały budynek zadrżał w posadach. Siedzący obok
dziewczyny chłopak rzucił się przed siebie, zasłaniając ją własnym
ciałem. Gdy wypływający z berła promień trafił go w bok, usłyszałam
ohydny, skwierczący syk, podobny do tego, jaki towarzyszy opiekaniu
mięsa na rożnie. Ramiona chłopca opadły bezwładnie. Na widok jego
skóry, w błyskawicznym tempie pokrywającej się poparzeniami, głos
uwiązł mi w gardle. Kiedy zaś upadł nieruchomo na podłogę, dotarło
do mnie, iż ta twarz, poczerniała teraz i dymiąca, należy do Spencera.
Nietknięte pozostały tylko czupryna jasnych włosów oraz oczy.
Otwarte, spoglądały martwo ku górze. Nie widziałam w nich jednak
strachu, a jedynie pewność.
Xavier nie odrywał wzroku od zwęglonego ciała kolegi z bractwa.
- Nie! - dobiegł mnie jego nabrzmiały bólem krzyk. Spencer był
jego współlokatorem, pomocnikiem, przyjacielem. Był także kolejną
osobą, która zginęła z naszego powodu. Xavier uczynił chwiejny krok
w tył, a następnie osunął się na kolana przy jednym z biurek. Nie
wiedziałam, ile jeszcze zdoła znieść. Uszła ze mnie cała
dotychczasowa wola walki.
Zerknęłam na Gabriela, który z trudem hamował się, aby w gniewie
nie obrócić w gruzy połowy pomieszczenia. Ivy przymknęła powieki i
jakby wycofała się na moment, a gdy ponownie otworzyła oczy, z
płonącego w nich ognia wystrzeliwały strumienie śmiercionośnych
błyskawic. Hamiel skoczył, wykonując w powietrzu salto. Pomimo
swych kolosalnych rozmiarów zwinnie unikał ataków mojej siostry.
Gabriel skupił się na ochronie innych studentów. W niedługim czasie
każdego z nich otoczyła pajęczyna błękitnego światła, z pozoru
delikatna, ale w istocie twarda i wytrzymała niczym stalowa klatka.
Lecz Hamiel nie zwracał już na nich uwagi. Skoncentrował się na nas.
Chciałam przywołać moc, która z pewnością drzemała ukryta
gdzieś głęboko we mnie, ale po tym, co zobaczyłam, stałam się
zupełnie odrętwiała. Gdy Hamiel zbliżył się do mnie, z ledwością
wyciągnęłam przed siebie ręce obronnym gestem. Chwycił mnie
swymi żelaznymi łapskami za oba nadgarstki i wygiął je, a kości w
jednej sekundzie pękły niczym gałązki. Rozległ się głośny trzask,
Hamiel zaś cisnął mną w kierunku przeciwległej ściany. Pofrunęłam w
powietrzu jak szmaciana lalka, a następnie potoczyłam się po blatach
stołów, raz po raz uderzając o nie głową. Upadłam wprost na połamane
ręce, krztusząc się łzami z bólu. Gabriel natychmiast chwycił mnie w
ramiona i postawił na ziemi. W głowie mi szumiało, ale nie
zapomniałam o tym, co dla mnie najważniejsze.
- Xavier - wyszeptałam, wyrywając się z objęć brata. Dopiero
przenikliwy ból uświadomił mi, że nie jestem w stanie nic zrobić.
Xavier nie miał żadnej ochrony.
- Beth! - krzyknął, zapominając o Hamielu. Interesowało go
wyłącznie moje bezpieczeństwo. Znajdował się jednak po drugiej
stronie audytorium i nie mógł mi w żaden sposób pomóc. Kiedy działo
się ze mną coś złego, wyłączał się z otoczenia i skupiał wyłącznie na
jednym celu. Ja zaś ze swego miejsca dokładnie widziałam przebieg
zdarzeń. Patrzyłam, jak nad Xavierem pochyla się potężna sylwetka
Hamiela, a na jego twarzy pojawia się wygłodniały uśmiech.
Zwycięstwo przyszło
szybciej i łatwiej, niż przewidywał. Pragnęłam zrobić tyle rzeczy:
prosić, błagać, krzyczeć do Xaviera, by uciekał, walczyć. Lecz gdy
otworzyłam usta, wydobył się z nich jedynie żałosny jęk, ponieważ
wszystko, co posiadało dla mnie na tym świecie jakiekolwiek
znaczenie, właśnie miało mi zostać odebrane. Czarne oczy Hamiela
napotkały mój wzrok, a on sam uśmiechnął się raz jeszcze, nim od
niechcenia sięgnął po swoje berło i świetlnym promieniem ugodził
Xaviera w plecy.
Xavier zatrzymał się w pół kroku, chwytając się rękami za serce.
Przez chwilę wyglądał na zdezorientowanego, po czym opadł powoli
na kolana. Wciąż spoglądał w moją stronę. W jego oczach ujrzałam
najpierw szok, później cierpienie, aż w końcu zaszły mgłą... i wtedy
zrozumiał. Zaraz potem zatrzepotał powiekami i osunął się na ziemię.
Gdy upadał, krzyczałam z bólu, aż zabrakło mi tchu. Jeszcze nie
dotarło do mnie, co się stało. Słyszałam tylko, jak zatrzymuje się serce
Xaviera i widziałam jego gasnący wzrok. Ivy obróciła się ku
Hamielowi z wyrazem najczystszej furii. Jednak przywódca Siódmego
Chóru przyklęknął, a następnie odbił się od podłogi i wystrzelił w górę
niczym pocisk, śladem swych żołnierzy ulatując przez otwór w dachu.
Ostatnim, co zobaczyliśmy, były jego furkoczące na wietrze szaty oraz
malujący się na twarzy triumf. Kolejne odłamki tynku poszybowały ku
nam, wzniecając chmury białego pyłu.
Gabriel wciąż mocno mnie przytrzymywał, lecz moje skrzydła
otworzyły się gwałtownie, odpychając go z niepohamowaną siłą i
niosąc mnie ku Xavierowi. Położyłam swoje kalekie, połamane ręce na
jego ramionach i poczęłam nim potrząsać, nieświadoma już bólu. U
swego boku poczułam obecność Ivy oraz Gabriela. Rozmawiali o
czymś szybko, ale ich słowa nie docierały do mnie. Wydawało mi się,
że przeniosłam się gdzieś bardzo, bardzo daleko, a przenikliwe
dzwonienie w uszach zagłuszało wszelkie myśli. Mój mózg nie
przyjmował do wiadomości tego, co się stało. Wokół mnie, w mojej
głowie wirowała mgła. Jedyne, czego byłam świadoma, to wielka
pustka w mo-
im wnętrzu. Gabriel przyłożył dłoń do szyi Xaviera, szukając pulsu.
Zobaczyłam, jak zerka na Ivy i niemal niedostrzegalnie kręci głową. To
nie mogła być prawda, a mimo to w głębi serca wiedziałam, że tak
właśnie jest.
Xavier leżał na wznak. Jego piękna twarz o cudownych rysach
zastygła w bezruchu. Turkusowe oczy, które tak kochałam, spoglądały
niewidzącym wzrokiem ku niebu. Dotknęłam jego dłoni, wciąż jeszcze
ciepłej, i nasze obrączki stuknęły o siebie z cichym brzęknięciem.
Jednak gdy potrząsnęłam nim z całej siły, nie zareagował. Gdy
powtarzałam raz po raz jego imię, odpowiedziała mi cisza. Kiedy
przylgnęłam do niego policzkiem, pragnąc zmusić do powrotu,
pojęłam, iż nie wyczuwam już jego duszy.
Hamiel bezlitośnie, z premedytacją zabił go na moich oczach.
Xavier odszedł.
Śpiący i martwi
Ivy i Gabriel wzięli Xaviera między siebie, a następnie przenieśli go
do pustego gabinetu obok sali wykładowej. Ułożyli go delikatnie na
wytartej skórzanej sofie, po czym mój brat wrócił do audytorium, by
uporać się z traumą uwięzionych tam nowicjuszy. Z kamiennego
wyrazu jego twarzy odgadłam, do czego się szykuje. Miał zamiar
wymazać ich wspomnienia. Nie zastanawiałam się, czym planuje
wytłumaczyć rozmiar zniszczeń lub też potworną śmierć Spencera. Nie
interesowało mnie to. Nie byłam w stanie oderwać wzroku od
nieruchomego ciała na kanapie. Xavier leżał bezwładny, jego szczupła
ręka osunęła się na dywan.
Serce już nie biło, ale może został jeszcze czas, tych kilka cennych
sekund, nim dusza na dobre oddzieli się od ciała... Być może da się coś
zrobić... cokolwiek. W milczeniu zwróciłam się ku Ivy. Pod jej
dotykiem połamane kości moich nadgarstków zrosły się w mgnieniu
oka, rękom wróciła sprawność. Bez wahania przypadłam do Xaviera.
Jednym gestem rozerwałam jego koszulę i położyłam mu dłonie na
piersiach, byłam jednak zbyt roztrzęsiona, aby móc się skupić.
Próbowałam wlać w jego serce uzdrawiającą energię, która sprawi, iż
zacznie ono na nowo bić, lecz moje własne łomotało jak oszalałe,
skutecznie uniemożliwiając mi koncentrację. Popatrzyłam błagalnie na
klęczącą obok mnie siostrę. Choć zdążyła powrócić do swej
ziemskiej postaci, z jej włosów wciąż spływały błyszczące kropelki
światła, które znikały w zetknięciu z podłogą. Na co ona czeka?
Przecież jest uzdrowicielką. Tylko ona jedna może mu teraz pomóc.
Przesunęłam się, by zrobić dla niej miejsce, po czym wśliznęłam na
siedzenie sofy, układając głowę Xaviera na swoich kolanach.
Odgarniając mu włosy, zauważyłam, że na jego twarz zaczyna się
powoli wkradać śmiertelna bladość. Ponownie spojrzałam na Ivy.
- Zrób coś! - błagałam gorączkowo.
- Nie potrafię - odparła zmieszana. - Jego nie da się już wskrzesić.
- Jak to?! - wykrzyknęłam nieomal z pretensją. - Robiłaś to! Sama
widziałam, jak sprowadzałaś łudzi z powrotem!
- Takich, którzy balansowali na granicy - przytaknęła smutno. Bliskich śmierci. Ale on... on już przekroczył ten próg.
- Nie! - wrzasnęłam, nachylając się nad Xavierem i energicznie
uciskając jego klatkę piersiową obiema rękami. Po twarzy popłynęły
mi gorące łzy. - Musimy go ratować. Nie możemy pozwolić mu
umrzeć.
- Bethany... — zaczęła Ivy, przyglądając się nam obojgu niczym
matka, która czuwa nad swymi chorymi dziećmi. Przerażał mnie
spokój malujący się na jej twarzy.
- Nie - przerwałam jej. - Jeśli on umrze, to ja też.
Te słowa najwyraźniej wytrąciły ją z zadumy i wstrząsnęły nią na
tyle, iż postanowiła działać.
- Dobrze. - Prędko zwinęła włosy w węzeł na karku. Wiele razy
widziałam Ivy przy pracy, lecz nigdy dotąd nie kosztowało jej to tyle
wysiłku. Na jej czoło wystąpiły złociste kropelki potu. Oczy miała
zamknięte, brwi ściągnięte z wysiłku. Cichutko szeptała łacińskie
słowa, z których wyłapałam tylko Spiritus Sanctum. Z każdym
powtórzeniem wymawiała je coraz głośniej, aż wreszcie zatrzymała
się, by nabrać oddechu.
- Nic z tego - stwierdziła, autentycznie zaskoczona
niepowodzeniem. Wydawała się taka opanowana, podczas gdy ja
miałam wrażenie, że ktoś żywcem wyrywa mi serce z piersi.
- Dlaczego? - zapytałam słabym głosem.
- Albo moja energia się wyczerpała, albo Xavier ją blokuje.
- Spróbuj jeszcze raz!
Czy to możliwe, aby dusza Xaviera się opierała? Niewykluczone, iż
uznał poświęcenie siebie w zamian za uratowanie mi życia za rozsądny
kompromis. Przypuszczalnie doszedł do wniosku, że tym sposobem
usatysfakcjonuje Siódmych, więc zostawią mnie w spokoju. Słyszałam
niemal, jak mówi: „To całkiem niezły układ". Być może nawet
przenosząc się na tamten świat, usiłował mnie chronić. Miało to
pewien sens. Śmierć jednego z nas ostatecznie zakończyłaby sprawę.
Siódmi nie mieliby tu już nic do roboty. Czyżby od początku wiedział,
że Hamiel zechce go zabić? Czy złożył się w ofierze niczym rytualne
jagnię? W żadnym razie nie zamierzałam na to pozwolić. W dniu, w
którym ojciec Mel udzielił nam ślubu, Xavier dobrowolnie zrzekł się
prawa do podejmowania takich decyzji bez pytania mnie o zdanie.
Nagle uświadomiłam sobie, że w gabinecie znajduje się ktoś
jeszcze. Odwróciłam głowę i moim oczom ukazał się młody żniwiarz z
naszego ślubu. Stał w progu z tym samym impertynenckim, odrobinę
znudzonym wyrazem na dziewczęcej twarzy. Odrzucił włosy z czoła,
niecierpliwie postukując czubkiem buta we framugę drzwi. Czekał na
swoją kolej. Czarne skrzydła poruszały się dostojnie za jego plecami,
wywołując podmuch powietrza. Doleciała nas osobliwa woń olejków
zapachowych.
- Przepraszam, czyżbym przyszedł nie w porę? — zapytał
przeciągle. - Mam wrócić później?
Ani myślałam wysłuchiwać jego ironicznych uwag. Z każdą
mijającą sekundą Xavier coraz bardziej się wymykał.
- Nie waż się do niego zbliżać! - zawołałam ostrzegawczo, podczas
gdy Ivy zacisnęła zęby, podwajając starania. Modliłam się o siły dla
niej, o to, by nie zrezygnowała i nie wypuściła Xaviera z rąk. Miejsce,
gdzie uciskała dłońmi jego pierś, otaczała bursztynowożółta aureola.
Zamigotała teraz gwałtownie, a zaraz potem zaczęła przygasać.
Zrozumiałam, że Ivy potrze-
buje czasu, aby się zregenerować - czasu, którego Xavier nie miał.
Raptem dotarło do mnie, że owa resztka energii, jaka jej pozostała, nie
wystarczy.
- To nic nie da - stwierdził żniwiarz protekcjonalnym tonem. - Nie
widzicie? Jego dusza opuściła już ciało.
- Zwróć go nam! - wykrzyknęłam. - Odejdź!
- Dlaczego to ze mnie zawsze robi się potwora? - westchnął.
- Błagam, nie zabieraj go - prosiłam. - Powiedz mu, że go
potrzebuję, powiedz, że...
- Proponuję, abyś sama z nim porozmawiała - odparł, zerkając w
kierunku przeciwległego końca kanapy. Uniosłam głowę, po czym
otworzyłam usta ze zdumienia.
Stanowił jedynie wyblakły zarys swej dawnej postaci, ale nie
miałam najmniejszych wątpliwości. Jego kontur rozmywał się i
zacierał do tego stopnia, że dopiero skupiwszy wzrok, można było go
dostrzec. Oto stał przede mną duch Xaviera, zagubiony i
zdezorientowany, jak gdyby szukając właściwej drogi. Wciągnęłam ze
świstem powietrze, na co Ivy podskoczyła jak oparzona, a żniwiarz
przewrócił oczami.
Moja siostra podeszła do nieruchomego widma.
- Xavier? Słyszysz mnie? Musisz do nas wrócić. Twój czas jeszcze
nie nadszedł.
Popatrzył na nią niewidzącym wzrokiem, po czym odwrócił się do
żniwiarza.
- A nie wolisz pójść ze mną? - zapytał tamten przymilnie.
— Nic się nie bój, możesz mi zaufać. Jestem zawodowcem.
- Ivy posłała mu mordercze spojrzenie. - No co? - Wzruszył
ramionami z figlarnym uśmiechem - nudna ta praca. Staram się jakoś ją
urozmaicać.
Xavier w dalszym ciągu się nie poruszył. Najwyraźniej niewiele z
tego wszystkiego rozumiał. Wynikało to z faktu, że zatrzymał się
pomiędzy dwoma światami: żywych i umarłych. Przekroczenie
dzielącej je granicy nie było łatwą sprawą. Dlatego właśnie żniwiarze,
wespół z Aniołami Stróżami, przeprowadzali dusze, pomagając im
odnaleźć się w nowej rzeczywistości.
Nam jednak zależało na tym, aby nie wypuścić Xaviera w dalszą
drogę, co samo w sobie stanowiło nie lada wyczyn.
- Spójrz na mnie - odezwała się Ivy, wyciągając ku niemu ręce. Wiesz, kim jestem, ufasz mi. Zabiorę cię z powrotem do świata, który
znasz.
Lecz gdy dotknęła palcami jego bladej, przezroczystej dłoni,
Xavier najwyraźniej się wystraszył. Cofnął się o krok.
- Wyjątkowo kiepska akcja promocyjna - skomentował żniwiarz.
Teatralnym gestem odrzucił włosy, po czym uśmiechnął się szeroko i
zwrócił ku Xavierowi. - Ja sprawię, że zapomnisz o bólu. Znikną
wszelkie twoje zmartwienia. Zabiorę cię w miejsce, w którym nie
istnieją smutek ani rozpacz. Nigdy więcej śmierci, cierpienia i
zniszczeń. Wystarczy, że pójdziesz ze mną.
Zerknął triumfalnie na Ivy, wyraźnie zadowolony z występu. Duch
Xaviera przechylił lekko głowę, jak gdyby słowa żniwiarza
zainteresowały go, a następnie odsunął się od nas. Powietrze zadrgało,
połyskując delikatnie. Odruchowo rozejrzałam się wokół w
poszukiwaniu brata. Przywykłam do tego, iż za każdym razem zjawia
się z pomocą, w mig rozwiązując wszelkie problemy. Ale dziś był
zajęty. Poczułam narastającą panikę. Nie zatrzymam przecież zjawy
siłą. Ciało Xaviera leżało bezwładne, nie znałam też sposobu, aby
pozbyć się żniwiarza. Nie da się zabić samej Śmierci.
Widmo spoglądało na mnie w oszołomieniu. Potoczyło wzrokiem
po pokoju, jakby zastanawiając się, w którą stronę pójść. Żniwiarz
uśmiechnął się chytrze.
- Szukasz wyjścia? Chodź ze mną. Wskażę ci drogę. - Zachęcał.
- Nie słuchaj go!
Xavier przenosił wzrok ze żniwiarza na mnie i z powrotem,
niepewny, komu powinien zaufać. Wiedziałam doskonale, iż jest w tej
chwili całkowicie bezbronny, w związku z czym można bez trudu nim
manipulować.
- Nie chcesz z nim iść - nalegałam. - Jeśli to zrobisz, nie będzie
odwrotu. Potrzebujemy cię tutaj.
- Ona kłamie - wpadł mi w słowo żniwiarz. - Pragnie cię zatrzymać
tylko dlatego, że boi się zostać sama. Chodź ze mną, a nigdy więcej nie
będziesz musiał o nic się martwić.
Zaczynało to przypominać wyścig, w którym stawką było życie
Xaviera. Ale ja postanowiłam, iż pod żadnym pozorem nie pozwolę się
wyprzedzić.
- Weź mnie za rękę - ponagliłam go. - Zobaczysz, jakie to proste.
Nie podziałało. Xavier sprawiał wrażenie coraz bardziej
zagubionego. W każdej chwili mogłam go stracić na dobre. Wargi Ivy
dotknęły mego ucha.
- Tylko ty możesz mu teraz pomóc. Do dzieła! - szepnęła. Ale jak?
Miałam ochotę głośno wykrzyczeć to pytanie. Nie
posiadałam nawet części mocy któregokolwiek z nich. W
porównaniu z moim rodzeństwem byłam zwykłym słabeuszem. Jednak
nie miałam czasu, aby nad tym rozmyślać. Podbiegłam do Xaviera, po
czym stanęłam mu twardo na drodze, biorąc się pod boki. Zjawa
zatrzymała się w pół kroku, przyglądając mi się z wysiłkiem. Na jej
twarzy pojawiło się coś na kształt zrozumienia.
- Słuchaj no, Xavierze Woods! — wrzasnęłam, usiłując chwycić go
za ramiona. Lecz moje ręce przeszły przez niego jak przez powietrze,
po czym opadły bezradnie wzdłuż ciała. - Nie wyobrażaj sobie, że
pozwolę ci tak po prostu odejść! Nie pamiętasz, co mi obiecywałeś?
Mieliśmy umowę: „Dokądkolwiek idziesz ty, idę i ja". Jeśli teraz
umrzesz, będę musiała znaleźć sposób, aby udać się w twoje ślady.
Próbujesz mnie zabić? Masz natychmiast do mnie wrócić albo nigdy ci
tego nie wybaczę. Słyszysz, co do ciebie mówię? Nie waż się mnie tu
zostawiać!
Wybuchowi temu towarzyszyły emocje natury tak osobistej, że Ivy
odwróciła głowę, czując się jak intruz. Nawet żniwiarz utkwił swe
wodniste spojrzenie w suficie, czekając, aż skończę. Duch zastanawiał
się jeszcze przez chwilę, aż wreszcie wyciągnął ku mnie dłoń.
- Proszę cię - wyszeptałam. - Wróć do nas.
Poczułam, jak palce Xaviera dotykają mojej ręki. Mogłam je teraz
złapać i mocno przytrzymać. Wiedziałam, iż nie potrwa to długo,
jednak nie wolno mi było go poganiać. Powolutku, krok za krokiem,
odciągnęłam widmo z dala od żniwiarza, prowadząc je ku sofie. Gdy
Xavier zatrzymał się, patrząc na swoje zwłoki, do akcji przystąpiła Ivy.
Przesunęła swymi białymi jak lilie dłońmi nad ciałem, zbliżając je do
jego skroni. Wokół głowy Xaviera pojawiła się złota aureola. Promyki
światła popełzły w dół, otulając go całego lśniącą mgiełką. Następnie
ruszyły ku zjawie, tkając misterną sieć i zamykając ją szczelnie.
Wówczas Ivy upadła na kolana i wyciągnęła ramiona ku niebu. W
jednym oślepiającym błysku złocista mgiełka przemieniła się w
rozjarzoną kulę, po czym zniknęła, zabierając ze sobą zjawę.
Z kanapy dobiegło głośne westchnienie kogoś, kto zbyt długo
przebywał pod wodą i wziął właśnie pierwszy głęboki oddech. Powieki
oczu Xaviera zatrzepotały, a usta rozchyliły się, wydając ochrypły jęk.
Szlochając, rzuciłam się ku niemu i z całej siły oplotłam ramionami
jego szyję. Stojący w progu żniwiarz zrobił nadąsaną minę.
- Wygrałaś - oznajmił, kłaniając się lekko. Później odwrócił się na
pięcie i zniknął w korytarzu, mamrocząc pod nosem coś o żniwach,
które już nie są tak zabawne jak kiedyś.
Xavier nadal sprawiał wrażenie zdezorientowanego, w związku z
czym Ivy uznała za słuszne wyplątać go z moich objęć.
— Już dobrze, Beth - powiedziała, wręczając mi pudełko
chusteczek. Po mojej twarzy strumieniami płynęły łzy, z nosa kapało.
Napuchnięta i czerwona, nie byłam w stanie opanować histerycznego
płaczu. - Xavierowi nic już nie grozi - powtórzyła łagodnie moja
siostra. Ja jednak nie odrywałam wzroku od jego unoszącej się i
opadającej miarowo piersi, nie wierząc ani własnym oczom, ani
zapewnieniom Ivy.
— Beth? - szepnął z wysiłkiem Xavier, starając się na mnie
spojrzeć.
- Jestem przy tobie - odparłam natychmiast, na nowo zalewając się
łzami.
- Nic ci nie zrobili? Jesteś cała?
- Ze mną wszystko w porządku, dopóki mam ciebie - zapewniłam,
kładąc się obok niego. - Jak się czujesz?
- Dziwnie. Jakby to nie było moje ciało - odrzekł, skutkiem czego
instynktownie zerwałam się na równe nogi.
- Spokojnie - wtrąciła Ivy. - To najzupełniej normalne. Musi po
prostu odpocząć.
Xavier wymruczał jeszcze coś niezrozumiałego, po czym
przymknął powieki i zapadł w twardą drzemkę. Wtuliłam się w niego,
obejmując go ciasno ramionami oraz rozkoszując się ciepłem jego
ciała. W myślach zaś złożyłam solenną obietnicę, iż póki żyję, nikomu
więcej nie pozwolę go skrzywdzić, bez względu na cenę, jaką przyjdzie
mi za to zapłacić.
Teraz, gdy wreszcie zyskałam pewność, że jest bezpieczny, mógł
sobie spać choćby miesiąc. Tymczasem do gabinetu wkroczył Gabriel.
Skrzydła miał już złożone. Przystanął, by otrząsnąć się z kurzu oraz
wydobyć ze splątanych włosów kawałki tynku. Uśmiechnął się na
widok Xaviera.
- Jak tam nasz Łazarz? - zapytał.
- Nic mu nie będzie - odparła Ivy, chwiejąc się z wyczerpania. - Ale
nie było łatwo.
- Nie wątpię - odrzekł Gabriel, patrząc na moje przekrwione oczy
oraz ślady łez na policzkach. Zauważyłam, że i on nie wygląda
najlepiej. Na jego twarzy widać było zmęczenie.
- A tobie jak poszło? - spytałam.
- Już po wszystkim - odpowiedział. - Studenci są przekonani, iż
dach zawalił się w wyniku klęski żywiołowej. Straż pożarna i
pogotowie są w drodze.
- A co ze Spencerem? - szepnęłam, czując zbierające się pod
powiekami świeże łzy. Oczami duszy ponownie ujrzałam jego gasnące
spojrzenie.
- W ogóle go tam nie było. - Z szorstkiego tonu Gabriela
wywnioskowałam, że rozsądniej będzie nie drążyć tego tematu. Nie
miałam pojęcia, co zrobił z ciałem Spencera, ale bez wąt-
pienia mocno to przeżył. Manipulowanie ludzkimi umysłami czy
choćby zwykłe wymazywanie wspomnień stanowiło dla niego
wyjątkowo przykry obowiązek. Z pewnością nie palił się do
roztrząsania tej kwestii. Ivy pośpiesznie skierowała jego uwagę na
bardziej praktyczne tory.
- Lepiej stąd chodźmy - powiedziała. - Nim ktoś tutaj zajrzy.
Na razie kryzys został więc zażegnany, a cała nasza czwórka
wyszła z niego prawie bez szwanku. Nie udało mi się co prawda
dowiedzieć, na ile postępowanie Siódmych zgodne było z życzeniem
Boga, ale mimo to zmówiłam w myślach krótką modlitwę: „Dzięki Ci,
Ojcze, za uratowanie Xaviera z rąk śmierci oraz jego szczęśliwy
powrót do świata żywych. Opiekuj się nim, proszę, a zrobię wszystko,
czego zażądasz".
Wynajęliśmy pokój w lokalnym zajeździe na peryferiach
miasteczka. Udaliśmy się tam w pierwszym odruchu, pragnąc
odpocząć nieco od atmosfery kampusu, który obecnie kojarzył nam się
głównie z atakiem Siódmych. Chwilowo nie obawialiśmy się
kolejnego. Potrzebowali czasu, aby przygotować nowy plan.
- Odsuńcie się od bestii. - Xavier otworzył oczy. Błyskawicznie
pojęliśmy, że jest w głębokim szoku.
- Witamy z powrotem - rzekł spokojnie Gabriel, przyglądając się
mu badawczo.
Xavier spojrzał na niego szklistym wzrokiem, najwyraźniej w ogóle
go nie rozpoznając. Wyglądał, jakby miał wysoką gorączkę.
Dotknęłam jego czoła. Było rozpalone.
- Bestia wychodzi z morza - powtórzył. Wiercił się niespokojnie na
łóżku, co i rusz zerkając na drzwi, choć zamknęliśmy je na zasuwkę.
- Co się z nim dzieje? - zapytałam.
- Właśnie nie wiem - odparł mój brat. - Cytuje Apokalipsę.
- Już dobrze, Xav - uspokajałam go, sądząc, że cierpi na coś w
rodzaju stresu pourazowego. - Nie ma tu żadnej bestii. Jesteś
bezpieczny.
Xavier opadł z powrotem na poduszki, po jego piersi pociekła
strużka potu. Zacisnął zęby, jak gdyby walczył z silnym bólem.
- Beth, nie. - Chwycił moją dłoń, zaciskając palce, aż pobielały mu
kostki. - Musisz stąd wyjść. Uciekaj! Obiecaj mi, że to zrobisz!
- Siódmi się wycofali - odparłam łagodnie. - Zmusili ich do tego Ivy
i Gabriel. Przez jakiś czas nie wrócą.
- Czy ty nie rozumiesz? - Usiadł gwałtownie na łóżku, wpatrując się
we mnie z lękiem w oczach. — Grozi wam niebezpieczeństwo. On tu
jest.
- Ivy, o czym on mówi? - Zwróciłam się do siostry. Słowa Xaviera
nie miały najmniejszego sensu. - Co się dzieje?
- Nie denerwuj się, Beth. Daj mu parę minut. Wydaje mi się, że jest
po prostu zdezorientowany. W końcu przeżył własną śmierć.
Xavier spróbował wstać, na co krew niemal całkowicie odpłynęła
mu z twarzy. Mało brakowało, a by się przewrócił. Przytrzymał się
ramy łóżka.
- Powoli - przystopował go Gabriel, ściągając z niepokojem brwi. Nie ma pośpiechu.
Xavier rozglądał się wokół kompletnie oszołomiony. A potem
nieoczekiwanie wpadł w zgoła szampański nastrój.
- Ale frajda! Kiedy możemy to powtórzyć? - Z początku nie byłam
pewna, czy dobrze słyszę. Xavierowi zdarzało się niekiedy rzucić coś
ironicznym tonem, ale ta uwaga zabrzmiała jak wypowiedziana przez
zupełnie inną osobę. Wyciągnęłam do niego rękę, ale niemal
natychmiast zabrałam ją z powrotem. Choć wciąż ten sam, zmienił się
nie do poznania. Zniknęło całe ciepło, które czyniło go tak
wyjątkowym. Zastąpił je twardy, bezwzględny rys. Xavier policzki
miał teraz zapadnięte, oczy przymrużył, zerkając szyderczo spode łba.
Nigdy przedtem go takim nie widziałam. Gabriel i Ivy wymienili
zatroskane spojrzenia.
- O co chodzi? Co się stało? - dopytywałam się, przenosząc wzrok z
jednego na drugie, lecz oni najwyraźniej woleli zachować odpowiedź
dla siebie.
- Dobrze się czujesz? - spytał ostrożnie Gabriel. Wyglądało na to, że
domyśla się już przyczyny dziwnego zachowania Xaviera, ale pragnie
ostatecznie się upewnić. Być może łudził się jeszcze, że jest w błędzie.
- Jak nowo narodzony! - uśmiechnął się uprzejmie Xavier.
Następnie wstał z łóżka i przespacerował się wokół kanapy, nie
odrywając oczu od mego brata.
- Xavier? - Gdy odwrócił się ku mnie, uśmiech spełzł mu z warg.
Miałam ochotę podejść do niego i porządnie nim potrząsnąć. Dać mu
do zrozumienia, iż zdołamy pokonać każdą przeszkodę, o ile tylko na
powrót stanie się dawnym sobą. Podświadomie czułam jednak, że w tej
chwili nic by do niego nie dotarło, a jakikolwiek przejaw czułości
spotkałby się z wrogim przyjęciem.
- Poszedłbym pobiegać. - Zaczął krążyć po pokoju, rozciągając się
oraz podskakując jak na sprężynach. Wcześniej nigdy nie bywał
nadpobudliwy. Teraz zaś dreptał w tę i z powrotem niczym uwięziony
w klatce tygrys. Nie poznawałam go.
- Może lepiej się połóż - zaczęłam, postępując niepewnie krok do
przodu.
- Beth, nie - ostrzegł mój brat.
- Nie mam zamiaru się kłaść - odparł Xavier piskliwym głosem,
przedrzeźniając mnie. Spojrzenie miał zimne jak lód.
Uczyniłam kolejny krok w jego stronę, na co upierścienione palce
Gabriela zacisnęły się na moim ramieniu. Uniosłam głowę, zaglądając
mu w oczy.
- Xavier za nic by mnie nie skrzywdził - zaoponowałam.
- To prawda - odparł Gabriel. - Xavier by tego nie zrobił. Nie
spodobał mi się ton jego głosu.
- On jest po prostu zmęczony, nic więcej - powiedziałam głośno, nie
dopuszczając do siebie żadnej innej myśli. Próg mojej wytrzymałości
został przekroczony w momencie, w którym ujrzałam Xaviera
martwego. Nie wiedziałam, ile jeszcze będę w stanie znieść.
Z pewnością oglądaliśmy najnormalniejszą w świecie reakcję na
ekstremalny stres. Przecież ludzie to nie anioły, nie
dysponują źródłem niewyczerpanej energii. Przez ostatnich kilka
tygodni Xavier żył w tak wielkim napięciu, że chyba tylko cudem
trzymał się aż do dziś. Kiedyś jednak, podobnie jak każdy człowiek,
musiał osiągnąć swój punkt krytyczny. I właśnie to nastąpiło.
Pamiętałam doskonale, że czytałam o tym w podręcznikach do
psychologii. Jeśli poddać kogoś odpowiednio silnej presji, w którymś
momencie się załamie i zacznie zdradzać dziwne objawy. Nie
spodziewałam się tylko, że w przypadku Xaviera będzie to oznaczało
agresję w stosunku do mnie. Co się z nim działo? Wyraźnie
wyczuwalna w jego głosie niechęć zabolała mnie bardziej niż
ukąszenie skorpiona. Nie sposób było nie zauważyć, że patrzy na mnie
jak na najgorszego wroga.
- Na pewno da się temu jakoś zaradzić - wyszeptałam, z wysiłkiem
powstrzymując łzy, które cisnęły mi się pod powiekami. W tym
momencie musiałam być silna za nas oboje.
- A rzeczywiście, masz rację - odezwał się Xavier.
Dotąd nie zdarzało mu się przemawiać do mnie tak oficjalnym
tonem. Czyżby upadając, uderzył się w głowę mocniej, niż z początku
nam się wydawało? Spojrzałam na niego wyczekująco, gotowa spełnić
każdą prośbę. Podeszłam do miejsca, w którym stał, odgrodzony od
nas kanapą. Ująwszy moją twarz w dłonie, przekrzywił głowę lekko w
bok, przyglądając mi się, jak gdyby widział mnie po raz pierwszy.
- Powiedz mi, co mogę zrobić - powtórzyłam. Wówczas nachylił się
i wyszeptał mi cicho wprost do ucha:
- Możesz w jasną cholerę odczepić się ode mnie, durna suko. I
wtedy zrozumiałam. To nie Xavier ze mną rozmawiał, ale
natychmiast rozpoznałam ten głos. Poznałabym go wszędzie. Nic
się nie zmienił od momentu, kiedy po raz ostatni usłyszałam go w
miejscu, o którym za wszelką cenę pragnęłam zapomnieć.
Głos Lucyfera nadal stanowił tę samą osobliwą mieszaninę
chropawego metalu oraz miękkiego aksamitu, słodki jak syrop i palący
niczym whisky.
Lokator z piekła rodem
Złapałam się obiema rękami za brzuch, jak gdyby ktoś mnie dźgnął
nożem. Była to może dziecinna reakcja, ale spływający z warg Xaviera
jad ranił mnie dotkliwiej niż metalowe ostrze.
Odsunęłam się od niego, podchodząc na odrętwiałych nogach do
okna. Na zewnątrz wciąż świeciło słońce, samochody pędziły,
zlewając się w kolorową smugę. Nieświadomi rozgrywającego się tuż
obok dramatu kierowcy jechali przed siebie, gdy tymczasem w mojej
głowie rozpętała się najprawdziwsza burza. Rozszalałe myśli kołatały
się w niej bezładnie, obijając jedna o drugą. Jak do tego doszło? Czy
uda się uwolnić Xaviera, nim nastąpi kolejne nieszczęście? I co jeszcze
może się wydarzyć gorszego niż to, czego doświadczyliśmy w ciągu
ostatnich dwudziestu czterech godzin?
- Jak do tego doszło? - powtórzyłam na głos, odwracając się na
pięcie, twarzą do mego rodzeństwa. - Nie rozumiem.
- Opętania się zdarzają - odparła miękko Ivy.
- Nie. - Pokręciłam zdecydowanie głową. - Tego typu rzeczy nie
przytrafiają się ludziom takim jak on. Powinna go chronić jego wiara.
Nic nie miało prawa zawładnąć jego ciałem!
- Bethany, zastanów się, proszę - wtrącił łagodnie Gabriel. - Xavier
umarł... Tych kilka minut, jakie upłynęły na granicy życia i śmierci,
wystarczyło aż nadto. Ciemne siły wykorzystały okazję.
-Ale... - poczułam, że brakuje mi tchu, a oczy zaczynają piec.
Dotarło do mnie, iż mój brat ma rację. - Dopiero co go odzyskałam.
- Nie trać nadziei - powiedziała Ivy. - To oznacza tylko, że walka
jeszcze nie jest skończona.
Praktycznie przestałam jej słuchać. Na samą myśl o tym, że przez
cały czas Lucyfer nas obserwował, wyczekując dogodnej okazji,
przeszedł mnie zimny dreszcz. Poświęciwszy wszystkie siły na
ukrywanie się przed gniewem niebios, przeoczyłam fakt, że poluje na
nas także inny, przypuszczalnie znacznie groźniejszy przeciwnik.
Niebu zależało na tym, aby nas rozdzielić, piekło zaś w oczywisty
sposób planowało dokonać zemsty. Pozbawieni twarzy Siódmi
stanowili zaledwie przygrywkę do tego, z czym przyszło mi się
zmierzyć teraz. Przed oczami stanęło mi krew w żyłach mrożące
wspomnienie, które tylekroć próbowałam wymazać: twarz siostry
Mary-Claire, zakonnicy z klasztoru w Tennessee. Bardziej niż
znaczące ją krwawe ślady i zadrapania, popękane wargi czy wyłamane
zęby, utkwił mi w pamięci jej wyraz. Wyraz absolutnej pustki,
świadczący o tym, że nie była to już twarz istoty ludzkiej. Demon
całkowicie zawładnął jej umysłem, ciałem oraz duszą. Widok ten
niejeden raz prześladował mnie później w koszmarnych snach, mimo
iż stałam się świadkiem tamtych wydarzeń jedynie za pośrednictwem
projekcji astralnej, w dodatku dotyczyły one osoby najzupełniej mi
obcej. Tym razem w grę wchodził Xavier. Nie byłam pewna, czy
starczy mi odwagi, aby stawić temu czoło.
Stałam odwrócona plecami do Gabriela i Ivy, nie chcąc, by patrzyli
na to, co się ze mną dzieje. Nie byłam na tyle naiwna, by sądzić, że
zdołam cokolwiek przed nimi ukryć - potrzebowałam po prostu kilku
chwil na oswojenie się z sytuacją i opanowanie rozszalałych emocji.
— Chodź — ponagliła Ivy. - Trzeba ruszać dalej. Nie możemy tu
zostać. - Starała się mówić rzeczowym tonem, ale wychwyciłam w jej
głosie nerwową nutę.
- A dokąd jedziemy? - zapytał radośnie Xavier. Ten dziecinny
entuzjazm w ogóle do niego nie pasował.
- Zabieramy cię do nas do domu - poinformował Gabriel, zerkając
na niego z ukosa. - Zostaniesz tam, aż poczujesz się... bardziej sobą.
- Jak to, to wy macie dom? - przerwałam mu. - Gdzie?
- Tutaj - odparła Ivy. - W Oxfordzie.
- Od kiedy? - spytałam zaskoczona.
- Odkąd tu jesteście. Woleliśmy trzymać się blisko, żeby w razie
czego mieć was na oku.
- Dlaczego nic mi nie powiedziałaś?
- Sądziliśmy, że tak będzie bezpieczniej. Zbyt częste kontakty
mogłyby narazić nas na niepotrzebne ryzyko. Chcieliśmy po prostu być
pod ręką na wypadek kłopotów. Słusznie zresztą, jak się okazuje.
- Czuję się wyśmienicie - oznajmił Xavier, nie starając się nawet
udawać, że interesuje go nasza rozmowa. Na dowód swoich słów
wykonał serię skłonów, wymachów i przysiadów, niczym sportowiec
rozgrzewający się przed treningiem. Były to jawne popisy, w niczym
nieprzypominające jego normalnego zachowania. Skóra mi cierpła na
ten widok. Następnie zwrócił się do mnie:
- Prawdziwy szczęściarz ze mnie. Trafiła mi się taka dobra i oddana
dziewczyna. - Zagruchał drwiącym tonem, uśmiechając się przy tym
złośliwie, co jeszcze spotęgowało upiorne wrażenie.
- Macie rację, powinniśmy go stąd zabrać - przyznałam martwym
głosem. Wydarzyło się tyle złego, że nie byłam w stanie zrobić nic
więcej, jak tylko zgodzić się z rodzeństwem. — Zanim zacznie
zwracać na siebie uwagę.
- Na Boga! - wykrzyknął Xavier. - Wszak mieliśmy być tylko we
dwoje. Do dupy taka żona.
Skinęłam głową, na co Gabriel dwoma krokami przeszedł przez
pokój i chwycił Xaviera za ramiona.
- Ivy... - powiedział. - Być może potrzebna mi będzie twoja pomoc.
— Spokojnie, po co zaraz te nerwy, Papo Smerfie? - za-cmokał
Xavier, podnosząc ręce do góry na znak, iż nie będzie sprawiał
trudności. - Nie ma obawy, idę z wami. Nie zamierzam przegapić
najlepszego. — Roześmiał się, po czym zanucił: „Gdziekolwiek ty,
tam i ja, z nas para jest na sto dwa" .
Zaniechawszy ceregieli, Gabriel pchnął go w kierunku drzwi, gdzie
w progu przystanęła niepewnie Ivy. Czy Xavier spróbuje uciec? Byłam
prawie pewna, że nie. Demonom zależało na tym, aby nam dopiec, tak
więc Lucyfer zechce pozostać jak najbliżej, by móc napawać się naszą
bezradnością. Mijając mnie, Xavier zatrzymał się na moment i zajrzał
mi w twarz z nagłą, rozbrajającą czułością.
— Ty też idziesz, prawda, Beth? - zapytał. - Nie zostawisz mnie
samego z nimi?
Kiedy tak na mnie patrzył tymi szeroko otwartymi błękitnymi
oczami z wyrazem bezgranicznej niewinności, nie byłam już pewna, z
którym z nich rozmawiam.
— Idę - odparłam, usiłując opanować drżenie w głosie, choć
zdradzały mnie roztrzęsione ręce. W milczeniu ruszyłam za rodzeństwem na parking. Xavier szedł tuż za nami, gwiżdżąc pod nosem
jakąś irytującą melodię. Przypominał bombę z opóźnionym zapłonem,
gotową w każdej chwili wybuchnąć. Dopiero wówczas w pełni zdałam
sobie sprawę z tego, że bezwzględnie należy go przewieźć w
bezpieczne miejsce. W żadnym razie nie mógł zostać dłużej w hotelu,
ani tym bardziej znaleźć się w pobliżu kampusu. Jego zachowanie było
nie do przewidzenia.
W samochodzie dał temu kolejny dowód. Pomimo wcześniejszych
nalegań, abym mu towarzyszyła, przez całą drogę traktował mnie jak
najgorszego wroga. Odsunął się w najdalszy kąt siedzenia, po czym
skulił przy drzwiach, opierając brodę na rękach z ponurą rezygnacją.
Wzrok utkwił za oknem, przyglądając się mijanym budynkom i
odwracając co jakiś czas po to tylko, by cisnąć we mnie wściekłym
spojrzeniem.
* Velvet Underground, I'm sticking with you.
Postanowiwszy zbadać jego reakcję na mój dotyk, położyłam mu
delikatnie dłoń na kolanie. W odpowiedzi zesztywniał cały, a z głębi
jego gardła wydobył się niski, zduszony warkot. Widząc, iż jest niemal
gotów mnie ugryźć, cofnęłam prędko rękę.
Wkrótce Gabriel skręcił w długi podjazd, a następnie zatrzymał
auto przed pomalowanym na pastelowoniebieski kolor domem o
spadzistym dachu i obszernym ganku. Przed drzwiami stały donice
pełne jesiennych chryzantem. Rozejrzałam się wokoło z niejaką
ciekawością. Pierwszy raz miałam okazję odwiedzać miejsce, w
którym zamieszkało moje rodzeństwo. Dom był stary i, jak większość
budynków na Południu, sięgał korzeniami głęboko w przeszłość,
skrywając swoją własną historię. Mogłam sobie niemal wyobrazić
żonę wyruszającego na front żołnierza konfederatów, czule żegnającą
swego ukochanego. Dom witał nas w swoich progach pełną ciepła,
przyjazną atmosferą. Przez niewielki korytarz wchodziło się do
rustykalnej kuchni z białymi szafkami i niebieskimi ścianami.
Pośrodku wisiała staroświecka lampa, a na półeczkach nad zlewem
stały kolorowe filiżanki. W kącie zauważyłam opartą o kredens gitarę
Gabriela. Wszystko to sprawiło, że ogarnęła mnie gwałtowna,
przemożna tęsknota za Byronem oraz spędzonymi tam szczęśliwymi
chwilami. Zaraz jednak nastąpił przymusowy powrót do przykrej
rzeczywistości.
Wśliznąwszy się na jeden z wysokich wyplatanych stołków,
czekałam, aż ktoś zdecyduje się przełamać niezręczną ciszę. Gabriel
obserwował Xaviera niczym jastrząb.
- Niekiepska chałupka - stwierdził ten ostatni, przechadzając się
demonstracyjnie. Co i rusz podnosił jakąś książkę, kubek czy świecę,
obracał w rękach, po czym odkładał z powrotem. - Znajdzie się coś do
przepłukania gardła? Jakiś koniaczek, wódeczka? - To rzekłszy,
rozłożył się na stojącej we wnęce pod oknem ławie, ignorując pełen
dezaprobaty wzrok Ivy.
— Nie trzymamy tu alkoholu - powiedziała, podchodząc do
lodówki i wyjmując z niej butelkę wody mineralnej. Bez
najmniejszego ostrzeżenia cisnęła nią w Xaviera, celując prosto
w jego głowę. Butelka pofrunęła z impetem przez kuchnię, lecz tuż
przed spodziewanym uderzeniem Xavier niedbałym gestem wyciągnął
ramię i złapał ją. Nie zmienił przy tym nawet pozycji. Żaden
śmiertelnik, choćby tak wysportowany jak on, nie dysponował
podobnym refleksem.
- Ładny rzut. - Odkręcił nakrętkę i jednym haustem wlał w siebie
połowę wody. Skończywszy pić, podniósł się i odstawił butelkę na
podłogę.
- Gdzie znajdę łazienkę? - zapytał z ujmującym uśmiechem. Powinienem chyba wziąć prysznic.
- Na górze, pierwsze drzwi po lewej - odparła Ivy. Rzuciła memu
bratu nerwowe spojrzenie.
Ale Xavier w ogóle nie opuścił pomieszczenia. W ułamku sekundy
skrzydła Gabriela otworzyły się ze świstem, zmiatając na podłogę
rozmaite przedmioty i rozbijając je w drobny mak. Dopadł Xaviera,
łapiąc go w pół, a następnie powalając na ziemię. Choć w mgnieniu
oka przyparł go do parteru, Xavier nie pozwolił tak łatwo się
obezwładnić. Z niespotykaną, nadnaturalną wręcz siłą odepchnął
Gabriela nogami, wskutek czego mój brat przeleciał przez całą
kuchnię, po czym uderzył w marmurowy blat z takim impetem, że
pojawiło się na nim długie pęknięcie. W następnej chwili stali już
twarzą w twarz, odwieczni wrogowie szykujący się do walki.
- Przestańcie! Co robicie? - wrzasnęłam. Ruszyłam przed siebie,
zamierzając wejść pomiędzy nich i zmusić, aby mnie wysłuchali. Lecz
wówczas Gabriel obrócił głowę w moją stronę, ja zaś, ujrzawszy
wyraz jego oczu, zatrzymałam się w pół kroku.
- Nie podchodź. On zrobi ci krzywdę.
Nieumyślnie odwróciłam uwagę brata, co dało Xavierowi
przewagę. Rzucił się w przód, a zaraz potem usłyszałam przenikliwy
trzask — jego pięść wylądowała na szczęce Gabriela. Ten w
pierwszym odruchu zachwiał się, jednak błyskawicznie odwzajemnił
cios, z rozmachem trafiając Xaviera w żebra. Xavier zgiął się wpół,
tracąc na moment oddech, ale zdążył w porę uchylić się przed
kolejnym uderzeniem. Zauważywszy,
że drzwi frontowe pozostały lekko uchylone, dojrzał dla siebie
szansę ucieczki i pomknął korytarzem w kierunku wyjścia. Gabriel
usiłował pobiec za nim, lecz spowolniły go rozpostarte skrzydła, które
nie mieściły się w wąskim przejściu. Złożywszy je, dogonił Xaviera w
drzwiach i przewrócił, chwytając go za kostki. Razem przetoczyli się
przez próg, po czym wpadli na otaczającą ganek barierkę, wyłamując
ją i spadając na grubą warstwę suchych liści, zaścielających ogródek
przed domem.
Razem z Ivy przyglądałyśmy się bezradnie, jak anioł i człowiek
tarzają się w pyle. Po drugiej stronie ulicy dwie starsze panie siedziały
na werandzie w białych bujanych fotelach, popijając herbatę. Na
widok rosnącego zamieszania wyciągnęły szyje, mrużąc z
niedowierzaniem oczy. Zapewne niewiele miały okazji do oglądania
bójek w sąsiedztwie. Co więcej, podejrzewałam, że jest to w ogóle
pierwsza awantura, do jakiej doszło na tej szanującej się ulicy. Jedna z
pań wstała niczym rażona piorunem, przykładając rękę do serca,
podczas gdy druga wymamrotała coś pod nosem i podreptała
pośpiesznie do środka.
- Panna Bishop dzwoni właśnie do szeryfa - powiadomiła mnie Ivy
tonem, z którego wynikało, że sama miałaby ochotę to zrobić.
- Może powinnyśmy pójść tam i ją powstrzymać? - zapytałam z
przejęciem.
- Nie teraz. Gabriel nas potrzebuje.
Tymczasem mój brat uniósł Xaviera w powietrze, po czym rzucił
go twarzą w żwir na podjeździe. Chciałam podbiec i zobaczyć, czy nic
mu się nie stało, ale Ivy mnie przytrzymała.
- Gabe zrobi mu krzywdę! — wrzasnęłam jej w twarz. - Powstrzymaj go!
- Próbuje mu pomóc. - Chwyciła mnie za ramiona, mocno nimi
potrząsając. - Jeśli Xavier teraz ucieknie, nie wiadomo, do czego może
się posunąć... ilu ludzi zranić, włączając w to siebie. Musisz nam
zaufać, Bethany.
Spojrzałam w jej chłodne, szare oczy i skinęłam milcząco głową,
starając się nie patrzeć na podwórko. Nigdy w życiu
nie czułam się bardziej rozdarta. Dla brata zrobiłabym prawie
wszystko. Z drugiej zaś strony trudno było ode mnie wymagać, bym
odwróciła się od męża w chwili, kiedy najmocniej mnie potrzebował.
Xavier podniósł się wyraźnie zamroczony, co stworzyło
Gabrielowi okazję, na którą czekał. Szybko ustawił się za nim.
Zastanawiałam się, do czego zmierza, aż zobaczyłam, jak wsuwa oba
ramiona pod jego pachy, splatając dłonie na jego karku. W tej pozycji
zdołał unieruchomić Xaviera na tyle długo, by zawlec go z powrotem
do domu. Przelotnie zaciekawiło mnie, czy nieszczęsne siostry Bishop
kiedykolwiek wrócą do siebie po usłyszeniu serii przekleństw, jakie
posypały się z jego ust.
— Czego się gapicie, głupie kurwy? - wywrzaskiwał Xavier,
mijając nas. - Skrzydlate dziwki! Jeszcze się z wami policzę w piekle!
— To nasz daleki kuzyn — zawołała Ivy do oniemiałej sąsiadki. Trochę się zdenerwował. Bardzo panią przepraszam.
— Otwórz piwnicę! - ryknął Gabriel, gdy tylko weszliśmy do
środka. Ivy spełniła jego prośbę, po czym obaj, potykając się, ruszyli w
dół wąskimi betonowymi schodkami. Zerknęłam niespokojnie w
ciemność za nimi. Pod ziemią wciąż czułam się nieswojo.
— Nie możemy tutaj porozmawiać? - zapytałam.
— Nie słyszysz, co on wyprawia? - Moja siostra pokręciła głową.
- Równie dobrze moglibyśmy puścić wszystko w wieczornych
wiadomościach.
Poszłam więc ostrożnie śladem brata, trzymając się w bezpiecznej
odległości od wierzgającego nogami Xaviera. Wszelkie jego wysiłki
spełzały jednak na niczym, Gabriel znosił tę szarpaninę z kamiennym
spokojem.
Zadrżałam. W piwnicy panował chłód i czuć było wilgoć.
Zakurzona, brudna podłoga oraz zwisające z sufitu pajęczyny
przywodziły na myśl skojarzenia z grobowcem. Nie było tam żadnych
okien, a jedynie mała kratka wentylacyjna, tak wąska,
że przepuszczała zaledwie skrawek dziennego światła. Ściany
pomieszczenia zbudowano z żelbetonu, podobnie jak w wielu innych
domach w okolicy, zabezpieczając w ten sposób budynki przed
tornadami. Na pierwszy rzut oka przypominało to zwykłą piwnicę:
różnorakie pudła, pralkosuszarka, zamrażarka. Ale stało tam także
stare metalowe łóżko z przeżartym przez mole pasiastym materacem o
wystających sprężynach. Widok zwisających z ramy żelaznych kajdan
sprawił, iż zrobiło mi się niedobrze.
Wyglądało na to, że Gabriel i Ivy są do podobnych zagrożeń dobrze
przygotowani. Mój brat przytrzymał Xaviera na łóżku, podczas gdy
Ivy zapięła łańcuchy na jego kostkach oraz nadgarstkach. Xavier
rzucał się jak szalony, sycząc i prychając niczym dzikie zwierzę. W
końcu oboje się odsunęli. On zaś przypuszczalnie się zmęczył,
albowiem zamarł w bezruchu rozciągnięty na materacu, ze wzrokiem
utkwionym w suficie.
- Ivy, czy mogłabyś się tym zająć? - Dopiero gdy kilka sekund
później usłyszałam zbliżający się dźwięk syren, zrozumiałam, co
Gabriel miał na myśli. Xavier zaśmiał się cicho, zadowolony z
kłopotów, które na nas sprowadził.
- Na pewno dasz sobie radę? - zapytała Ivy, na co mój brat skinął
głową.
- Tak, tylko pozbądź się ich szybko.
Moja siostra udała się w milczeniu na górę, lecz Xavier, widząc
przed sobą kolejną szansę ucieczki, zaczął krzyczeć tak głośno, że
Gabriel zmuszony był zatkać mu usta ręką. Dobiegł nas odgłos
trzaskających drzwiczek, a następnie szmer rozmowy przy drzwiach
wejściowych i pokorne przeprosiny Ivy. Wyjaśniała sytuację,
opowiadając o swoim młodszym kuzynie, który niedawno ukończył
kurację odwykową, ale niestety nie udało mu się wygrać z
uzależnieniem. Kłamała gładko, kładąc winę na karb złego
towarzystwa, w jakim się obracał, a także obiecując, że będzie miała
na niego szczególne baczenie, dopóki całkowicie nie dojdzie do siebie.
W odpowiedzi na to szeryf wyraził swe głębokie współczucie.
Ewidentnie uległ czarowi
Ivy, cmokając co chwila z podziwem, nazywając ją „odważną
młodą damą" oraz prosząc, by się nie załamywała. Wspomniał też, że
jest do jej dyspozycji o każdej porze dnia i nocy. Moja siostra
podziękowała mu uprzejmie, zamykając za nim drzwi na klucz.
Wróciła na dół z kamiennym wyrazem twarzy oraz rękami pełnymi
solniczek. Z uwagą poczęła sypać sól wokół łóżka, aż powstał
starannie nakreślony krąg.
- Co robisz? - zapytałam zdumiona.
- Sól i żelazo budzą w demonach wstręt - odparła rzeczowo. Trzeba wykorzystać wszelkie dostępne środki.
Doszłam do wniosku, że przypominanie jej, iż nie mamy do
czynienia ze zwykłym demonem, raczej nie okaże się pomocne.
- Pamiętasz, dlaczego tak się dzieje? - zapytała. Błyskawicznie
przywołałam w pamięci podstawy szkolenia.
- Są to czyste substancje, tak więc demony, będące kwintesencją
nieuczciwości, nie znoszą przebywać w ich pobliżu.
- Dobrze - pochwaliła krótko.
- Ale to nie wystarczy, prawda? Wydaje się za łatwe.
- Niestety, nie wystarczy. Demon zagnieździł się już w nim na
dobre. Jednakże te zabiegi uniemożliwią mu ucieczkę do czasu, aż
znajdziemy sposób, by go zniszczyć.
- Mogę z nim zostać?
- W żadnym razie - stwierdził bez ogródek Gabriel.
- Dlaczego?!
- Naprawdę nie rozumiesz? Jesteś zbyt zaangażowana
emocjonalnie, co czyni cię łatwym celem. Będzie chciał wyprowadzić
cię w pole. Nie wolno nam ryzykować.
- Nie pozwolę na to.
- Bethany... - rzekł ostrzegawczym tonem, po którym poznałam, że
na nic się zdadzą moje protesty.
- Niech ci będzie - burknęłam. - Ale rozmawiać z nim mi nie
zabronisz.
Nie starał się mnie powstrzymać, gdy podchodziłam do łóżka.
Spojrzenie Xaviera w dalszym ciągu zwrócone było
ku sufitowi, na jego twarzy widniały liczne zadrapania. Lecz nawet
tak pokiereszowany, z szaleństwem w oczach, był mi nadal bliski.
Moje serce wciąż waliło jak młotem na samą myśl o nim. Pochyliłam
się ostrożnie, chcąc wyszeptać mu do ucha choć drobną część tego, co
czułam, jednak nie potrafiłam wykrztusić z siebie nic sensownego.
Przede mną spoczywała obca istota. Co mogłam powiedzieć, by w
jakikolwiek sposób ulżyć cierpieniu ukochanego? Gdy łamałam sobie
głowę w poszukiwaniu właściwych słów, Xavier nagle odwrócił twarz
w moją stronę, przyglądając mi się z taką przenikliwością, że nie
byłam w stanie odwrócić wzroku. Gabriel i Ivy, którzy przypatrywali
się tej scenie spod ściągniętych brwi, przestali dla mnie istnieć.
Zajrzałam głęboko w krystaliczny błękit oczu Xaviera, usiłując
odnaleźć w nich jakiś znak. I wtedy, w króciutkim jak mgnienie
błysku, wydarzyło się coś dziwnego. Wydawało mi się, iż go
dostrzegłam. Lód stopniał, a w tle na sekundę pojawił się cień chłopca,
którego kochałam. Widziałam jednak, ile go to kosztowało.
Przypominało to patrzenie na tonącego człowieka, ostatkiem sił
wypływającego na powierzchnię po to tylko, by zaraz zmyła go fala o
wiele potężniejsza niż jego wola przetrwania. I już było po wszystkim,
Xavier zniknął, powrócił lodowaty chłód. Ale nie miało to znaczenia.
Zrozumiałam, że on nadal gdzieś tam jest. Dalszej zachęty nie
potrzebowałam. Choć każda komórka mego ciała kurczyła się z
przerażenia, wiedziałam, iż nigdy się nie poddam i nie zostawię go
samego.
Nocne hałasy
Gabriel zamyślił się, marszcząc czoło. Wyczułam, że jest jeszcze
coś, o czym nam nie mówi.
- Chodźmy na górę - zaproponował niespodziewanie. Powinniśmy porozmawiać.
Pokręciłam stanowczo głową.
- Nie ruszę się stąd.
- Xavierowi nic nie będzie.
- Uważasz, że nic mu nie jest? - zapytałam z niedowierzaniem.
- W żadnym razie tego nie twierdzę, powiedziałem tylko, że nic mu
nie będzie, jeśli przez chwilę tu poleży. Idziesz czy nie?
Postanowiłam nie ustępować.
- Nie - odparłam uparcie. - Oboje z Ivy wiecie, co należy robić. Nie
potrzebujecie mnie.
Gabriel westchnął ciężko. Zdawałam sobie sprawę z faktu, że jest
zmęczony, a ja nadwerężam jego cierpliwość.
- A co konkretnie planujesz osiągnąć, zostając tutaj? Wzruszyłam
ramionami.
- Jeszcze nie wiem - odrzekłam cierpko. - Przyjdę za minutę lub
dwie. Chciałabym po prostu spędzić z nim trochę czasu sam na sam,
jeśli ci to nie przeszkadza.
- Przeszkadza mi to w najwyższym stopniu - stwierdził mój brat
mocno poirytowany. - Tyś chyba oszalała?
- Kiedy wreszcie przestaniesz mówić mi, co mam robić?
- On się tylko o ciebie martwi - wtrąciła Ivy. - Nie jesteś w stanie
w żaden sposób pomóc teraz Xavierowi, a już na pewno nie powinnaś
zostawać z nim sama.
- Przecież jest skuty! - wykrzyknęłam. - Jaką niby krzywdę może
mi wyrządzić?
- Bethany, nie pora na kłótnie. Xavier potrzebuje nas wszystkich.
Im więcej się sprzeczamy, tym dłużej to stworzenie w nim pozostaje.
Zamierzasz z nami współpracować czy wolisz utrudniać?
W przeciwieństwie do Gabriela, który pomimo setek lat
doświadczeń w kontaktach z ludźmi nadal nie opanował trudnej sztuki
dyplomacji, Ivy zawsze umiała znaleźć stosowne argumenty. Tak więc
i tym razem udało jej się sprawić, iż poczułam się marudna oraz
krótkowzroczna. Niechętnie weszłam za nimi po schodach, oglądając
się na Xaviera. Nie poruszył się ani nie mrugnął powieką, wciąż
wpatrzony w sufit. Na górze się zatrzymałam.
- A jeśli coś się wydarzy?
- Zapewniam cię, że będziemy go słyszeć.
- No dobrze - mruknęłam. - Mam nadzieję, że to nie potrwa długo.
Grubo się przeliczyłam. Znając moje rodzeństwo, powinnam była
przewidzieć, iż nie podejmą decyzji naprędce, bez odpowiedniego
przygotowania. Mając do czynienia z czymś tak delikatnym, należało
postępować niezwykle ostrożnie. Przypominało to balansowanie na
cienkiej linie. Ludzkie życie jest kruche, a demony potrafią
dokonywać potężnych zniszczeń. Wystarczył jeden błąd, by
zaprzepaścić nasze szanse na wygraną. Stałam więc i z narastającym
zniecierpliwieniem obserwowałam, jak Ivy krząta się po kuchni,
przyrządzając jakiś napar z ziół. Z niezmąconym spokojem zrywała
listki, by następnie zalać je wrzącą wodą. Gabriel przetrząsał szafki,
wyciągając
z nich pojemniki z solą, które później ustawiał w rządku na blacie.
Oboje zachowywali się raczej jak para znachorów, nie zaś jak dwa
anioły obdarzone mocą wystarczającą do tego, by wyrwać demona
siłą.
- To by go zabiło - odezwał się Gabriel, czytając mi w myślach. Jeśli spróbowalibyśmy wydobyć go przemocą... to byłoby jak
wyrywanie szwów ze świeżej rany. Xavier... nie zniósłby tego.
Najpierw musimy osłabić demona.
- Rozumiem - odparłam sztywno. Trudno było z tym dyskutować.
Cały czas nadstawiałam uszu, sprawdzając, czy z piwnicy nie
dochodzi jakiś podejrzany dźwięk, ale słyszałam jedynie oddech
Xaviera, w dodatku jakby spokojniejszy. Skrycie liczyłam na to, iż
zasnął z wyczerpania. Świadomość, że leży tam samotnie, zakuty w
łańcuchy, uwięziony we własnym ciele, dobijała mnie. Wiedziałam, że
nie wolno nam działać pochopnie, ale nie sposób było czekać w
nieskończoność. Ponieważ ani Gabriel, ani Ivy nie pojmowali istoty
ludzkiej miłości, nie zdawali sobie także sprawy z przyczyn mego
pośpiechu. Nie rozumieli, co czuję na myśl o tym, że oto tam na dole
leży mój mąż, rozrywany od środka przez Szatana.
- Sądzę, iż nie obejdzie się bez wsparcia - rzucił z zadumą mój brat.
W jego ustach zabrzmiało to tak naturalnie, jak gdyby omawiał menu
na kolację.
- Zgadzam się - odparła Ivy, aczkolwiek wydawała się nieco mniej
zadowolona z tego pomysłu.
- Jak to? Przecież to dla was bułka z masłem. Chcecie mi
powiedzieć, że sami nie dacie sobie rady?
- W normalnych okolicznościach nie stanowiłoby to problemu, ale
tu sytuacja jest bardziej skomplikowana.
- Czyli? - zapytałam, na co Gabriel obrzucił mnie zniecierpliwionym spojrzeniem.
- To akurat ty powinnaś wiedzieć najlepiej.
- Mam rozumieć, że to z jego powodu?
Z niejasnej przyczyny wolałam nie nazywać go po imieniu.
Prawdopodobnie nie tylko jego imię, ale też wszystko, co się
z nim wiąże, było dla mnie tak odstręczające, że nie potrafiłam się
zmusić, by wymówić je na głos. A może bałam się, że jeśli to zrobię,
powrócą wspomnienia, których od tak dawna usiłowałam się pozbyć?
Jakaś część mnie wciąż kurczowo trzymała się dziecinnego
przeświadczenia, iż zło, które nie posiada imienia, istnieje tylko w
naszej wyobraźni. Tak czy inaczej, wiedziałam, że dla dobra Xaviera
nie wolno mi się rozkleić. Czułam się całkowicie rozdarta, ponieważ
najdroższy mi na świecie człowiek oraz istota, którą bezgranicznie
gardziłam, znaleźli się w jednym i tym samym ciele. Co powinno
wziąć górę - miłość czy nienawiść?
Gabriel dość długo zastanawiał się nad odpowiedzią na moje
pytanie, najwyraźniej starannie dobierając słowa.
- Dlatego że nie możemy pozwolić sobie na porażkę.
- Co to znaczy?
- To znaczy, że jeśli nam się nie uda, Xavier przypuszczalnie nie
wyjdzie z tego żywy.
W moim mózgu nastąpiło coś w rodzaju krótkiego spięcia, w
związku z czym na moment straciłam kontakt z rzeczywistością. Z
wysiłkiem wróciłam do siebie.
- Dlaczego miałoby się nie udać? Wypędzanie demonów to
przecież wasza działka. Tym właśnie się zajmujecie, czyż nie?
- Tak - odparł z wahaniem Gabriel. - Lecz wyłącznie dzięki mocy
nadanej nam przez Królestwo Niebieskie.
Raptem rozjaśniło mi się w głowie.
- Już rozumiem. - Dłonie same zwinęły mi się w pięści. - Biorąc
pod uwagę ostatnie wydarzenia, nie jesteście pewni, czy nie cofnęli
wam uprawnień.
- Można to tak ująć.
- A więc niebo wystawiło nas do wiatru. To zmienia trochę postać
rzeczy.
- Nie wiemy tego na pewno - powiedziała Ivy. - Spróbujemy
poszukać sprzymierzeńców.
- O ile tacy w ogóle jeszcze istnieją - mruknęłam, na co moja
siostra uniosła brew.
- Nie wolno ci myśleć w ten sposób.
- Jesteśmy wyrzutkami. - Starałam się nie podnosić głosu. - Nikt
nie przyjdzie nam z pomocą! Po co miałby to robić?
- Należymy do jednej rodziny.
- No to już po nas - wymamrotałam.
- Gdzie się podziała twoja wiara? - zapytał w osłupieniu mój brat.
- A niby skąd mam ją brać, skoro sam Bóg nas opuścił?
- Właśnie wtedy najmocniej jej potrzebujesz. Nie kiedy wszystko
idzie po twojej myśli i masz za co dziękować, ale wówczas, gdy wokół
zapada ciemność. On zawsze jest z tobą, w każdej minucie twego życia
nad tobą czuwa, aby pewnego dnia, w ten czy inny sposób, wskazać ci
drogę.
Czasami nienawidziłam swego brata za jego mądrość. Wiedziałam
doskonale, że ma absolutną rację, lecz czekała nas ciężka przeprawa. Z
jednej strony, któż inny miałby zachować wiarę, jeśli nie ja? Z drugiej
zaś, zmęczenie brało powoli górę, a jak się okazało, nawet anioły
bywają niekiedy bezsilne. Mimo to gdzieś głęboko w środku, pod
warstwą zmartwień, cierpienia i złości, odczułam coś na kształt
otuchy. Wydawało mi się, iż słyszę w głowie cichutki szept, który daje
mi do zrozumienia, że nie jestem sama.
Drzwi od piwnicy nadal stanowiły źródło mojej udręki. Ivy
dostrzegła nerwowe spojrzenia, jakie co rusz rzucałam w tamtą stronę.
W końcu postanowiła zlitować się nade mną.
- Pozwólmy Bethany sprawdzić, co się dzieje z Xavierem. Inaczej
nie będzie z niej żadnego pożytku.
Gabriel wyraził zgodę nieznacznym skinieniem głowy.
Podziękowałam im obojgu, zmuszając się do tego, by iść powoli, choć
najchętniej rzuciłabym się do piwnicy biegiem.
- Pięć minut! - zawołał za mną brat. - Nie zapomnij zostawić
otwartych drzwi. I choćby nie wiem jak cię prosił, nie uwalniaj go.
- Jasne - odparłam.
- Czekaj! - zatrzymała mnie Ivy, wręczając gliniany kubek, z
którego unosiła się osobliwie gryząca woń. - Może uda ci się nakłonić
go, żeby to wypił.
- A co to takiego?
- Napar z mandragory.
- Nie pachnie najlepiej. Jak działa?
- Mam nadzieję, że zaśnie po nim. Nie trzeba by wówczas czuwać
przez całą noc. Rano trzeźwiej się myśli.
- Pewnie masz rację.
- Do tego czasu powinniśmy już wiedzieć, jakie są szanse na
pomoc. - Spróbowała wlać we mnie nieco optymizmu. - Kiedy już
upewnisz się, że z Xavierem wszystko w porządku, idź się przespać.
Wyglądasz na wykończoną.
- Dobry pomysł. - Uśmiechnęłam się blado. Miałam pełną
świadomość, że trudno mi będzie zmrużyć oko choć na sekundę. Zaraz wracam na górę. Zerknę tylko, co u niego, i pójdę prosto do
łóżka. - Zamierzałam słuchać ich grzecznie aż do chwili, kiedy będę
mogła wymknąć się z powrotem do piwnicy.
Ponowne zejście na dół okazało się jeszcze cięższe niż za
pierwszym razem. Ledwo powstrzymałam łzy na widok rozebranego
do pasa, zakrwawionego i przykutego do łóżka Xavie-ra. Mimo
wspaniałej rzeźby oraz napiętych mięśni był w moich oczach
najzupełniej bezbronny. Jego twarz nosiła oznaki wyczerpania - usta
miał spękane, na zapadniętych policzkach pojawił się ciemny ślad
zarostu. Najtrudniejsze do zniesienia było jednak widoczne na niej
zagubienie. Mogłam sobie tylko wyobrazić, z jaką udręką musiał
znosić wszystko, co się wokół niego dzieje, nie mogąc nic na to
poradzić. Xavier nie należał do tych, którzy cofają się przed
wyzwaniami, i wolał stawić czoło wrogowi, aniżeli przed nim uciekać.
Tylko jak walczyć z kimś, kto mieszka w tobie?
Podeszłam do łóżka z gorącym napojem w ręku. Umieściłam kubek
ostrożnie na stojącym obok zakurzonym gramofonie, aby napar trochę
ostygł. Następnie w starym, zardzewiałym zlewie zmoczyłam ręcznik,
który wcześniej przyniosła tu Ivy, i poczęłam delikatnie przemywać
zadrapania na ciele Xaviera.
Pod wpływem mego dotyku otworzył oczy. W pierwszym
momencie ucieszył się, zobaczywszy mnie, lecz zaraz potem
wróciły wspomnienia ostatnich kilku godzin, zastępując ulgę
wyrazem skrajnego przerażenia.
- Beth - wykrztusił. - Boże, tak mi przykro!
- Co się stało? - Z przyzwyczajenia przesunęłam dłonią po jego
czole.
- Te potworności, które wygadywałem! Nie chciałem tego
powiedzieć! Żadnej z tych rzeczy!
Nie mogłam uwierzyć, że to naprawdę z nim rozmawiam. Nie
miałam pojęcia, ile czasu nam zostało, nim znów ogarnie go ciemność.
Widziałam tylko, jak wiele kosztuje go walka z intruzem - cały zlał się
potem, zaciskając zęby. Już sam fakt, że choć na chwilę udało mu się
zwyciężyć Lucyfera, był niewiarygodny. Szatana nie da się tak po
prostu usunąć z drogi. Xavier musiał być silniejszy, niż
któremukolwiek z nas się wydawało. Nie zamierzałam jednak tracić
cennych sekund na podziwianie tego fenomenu. Położyłam mu palec
na ustach, uciszając go.
- Już dobrze. Nie przejmuj się. Ja wiem, że to nie byłeś ty. Nie myśl
o tym teraz. Proszę... - Przystawiłam mu kubek z naparem do warg,
zdając sobie sprawę z tego, że za minutę lub dwie ohydny stwór w jego
wnętrzu ponownie przejmie nad nim kontrolę. - Wypij, to ci dobrze
zrobi.
Xavier uniósł posłusznie głowę i pociągnął kilka łyków, zanim się
skrzywił.
- Przepraszam - powiedziałam. - Smakuje równie okropnie, jak
pachnie?
-No.
Z kuchni napłynęły ku nam stłumione odgłosy.
- Co oni robią? - wychrypiał Xavier. Z pewnością zastanawiał się,
dlaczego nie ma ich tutaj. Przyzwyczaił się do tego, że dysponują
mocą zdolną zażegnać każdy kryzys.
- Omawiają różne rozwiązania. - Pogłaskałam jego dłoń. - Znajdą
jakieś wyjście, obiecuję. Musisz tylko przeczekać noc.
Zacisnąwszy powieki, jęknął z bólu. Niewidzialna bestia w jego
wnętrzu na nowo podjęła walkę.
- Noc? - powtórzył. W jego głosie usłyszałam narastającą panikę. Na co oni czekają? Nie mogą zacząć teraz?
- Właśnie próbują, Xav - wyszeptałam, szukając słów pocieszenia.
- To już nie potrwa długo.
Łudziłam się, że zdołam tchnąć w Xaviera nową wiarę, lecz on
odwrócił głowę.
- Lepiej stąd idź. Nie chcę, żebyś mnie oglądała w takim stanie.
- Nigdzie się nie wybieram - odparłam z naciskiem, jakby na
przekór przysuwając się bliżej niego. - Na tym polega małżeństwo. Na
dobre i na złe chwile. I na te... niezbyt przyjemne też.
- Założę się, że tego nie było w umowie - odrzekł Xavier, krzywiąc
się z wysiłkiem.
- I tak nic nie wskórasz, więc możesz sobie darować - oznajmiłam
zdecydowanym tonem.
- Beth... - Zacisnął palce wokół mojej ręki. - Nie wiem, ile jeszcze...
ile mi zostało, zanim... zanim on wróci. Nie potrafię go powstrzymać,
to tak, jakby ktoś uruchamiał mi w mózgu przełączniki... koniec.
Pochyliłam się nad nim tak nisko, że czubki naszych nosów
nieomal się zetknęły.
- Nikt nie zdoła ci niczego narzucić, Xavierze. Jesteś na to zbyt
silny.
- A jeśli nie?
- Wiem to na pewno. Chcesz wiedzieć skąd?
W jego spojrzeniu ujrzałam pierwszy przebłysk prawdziwej
nadziei.
- Skąd?
- Ponieważ to właśnie ty teraz ze mną rozmawiasz. Czy zdajesz
sobie sprawę z tego, jakie to trudne? Praktycznie niemożliwe. A
jednak dałeś radę bestii, ujarzmiłeś ją. Nie sądziliśmy, że będziesz do
tego zdolny. Masz w sobie wystarczająco dużo siły, by go pokonać,
musisz tylko w nią uwierzyć. Zrobisz to dla mnie?
Uśmiechnął się blado.
- Będę się starał, Beth.
- Tak lepiej.
- Ale chciałbym, abyś i ty coś dla mnie zrobiła. - Jego oczy
błyszczały bardziej niż zwykle. Czyżby to były łzy? - Gdyby
cokolwiek poszło nie tak...
Reszta zdania uwięzia mu w gardle.
- O co chodzi, Xavierze? — zapytałam, choć zgadywałam już, co
próbuje powiedzieć, i bałam się, że tego nie zniosę.
- Obiecujesz, że nie będziesz płakać?
- Mhm - wydukałam, nie ufając głosowi na tyle, by powiedzieć coś
więcej.
- Jestem pewien, że Gabriel i Ivy nie cofną się przed niczym, by mi
pomóc, ale jeśli im się nie uda...
- Uda się - przerwałam mu. - Nie mam co do tego najmniejszych
wątpliwości.
Ale on mnie nie słuchał. Zanadto skupiony był na tym, by
dokończyć myśl.
- To, co tkwi we mnie, jest żądne krwi, Beth. Będę z tym walczył,
dopóki starczy mi sił, ale jeśli przegram... Musisz mi obiecać, że
zamkniesz mnie gdzieś, gdzie nie będę mógł nikogo skrzywdzić. I nie
wypuścisz.
- Nie dojdzie do tego.
- Gdyby jednak... to wolałbym umrzeć.
- Nie mów tak. — Głos mi się załamywał, ale Xavier nie przerwał,
pragnąc za wszelką cenę zrzucić z piersi ten ciężar.
- Musisz pozwolić mi umrzeć.
- Nie! - wykrzyknęłam.
- Jeśli stanę się zagrożeniem dla innych, masz mnie zabić, Beth.
Nie chcę, by ktokolwiek jeszcze przeze mnie zginął. Nie zniósłbym
tego.
- Nie pozwolę, abyś wyrządził komukolwiek krzywdę - odparłam.
- To wszystko, co mogę ci obiecać. Błagam, nie proś o więcej.
- Dobrze - wymamrotał. Wyglądało na to, iż zaczyna tracić kontakt
z rzeczywistością. - Do zobaczenia. Nie zapomnij mnie.
- Słucham? - zapytałam, ale on już spał. Wywar Ivy okazał się
niezwykle skuteczną miksturą.
- Nigdy cię nie zapomnę - wyszeptałam, przyciskając wargi do jego
skroni. - Prędzej bym umarła.
Przyniosłam z góry kołdrę, którą owinęłam sobie wokół ramion,
sadowiąc się w zakurzonym wiklinowym fotelu, aby czuwać przy
Xavierze. Ani Ivy, ani Gabriel nie usiłowali mnie tym razem
powstrzymywać - widok mojej zapłakanej twarzy uświadomił im
najprawdopodobniej, że najlepiej będzie zostawić mnie w spokoju.
Skulona w ciemnościach, zapadałam w urywaną drzemkę, podrywając
się na najlżejszy ruch czy dźwięk. Za każdym razem gdy otwierałam
oczy, wydawało mi się, iż jestem świadkiem kolejnej transformacji
zachodzącej w leżącej na łóżku postaci. Policzki Xaviera zapadały się
coraz bardziej, na usta zakradł się ponury, zacięty wyraz, którego
wcześniej nie znałam. Po cichu przekonywałam się, że to tylko
panujący w piwnicy mrok płata mi figle, igrając z wyobraźnią.
Po przeraźliwym pianiu koguta na którymś z sąsiednich podwórek
poznałam, że nadszedł świt. Obudziło ono również Xaviera, który
najpierw poruszył się niespokojnie, a następnie otworzył oczy, by na
mnie popatrzeć. Choć wciąż tak samo błyszczące i turkusowobłękitne,
spojrzenie to nie należało już do niego. Kiedy przemówił, z jego gardła
wydobył się niski, ochrypły głos, tak niepodobny do głosu Xaviera, że
aż podskoczyłam na ten dźwięk.
- Cóż za wspaniałe naczynie.
- Co takiego? - Niepewna, czy dobrze słyszę, przysunęłam się
odrobinę bliżej.
- To. - Przechylił głowę w bok, by przyjrzeć się swemu ciału. —
Jaka szkoda, że nic z niego nie zostanie.
-Ty... - zaczęłam w nagłym ataku furii, lecz wszystkie obelgi,
którymi zapragnęłam go obrzucić, które chciałam wykrzyczeć mu
prosto w twarz, uwięzły mi w gardle. Nie mogłam niczego z siebie
wydusić. Stało się dla mnie jasne, że Xavier
zniknął, a jego miejsce zajął znany mi już lokator, okrutnie z tego
powodu zadowolony.
- Zapomniałaś języka w buzi? - Uśmiechnął się, po czym
zagrzechotał krępującymi go łańcuchami, jakby były to zwykłe
zabawki. Mówił z przeciągłym, teksańskim akcentem. - Miło znów cię
widzieć, aniołeczku. Ładne sobie uwiłaś gniazdko. Doskonale się tu
czuję. Więcej nawet, podoba mi się do tego stopnia, że może
zdecyduję się zostać na stałe.
- Nic z tych rzeczy - odparłam tak spokojnie, że samą mnie to
zaskoczyło.
- O, doprawdy? A z czegóż to wnosisz?
- Nie wygrasz, choćbyś nie wiem jak próbował - rzuciłam
lekceważąco. - Nie z nami.
- Zależy, co rozumiesz przez wygraną. - Zniżył głos, chichocząc
złośliwie. - Wszak jestem tutaj, czyż nie?
- Już niedługo. - Wzruszyłam ramionami, ale moja brawura nie
robiła na nim wrażenia. Rzeczywiście, raczej trudno posłać diabła do
diabła.
- Nie uwierzyłabyś, jaki potrafię być wytrwały.
- Gabriel to potężny archanioł — odrzekłam. - Wkrótce się z tobą
rozprawi. Na twoim miejscu poddałabym się już teraz, bo i tak nie
masz szans.
- Mój brat się z tobą rozprawi! Musimy pomóc Xavierkowi, bo ja
tak straaasznie go kooocham! - Piskliwy ton oraz zawarta w nim
drwina zabolały jak uderzenie batem. - Ach, Bethany, moja droga,
twoja naiwność jest w istocie przeurocza. Bo widzisz, mnie się
wydaje, że jednak mam szanse. A wiesz dlaczego? Dlatego że nigdzie
się stąd nie ruszę, a dopóki tu jestem, twój kochaś pozostaje na mojej
łasce. Odradzałbym wszelkie próby eksmisji. Mogę solidnie
zdemolować ten lokal, i to całkiem dosłownie.
Głowa Xaviera przetoczyła się z boku na bok, jak gdyby usiłował
się obudzić z koszmarnego snu. Oczy miał otwarte, lecz niewidzące.
Raptem jego ciałem wstrząsnęły gwałtowne drgawki, niczym podczas
silnego napadu padaczki.
- Rozumiesz, co mam na myśli?
- Xavier! - wykrzyknęłam, wyciągając ku niemu ręce.
- Przykro mi, Xaviera nie ma w domu. Coś mu przekazać? Zaśmiał się z własnego dowcipu.
- Nie słyszy mnie - wymamrotałam pod nosem.
- Ależ słyszy - wyjaśnił uprzejmie Lucyfer. - W końcu to jego ciało.
Tylko nie może, biedaczek, odpowiedzieć. Zapewniam też, że
odczuwa ból... dotkliwie.
Wpatrywałam się w twarz Xaviera, szukając jakiegokolwiek znaku
od niego, lecz nic takiego nie nastąpiło.
- Co mu zrobiłeś? - zapytałam.
- Pociągnąłem za kilka sznurków, to wszystko. Zwinęłam dłonie w
pięści. Nie znajdowałam słów na to, by
wyrazić ogrom nienawiści, jaką żywiłam do Lucyfera, ale pojęłam
już, że nie pomogę Xavierowi, dając temu ujście. Należało zmienić
taktykę.
- Rozumiem, że jesteś na mnie zły - powiedziałam błagalnie. Więc, proszę, wyżyj się na mnie. Zemścij się na mnie. Nie mieszaj go
w to. To nie jego wina.
- Ależ słoneczko ty moje - zagruchał Lucyfer w odpowiedzi. — Ja
przecież właśnie mszczę się na tobie. Znalazłabyś lepszy sposób?
Doskonalszy niż zmuszenie cię, abyś patrzyła, jak twój ukochany
umiera na twoich oczach... i to w dodatku w takich męczarniach? Pokręcił głową. - Toż to niemal zbyt piękne, aby było prawdziwe.
- Nie rób tego - wysyczałam. - Opuść jego ciało, zostaw go w
spokoju!
Na widok mojej obrączki w jego źrenicach pojawił się błysk.
- A co my tu mamy? Czyżbyś miała zostać wdową, aniołeczku?
Ach, jakie to smutne, stracić swego młodego małżonka zaraz po
ślubie.
- Jeśli go zabijesz, mój brat będzie cię ścigał tak długo, aż cię
dopadnie - wycedziłam. - Żadne z nas ci tego nie daruje. Masz na to
moje słowo.
Nie zwróciwszy na mnie uwagi, Lucyfer kontynuował rozpoczętą
myśl.
- Małżeństwo ci służy, moja droga. Przestałaś w końcu
przypominać wystraszonego królika. Zamieniasz się w piękną młodą
kobietę. - Obrzucił mnie pełnym uznania wzrokiem. Mimo iż uczynił
to oczami Xaviera, było w tym spojrzeniu coś tak oślizłego, że
zadrżałam pod jego wpływem.
-Wiesz co? - zapytałam znienacka, przysiadając na łóżku obok
niego. Lucyfer uniósł brew. - Jeszcze kilka minut temu myślałam tylko
o tym, jak bardzo cię nienawidzę, ale teraz sądzę, że to jednak co
innego. Po prostu mi ciebie szkoda.
- Niezwykle wielkodusznie z twojej strony, ale to nad sobą
powinnaś się litować. Nie było chyba łatwo, co? Kochać śmiertelnika.
Słodki chłoptaś zdążył już raz umrzeć, rodzeństwo ma serdecznie dość
twoich wyskoków, a ukochany Tatko wysłał za wami swoje tresowane
małpy.
- Mój Ojciec nie miał z tym nic wspólnego — zaprzeczyłam
gorąco. - Nie waż się Go w to mieszać.
- Wierz sobie, w co chcesz. - Wzruszył ramionami. — Ale mnie się
zdawało, że On wie wszystko. Nie jest przypadkiem wszechmogący i
tak dalej ?
- Ma sporo na głowie - warknęłam. - Głównie uprzątanie
rozmaitych świństw, jakie ty i reszta twojej zarazy roznieśliście po tej
planecie.
-Ale sama przyznasz, że zabawa jest przednia, co? - Lucyfer
wyszczerzył zęby w uśmiechu. - Zresztą ostatnio też mu podpadłaś.
- Ty nic nie rozumiesz, prawda? - spytałam nieoczekiwanie. - Bóg
jest miłościwy, a Jego łaska nieskończona. To, że wyrzucił ciebie, nie
oznacza, iż odwróci się także od nas. W rzeczywistości jesteś po prostu
małym chłopcem, który siedzi w kącie i płacze, bo Tatuś przestał się
nim interesować.
Książę ciemności umilkł na moment. A potem jego oczy zamieniły
się w dwa sople lodu.
- Nie wypowiadaj się na temat rzeczy, o których nie masz
zielonego pojęcia - wycedził ostrzegawczym tonem.
- Rozumiem więcej, niż myślisz - odparłam. - Wiem też, że nie
zawsze byłeś taki. Mam rację?
- Słucham?
- Nie znam nikogo, kto nie słyszałby tej historii. Należałeś do
najjaśniej świecących gwiazd Królestwa Niebieskiego. Nasz Ojciec
cię kochał, miał wobec ciebie wielkie plany. Ale ty Go zawiodłeś.
Masz pretensje do Niego, gdy tymczasem to siebie powinieneś
obwiniać za swoje błędy.
- Na twoim miejscu zamknąłbym buzię, zanim na dobre mnie
zdenerwujesz - syknął Lucyfer, obnażając zęby.
- Nie żałujesz nigdy tego, co zrobiłeś? - naciskałam. - Jestem
pewna, że tak, i to codziennie. Poznałeś przecież smak miłości.
- Ty za to koniecznie chcesz poznać smak krwi swojego chłoptasia.
- Nie! - krzyknęłam. - Przepraszam! Nie rób mu krzywdy! Lucyfer,
który uniósł się na łokciach i wychylił ku mnie tak
daleko, jak pozwalały mu na to łańcuchy, opadł z powrotem na
wznak. Oddychał jakby ciężej. Ewidentnie coś z tego, co
powiedziałam, dotknęło go niemal do żywego.
- Różnimy się od siebie dużo mniej, niż sądzisz - rzekł wreszcie,
oblizując spękane wargi.
- Poważnie w to wątpię - odparowałam.
- Wydaje ci się, że uniknęłaś grzechu pychy? — zapytał. - Jakoś nie
widzę, abyś pokornie przyjmowała wolę niebios.
Tą uwagą zbił mnie z pantałyku. Poczułam, jak krew napływa mi
do policzków. Miałam tylko nadzieję, że w mroku pozostanie to
niewidoczne.
- O tak - ciągnął. - Wiem o tobie znacznie więcej, niżbyś chciała.
- Nic o mnie nie wiesz.
- Wystarczy mi to, że nigdy przedtem nie widziałem, aby ktoś tak
mały i niepozorny zdołał zyskać tylu wrogów.
- Po co więc w ogóle tracisz na nas czas? - wybuchnęłam. - Nie
jesteśmy tego warci, nic na nas nie zyskasz.
- Trudno mówić o marnowaniu czasu, gdy upływa on na tak
wybornej rozrywce.
- Czego chcesz? - Nachyliłam się nad nim, żądając odpowiedzi.
- Pragnę jedynie zostać członkiem rodziny - odrzekł niewinnym
tonem.
- Nie oszukasz mnie. Masz tu coś do załatwienia - odparłam. -1 nie
chodzi tylko o to, by uprzykrzyć nam życie. Ale możesz mi wierzyć,
twój plan się nie powiedzie. Nie dopuszczę do tego. - Mój wzrok
spoczął na twarzy Xaviera, tak niepodobnej do tej, którą
zapamiętałam. - Wybrałeś sobie niewłaściwą osobę. Gdy w grę
wchodzi jego życie, nie cofnę się przed niczym.
- W takim razie z niecierpliwością czekam, co z tego wyniknie uśmiechnął się uprzejmie Lucyfer. - Zostanę i popatrzę... aż do
samiuteńkiego końca.
Stare urazy
Jak na zawołanie rozległ się ogłuszający łoskot, po czym pralka
wraz z suszarką wpadły w wibracje tak gwałtowne, że zaczęły
podskakiwać na betonowej podłodze. Rozejrzałam się wokół z lekką
obawą, świadoma faktu, iż żadne z urządzeń nie jest podłączone do
prądu. W ścianach dało się słyszeć gorączkowe skrobanie, a stary
gramofon uruchomił się nagle z przeraźliwym skrzypieniem,
wypełniając pomieszczenie chrapliwymi dźwiękami. Na koniec zaś
wisząca pod sufitem żarówka zamrugała i zgasła, pogrążając nas w
kompletnych ciemnościach.
Zatkałam uszy i zacisnęłam powieki, lecz nie ruszyłam się z
miejsca. Nawet najwymyślniejsze diabelskie sztuczki nie zdołałyby
odciągnąć mnie od Xaviera. Siedziałam sztywno, ręce i nogi mając jak
z ołowiu, a mózg odrętwiały z powodu jazgotu, który doprowadzał
mnie do szaleństwa. Raptem wszystko ucichło. Gdy tylko otworzyłam
oczy, zrozumiałam dlaczego. Na szczycie schodów stali Gabriel oraz
Ivy. Ich obecność spowodowała całkowitą zmianę atmosfery - nawet
najgęstszy mrok ustępował pod wpływem ich lśniącej aury.
Widok rodzeństwa momentalnie podniósł mnie na duchu.
Wykąpani i wypoczęci bardziej przypominali dawnych siebie,
budzących respekt oraz gotowych zmierzyć się z każdym wyzwaniem.
Nie wiedziałam, czy celowo dobrali takie właśnie
stroje, ale oboje ubrani byli w śnieżną biel: Ivy miała na sobie
długą sukienkę z paskiem oraz kowbojskie buty, Gabriel zaś włożył
jedwabną koszulę, a do niej swe ulubione wyblakłe dżinsy.
Zeszli powoli po schodach, jak gdyby nasłuchując tajemniczych,
unoszących się w powietrzu szeptów, słyszalnych wyłącznie dla nich.
— Od jak dawna tu jesteś? - zapytał spokojnie Gabriel. W jego
głosie nie było nagany, tak jakby spodziewał się mnie tu zastać.
— Od paru godzin - odparłam, starając się nie wchodzić w
szczegóły.
- Spałaś cokolwiek?
— Niewiele - przyznałam.
- W takim razie może pójdziesz się położyć? - zaproponował z
zaskakującą czułością. - Teraz nasza kolej.
Nie marzyłam o niczym innym, jak tylko o tym, by stąd wyjść,
pobiec na górę i zakopać się w pościeli z nadzieją, że gdy się obudzę,
zły sen minie. Ale nie mogłam sobie na to pozwolić. Obiecałam coś
Xavierowi, a także sobie. Co więcej, skoro Lucyfer zamierzał
przyglądać się temu do samego końca, i ja postanowiłam zostać.
Byłam roztrzęsiona oraz skrajnie wyczerpana, lecz nikt nie zdołałby
mnie przekonać, abym opuściła to pomieszczenie... dopóki Xavierowi
groziło jakiekolwiek niebezpieczeństwo. Nagle dotarło do mnie, że
moje rodzeństwo jest samo. Czyżby pozostałe anioły odmówiły nam
pomocy?
- Najpierw spróbujemy na własną rękę - odezwała się Ivy, na co
odruchowo zaprotestowałam, sądząc, iż zagląda mi w myśli. Ale nic
podobnego nie miało miejsca. Była po prostu moją siostrą - czytała w
mojej twarzy niczym w otwartej książce. Gabriel za to skupił się na
stojącym przed nim zadaniu, nie zwracając na mnie zbytnio uwagi.
Zerknął w moim kierunku tylko raz, jakby chcąc powiedzieć: „Jeśli
chcesz zostać, musisz być cicho". Skinęłam głową na znak, że
rozumiem oraz akceptuję ich warunki.
Zbliżyli się do łóżka, na co Xavier nieznacznie zesztywniał. Przez
cały czas odwracał wzrok, udając, że ich nie widzi. Gdy przesunęli nad
nim rękami, zalała go żółta poświata. Xavier począł się wić, a
następnie rzucać na materacu, szarpiąc krępujące go łańcuchy.
Ivy napełniła wodą z kranu szare plastikowe wiaderko,
umieszczając je u stóp Gabriela. Xavier okazywał coraz większy
niepokój, podczas gdy mój brat zmówił modlitwę i pobłogosławił
wodę, tym samym czyniąc ją świętą. Ivy zanurzyła w wiaderku swe
białe dłonie i postąpiła ku Xavierowi. Sądząc po jego minie, można
było dojść do wniosku, że moja siostra niesie w rękach śmiercionośną
broń. Lecz ona nie cofnęła się nawet wtedy, gdy obnażył zęby i
warknął na nią niczym dzikie zwierzę. Bez pośpiechu spryskała wodą
jego nagą pierś. Każda kropla skwierczała z sykiem, jakby zamiast na
gładką skórę spadała na rozpaloną blachę. Xavier zawył z bólu tak
rozdzierająco, że instynktownie ruszyłam mu na pomoc, jednak Ivy
mnie powstrzymała.
- Nic mu nie jest - stwierdziła stanowczo.
- Nieprawda!
- To część rytuału oczyszczenia.
Gabriel rzucił mi butelkę wody, którą opróżniłam do połowy
jednym długim łykiem. Zeby przez to przebrnąć, musiałam trzymać
nerwy na wodzy. W chwilę później piwnica wypełniła się
obłąkańczym chichotem, a z twarzy Xaviera zniknął wyraz udręki.
Uśmiechał się teraz od ucha do ucha.
- Poważnie? - wykrztusił pomiędzy jednym a drugim wybuchem
śmiechu, który dosłownie rozrywał mu płuca. - Święcona woda? Na
mnie? Co to ma być, jakiś podrzędny horror?
- On udawał! - wykrzyknęłam, zapominając o swojej wcześniejszej
obietnicy. - Niczego nie czuł!
- Śmiej się, śmiej - rzekł zimno Gabriel. - Zobaczymy, kto będzie
się śmiał ostatni.
Jakby w odwecie za te słowa na ścianie nad głową Xaviera pojawił
się cień węża. Wykonał coś na kształt makabrycznego
tańca, wijąc się wokół łóżka, pełznąc po podłodze oraz
prześlizgując przez kratkę wentylacyjną, czym wzniecił chmury kurzu.
Na koniec usadowił się u moich stóp, tworząc wokół kostek obręcz z
wirującej czarnej mgły. Usiłowałam ją z siebie strząsnąć, jednak za
każdym razem udawało mi się to zaledwie na kilka sekund. Uznałam
przekaz za dość czytelny: „Ze mną nie wygrasz".
Moje rodzeństwo nie przejęło się tym. Ivy ustawiła na ziemi trójkąt
z zapalonych wcześniej świec. Ich płomienie rzucały na ściany długie,
drżące cienie. Nagle znikąd powiał wiatr i świece zgasły. Nie minęła
nawet sekunda, a moja siostra pstryknęła palcami, na co knoty
zapłonęły ponownie. Ta monotonna zabawa w kotka i myszkę trwała
przez jakiś czas. Wreszcie podmuchy niewidzialnego wiatru ustały,
pozwalając płomykom świecić bez przeszkód. Kąciki warg Ivy uniosły
się w leciutkim uśmiechu. Czyżbyśmy odnieśli pierwsze małe
zwycięstwo? Czy też może Lucyfer po prostu się znudził, czekając na
dalsze atrakcje, które dla niego szykowaliśmy? Tego nie wiedziałam.
Byłam za to przekonana, że to wszystko zdecydowanie za długo trwa.
Nastawiałam się wprawdzie na trudną i męczącą przeprawę, mimo to
zaczynałam z wolna tracić cierpliwość.
W końcu Gabriel stanął przy łóżku i zabębnił palcami w żelazną
ramę.
- Jak się nazywasz? Podaj nam swoje imię - zażądał.
- Ona je zna - głowa Xaviera obróciła się w moim kierunku. Dlaczego jej nie spytasz?
- Ponieważ pytam ciebie - odparł mój brat. Nikt nie miał
wątpliwości co do tego, jaki demon zamieszkuje ciało Xaviera, ale
zmuszenie go, aby głośno potwierdził swoją tożsamość, stanowiło
nieodzowną część egzorcyzmu. Wiedziałam, że inaczej Gabriel nie
będzie mógł zacząć.
- Kim jesteś? - powtórzył złowrogim tonem.
Raptem ułamane drzwiczki jednej z szafek stojących pod
przeciwległą ścianą otworzyły się z hukiem, a jej zawartość w postaci
wszelkiej maści narzędzi - śrubokrętów, młotków,
słoików pełnych gwoździ - pofrunęła z impetem ku nam. Zgięłam
się wpół, osłaniając głowę ramionami, by uniknąć trafienia. W
przelocie zobaczyłam lecący wprost na Gabriela młotek i z przerażenia
zaparło mi dech w piersiach. Jednakże narzędzie odbiło się tylko od
ramienia mego brata, jak gdyby zrobiono je z gumy, po czym upadło z
hałasem na podłogę, nie pozostawiając na niej najmniejszego śladu.
Gabriel pewnym krokiem ponownie zbliżył się do łóżka i ujął Xaviera
pod brodę, siłą zwracając jego twarz ku sobie, lecz Xavier uparcie
uciekał wzrokiem w bok.
- Jak ci na imię? - powtórzył raz jeszcze, z większym naciskiem.
Odpowiedział mu nieludzki charkot, w niczym niepodobny do
łagodnego brzmienia głosu Xaviera.
- Nie igraj ze mną, archaniele. Wiesz dobrze, kim jestem. Zajrzyj
głęboko, a znajdziesz mnie tam.
- Twoje imię! - zagrzmiał Gabriel, na co demon począł
lekceważąco nucić pod nosem jakąś melodię. - O ile nie lękasz się go
podać.
Jeśli było to ze strony mego brata celowe posunięcie, odniosło
pożądany skutek. Z twarzy Xaviera zniknęło rozbawienie, ustępując
miejsca pełnemu wyższości grymasowi. Po długiej chwili jego
spojrzenie spoczęło na Gabrielu.
- Nazywany jestem wieloma imionami, wiedz jednak, że masz oto
przed sobą swego odwiecznego wroga, tego, którego pomogłeś strącić
w otchłań.
Nie odkryliśmy niczego nowego, a jednak poczułam na ciele gęsią
skórkę. Wówczas po raz pierwszy odezwała się Ivy. Przemówiła
głosem serafina, w którym próżno było szukać zwykłej słodyczy.
- Czego chcesz?
- Porządkuję swoje sprawy - odparł tajemniczo demon.
- Mów jaśniej - zażądała moja siostra.
- A więc dobrze. - Xavier obrócił głowę pod nienaturalnym kątem,
by mógł popatrzeć na Ivy. - Przybyłem tu, aby się zemścić.
Sądziliście, że nie będę chciał powetować straty? Jakiego to
wyrażenia lubią używać śmiertelnicy? A tak. Diabelskie nie tuczy.
- Nic ci nie jesteśmy winni - odparł Gabriel.
- Zabiliście mojego syna.
- Był potworem.
- Kto jak kto, ale ty tak dużo rozprawiasz o miłości ojcowskiej, że
powinieneś mnie zrozumieć - warknął Lucyfer. - A skoro już mowa o
krewnych, to gdzie są twoi bracia? Czyżby opuścili cię w tej czarnej
godzinie? Coś okropnego. - Jego głos się zmienił, przybierając
melodyjny, dziecinny ton. Stało się to tak nagle, że przeszedł mnie
zimny dreszcz.
Gabriel przewrócił oczami.
- To ty masz kompleks niższości. Poza tym czego oczekiwałeś? Ze
weźmiemy cię w obronę?
Na moment straciłam wątek, po czym dotarło do mnie, iż oni nie
rozmawiają już o teraźniejszości. Obaj cofnęli się myślami daleko w
czasie, aż do dnia, w którym wszystko się zaczęło.
- No cóż, liczyłem na odrobinę wsparcia ze strony braci
- odrzekł Lucyfer. - Tymczasem wy radośnie przyglądaliście się,
jak płonę.
- Na własne życzenie - skonstatował zimno mój brat.
- Służymy tylko jednemu Panu. Ty zaś nigdy nie byłeś w stanie
zaakceptować Jego wyłącznej władzy.
- Nie powinien był stawiać ludzi wyżej od nas! - wykrzyknął
Lucyfer. — Są tak żałośnie słabi.
- Prawdopodobnie właśnie dlatego ich wybrał - odparł Gabriel. Dla nich każdy dzień jest walką, jakiej my nie umiemy sobie nawet
wyobrazić. Wiara pochodząca od człowieka ma większą moc niż wiara
aniołów, ponieważ ludzie okupują swoje wybory cierpieniem. Poza
tym... - Skrzyżował ramiona na piersi. - Nie do ciebie należy ocena,
kto znajdzie łaskę w oczach Pana.
- Byłem ciekaw, czy lata doświadczeń jakoś na ciebie wpłynęły rzekł książę ciemności. - Widzę jednak, że pozostałeś
tym samym praworządnym durniem, jakim zawsze byłeś. W
ślepym posłuszeństwie piejesz hymny na Jego cześć.
- Daruj sobie - mruknął mój brat. - Twoje słowa nic dla mnie nie
znaczą. Zamierzam zwrócić cię piekielnym trzewiom, tam gdzie
miejsce takich plugawych istot jak ty.
- Na co więc czekasz? - prychnął pogardliwie demon. Gabriel
nabrał powietrza w płuca i przymknął powieki.
- W imię wszystkiego, co święte, nakazuję ci opuścić to ciało!
Xavier drgnął gwałtownie. Cała nasza trójka wstrzymała oddech,
lecz nic się nie wydarzyło. A potem dał się słyszeć niski, gardłowy
chichot.
- To wszystko, na co cię stać? Obawiam się, że nic z tego,
braciszku. On wciąż należy do mnie.
Zdjęta zgrozą obserwowałam, jak Xavier zwija się z bólu,
zaciskając szczęki. Z kącika jego ust pociekła strużka
ciemnoczerwonej krwi - przypuszczalnie z mocno przygryzionego
języka. Desperacko pragnęłam pomóc ukochanemu. Takie
doświadczenie mogło być dla niego zbyt obciążające. Zaledwie dzień
wcześniej przeżył śmierć, z której powrót sam w sobie stanowił dla
niego olbrzymi wysiłek. Ile jeszcze zdoła znieść jego wyczerpany
organizm, nim ostatecznie się podda?
Pamiętałam doskonale, że obiecałam milczeć oraz nie wtrącać się
do niczego, lecz nie zdołałam się opanować. Słowa same popłynęły mi
z ust.
- Przykro mi z powodu losu, jaki spotkał Jake'a - wybełkotałam.
Gabriel natychmiast zgromił mnie wzrokiem, ale udałam, że tego nie
widzę. - To nie była moja wina. On sam do tego doprowadził. Żałuję,
że to się tak potoczyło, chciałam mu pomóc... Próbowałam, ale nie
byłam w stanie. Naprawdę bardzo mi przykro, że go już nie ma, ale nie
wyżywaj się za to na Xavierze.
- Jest ci przykro? - powtórzył szyderczo Lucyfer. - No tak, to
załatwia sprawę.
- Śmierć Xaviera nie zwróci ci syna.
- To prawda. - Nastąpiła chwila ciszy. - Tylko tobie może się to
udać.
- Co takiego? - Omal się nie przewróciłam, niepewna, czy dobrze
słyszę.
- Przyjdzie na twoje wezwanie - przekonywał przymilnie - jeśli
wymówisz jego prawdziwe imię.
-Ale... - zająknęłam się. - Po co miałabym to robić? Co w ten
sposób zyskasz? Przecież nie przywrócisz mu życia...
- Nie było mi dane pożegnać się z nim. - Zabrzmiało to niemal
szczerze. - Pragnę ofiarować mu szansę na wyrównanie rachunków,
aby jego dusza zaznała spokoju.
- Jaka dusza? - mruknął Gabriel.
- Ani się waż, Bethany - ostrzegła moja siostra. Xavier pokręcił z
rozczarowaniem głową.
- Jego jedyna zbrodnia polegała na tym, że cię pokochał, a ty jak
mu się odpłaciłaś? Wysłałaś go na śmierć.
- To nie było tak!
- Beth, nie słuchaj go. Zwodzi cię. - Mój brat rzucił okiem na Ivy,
wyraźnie zaniepokojony. - Lepiej ją stąd zabierzmy.
- Jak sobie wyobrażasz to wyrównywanie rachunków? - zapytałam,
ignorując obserwujące mnie nerwowo rodzeństwo.
- Mam propozycję - odrzekł Lucyfer. - Wyłącznie ty jedna
dysponujesz mocą zdolną zawezwać jego ducha. Może więc go
przywołasz i niech on sam rozstrzygnie?
Jego głos oplatał mnie niczym kokon - ujmujący i zniewalający do
posłuszeństwa. W tym, co mówił, była zresztą pewna osobliwa logika.
Może w istocie tylko rozmowa z synem ułagodzi Lucyfera?
- W życiu nie słyszałem nic bardziej absurdalnego - stwierdził
głośno Gabriel. - Masz ją za kompletną idiotkę?
Ale ja przysuwałam się coraz bliżej łóżka.
- Żądasz, abyśmy pozwolili Jake'owi zadecydować o tym, co się
stanie z Xavierem?
- Ależ skąd - obruszył się demon. - Wszyscy wiemy, do czego by to
doprowadziło. Proponuję jedynie, abyś ofiarowała Jake'owi coś, o co
poprosi... w zamian zaś odzyskasz męża.
Zmierzyłam go nieufnym wzrokiem.
- A co, jeśli jego cena okaże się zbyt wygórowana?
- Wówczas masz pełne prawo odmówić - odparł Lucyfer tonem,
który sugerował coś najzupełniej oczywistego. - Sprowadźmy go tutaj
i posłuchajmy, co ma do powiedzenia.
Poczułam, jak na moim ramieniu zaciskają się palce brata. Czy
przewidywał już, jaki sprawy przybiorą obrót?
- Nie bądź głupia - nachylił się, szepcząc mi do ucha. - Zaufaj mi.
- Proszę bardzo — Lucyfer nie dawał za wygraną. - Ale zważ, że
twój braciszek nieszczególnie pomógł dotychczas Xavierowi. To w
moich rękach spoczywa jego los.
Rozumiałam, oczywiście, iż pomysł jest nieprawdopodobnie
ryzykowny. Jakaś część mnie nie wierzyła nawet, że w ogóle biorę go
pod uwagę. Z pewnością nie uczyniłabym tego, gdyby Ivy i Gabriel
panowali nad sytuacją. Oni jednak bez swego naturalnego zaplecza
wydawali się całkowicie bezsilni. Czy układanie się z diabłem wyszło
komukolwiek na dobre? W tamtym momencie nie miało to dla mnie
właściwie większego znaczenia, ponieważ czułam, że nie mam
wyboru. Niełatwo było dopuścić do siebie myśl o powrocie kogoś,
kogo tak usilnie starałam się usunąć ze swego życia. Jake Thorn przez
długi czas stanowił źródło mojej udręki, doprowadzając mnie do
obłędu i nieomal zabijając. Do końca swoich dni nie życzyłam sobie
widzieć go na oczy. Sęk w tym, że od tego mogło zależeć, czy jeszcze
kiedykolwiek ujrzę Xaviera. Zatem według mnie ta gra warta była
każdego ryzyka. Nawet akt desperacji jest lepszy niż bezczynność.
- Bethany... proszę. - Gabriel prawie błagał, lecz ja niczym
zahipnotyzowana wpatrywałam się w turkusowe oczy, tak mi bliskie i
tak obce zarazem.
- Zrób to, Bethany. - Głos księcia ciemności spowijał mnie jak
smuga dymu. - Posłuchaj swego serca. Wezwij go. Przecież nie
zaszkodzi spróbować.
- Arakiel. - Choć wymówiłam to słowo ledwie słyszalnym szeptem,
zawisło w powietrzu niczym materialny byt. Spojrzawszy na
zmienioną twarz Gabriela, wyczułam, że szykuje
się coś niedobrego. Ivy miała minę osoby, która spodziewa się
znaleźć w oku cyklonu.
Na zewnątrz zerwał się wiatr tak silny, że słychać go było także w
piwnicy. Gdy tylko ucichł, przez otwory kratki wentylacyjnej począł
napływać do środka dym. Kłębił się na podłodze, z wolna nabierając
kształtów, aż wreszcie stanęło przed nami widmo Jake'a Thorna. Mimo
iż niemal przezroczysty, wyglądał identycznie jak w dniu, w którym
się poznaliśmy. Ta sama blada cera, te same wystające kości
policzkowe oraz kocie oczy, których intensywnie zielony kolor
podkreślała jeszcze czerń opadających na twarz włosów. Także usta,
kształtne i różowe jak u kobiety, pozostały niezmienione, podobnie jak
wąski, lekko garbaty nos. Miał na sobie strój, w którym umarł - białą
koszulę i frak. Nawet wyraz twarzy był znajomy - przedziwna
mieszanina piękna z okrucieństwem.
- Bethany - odezwał się nieco melancholijnym tonem. - Miło znów
cię widzieć.
Naturalność tych słów wprawiła mnie w osłupienie. Nie dało się
ukryć, iż sytuacja, w jakiej się znalazłam, jednocześnie fascynowała
mnie i przerażała. Ostatecznie rozmawiałam z duchem martwego
demona, do którego śmierci osobiście się przyczyniłam.
- Jake? To naprawdę ty? - Zawahałam się. - Eee... jak się czujesz?
- No cóż. Technicznie rzecz ujmując, nie żyję. - Założył ręce na
piersiach, posyłając w stronę Gabriela kwaśny uśmieszek. — Bywało
lepiej.
Urzeczony Lucyfer przyglądał się zjawie oczami Xaviera. Jake
zbliżył się do łóżka. Zobaczywszy, kto i w jakim stanie na nim leży,
uniósł brew.
- A to ci niespodzianka. Tatuś!
- Witaj, Arakielu.
- Muszę przyznać - tu Jake przesunął ręką nad posiniaczonym,
przykutym do żelaznej ramy ciałem - że nieźle to pomyślałeś.
- W istocie - przyznał Lucyfer, lecz jego zadowolenie trwało
krótko. Zaraz potem ściągnął brwi. - Smutno mi jednakże widzieć cię
w tak znikomej formie. - W ustach Xaviera zdanie to zabrzmiało
dziwnie, nazbyt zgrzytliwie, jak gdyby pełne było odłamków szkła.
- Ach, znasz mnie przecież - stwierdził Jake. - Potrafię dostosować
się do okoliczności... sam mnie tego nauczyłeś.
- Wezwaliśmy cię tu nie bez przyczyny - odparł pobłażliwie książę
ciemności. - Chodzi o to, by zapewnić ci swego rodzaju rekompensatę.
- Tak? - Jake przekrzywił głowę.
- Pomożesz w spłacie pewnego długu. - Wargi Xaviera rozciągnęły
się w uśmiechu.
Jake skłonił się lekko.
- Zawsze do usług. - Podrapał się po brodzie z udawanym
namysłem, niczym lekarz analizujący skomplikowany przypadek. - W
czym problem?
- Oni pragną, abym uwolnił tego oto śmiertelnika spod swej
władzy, ja zaś z przyjemnością uczynię zadość ich prośbie... ale nie
bez stosownej zapłaty. Tobie, synu, pozostawiam jej wyznaczenie.
Jak na zawołanie na scenę wkroczył Gabriel.
- Czego żądasz za życie tego chłopca? - zapytał. Ogarnęła mnie
nagła słabość, której nie umiałam wyjaśnić.
Mój brat i siostra najwyraźniej postanowili wziąć na siebie rolę
kozłów ofiarnych, a do tego pełen satysfakcji wyraz twarzy Jake'a nie
podobał mi się w najmniejszym stopniu.
- Proszę, proszę. Teraz archanioł będzie pertraktował.
- Po prostu podaj swoją cenę - odparł głucho Gabriel. Lucyfer
skinął zachęcająco na widmo.
- Nie krępuj się.
Żywy czy martwy, Jake nie zamierzał przepuścić takiej okazji.
- Hmm... Niech no się zastanowię — oznajmił teatralnie,
postukując czubkami palców złączonych dłoni i napawając się swoją
chwilą. - O cóż by tu poprosić?
- Lepiej się pospiesz - warknęła Ivy. - Zanim zmienimy zdanie.
- Kiedy ja mam czasu pod dostatkiem.
- Jake... - powiedziałam ostrzegawczo.
- No dobrze. - Uniósł rękę, śmiejąc się. - Proponuję wymianę.
- Jaką wymianę? - zapytałam.
- Nie z tobą - odrzekł z lekceważeniem. - Tak się składa, że tym
razem nie chodzi o ciebie, Bethany. Wszak to nie z twojej ręki
zginąłem.
Poczułam się tak, jakby ktoś kopnął mnie w pierś, podczas gdy
wzrok Jake'a spoczął powoli na Gabrielu. Nie spodziewał się chyba, iż
oddam im brata w zamian za męża? Otworzyłam już usta, aby
zakomunikować mu, że pod żadnym pozorem do tego nie dojdzie,
kiedy Gabriel postąpił naprzód.
- Ja się tym zajmę - powiedział. - Jego zemsta wymierzona jest we
mnie.
-Ale Gabe... - Złapałam go za rękę, słysząc, jak mój głos staje się
dziecinny i proszący. - Jesteś moim bratem.
- Tak. - Dotknął czołem mojego czoła. Niesforny kosmyk blond
włosów opadł mu na oczy. - Jestem twoim bratem, pozwól mi więc
zrobić to dla ciebie.
Z łóżka dobiegł pusty rechot Lucyfera. Jake uśmiechnął się pod
nosem.
- Jeśli skończyliście już raczyć nas rodzinnymi sentymentami,
gotów jestem wymienić swoją cenę.
- Słucham - rzekł ponuro Gabriel.
- Jego życie... - Jake wydął wyniośle wargi. - W zamian za twoje
skrzydła.
Z początku sądziłam, że się przesłyszałam. Tak groteskowego
żądania nie sposób było przyjąć poważnie. Byłabym się roześmiała,
gdyby Lucyfer mnie nie ubiegł.
- Och, Arakielu - wydusił pomiędzy wybuchami dzikiego śmiechu,
który odbijał się echem po ścianach pomieszczenia.
- W takich chwilach jestem dumny z tego, że mogę nazwać cię
swoim synem.
- Coś ty powiedział? - zapytała Ivy z oczami rozszerzonymi
mieszaniną wściekłości i niedowierzania.
Lucyfer usiłował przybrać współczującą minę.
- Nic się nie martw, odrosną za kilka stuleci. Twój braciszek po
prostu spędzi na ziemi trochę więcej czasu, niż początkowo zakładał.
Jeśli żywiłam dotąd jakiekolwiek nadzieje na kompromis, to
właśnie ostatecznie się rozwiały. Obaj, zarówno Jake, jak i Lucyfer,
musieli być świadomi faktu, że dla Gabriela życie bez skrzydeł
oznaczałoby coś znacznie gorszego niż śmierć. Zostałby skazany na
pozbawioną sensu i celu żałosną wegetację. Jake doskonale wiedział,
co robi — jego prośba, z pozoru niedbała, była starannie przemyślana,
a jej skutki obliczone na wyrządzenie jak największych szkód. Odarty
ze swych atrybutów Gabriel stałby się bezsilny. Ivy straciłaby
partnera, Xavierowi zaś i mnie odebrano by naszego protektora,
mentora, duchowego przewodnika i opiekuna. Nie wspominając już o
wrzawie, jaką coś podobnego wywołałoby w niebie. Archanioł, który
dobrowolnie oddaje skrzydła demonowi, ofiarowuje mu zarazem
kwintesencję swego istnienia. Nie byłam nawet w stanie pojąć pełnej
symboliki takiego gestu, niemniej jednak Gabrielowi z pewnością
odciąłby on drogę powrotu do domu. Jego los byłby przesądzony.
- Ty dupku! - wrzasnęłam na Jake'a. Z chęcią bym mu przyłożyła,
gdyby nie fakt, że nie było w co.
- No, no, licz się ze słowami. - Pogroził mi przezroczystym palcem.
- To chyba nie jest wygórowana cena, wziąwszy pod uwagę
okoliczności.
- Jakie okoliczności? Sam byłeś sobie winien - warknęłam.
- Spotkała cię zasłużona kara.
- Twoje słowo przeciwko mojemu - wzruszył od niechcenia
ramionami.
- Po co ci jego skrzydła? - spytałam, choć i tak znałam odpowiedź.
- Co będziesz z tego miał?
- Odniosę zwycięstwo - odparł Jake. - Więc będę miał satysfakcję.
- To za jego sprawą i na jego oczach upadłby jeden z
najpotężniejszych Bożych wojowników — wyjaśniła sucho Ivy.
- Dobrze mnie znasz - odrzekł Jake, mrugając do niej.
- No to jak, dobijemy targu czy nie? Decydujcie się. Obiecałem
paru znajomym, że wpadnę.
- W żadnym wypadku — powiedziałam z naciskiem.
- Kompletnie ci odbiło.
- To istna parodia - dodała moja siostra. - On nigdy na to nie
pozwoli.
- Przyjmuję twoje warunki - rzekł Gabriel. Zamarłam, nie wierząc
własnym uszom. Przez moment
doznałam wrażenia, że mój brat przemawia w obcym języku,
ponieważ wypowiedziane przez niego słowa pozbawione były sensu.
On zaś odwrócił się, ukrywając twarz w dłoniach, jak gdyby nie ufał
sobie na tyle, by na nas spojrzeć. Cała jego postać wyrażała skrajną
udrękę.
- Gabrielu - wyszeptała Ivy, przysuwając się do niego.
- Proszę cię, Gabrielu, nie rób tego.
Lecz mój brat uciszył ją gestem dłoni. Na ułamek sekundy ich oczy
spotkały się i wówczas ujrzałam bezbrzeżną rozpacz na twarzy siostry.
Odpowiedział jej pełen rezygnacji wzrok Gabriela.
- Nie rób z siebie męczennika! - wykrzyknęła Ivy. - Nie wiesz
nawet, czy on nie kłamie!
- Umowa to umowa - odparł Gabriel głosem tak bezbarwnym,
jakby nie należał do niego. - Dotrzyma słowa.
- Demonom nie można ufać! - Moja siostra nie dawała za wygraną.
- To poniżej twojej godności! Niepodobna, abyś poddawał się woli
Lucyfera!
- Tu nie chodzi o to, czego chce Lucyfer - mruknął Gabriel.
- Chodzi o człowieka, którego nasz Ojciec zawsze pragnął chronić.
- Podszedł do łóżka, kładąc swą upierścienioną dłoń na poduszce obok
głowy Xaviera. — Nasza słabość do rodzaju ludzkiego od dawna już
przysparzała ci trosk, czyż nie, mały
bracie? Lecz ja poprzysiągłem bronić tego, co stworzył mój Ojciec,
i będę to czynił po kres swoich dni.
A potem patrzyłam bezradnie, jak mój brat, archanioł i wojownik,
budzący respekt zarówno w niebie, jak i na ziemi, pada na kolana.
Pochylił głowę na znak uległości, przyjmując pozę stanowiącą jawny
gwałt zadany jego naturze. Jeden po drugim rozpiął guziki koszuli,
pozwalając jej opaść na podłogę. Jego wspaniałe ciało połyskiwało
łagodnie w mroku. Gdy rozłożył swe imponujące skrzydła, powietrze
wypełniło się wonią deszczu. Zajmowały całą wolną przestrzeń,
mieniąc się srebrzyście. Choć wyglądały na masywne i ciężkie, ważyły
tyle co nic. Były delikatne jak babie łato, a mimo to zdolne zapewnić
schronienie podczas najstraszliwszej burzy. Przez szczelinę w ścianie
tuż nad nim wpadał do środka pierwszy blask wstającego dnia,
ślizgając się po jego włosach niczym światło księżyca na piasku.
- Gabrielu, błagam! - zawołała Ivy. - Znajdziemy inny sposób.
Lecz on pozostał głuchy na jej protesty. Pragnęłam coś powiedzieć,
ale nie umiałam znaleźć słów. Chciałam zasłonić go, przykryć
własnym ciałem, ale wiedziałam dobrze, że na nic się to nie zda.
Stałam więc nieruchomo i zakrywszy oczy, szlochałam jak dziecko.
Wówczas piwnicę zalała pełzająca masa ohydnych monstrów. Twarze
miały jak z wosku, kolorem przypominające ugotowane mięso.
Zdawały się wyskakiwać spod ziemi, choć nie miałam co do tego
pewności. Spomiędzy ich ostrych jak brzytwy zębów wysuwały się
długie, rozdwojone języki. Zauważyłam, że nie są w stanie podnieść
się do pozycji stojącej, tylko przemykają po podłodze na czworakach
niczym olbrzymie, odrażające insekty. Na ich plecach powiewały
pomarszczone błony skarłowaciałych skrzydeł.
Choć sam ich wygląd był odstręczający, znacznie bardziej
przeraziło mnie to, co trzymały w rękach: w przypominających
szpony, zaciśniętych, sękatych palcach każdy z nich triumfalnie
dzierżył zardzewiałą piłę.
Rafael
Gabriel nawet nie próbował stawiać oporu. Był to zarazem straszny
i rozdzierający widok. Mój brat, który stanowił dla mnie ucieleśnienie
mocy, klęczał teraz, poddając się woli demonów. Wspinały się na
niego, tnąc pazurami skórę jego pleców i ramion i oblepiając go do
tego stopnia, że można było dostrzec jedynie zmierzwione blond
włosy oraz srebrne przebłyski będące fragmentami skrzydeł.
Okaleczanie go sprawiało tym stworzeniom oczywistą uciechę nie sposób było tego nie zauważyć. Najpierw przycięły krótko pióra,
wskutek czego piwnicę wypełnił unoszący się w powietrzu srebrzysty
puch. Później na dobre wzięły się do pracy, aż niczym drogocenna
żywica, strużkami popłynęła krew koloru płynnego bursztynu, tworząc
na brudnej podłodze złociste kałuże. To wywołało powszechną
gorączkę. Krew archaniołów posiada legendarne życiodajne
właściwości - jedna kropla wystarczy, aby zapewnić nieśmiertelność
temu, kto ją spożyje. Nikczemne stwory rzuciły się, by maczać w niej
ręce i rozmazywać ją sobie po twarzach, chłeptały ją hałaśliwie z
pomocą rozdwojonych języków. Nie przestawały przy tym
wymachiwać swymi upiornymi narzędziami, upajając się sukcesem,
podczas gdy Lucyfer z upodobaniem przyglądał się całej scenie
oczami Xaviera.
Gabriel trwał nieruchomo niczym skała, z pochyloną głową i
zamkniętymi powiekami. Jedyną oznaką katuszy, przez jakie
przechodził, była pogłębiająca się bladość jego twarzy oraz sine kręgi
pod stalowoszarymi oczami. Choć tortury ciągnęły się w
nieskończoność, on nie wydał z siebie ani jednego dźwięku. Nie
zamierzał sprawiać demonom dodatkowej satysfakcji. Jego usta
poruszały się bezgłośnie, a ja wiedziałam, że modli się, by
przedwcześnie nie opaść z sił.
Ivy stała jak sparaliżowana, po jej policzkach płynęły łzy. Ona i
Gabriel byli partnerami od tysięcy lat. Łączyła ich głęboka,
nierozerwalna więź. Nie potrafiłam sobie nawet wyobrazić, co musiała
teraz przeżywać. Podeszłam do niej i wzięłam ją za rękę. Wzdrygnęła
się, jakby wybudzając z transu. Nie odezwałam się, lecz wzorem
Gabriela pochyliłam nisko głowę i zaczęłam się modlić. W sytuacji
takiej jak ta nie pozostało nam nic innego, jak tylko zaufać
Najwyższemu. Z początku Ivy popatrzyła na mnie martwo oczami
przepełnionymi rozpaczą. Jednak po chwili poczułam, że jej palce
zaciskają się na mojej dłoni. Przymknęła powieki. Nasze modlitwy
połączyły się w jedno, zamieniając się w czystą energię, która
popłynęła swobodną falą. Powoli wypełniła ona moje ciało niczym
napierający przypływ, nieomal rozsadzając je od środka. Prawdziwa
modlitwa ma potężną moc, nasza zaś wysłuchana została bez mała od
razu.
Ponad chaosem dźwięków dobiegł mnie pisk opon parkującego
przed domem samochodu. Trzasnęły drzwi wejściowe, a zaraz potem
w przedpokoju rozległ się odgłos kroków. Mężczyzna, który pojawił
się u szczytu schodów, w niczym nie przypominał anioła, choć nie
miałam cienia wątpliwości co do tego, kim jest. Wcześniej sądziłam,
że pozostali towarzysze z kręgu mego brata będą w swej człowieczej
postaci zbliżeni wyglądem do niego, lecz ten był drobniejszej postury,
ogniście rudy, z pogodną twarzą o rysach znacznie mniej surowych niż
Gabriela. Mimo to największe zaskoczenie stanowiła jego na wskroś
ludzka prezencja.
Gdy schodził w dół, przyjrzałam się mu dokładniej. Na nosie miał
delikatne piegi, a wokół szyi fantazyjnie zawiązany
szmaragdowozielony, kaszmirowy szal. Doleciał mnie zapach
drogiej wody po goleniu.
- Rafael - wyszeptała Ivy. Choć podobne zachowanie zupełnie nie
leżało w jej charakterze, podbiegła teraz do niego, ukrywając twarz na
jego piersi. - Dzięki Bogu, jesteś.
- Do kitu ta impreza — oznajmił w odpowiedzi przybysz,
wydobywając się z jej objęć, by oszacować straty. - I pomyśleć, że dla
takiej stypy zrezygnowałem z luksusowego rejsu po Nilu.
Dopiero gdy mrugnął do mnie, zorientowałam się, że żartuje.
Czarty tymczasem zaprzestały swego zajęcia, zatrzymując się w pół
gestu, zdezorientowane. Rafael uśmiechnął się do nich grzecznie, po
czym wycelował w ich kierunku palec, recytując z pamięci kilka słów.
Pod wpływem błyskawic, jakie wystrzeliły ku nim, diabły dosłownie
wybuchły na naszych oczach, pozostawiając po sobie jedynie kupki
szarego popiołu. Gdy tylko zniknęły, Ivy pośpieszyła do Gabriela,
który najwyraźniej był bliski omdlenia. Jej ręce aż iskrzyły od
uzdrawiającej energii, kiedy przykładała je do strzępów jego skrzydeł.
Pod wpływem jej dotyku rany zamykały się i pokrywały świeżą skórą,
tamując dalszy upływ krwi, ale w miejsce powyrywanych piór nie
odrastały nowe. Xavier spoczywał nieruchomo na łóżku. Czy Lucyfer
opuścił już jego ciało?
Rafael zbliżył się do mnie z wyciągniętą ręką. Spostrzegłam, że na
jego krawacie widnieje wzorek w żółte rybki.
- Miło w końcu cię poznać, Bethany.
- Wzajemnie - odparłam, ściskając jego dłoń i zastanawiając się
przy okazji, skąd zna moje imię oraz dlaczego w obecnej chwili
pozwala sobie na tego typu uprzejmości.
- Słyszałem, że niezły z ciebie numer. - W jego ustach zabrzmiało
to prawie jak komplement.
- Można chyba tak to ująć - wymamrotałam.
Ta rozmowa stawała się coraz bardziej niedorzeczna, zwłaszcza
wziąwszy pod uwagę fakt, iż życie zarówno mego brata, jak i męża
wisiało na włosku.
- Jesteś jeszcze ładniejsza, niż mówili - stwierdził Rafael.
- Eee... dziękuję - odparłam. - Ale chyba nie pora teraz...
- Czekaj, czekaj. Posłuchaj tego - przerwał mi. - Dzwońcie do
Boga, niech policzy swoje anioły! Założę się, że jednego mu brakuje.
Tu klepnął się w udo, zanosząc śmiechem.
- Co proszę? - spytałam oszołomiona.
- Trafiłem na taką jedną fajną książkę - wyjaśnił Rafael.
- „Sto najlepszych sposobów na podryw".
- Zdajesz sobie sprawę z tego, że jestem żoną Xaviera?
- Zwęziłam oczy.
- I jak wam służy małżeńskie pożycie?
- Czy moglibyśmy wreszcie przejść do rzeczy? - Nie wytrzymałam.
- Xavier został opętany... w razie gdybyś nie zauważył.
Na Rafaelu nie zrobiło to najmniejszego wrażenia. Nadal
przyglądał mi się z wyraźnym zainteresowaniem.
- A wiesz, jak najłatwiej pozbyć się demona? - zapytał z poważną
miną.
Kręcąc przecząco głową, spojrzałam na Ivy, która przewróciła
oczami.
- Udawać, że nikogo nie ma w domu!
Moja konsternacja musiała być bardzo widoczna, ponieważ
zabrakło mi słów.
- Nie przejmuj się. Kiepskie dowcipy to jego specjalność. Pozostaje
nam tylko liczyć na to, że kiedyś jednak dorośnie
- powiedziała Ivy.
- Pod żadnym pozorem nie zamierzam do tego dopuścić
- zaprotestował Rafael.
Myśl o archaniele z poczuciem humoru jakoś nie chciała zmieścić
mi się w głowie. Poza tym wybitnie nie było mi do śmiechu.
- Jesteś w stanie nam pomóc czy nie?
- Bez problemu - odparł. - Wpadłem do was nówka sztuka.
- Super - mruknęłam - cokolwiek to znaczy.
- To znaczy - nachylił się konfidencjonalnie - że twoje rodzeństwo
leciało już na oparach benzyny. Ale nic się nie martw, ja mam pełny
bak.
- I na pewno wiesz, co robisz? - zapytałam.
- Nie bój nic. - Puścił do mnie oko. - Na tej sali jest lekarz*.
Gdybym spotkała go w innych okolicznościach, uznałabym,
że to zwykły dzieciak, który próbuje na siłę zaimponować
otoczeniu. Koniec końców Rafael jednak zainteresował się bieżącą
sytuacją. Ruszył nieśpiesznie w kierunku łóżka.
- Lucyfer, staruszku. Jak leci? - zapytał z łagodnym
zainteresowaniem.
Zamrugałam z niedowierzaniem, słysząc, w jaki sposób zwraca się
do księcia ciemności.
Powieki Xaviera uniosły się gwałtownie, na jego twarzy pojawił się
kwaśny uśmiech.
- Nie mów mi, że im pomagasz.
- Zdziwiony?
- Trochę - przyznał Lucyfer. - Nie za dużo ryzykujesz przy okazji?
- Ach - westchnął teatralnie Rafael. - Czymże byłoby życie bez
odrobiny ryzyka?
- Mnie tego nie musisz tłumaczyć - prychnął Lucyfer.
- No dobra - Rafael zatarł dłonie. - Chętnie bym posiedział i
pogadał, powspominał stare czasy, ale obawiam się, że przyszła pora
na Telesfora.
Lucyfer uniósł brew.
- Tak?
Duch Jake'a przyglądał się temu wszystkiemu bez słowa. Dziwnie
było widzieć go stojącego tak biernie z boku. Oczy miał szeroko
otwarte, niczym mały chłopiec obserwujący przedstawienie.
- Oddawaj chłopaka - rzekł bez ogródek Rafael.
- Przykro mi, nic z tego.
- Nie znudziły ci się jeszcze te gierki? Obaj jesteśmy na to za
starzy.
*Archanioł Rafael (hebr. „Bóg uzdrawia") tradycyjnie zajmuje
się leczeniem wszelkiego rodzaju schorzeń.
- Żadne gierki. Zawarliśmy umowę, która niestety nie wypaliła.
Zapytaj Beth.
- Słuchaj. — Rafael starannie poprawił swój kaszmirowy
sza-liczek. - Możemy załatwić to szybko i bezboleśnie albo narobić
niepotrzebnego bałaganu.
- Nie zaplanowałem na dziś żadnych pilnych spraw, więc z
przyjemnością wybieram tę drugą opcję.
Rafael zrobił zdziwioną minę.
- Mnie bez różnicy, ale trochę szkoda twojego czasu.
- A skąd pewność, że go stracę?
- Bo widzisz, jest coś, o czym nie wiesz - oznajmił Rafael poufałym
tonem.
- Nie wahaj się mnie oświecić.
- Och, to w sumie nic takiego. - Rafael uśmiechnął się zadziornie.
- Chodzi o to, że... no cóż, spójrzmy prawdzie w oczy. Nie masz ze
mną szans.
- W istocie?
W tym momencie nastąpiła chwila ciszy, a potem Xavier zaczął
nagle wymiotować. Całym jego ciałem wstrząsały torsje, aż pulsujące
na szyi żyły naprężyły się do ostatnich granic. Czekaliśmy, kiedy atak
minie, lecz nie zanosiło się na to. Xavier chwycił się kurczowo ramy
łóżka, oczy uciekły mu w głąb czaszki, usta posiniały. Wreszcie Rafael
przemówił głosem, który pomimo jego niezbyt imponującej budowy
okazał się iście spiżowy - przetoczył się po pomieszczeniu niczym
grzmot, odbijając echem od ścian.
- Zaklinam cię, odejdź od tego sługi Bożego! Nakazuję ci opuścić
jego ciało!
- On się dusi! - wrzasnęłam. — Zrób coś!
Podbiegł do Xaviera i zerwał krępujące go kajdany, po czym
wspólnie pomogliśmy mu usiąść. Seria zdecydowanych uderzeń
między łopatki spowodowała, że Xavier wypluł wreszcie przedmiot,
który uniemożliwiał mu oddychanie. Chwytając chrapliwie powietrze,
opadł z powrotem na łóżko. Musiał być u kresu sił - jego głowa
potoczyła się na bok bezwładnie jak
u szmacianej lalki. Tuż przy nim, na materacu, spoczywało źródło
problemu: duża garść obrzydliwych, szarych, pokrwawionych
szponów. Krew pochodziła z gardła Xaviera - najpewniej mocno je
pokaleczyły. Wzięłam jeden w palce, aby lepiej się mu przyjrzeć. Był
zagięty i ostro zakończony, jak gdyby służyć miał do chwytania ofiary
podczas polowania. Podobne pazury znaleźć można zazwyczaj u
drapieżnych ptaków.
Rafael wykorzystał moment przerwy na odprawienie egzorcyzmu.
Recytował formułę spokojnie, miarowym tonem, ale bez
zatrzymywania się dla nabrania oddechu, tak jakby najmniejsza nawet
pauza mogła wszystko zepsuć.
— Zaklinam cię przez Boga żywego, duchu nieczysty, odstąp precz
od tego Bożego stworzenia. Wyjdź z niego, zwodzicielu ludzi,
sprawco śmierci, korzeniu zła, zarzewie cierpień. Ugnij się pod
wszechmocną prawicą.
— Nie istnieje moc większa od mojej. - Głos Lucyfera stał się
wyraźnie słabszy, dobiegał jakby z trzeszczącej słuchawki.
— Zamilknij, ojcze kłamstwa, i nie waż się przeszkadzać temu
słudze Bożemu. Złośliwy smoku, nakazuję ci odstąpić. Nakazuję ci
uznać sprawiedliwość Boga. Niech On swą mocą oddali wszelką
przemoc diabła i rozerwie jego podstępne więzy. Ustąp. Ustąp! Ostatnie słowo powtórzył niczym potężne zaklęcie.
Xavier ponownie zaczął kaszleć, na co serce zamarło mi w piersi.
Czy oznaczało to, iż ponieśliśmy porażkę? Lecz wówczas
spostrzegłam, że tym razem ów kaszel wygląda inaczej. Xavier nie
dusił się już; starał się raczej coś wykrztusić. Z jego otwartych ust
wysunęło się coś długiego i ciemnego, podobnego do węża. Było
czarne oraz całe pokryte łuską, jeśli nie liczyć białej gardzieli,
pulsującej jak u żaby. Dopiero po kilku sekundach zorientowałam się,
że w istocie jest to wąż, który najprawdopodobniej leżał zwinięty
gdzieś w głębi ciała Xaviera, a teraz na rozkaz Rafaela je opuszcza.
Ześliznął się z łóżka i wijąc się, pełzł po podłodze tak długo, aż znalazł
to, czego szukał. Zatrzymał się nad pęknięciem, które z miejsca
zaczęło
się rozszerzać. Towarzyszy! temu nieprzyjemny, zgrzytliwy
odgłos. Gdy szpara powiększyła się do wystarczających rozmiarów,
wessała węża w całości, zamykając się za nim. Jedynym, co pozostało,
był unoszący się w powietrzu smród zgnilizny oraz tłusta czarna
plama. Duch Jake'a zniknął także.
- Beth? - Rozległ się chrapliwy głos, który jednakże ponad wszelką
wątpliwość należał do Xaviera.
Opadłam na kolana przy łóżku, wtulając twarz w zagłębienie u jego
szyi.
- Jestem tu, kochany. Już po wszystkim. Po wszystkim.
- Udało się?
- Mówiłam ci przecież, że się uda. - Roześmiałam się przez łzy,
wypełniona bezgraniczną ulgą. Ivy przyniosła szklankę wody. Xavier
podziękował jej, po czym ujął naczynie w drżącą rękę i pił łapczywie,
rozlewając połowę zawartości na siebie. A potem ujął obie moje dłonie
i położył je sobie na piersi, osuwając się na podartą poduszkę, półżywy
ze zmęczenia, ale nareszcie wolny. Na widok znajomego wyrazu
turkusowych oczu wpadłam niemal w euforię. Otoczyłam go
ramionami i ścisnęłam tak mocno, że sama byłam bliska uduszenia.
Pragnęłam wchłonąć go w siebie, tak aby nikt go już nigdy nie
skrzywdził.
Rafael odchrząknął znacząco, grzecznie przypominając nam o
swojej obecności. Wyglądał na zażenowanego faktem, że stał się
mimowolnym świadkiem tak intymnej dla nas chwili.
- To jest Rafael - przedstawiłam go. - Uratował nam życie. - Nie
umiałam już myśleć o naszych losach oddzielnie. Zostały ze sobą
splecione w sposób nieodwołalny. Kiedy jedno z nas cierpiało,
dotyczyło to w tym samym stopniu drugiego, a gdyby któreś umarło...
wolałam sobie tego nie wyobrażać.
- Dziękuję - wyszeptał bezgłośnie Xavier. Mówienie musiało
sprawiać mu ból, ponieważ odruchowo przyłożył rękę do gardła.
- Nie ma sprawy.
- Zaraz. - Xavier uniósł się na łokciach. - Archanioł Rafael? Patron
wędrowców?
- Odrobiłeś lekcje - pochwalił z uznaniem Rafael.
- Byłem ministrantem - wyrzęził Xavier.
Rzuciłam okiem na jego posiniaczone nadgarstki. Były spuchnięte
i otarte do żywego w miejscach, gdzie metal werżnął się w skórę. Od
dłuższego czasu nie zajmowałam się leczeniem. Czy wciąż jeszcze
potrafiłam to robić? Czy też może odebrano mi tę umiejętność w
ramach kary? Xavier wzdrygnął się pod moim dotykiem, ale nie cofnął
rąk. Skupiłam się intensywnie na uzdrawiających wibracjach i wkrótce
poczułam w dłoniach mrowienie. Najpierw zmniejszyła się
opuchlizna, a potem zbladło i znikło zaczerwienienie. Pod moimi
palcami jego skóra stała się na nowo czysta oraz gładka, po ranach nie
został nawet ślad.
- Poszło ci jak z płatka - stwierdził Xavier, na co uśmiechnęłam się
do niego szeroko, dumna ze swego osiągnięcia. Postanowiłam
potraktować to jako znak, że nie wszystko jeszcze stracone.
W drugim końcu pomieszczenia dostrzegłam jakiś ruch. To Ivy
pomagała Gabrielowi wstać. Mój brat z trudem utrzymywał się na
nogach. Skrzywił się z bólu, pośpiesznie składając skrzydła, abyśmy
nie dostrzegli, w jak pożałowania godnym są stanie. Blady niczym
ściana, opierał się ramieniem na Ivy. Choć przyszło mu to z wyraźnym
trudem, przełknął ślinę i uniósł głowę, aby przywitać się z bratem.
- Co cię skłoniło do tego, by tu przyjść? - zapytał.
- Nie umiem się oprzeć urokowi przegranej sprawy.
- Czyli sądzisz, że nie mamy szans? - Gabriel zachwiał się pod
wpływem nagłego zawrotu głowy. Na szczęście Ivy go podtrzymała.
- Wątpliwe. - Uśmiechnął się pogodnie Rafael. - Ale co wam
szkodzi próbować?
Gabriel zacisnął usta i bez słowa ruszył na górę, prowadzony
ostrożnie przez Ivy. Korzystając z mojej pomocy, Xavier podniósł się
powoli z łóżka. I tak cała nasza udręczona czwórka powlokła się
mozolnie jedno za drugim po schodach. Rafael przyglądał się temu z
uśmiechem na ustach i ze smutkiem w oczach.
Damy sobie radę, kochani
W kuchni odżyliśmy nieco dzięki zaparzonej przez Ivy kawie oraz
domowym ciasteczkom jej roboty. W dalszym ciągu miałam wrażenie,
jakby przejechał po mnie walec drogowy, domyślałam się więc, że
Gabriel i Xavier muszą czuć się dziesięć razy gorzej. Fizyczne
zmęczenie nie stanowiło jednak większego problemu. Znacznie gorzej
znosiłam świadomość, iż trauma, jaką przeszłam w związku z
wydarzeniami tego tygodnia, prawdopodobnie pozostanie ze mną na
zawsze. Jedliśmy w ponurym milczeniu, przygarbieni i osowiali.
Gabriel nie ruszył ani kawałka ze swojej porcji - siedział nieruchomo,
z twarzą ukrytą w dłoniach. Jedynie Rafaelowi dopisywał humor. Gdy
Ivy wstała, by przynieść z lodówki mleko, obrzucił ją pełnym uznania
spojrzeniem.
- Jak zwykle oszałamiająca - wymruczał.
- Ja chyba nigdy nie zrozumiem, jakim cudem udaje ci się
zachować posadę - stwierdziła moja siostra.
- To dlatego że On ceni sobie moje poczucie humoru. Nie wszyscy
muszą być śmiertelnie poważni. - Zerknął na pozostałych. - Tych
mamy aż nadto.
Pomimo wisielczego nastroju nie sposób było nie zarazić się choć
trochę wesołością Rafaela. Nawet Ivy uśmiechnęła się pod nosem.
- Musisz to robić częściej - skomentował natychmiast.
- Masz taką śliczną buzię.
- Czy mógłbyś przestać ją podrywać? - obruszył się Gabriel zza
stołu. - To niestosowne.
- Poza tym wy chyba jesteście spokrewnieni? - zauważył Xavier.
- To raczej symboliczna kwestia, można ją spokojnie zignorować. Rafael wyszczerzył zęby w uśmiechu.
- Ale anioły na ogół nie odczuwają... - Xavier podrapał się po
głowie, szukając właściwych słów. - Nie powinny... chyba...
oddziaływać na siebie... w ten sposób?
- Nie powinny - odparła stanowczo Ivy. - Ale od czasu do czasu
trafi nam się dewiant. - Choć wiedziałam, że żartuje, mimowolnie
uświadomiłam sobie, iż tak właśnie ona i Gabriel postrzegają mnie.
- To na ogół skutek zbytniej zażyłości z ludźmi - dorzucił sucho mój
brat.
- Tak się składa, że cenię sobie ich towarzystwo. W tym punkcie
Beth i ja doskonale się zgadzamy.
- Czy to dlatego pan z nimi podróżuje? - spytał Xavier.
- Owszem. A do tego prędko się nudzę. - Pociągnął spokojnie łyk
kawy. - Fakt, z ludźmi jest nieraz masa kłopotu, no i każdego potrafią
doprowadzić do szału. - Spojrzał na mnie znad krawędzi kubka
oczami, w których tańczyły figlarne iskierki. - Ale bezwzględnie są
tego warci.
Nastąpiła długa cisza, podczas której wszyscy zastanawialiśmy się
nad jego słowami. I znów to Rafael przerwał ją pierwszy, zrywając się
na równe nogi i przetrząsając kieszenie.
- Czy ktoś wie, która godzina? — zapytał. - Nie mogę znaleźć
komórki.
- Parę minut po szóstej - odparła Ivy bez sprawdzania.
- Spieszysz się na randkę?
Rafael zignorował przytyk.
- Błagam, powiedzcie mi, że macie tu telewizor.
- Naturalnie.
- No i... - zamachał niecierpliwie rękami. - Gdzież się on znajduje?
- W salonie.
Ruszyliśmy za nim, patrząc, jak pędzi galopem do pokoju, jednym
susem lądując na kanapie. Nie starał się nawet szukać pilota uruchomił telewizor pstryknięciem palców.
- Futbol? - zapytała z niedowierzaniem Ivy. - Ja chyba śnię. Na
ekranie właśnie rozpoczynała się transmisja z pierwszego
meczu sezonu, nasi Buntownicy przeciwko Dzikom z Arkansas. Na
uczelni od tygodnia nie rozmawiało się o niczym innym.
- A co, ty nie oglądasz? - Rafael wydawał się autentycznie
zdziwiony. - Nie wiesz, co tracisz.
- Świetnie, zdążyliśmy na sam początek - ucieszył się Xavier,
wyciągając wygodnie nogi na drugim końcu kanapy. - Trzeba tylko
koniecznie później sprawdzić wynik Alabamy.
Utkwiłam w nim zdumiony wzrok, pełna obaw, że ten
niespodziewany powrót do normalności może być oznaką tłumienia
jakichś skrajnie niebezpiecznych emocji. Roześmiał się na widok
mojej miny.
- Spokojnie - powiedział. - Dzięki temu łatwiej mi będzie choć na
chwilę zapomnieć o tym wszystkim. - Poklepał poduszkę obok swojej.
- Przysiądziesz się?
Zerknęłam na telewizor, gdzie pokazywano teraz stadion z lotu
ptaka. Na trawie widniał ułożony z ogromnych liter napis
„Buntownicy". Gdy kamera wjechała w trybuny pełne
czerwono-niebieskich kibiców, rozpoznałam kilka twarzy. Nie miałam
najmniejszych wątpliwości, iż Molly także gdzieś tam jest. Od dnia
przyjazdu rozprawiała w kółko o towarzyszących rozgrywkom
imprezach w Lasku. Na murawę wybiegły cheerleaderki w swych
obszytych cekinami kostiumach, wymachując pomponami. Telebim
rozbłysnął słowami: „Jesteście gotowi?", na co rozentuzjazmowany
tłum chóralnie zaintonował hymn swojej drużyny.
***
Pod koniec pierwszej połowy przegrywaliśmy z kretesem.
Pozostawiwszy wrzeszczących do ekranu Xaviera z Rafaelem samych
sobie, udałam się do kuchni, żeby porozmawiać z Ivy. Gabriel
zamknął się na klucz w swoim pokoju. Chciałam do niego zajrzeć, ale
Ivy wyjaśniła mi, że nasz brat potrzebuje czasu i samotności, aby dojść
do siebie.
Po skończonym meczu dołączył do nas Rafael, przeciągając się
leniwie. Tuż za nim zjawił się Xavier, wyraźnie odprężony, tylko
trochę zmieszany.
- Przepraszam cię, że to tyle trwało. Nie planowałem oglądać
całości.
- Nie przejmuj się. - Poklepałam go po ramieniu. - Każdy
mężczyzna potrzebuje czasu tylko dla siebie.
- Wygraliśmy chociaż? - zapytała Ivy.
- Nie, skąd... ale zdobyliśmy dwa przyłożenia, a to i tak sukces.
- Będę leciał - powiadomił nas Rafael, chwytając swój płaszcz i
zmierzając w kierunku drzwi. - Dzięki za gościnę, było miło jak
zawsze.
Odprowadziliśmy go do auta. Przy krawężniku stało zaparkowane
połyskujące, krzykliwie zielone porsche. Nigdy przedtem nie
widziałam lakieru w tak jaskrawym odcieniu, ale musiałam przyznać,
że doskonale pasuje on do ekstrawaganckiej osobowości właściciela.
- Niezła fura - skomentował Xavier, obchodząc z podziwem
samochód.
- Masz ochotę ją wypróbować?
- Ten gość - tu Xavier wskazał kciukiem - to mój nowy idol.
- Czy wy macie nie po kolei w głowach? - zapytała poirytowana
Ivy.
- Facet to facet - oświadczył Rafael. - Nie zmienisz nas.
- Piłka i sportowe auta? - uśmiechnęłam się szeroko. - To akurat
całkiem miła odmiana.
- To nie jest zwykłe auto - zaprotestował Xavier. - To dzieło sztuki.
- One tego nie łapią. - Rafael mrugnął porozumiewawczo w moją
stronę. - Kiedy indziej się przejedziemy.
Wskoczył zwinnie na fotel kierowcy, a w sekundę później rozległ
się ogłuszający ryk wchodzącego na wysokie obroty silnika. Na
odjezdnym wystawił jeszcze głowę przez okno i zawołał do Xaviera:
- Nie zapomnij o medycynie! To wciąż twoje powołanie. - Co
powiedziawszy, ruszył z piskiem opon, wypuszczając po drodze kłęby
dymu z rury wydechowej.
- Jak zwykle się popisuje - mruknęła Ivy, Rafael zaś zatrąbił przy
końcu ulicy, jak gdyby chciał powiedzieć: „Słyszałem to!".
Po jego odjeździe oboje z Xavierem poczuliśmy, że padamy z nóg.
Moja siostra zaprowadziła nas na górę do pokoju gościnnego, który
dopiero teraz mieliśmy okazję obejrzeć. Okazał się uroczo
staroświecki, z meblami na wysoki połysk i olbrzymim podwójnym
łożem pełnym miękkich poduszek. Z okrągłego okna roztaczał się
widok na gęste lasy Missisipi. Przysiadłszy lekko na materacu, zdałam
sobie nagle sprawę z faktu, iż od dawna już nie było nam z Xavierem
dane dzielić wspólnego łóżka. Miałam nadzieję, że nic się między
nami z tego powodu nie zmieniło.
Podczas gdy Xavier opadł z ulgą na poduszki, ja poszłam wziąć
prysznic. Stałam pod strumieniem gorącej wody, rozkoszując się jej
ciepłem, aż szkło kabiny pokryło się parą. Było w tym coś z rytuału
oczyszczającego, tak jakbym spłukiwała z siebie wszystkie problemy.
Zużyłam blisko pół butelki żelu do kąpieli, namydlając się raz po raz,
rozmasowując obolałe mięśnie i czując, jak powoli uchodzi z nich
napięcie. Wreszcie wyszłam z łazienki owinięta w ręcznik,
zaróżowiona, rozsiewając wokół woń lawendy.
Xavier spał. Na jego twarzy odbijało się całe zmęczenie minionego
dnia. Poruszył się, gdy przechodziłam obok, i przyciągnął mnie do
siebie.
- Ślicznie pachniesz. - Przycisnął nos do mojego ucha, oddychając
głęboko.
Połaskotał mnie zarostem. Zachichotałam.
- Za to ty wręcz przeciwnie.
- No wiesz? - roześmiał się. - Ale chyba masz rację. Zsunął się z
łóżka.
- Teraz moja kolej pod prysznic. Tylko nigdzie nie odchodź. Zdjął
z siebie ubranie i po drodze do łazienki wrzucił je
do kosza na brudną bieliznę. Z miejsca zanurkowałam pod kołdrę,
rozkoszując się świeżo wykrochmaloną pościelą, i wtuliłam twarz w
czyściutką poduszkę. Ziewając, przeciągnęłam się niczym kot. Niemal
natychmiast zaczęłam zapadać w sen. Resztkami sił walczyłam o to,
by utrzymać powieki otwarte, gdy Xavier stanął w progu, mając na
sobie jedynie ręcznik, luźno zawinięty wokół bioder. Widok jego
nagiego ciała jak zwykle zaparł mi dech w piersiach. Wpadające zza
wpółprzymkniętych drzwi światło nadawało jego skórze łagodną
złocistą poświatę, na wciąż wilgotnych ramionach połyskiwały
kropelki wody. Był zbudowany tak perfekcyjnie, że przypominał jedną
z klasycznych rzeźb, jakie można znaleźć w muzeach.
- Szybko się uwinąłeś - pochwaliłam, z wysiłkiem odwracając
wzrok.
- Nie da się siedzieć długo w łazience, mając tyle sióstr. - Uśmiech
na jego twarzy nieco przygasł.
- Tęsknisz za nimi, prawda?
- Bardziej, niż myślałem - wyznał. - Ale najmocniej boli mnie
świadomość, że oni wszyscy tam się zamartwiają. Claire na pewno jest
chora z nerwów, a Nicola nienawidzi mnie za to, że zniknąłem tak bez
słowa.
- Wynagrodzisz im to - obiecałam. - Gdy tylko ten koszmar się
skończy.
- Naprawdę wierzysz, że kiedykolwiek będziemy bezpieczni? zapytał martwo.
- Tak - zapewniłam go z całą stanowczością, na jaką było mnie
stać. - Nie można przecież wiecznie uciekać. Zobaczysz.
- Cholera - stwierdził raptem, zerkając na ręcznik. - Właśnie sobie
przypomniałem, że nie mam tu żadnych czystych ciuchów.
Odrzuciłam kołdrę po jego stronie łóżka. Nie czas był teraz na
trudne rozmowy, wystarczająco dużo już ich odbyliśmy.
W tej chwili należała się nam odrobina miłości. - Nie będą ci
potrzebne — oznajmiłam.
- O, czyżby? - Usta Xaviera na nowo rozciągnęły się w uśmiechu.
- A te drzwi zamykają się na klucz?
- A przejmujesz się tym? - zapytałam prowokująco. Xavier uniósł
brew, ale zrzucił ręcznik i wśliznął się obok mnie.
Owionął mnie jego znajomy zapach, pod palcami poczułam ciepło
rozgrzanej po kąpieli skóry. Pocałował mnie delikatnie, bez mała z
namaszczeniem, sunąc powoli wargami w dół mojej szyi.
Przesunęłam dłońmi po drobnych ranach i zadrapaniach, jakie
pozostawiły po sobie niedawne przejścia. Odruchowo przytuliłam go
mocniej, obejmując z całej siły ramionami. Ponownie ujrzałam go
przywiązanego do żelaznej ramy łóżka, znów zobaczyłam, jak jego
błękitne oczy wypełniają się okrucieństwem, które tak do niego nie
pasowało. Na samo wspomnienie zaschło mi w ustach.
- Wszystko w porządku? - wymruczał Xavier, całując mój
obojczyk.
- Mhm. - Zagryzłam wargi, usiłując wypchnąć z głowy
makabryczne obrazy.
On jednak wyczuł moje napięcie i uniósł wzrok.
- Na pewno nie jesteś na to zbyt zmęczona? Wzruszyła mnie jego
troskliwość. Taki właśnie był dawny Xavier, ten, dla którego liczyły
się przede wszystkim moje potrzeby.
- Ja? - uśmiechnęłam się. - Raczej ciebie powinnam o to zapytać.
- W sumie czuję się zupełnie dobrze - stwierdził z zaskoczeniem. Nie mogę tylko pozbyć się wrażenia, że ktoś inny kieruje moim
ciałem.
- To dlatego, że tak właśnie było - odparłam, głaszcząc jego
ramiona. - Ale to już przeszłość. Zostaliśmy sami, ty i ja.
Przeturlał się na plecy, pociągając mnie za sobą. Przylgnęłam do
niego, spokojna i bezpieczna.
- Chcesz usłyszeć coś zabawnego? - zapytał, gdy wtuliłam twarz w
zagłębienie jego szyi. Drewniany krzyżyk, który za-
wsze nosił, odciskał ślad na moim policzku, ale nie przeszkadzało
mi to. - Dzisiaj przeszedłem prawdziwy koszmar, była to najgorsza
rzecz, jaka mi się przytrafiła. Lucyfer mną zawładnął. I nawet po jego
odejściu czułem, że moja dusza nie jest już taka jak dawniej, że
zostawił na niej swoje piętno.
- To nie jest zabawne - skarciłam go.
- Poczekaj, nie pozwoliłaś mi skończyć. Za każdym razem, kiedy
mnie dotykasz, mam wrażenie, że zmywasz ten brud, odpędzasz mrok.
Twoje ręce leczą moje ciało, a dusza uzdrawia moją duszę.
- Ja nie mam duszy - mruknęłam.
- Owszem, masz - nalegał Xavier, ujmując mnie pod brodę. - Może
nie dokładnie taką samą jak moja, ale masz. Nosisz w sobie tyle
światła, widzę je zawsze, gdy na ciebie patrzę. Taką właśnie stworzył
cię Bóg.
- Wiesz, co myślę? - zapytałam. — Myślę, że chociaż na pierwszy
rzut oka te wszystkie okropności, które nas dotychczas spotkały,
można by uznać za klątwę, to w rzeczywistości wcale tak nie jest. Nasz
Ojciec wyznaczył nam tę ścieżkę, ponieważ ma nas ona dokądś
doprowadzić... i będzie to wspaniałe miejsce. W dodatku wyposażył
nas w tę podróż we wszystko, czego nam trzeba... w siebie nawzajem.
Xavier błądził przez chwilę wzrokiem po mojej twarzy, a potem
pocałował mnie. Tym razem pocałunek był długi i głęboki. Poczułam,
jak w moim wnętrzu znikąd pojawiają się maleńkie płomyki. Ta noc
różniła się od naszej pierwszej, spędzonej w lesie. W pełni odprężeni,
nie spieszyliśmy się nigdzie. Nie baliśmy się, że ktoś nas przyłapie,
mieliśmy więcej czasu na odkrywanie swoich ciał. Tak właśnie
wyobrażałam sobie zażyłość pomiędzy małżonkami. Ogarnęła mnie
cudowna fala znajomego ciepła, rozgrzewając moje ciało od stóp do
głów.
Sączące się przez otwarte żaluzje przytłumione słoneczne światło
jakoś nie potrafiło się zdecydować - z jednej strony jego obowiązkiem
było nas obudzić, z drugiej zaś chętnie pozwoliło-
by nam jeszcze pospać. Wyczołgałam się z łóżka, starając się nie
potrącić Xaviera, który leżał płasko na brzuchu, pogrążony we śnie.
Chciałam, aby odpoczywał jak najdłużej, nim przyjdzie mu się
zmierzyć z wyzwaniami kolejnego dnia.
Owinąwszy się różowym szlafrokiem, podreptałam na dół, do
kuchni, gdzie zastałam Ivy zajętą przygotowywaniem śniadania dla
grupy olbrzymów. Na stole stał talerz pełen gigantycznych
jagodowych mufïinek, na kuchence dochodziły jajka i kiełbaski,
fantazyjnie podany jogurt z dekoracją z musli czekał już w wysokich
szklankach. Ivy z wprawą przewracała na patelni naleśniki, dokładając
je następnie do całego stosiku już usmażonych. Pomieszczenie
wypełniał zapach kawy. Gabriela nigdzie nie było widać.
- Mam nadzieję, że jesteś głodna — przywitała mnie moja siostra.
Domyśliłam się, iż próbuje osłodzić nam jakoś stres związany z
wydarzeniami ostatnich kilku dni, i bardzo doceniałam jej wysiłki.
- Pachnie smakowicie - odparłam.
- Gdzie Xavier? Wciąż śpi?
- Tak. A Gabriel gdzie?
Ivy wzruszyła z rezygnacją ramionami.
- Kiedy się obudziłam, już go nie było.
- A jak on się czuje? - spytałam z zakłopotaniem.
- Nie mam pojęcia - odrzekła. - W ogóle nie chce o tym rozmawiać.
- Rozumiem - powiedziałam, usiłując nie okazywać niepokoju. Na pewno potrzeba mu czasu.
Wróciwszy do sypialni, zobaczyłam zmiętą pościel i odrzuconą na
bok kołdrę - nieomylny znak, że Xavier wstał. Zajrzałam do łazienki,
była pusta. Na razie jeszcze nic nie pomyślałam. Kiedy jednak nie
znalazłam go ani na balkonie, ani na korytarzu, serce zaczęło mi walić
jak młotem. Odetchnęłam z ulgą dopiero na widok światła
dochodzącego spod drzwi pokoju naprzeciwko naszego. Nacisnęłam
delikatnie klamkę i weszłam do środka. Owinięty w prześcieradło
Xavier siedział
za szerokim biurkiem, pogrążony w lekturze książki, którą zdjął z
jednej z półek. Usłyszawszy skrzypnięcie, uniósł wzrok.
- Dzień dobry.
- Nie przeszkadzam?
- Ależ skąd. Chodź.
Podeszłam do niego, zerkając mu przez ramię. Studiował „Atlas
anatomii człowieka", otwarty na stronie z kolorową tablicą
przedstawiającą szkielet stopy.
- Wiesz, ile kości składa się na ludzką stopę? Prawdopodobnie
powinnam była to pamiętać, ale o tej godzinie mój mózg nie
funkcjonował jeszcze jak należy.
- Ile?
- Dwadzieścia sześć. Wydaje się niesamowite, kiedy się nad tym
zastanowić.
- Faktycznie. Eee... dobrze się czujesz?
- Doskonale. - Uśmiechnął się. - Po prostu słowa Rafaela skłoniły
mnie do myślenia.
Ściągnęłam brwi.
- A co takiego powiedział?
- Ze medycyna to moje powołanie. Sądzę, że ma rację. W ten
sposób mogę zrobić coś dobrego. Gdy to wszystko się uspokoi,
chciałbym wrócić na studia. Pragnę zostać lekarzem.
- Przecież zawsze tego właśnie chciałeś.
- Nie. - Pokręcił głową. - Wcześniej rodzice zdecydowali za mnie.
Teraz to także mój wybór.
- Cieszę się - powiedziałam. - Bo będzie z ciebie znakomity lekarz.
- Pewnego dnia.
Przemów teraz lub zamilknij na wieki
Postanowiliśmy nie wracać przez najbliższych kilka dni na
uniwersytet. Oboje z Xavierem potrzebowaliśmy czasu, aby w pełni
dojść do siebie. Zaszyliśmy się więc w domu, głównie śpiąc, a na dół
schodząc niemal wyłącznie na posiłki, podczas których mieliśmy
nadzieję zamienić choć kilka słów z moim rodzeństwem. Ivy
wydawała się znów w doskonałej formie, jednak w przypadku
Gabriela sprawy miały się znacznie gorzej. Prawie w ogóle go nie
widywałam. Całymi dniami przesiadywał zamknięty w swoim pokoju
i praktycznie z nikim nie rozmawiał. Wciąż nie mogłam uwierzyć w
to, jak wiele był gotów dla nas poświęcić. Co wieczór modliłam się za
niego, dziękując Bogu również za uratowanie Xaviera. Gdy w końcu
przyszło mi do głowy, aby włączyć telefon, znalazłam w nim istną
lawinę nieodebranych połączeń od Molly i Mary Ellen; dzwoniło
nawet kilku kolegów Xaviera. Wszyscy chcieli wiedzieć, co się z nami
dzieje. Przy okazji przypomniały mi się niedawne rewelacje na temat
zaręczyn Molly z Wade'em, ale na razie nie byłam w stanie znaleźć w
sobie miejsca na jeszcze jeden powód do zmartwień.
Leżałam na boku, ciasno przytulona do Xaviera. Jego miękkie
włosy łaskotały mnie w nos.
— Przepraszam - powiedziałam po raz setny od momentu, kiedy
się obudziliśmy.
- Beth, proszę. - Obrócił się na plecy i utkwił wzrok w suficie. - To
nie była twoja wina. I to mnie jest przykro, że musiałaś oglądać mnie
w takim stanie.
- Nie byłeś sobą - odparłam. - Ani przez chwilę.
- Ale pozwoliłem, aby mną zawładnął.
- Bzdura. Umarłeś. Wdarł się do twojego ciała siłą. Nic nie mogłeś
zrobić.
- Dziwnie się czuję z myślą, że byłem martwy - wymruczał Xavier.
- Chciałbym móc opowiedzieć coś o świetle w tunelu, ale widziałem
tam tylko ciebie.
- Mnie?
- Tak. - Skinął głową. - Rozmaite obrazy związane z tobą: ty na
huśtawce w ogrodzie, ty i Fantom podczas drzemki na kanapie w
Byronie, ty w sukience tuż przed balem absolwentów. Przypuszczalnie
powinienem był zobaczyć niebo, ale ja zamiast tego wolałem oglądać
twoją twarz. Wygląda na to, że moje niebo to ty.
- Tak bardzo się bałam. - Oparłam policzek na poduszce, żeby móc
spojrzeć mu w oczy. — Myślałam, że umrzesz. Wtedy do mnie
dotarło, że nie istnieje takie miejsce, do którego bym za tobą nie
poszła.
Kąciki ust Xaviera uniosły się w uśmiechu.
-Wiesz co? Niby z jednej strony niebo zagięło na nas parol... ale z
drugiej... oboje już tyle razy otarliśmy się o śmierć. A jednak żyjemy.
Wiesz, co to znaczy?
- Ze mamy po dziewięć żyć? - zapytałam. - Jak koty?
- Może. - Roześmiał się. - Ale mnie się wydaje, że po prostu ktoś
nad nami czuwa.
- Mam nadzieję - odparłam, wysuwając stopę spod kołdry i grzejąc
palce w cieple wpadających przez okno słonecznych promieni.
Kiedy mój telefon zawibrował po raz piąty w ciągu niecałych
dwudziestu minut, z westchnieniem wychyliłam się z łóżka i
sięgnęłam po niego. Bez większego zaskoczenia stwierdziłam, że
dzwoniła Molly. Zawołałam z drugiego pokoju siostrę, która wsunęła
głowę przez drzwi.
- Co mam zrobić z Molly? - zapytałam. - Wydzwania non stop.
- Niech przyjedzie - powiedziała Ivy. - Wszelkie próby utrzymania
jej z daleka przynosiły na ogół więcej szkody niż pożytku.
Miała rację. Molly nie znosiła, gdy ją ignorowano lub odsuwano na
boczny tor. A jeśli zaczęłaby się poważnie niepokoić, zdolna była
wykleić cały kampus plakatami zawiadamiającymi
0 naszym zaginięciu. Xavier naciągnął kołdrę na głowę.
- Nie bądź taki - skarciłam go lekkim szturchnięciem. - To nasza
przyjaciółka. Powinniśmy się cieszyć na jej wizytę.
- Hurra - odparł martwym głosem.
Molly okazała się jakoś spokojniejsza niż zwykle, mniej
pobudzona i nieskłonna do ekscytacji.
- Martwiłam się - oznajmiła, siadając przy kuchennym stole,
podczas gdy Ivy nalewała jej herbaty i wykładała na talerz ciastka. Wszystko u was w porządku?
- Nie bardzo - przyznałam szczerze. - Ale będzie. Pracujemy nad
tym.
Molly skinęła potakująco głową, spuszczając wzrok.
- Mogę coś zrobić?
- Zjedz ciasteczko - poradziłam jej.
- Beth, ja pytam poważnie.
- Doceniamy twoją chęć pomocy - wtrąciła Ivy. - Tyle że tak
naprawdę nie jesteś w stanie nic tutaj poradzić. Sytuacja i tak jest dość
skomplikowana.
- Skomplikowana? W jakim sensie? - chciała wiedzieć Molly.
- Wolałabym nie wchodzić w szczegóły - stwierdziła
dyplomatycznie moja siostra. - Im mniej ich poznasz, tym lepiej dla
ciebie.
-Ale nic im nie będzie? - Ruchem ręki Molly wskazała na Xaviera.
- On raczej nie wygląda zbyt kwitnąco. I Beth, nie obraź się, ale ty też
nie.
- Dojdą do siebie - odrzekła Ivy. - Są zwyczajnie zmęczeni.
W innych okolicznościach prawdopodobnie wtajemniczylibyśmy
ją w historię ostatnich wydarzeń. Ostatecznie wiedziała przecież, kim
jesteśmy. Rozumiałam jednak, iż za milczeniem mojej siostry nie kryje
się brak zaufania, lecz troska o bezpieczeństwo Molly. Nie chcieliśmy,
aby ktokolwiek jeszcze ucierpiał z naszego powodu.
- Nic się nie martw. - Posłałam jej najbardziej przekonujący z
moich uśmiechów. - Już niedługo wszystko wróci do normy.
- W porządku — zgodziła się Molly z zaskakującą jak na nią
dojrzałością. - Nie będę pogarszać sprawy.
- W takim razie opowiedz nam o Wadzie - poprosiłam, pragnąc
zmienić temat.
Na dźwięk jego imienia oczy Molly zrobiły się maślane.
- On jest taki cudowny - westchnęła. - Chciałabym wszystkim
opowiedzieć o naszym szczęściu, ale oczywiście nie mogę.
- Dlaczego? - zapytał Xavier.
- No przecież nie wypada chwalić się tym przed kimś, kto nie
będzie zaproszony na ślub. A Wade nie życzy sobie widzieć na nim
nikogo spoza członków wspólnoty.
Wymieniliśmy z Xavierem zdziwione spojrzenia. Pierwszy raz
słyszeliśmy, aby goście weselni musieli spełniać kryterium
konkretnego wyznania.
- Sądziłam, że Wade jest chrześcijaninem? - upewniłam się.
- Owszem - potwierdziła Molly. - To znaczy w pewnym sensie.
Jego rodzina założyła własny Kościół. Niewielki, ale stale rośnie. Oni
niespecjalnie lubią spotykać się z ludźmi z zewnątrz, uważają to za
niebezpieczne.
- Niebezpiecznie? - powtórzył Xavier. — Niby dlaczego?
- No wiesz, rozluźnienie obyczajów i takie tam - odparła
lekceważącym tonem. - Wade mówi, że telewizja to narzędzie diabła i
że negatywny przekaz przenosi się także poprzez kontakty z różnymi
osobami.
- A jakiego konkretnie negatywnego przekazu on się obawia? zapytałam. - Nie uważasz, że prawdziwą wartość wiary poznaje się
dopiero, wystawiając ją na próbę?
- Nie wiem - odrzekła Molly. - Ale Wade mówi, że izolując się od
złych wpływów, łatwiej nawiążę kontakt z Bogiem. - Zabrzmiało to,
jakby cytowała jakiś podręcznik.
- Mnie to pachnie sektą - stwierdził bez ogródek Xavier, wyrażając
głośno myśli nas wszystkich.
- Nieprawda - warknęła Molly. - Może to nie jest jakiś gigantyczny
Kościół, ale dobrze znają się na rzeczy.
- Z którym z wyznań się identyfikują? - spytałam.
- Ze co? - zdziwiła się Molly.
- No wiesz - podsunął niecierpliwie Xavier. - Baptyści, metodyści,
prezbiterianie?
- Już wam mówiłam - powtórzyła z naciskiem. - To rodzinny
Kościół.
- Czyli taki na niby?
- Nie - rozzłościła się. - Po prostu jedna z wielu odmian
chrześcijaństwa.
- Chrześcijaństwo to nie zabawa! - wykrzyknęłam. — Jedyną
doktryną jest Biblia, nie wolno ot tak sobie ustanawiać nowych zasad!
- Słuchajcie. - Molly położyła dłonie płasko na stole. - Nie
obchodzi mnie, co wy o tym myślicie. Wade i jego rodzina dużo mnie
nauczyli. Pokazali mi dokładnie, co powinnam zmienić w swoim
życiu.
Zanosiło się na kolejne kłopoty. Manipulowanie Słowem Bożym w
celu stworzenia własnej religii to nic innego, jak próba
podporządkowania sobie innych poprzez wmawianie im, że chodzi o
wiarę.
- A co ich zdaniem robiłaś nie tak? - zapytała Ivy.
- Ach, takie tam, nic wielkiego - odparła Molly. - Na przykład
nieodpowiednio się ubierałam. Wytłumaczyli mi też, dlaczego nie
należy rozmawiać z innymi mężczyznami, z wyjątkiem własnego
męża. - Machnęła ręką w stronę Xaviera. - Nie martw się, ty masz
żonę, więc się nie liczysz.
- Molly... - rzekł wolno Xavier. - Nie musisz wierzyć we wszystko,
co oni mówią.
- Tak się składa, że Wade jest moim narzeczonym - pouczyła go
Molly. - W związku z czym muszę być mu posłuszna.
- Posłuszna? - powtórzył Xavier. - Ale co, jak pies? Dawna Molly
przypuszczalnie byłaby na niego wściekła, ale
ta obecna pokręciła tylko ze smutkiem głową.
- Od razu widać, że niczego nie rozumiesz. Wade stara się zbawić
moją duszę. Twierdzi, że mąż pełni na ziemi rolę Boga.
- Co takiego? - Oczy omal nie wyskoczyły mi z orbit. - Przecież to
czyste świętokradztwo!
- Nic podobnego - odparła Molly. - To wszystko ma sens.
- On łamie pierwsze przykazanie - odezwała się łagodnie Ivy. „Nie będziesz miał bogów cudzych przede mną".
- Kiedy on nie twierdzi, że jest Bogiem, uważa tylko... Dobra,
nieważne. Już Wade z pewnością wie, o czym mówi.
- Nie sądzę - rozległo się od drzwi. Odwróciwszy się, ujrzeliśmy
stojącego w nich Gabriela. Jasne włosy ściągnął w kucyk z tyłu głowy,
przez co chudość jego zapadniętych po niedawnych przejściach
policzków stała się jeszcze bardziej wyrazista. Niemniej jednak nadal
był niewiarygodnie przystojny.
Usłyszałam, jak serce Molly zaczyna na jego widok szybciej bić.
- Co takiego? - spytała wyzywająco.
Gabriel nie ruszył się od progu, oparłszy się o framugę z rękami
założonymi na piersiach. Spoglądał przed siebie swymi przepastnymi
oczami w kolorze srebrzystego błękitu.
- Uważam, że popełniasz wielki błąd. Molly wypuściła ze świstem
powietrze z płuc.
- Moje prywatne sprawy raczej nie powinny pana obchodzić.
- Możliwe. Ale w niczym nie zmienia to faktu, że ten twój
narzeczony to najwyraźniej skończony kretyn.
Ivy uniosła gwałtownie głowę. Gabriel nigdy przedtem nie
rozmawiał z nikim w ten sposób. Zawsze podchodził do wszystkiego z
rezerwą i dystansem, wyważonym tonem przedstawiając punkt po
punkcie swoje argumenty. Teraz wyglądało to tak, jak gdyby poczuł
się osobiście zaangażowany. Nie wiedziałam nawet, czy coś
podobnego w ogóle byłoby możliwe.
- Jak pan śmie?! - Molly wstała, z hałasem odsuwając krzesło. —
Nie ma pan żadnego prawa go oceniać.
- Nie mam także ochoty patrzeć, jak cierpisz - odparł mój brat. Chcesz spędzić resztę życia w małżeństwie pozbawionym miłości?
- A skąd pan może wiedzieć, jak będzie wyglądało moje
małżeństwo?
- Widzę to w twoich oczach. Udajesz sama przed sobą, próbując się
przekonać, iż jesteś szczęśliwa. Łudzisz się, że jeśli Wade zapewni ci
coś, czego będziesz mogła się trzymać, twoja rzeczywistość nabierze
sensu. Ale ani on, ani jego zasady nie wypełnią tej ziejącej pustki,
którą w sobie nosisz, Molly.
- Nie panu o tym decydować! - wrzasnęła Molly znienacka. -Już
pan zapomniał? Nie był pan mną zainteresowany! Jestem na to zbyt
ludzka, mam za wiele wad, żeby kiedykolwiek mogło panu zacząć na
mnie zależeć, więc dlaczego, do cholery, nie zostawi mnie pan w
spokoju?!
- Być może się myliłem - rzekł cicho Gabriel.
Cała nasza trójka jednocześnie rozdziawiła usta, wybałuszając na
niego oczy.
- Pan... - wyjąkała Molly. - Pan... że co?
- Nie sądziłem, że do tego dojdzie - wymamrotał w odpowiedzi. Nie tak miało się to wszystko potoczyć.
- O czym pan mówi? - Molly przeniosła gorączkowo wzrok na
mnie i Ivy. - O czym on mówi?
- Gabe? - zapytała powoli moja siostra. - O co ci chodzi?
- Mam już dość walki. — Wzruszył ciężko ramionami. - Mam dość
tej niekończącej się wojny pomiędzy aniołami a demonami. Nie widzę
nic prócz wiecznego bólu i cierpienia wokół nas. A przecież musi
istnieć coś lepszego. Musi być jakiś inny sposób. Kiedy wreszcie
nastanie pokój, Ivy? Ta bitwa trwa nieprzerwanie od stuleci. Czy
przyjdzie dzień, w którym się zakończy?
- Nie wiem tego - przyznała Ivy otwarcie. - Ale tak właśnie zawsze
wyglądało nasze życie, od zarania dziejów.
- W takim razie może to Bethany ma rację. Może lepiej byłoby
zostać człowiekiem albo przynajmniej pozwolić sobie kochać jednego
z nich.
- Co pan chce przez to powiedzieć? - Niebieskie oczy Molly
zrobiły się okrągłe jak talerzyki.
- Chcę powiedzieć, że, owszem, posiadacie mnóstwo wad
- odrzekł Gabriel. - Jesteście impulsywni, wybuchowi, zuchwali
oraz lekkomyślni. Wasze serca bywają kapryśne, a nastroje zmienne
niczym wiatr. Ale to właśnie czyni was ludźmi i dzięki temu jesteście
piękni.
- Uważa pan, że jestem piękna? - wykrztusiła Molly. Gabriel
przeszedł przez kuchnię dwoma długimi krokami.
Molly wstała. Mój brat położył swe upierścienione dłonie na jej
szczupłych ramionach.
- Nie należysz do nikogo - powiedział z przejęciem.
- W odróżnieniu ode mnie nie stanowisz niczyjej własności.
Zostałaś stworzona po to, by być wolną, by żyć, by kochać i odnaleźć
szczęście. Moim przeznaczeniem nie jest szukanie szczęścia. Ja mam
wyłącznie służyć. Ale wy... odczuwacie tyle rozmaitych emocji,
robicie to z taką pasją. Tak, uważam, że to piękne.
- Nie wygląda to dobrze - szepnęłam do Xaviera. - A nawet gorzej
niż źle.
- Co tu jest w ogóle grane? - syknął w odpowiedzi.
- Gabriel przeżywa chwilę zwątpienia - wyjaśniłam. - Jego skrzydła
zostały uszkodzone, co poważnie go osłabiło. Kwestionuje swoją
wiarę... zupełnie jak człowiek.
- Nie podoba mi się ta zmiana — stwierdził skonsternowany
Xavier.
Molly i Gabriel stali jak zahipnotyzowani, nie odrywając od siebie
wzroku.
- Moim życiem żądzą ustalone reguły - rzekł mój brat niemal do
siebie.
Nim ktokolwiek z nas zdążył się zorientować, Gabriel ujął w dłonie
twarz Molly, pochylił się i pocałował ją. Przypomina-
ło to scenę ze starożytnej mitologii: legendarny bohater oraz piękna
dziewica złączeni w jedno. Choć nie minęło więcej niż dziesięć
sekund, miałam wrażenie, iż czas się zatrzymał, podczas gdy oni trwali
w uniesieniu. Potężne ramiona mego brata otulające Molly w uścisku,
palce jego rąk wplątane w burzę jej rudych loków. Nastąpiło to tak
nagle, że wydawało mi się kompletnie nieprawdopodobne. Molly
także wyglądała na ogłuszoną. Gdy Gabriel wypuścił ją z objęć, w
zamroczeniu opadła bez słowa z powrotem na krzesło.
- O rany. - To było wszystko, co wydusiła z siebie, gdy odzyskała
już dość sił, by się odezwać.
- Rany - powtórzył jak echo Xavier.
Ivy podbiegła do brata i potrząsnęła nim.
- Przestań! Rozumiem, że ostatnio nie było ci łatwo, ale tego już za
wiele.
- Nie - roześmiał się krótko Gabriel. - Za wiele wydarzyło się
wtedy, kiedy odpiłowywano mi skrzydła, podczas gdy Lucyfer z
wyższością się temu przyglądał. To jest moje wyzwolenie.
- Błagam - powiedziała z rozpaczą Ivy. - Będziesz tego później
żałował. Wiem o tym.
- Nie będę żałował - odparł. - Ponieważ jest to pierwsza rzecz, jaką
kiedykolwiek zrobiłem dla siebie.
Twarz przysłuchującej się tej rozmowie Molly przybrała nagle
osobliwy wyraz. Gdy moje rodzeństwo nadal się kłóciło, ona
podniosła się i podeszła do nich, stając za plecami mego brata. A
potem wyciągnęła powoli rękę, unosząc tył jego koszuli. Zapadła
cisza, podczas której Molly wsunęła dłonie pod materiał, a następnie
położyła je na szczątkach skrzydeł. Gabriel zadrżał i opuścił głowę.
Nie odezwał się, nie sposób też było odgadnąć, co czuje, ale nie
poruszył się ani nie odepchnął jej. Oboje wydawali się tak zaprzątnięci
sobą, że nie zwracali uwagi na naszą obecność. A może było im po
prostu wszystko jedno.
- Już dobrze - szepnęła Molly, głaszcząc go delikatnie. - Wszystko
będzie dobrze.
- Przepraszam - wymruczał Gabriel, nie unosząc wzroku.
- Niepotrzebnie — odparła. - Nie musisz brać na siebie
odpowiedzialności za cały świat. Masz prawo popełniać błędy.
Popatrzyliśmy po sobie z Xavierem i Ivy. Stało się oczywiste, że
jesteśmy świadkami niezwykle osobistej chwili. Czuliśmy się
intruzami. I wówczas telefon Molly zawibrował, podskakując na
blacie kuchennego stołu, ona zaś jakby ocknęła się z transu. Na ekranie
błysnęło imię Wade'a. Molly błyskawicznie opuściła ręce i pośpiesznie
zebrała swoje rzeczy.
- Powinnam już iść... - wykrztusiła bezładnie. - Naprawdę nie...
Chciałam tylko... Powinnam iść.
Kilka sekund później usłyszeliśmy trzaśnięcie frontowych drzwi.
Spojrzenia wszystkich spoczęły na Gabrielu.
- No co? - zapytał poirytowanym tonem.
- Czy chciałbyś... może... o tym porozmawiać?
- Nie, dziękuję ci bardzo, Bethany — odparł nieomal sarkastycznie.
- Nie potrzebuję porad sercowych od pary roku.
I popatrzywszy na nas spode łba, zniknął w ogrodzie. Xavier
obrócił się ku Ivy. Z wrażenia zabrakło mu słów.
- Czy my... czy wy... czy on nie powinien spotkać się z jakimś
terapeutą?
- Gabriel na własne oczy widział wszelkie potworności, do jakich
zdolna jest ludzkość, od dnia, w którym człowiek postawił stopę na tej
ziemi — odrzekła moja siostra. - To byłaby długa wizyta.
- Ale przejdzie mu kiedyś, prawda? - zapytałam zmartwionym
głosem. - Gdy jego skrzydła się zagoją, psychika też wróci do normy?
- Na szczęście tak - pocieszyła mnie Ivy. - Powinniśmy dziękować
Bogu, że nie jest gorzej. Dla anioła zniszczenie skrzydeł potrafi
oznaczać szkody nie do odwrócenia. Ale Gabriel dojdzie do siebie.
- Nie pojmuję, jak połamane skrzydła mogły go doprowadzić do
takiego stanu - odezwał się Xavier. - To znaczy mam na myśli Molly.
Same chyba rozumiecie?
- W skrzydłach zawarta jest istota naszego jestestwa - wyjaśniła
moja siostra. - To z nich czerpiemy całą moc, podobnie jak drzewo
czerpie wodę z korzeni. Jeśli korzenie zostaną zatrute, ucierpi na tym
cały organizm. Gabriel jest osłabiony, podatny na zwątpienie i lęk, a
także kolosalną gamę emocji, których nigdy dotychczas nie
doświadczał.
- To co mamy robić?
- Nic - odparła Ivy. - Potrzeba mu wyłącznie czasu.
- A Molly?
- Uczucia, które zaczął do niej żywić, znikną, gdy tylko stanie się
na powrót archaniołem Gabrielem.
- Super — zauważył Xavier. - Molly na pewno się ucieszy.
Zostawiwszy ich pogrążonych w rozmowie, otworzyłam drzwi do
ogródka. Znalazłam brata siedzącego na skrzypiących stopniach, ze
wzrokiem utkwionym w plątaninie krzewów. Zapatrzony w zeschnięte
liście, marszczył czoło w zamyśleniu, wyraźnie zdezorientowany.
Gołym okiem było widać, iż nie jest sobą.
- Wiesz przecież, że to minie - zagadnęłam go, siadając obok. Musisz tylko wytrzymać jakiś czas. Niedługo odzyskasz dawny
spokój.
Dziwnie się czułam, udzielając mu rad. Zawsze było odwrotnie.
- Jak ty to wytrzymujesz? — zapytał cicho. - Tę ciągłą karuzelę
emocji? Dlaczego pragniesz żyć takim życiem? To czysty chaos. W
ogóle nie mogę zebrać myśli, tyle ich tłucze mi się po głowie.
Uśmiechnęłam się.
- Nie każdemu coś takiego odpowiada.
Popatrzył na mnie oczami, w których dostrzegłam nowy smutek,
jakby wewnętrzne rozdarcie. Pierwszy raz odniosłam wrażenie, że
mnie rozumie, a może nawet po trochu utożsamia się ze mną.
- Wiem, że postąpiłem nierozważnie i lekkomyślnie - powiedział. I nienawidzę siebie za to.
- Nie rób sobie wyrzutów. - Położyłam dłoń na jego umięśnionym
ramieniu. - Zdobyłeś się na olbrzymie poświęcenie. Wolałabym, abyś
nie cierpiał teraz z tego powodu, ale uratowałeś życie Xavierowi... i
mnie. Nikt nie ma do ciebie pretensji. Wszyscy chętnie ci pomożemy
jakoś przez to przebrnąć.
- Dziękuję - mruknął Gabriel. - Mam nadzieję, że prędko
wydobrzeję. Zupełnie nie potrafię się odnaleźć.
- Ty nigdy się nie zgubiłeś, Gabe - odparłam. - Od dnia narodzin
rozumiałeś dokładnie, kim zostałeś stworzony oraz jaki jest sens
twojego istnienia. - Ścisnęłam jego dłoń. - Być może chwilowo
straciłeś z oczu dawnego Gabriela, tego, którego wszyscy znamy i
kochamy, ale on nadal w tobie mieszka. I nic się nie martw - wróci.
A ja coś wiem
- Nie możecie wrócić do szkoły - powiadomiła nas Ivy.
Chociaż spodziewałam się takiego obrotu sprawy, niełatwo było mi
się z tym pogodzić. Uniwersytet symbolizował namiastkę
normalności, za którą tak bardzo tęskniliśmy. Poczułam się jak Piotruś
Pan, tkwiący za oknem dziecinnego pokoju z nosem przyciśniętym do
szyby - obserwując życie, którego nigdy już nie będę częścią, oraz
ludzi, którzy wkrótce o mnie zapomną. Piotrusiowi przynajmniej udało
się zachować wieczną młodość. }a za to miałam wrażenie, że oboje z
Xavierem jesteśmy niczym stuletni starcy, znużeni światem i
pozbawieni sił do dalszej walki.
Marzyłam o powrocie na studia, o nowym początku. Chciałam
biegać na zajęcia, chodzić na mecze, wciągnąć się w wir tętniącej
ludzkim gwarem codzienności. Tutaj czekała na mnie tylko dzwoniąca
w uszach cisza oraz ciężar wiszących w powietrzu, nieuniknionych
rozmów. Oczywiście nadal mieliśmy z Xavierem siebie, tyle że nie
wiedziałam już, czy oznacza to dzielenie kłopotów na pół czy też może
raczej mnożenie ich przez dwa. Zbyt wiele złego się wydarzyło,
abyśmy dłużej byli w stanie to ogarniać. Pragnęłam więc jakoś to
wszystko od siebie odsunąć. Tęskniłam nawet za Mary Ellen. Z chęcią
wdałabym się z nią w długą i męczącą dyskusję na temat lakierów do
paznokci lub też rankingów żeńskich stowarzyszeń
- czegokolwiek, co nie dotyczyło bezpośrednio naszej
pogmatwanej codzienności.
Gabriel zaszył się gdzieś w lesie, nie mówiąc nam, dokąd idzie. Ivy
stwierdziła, że nasz brat potrzebuje czasu, by oswoić się z tym, co
zaszło.
- Dopóki jego skrzydła w pełni nie odrosną, może się dziwnie
zachowywać - uprzedziła nas.
- Naprawdę? - zdziwiłam się. - To aż tak długo potrwa?
- Dla nas skrzydła są jak dusza - oznajmiła sucho. - Wyobraź sobie,
że ktoś pociął ci ją nożem. Takie rany nie goją się szybko.
- Chciałabym mu jakoś pomóc.
- Nie możesz - odparła moja siostra. Wydawało mi się, że
wyczuwam gorzką nutę w jej głosie. Nie zdziwiłabym się, gdyby
obwiniała mnie o całą tę sytuację. W końcu to ja uruchomiłam spiralę
wydarzeń w chwili, gdy wsunęłam na palec obrączkę. Za późno już
było jednak, by cokolwiek zmienić. Ivy westchnęła ciężko. - Jedźcie
do kampusu po rzeczy i wracajcie jak najprędzej. Postarajcie się z
nikim po drodze nie rozmawiać.
- Dobrze - skinęłam głową. Spowodowałam wystarczająco dużo
problemów, by tę jedną prośbę spełnić bez szemrania.
W akademiku zakradłam się na palcach do pokoju, modląc się w
duchu, aby nie zastać Mary Ellen, i po raz pierwszy od tygodnia
miałam szczęście. Chwyciłam z szafy torbę i zaczęłam wrzucać do niej
ściągane w pośpiechu z wieszaków ubrania. Ponieważ nie posiadałam
ich zbyt wiele, dziesięć minut później byłam spakowana. Doszłam do
wniosku, że najlepiej byłoby zostawić Mary Ellen wiadomość, w razie
gdyby wpadła na pomysł, aby zgłaszać moje zaginięcie. Dobrą chwilę
łamałam sobie głowę nad wymówką, która mogłaby usprawiedliwić
porzucenie studiów w miesiąc od rozpoczęcia semestru. Nie
wymyśliwszy nic mądrzejszego, napisałam po prostu: „Nagła sprawa
rodzinna. Muszę jechać. Powodzenia na otrzęsinach!". Rozumiałam,
rzecz jasna, iż jest to bardzo mało wiarygodne
wyjaśnienie, ale liczyłam na to, że dla niej okaże się wystarczające
przynajmniej na tyle, by nie wszczynać alarmu.
Na zewnątrz dołączyłam do Xaviera, po czym we dwójkę
ruszyliśmy wprost na parking. On odwiedził już swoje mieszkanie,
zabierając rzeczy, i podobnie jak ja trzymał w ręku tylko jedną
wypchaną torbę. Nie musiałam zgadywać dlaczego: należało wziąć ze
sobą wyłącznie to, co najpotrzebniejsze. Tak wygląda życie, kiedy się
jest zbiegiem.
- Co powiedziałeś chłopakom? - zapytałam.
- Nic - odparł. - Nie było ich.
Widziałam, jak boli go świadomość, iż zostawia swoich kolegów
bez słowa. Mieszkali razem, zdążyli dobrze się poznać i zaprzyjaźnić.
Wiedziałam, że poważnie traktują zobowiązania wynikające z
przynależności do wspólnego bractwa. Jak jednak miałby się przed
nimi wytłumaczyć? Nikt nie byłby w stanie zrozumieć powodów
naszego nagłego wyjazdu, nawet najbliżsi znajomi.
Pomagając Xavierowi ładować nasze bagaże do samochodu,
zerknęłam po raz ostatni przez ramię, starając się zapamiętać jak
najwięcej szczegółów, które później mogłabym odtwarzać we
wspomnieniach. Nie miałam pojęcia, czy jeszcze kiedykolwiek
zobaczę mieniący się czerwienią i żółcią jesiennych liści kampus z
jego starymi budynkami pełnymi wesołej młodzieży. Tutaj przeszłość
oraz teraźniejszość idealnie zlewały się w jedno. Popatrzyłam za
wzgórze, gdzie zalani blaskiem słońca studenci zmierzali na zajęcia z
przerzuconymi przez ramię plecakami, ściskając pod pachami
podręczniki. Co chwila zatrzymywali się, by zamienić z kimś kilka
słów, lub wystukiwali SMS-y na klawiaturach swoich telefonów.
Wszystko to było tak cudownie normalne. Z wysiłkiem oderwałam
wzrok.
Zatrzaskiwaliśmy właśnie klapę od bagażnika, kiedy ktoś za nami
zawołał:
- Hej! Co wy wyprawiacie?
Był to Clay, do niedawna współlokator Xaviera. Odwróciłam się
ku niemu ze skruchą. Clay okazał nam mnóstwo serdecz-
ności, zatroszczył się o to, abyśmy dobrze się tu czuli, i oboje
szczerze go lubiliśmy.
- Cześć, stary - Xavier przygryzł wargę. - Jedziemy na wycieczkę.
- Dokąd? - spytał Clay. - I gdzie się podziewaliście do tej pory?
- Chętnie bym ci powiedział - odparł Xavier. - Ale naprawdę nie
mogę. Musisz mi zaufać.
- Ej, no co ty - zdziwił się Clay. - Nie planujesz chyba tak po prostu
zniknąć?
- Niestety, nie mamy czasu na wyjaśnienia - odezwałam się.
- Ale musimy wyjechać.
Jego spojrzenie padło na moją torbę, widoczną w tylnej szybie. W
pośpiechu nie zaprzątałam sobie głowy należytym zapięciem jej,
skutkiem czego bez trudu można było dojrzeć wystające ubrania.
- Wy już tu nie wrócicie, prawda? - Clayowi było wyraźnie przykro.
- I nie zamierzaliście nawet się pożegnać?
- Uwierz nam, że bardzo byśmy chcieli - powiedziałam.
- Ale im mniej o nas wiecie, tym lepiej. Woleliśmy nie mieszać was
w nasze kłopoty.
Clay zrobił wielkie oczy.
- Co takiego nabroiliście? - zapytał.
Lecz nim zdążyłam mu odpowiedzieć, Xavier chwycił mnie za
rękę. Zerknęłam w bok i zobaczyłam go. Siódmy stał zaledwie kilka
metrów dalej na prawo. Miał na sobie czarną szatę, a dłonie jak zwykle
ukryte głęboko w jej fałdach. Ohydne, puste oczodoły zdawały się
patrzeć wprost na nas. Nie zdoławszy się opanować, westchnęłam
głośno, na co Clay obrócił się na pięcie.
- Co takiego? - dopytywał się nerwowo. - Co się dzieje?
W tym momencie dotarło do mnie, że on go nie widzi. Siódmy stał
tuż za nim, a Clay nie miał o tym zielonego pojęcia. Najwyraźniej po
ostatniej klęsce Siódmi postanowili ukazywać się tylko tym, których
ścigają. Ciekawe, czy nakazało im to Zgromadzenie czy też woleli po
prostu się zabezpieczyć?
- Wsiadaj do samochodu! — ryknął do mnie Xavier, szarpnięciem
otwierając drzwi od strony kierowcy i przekręcając kluczyk w
stacyjce.
- Wracaj do domu, Clay! - zawołałam, wskakując na siedzenie
pasażera. - Musisz natychmiast stąd odejść!
- Co, u diabła?! - wykrzyknął Clay, podczas gdy Xavier wycofał z
miejsca, a następnie wcisnął gaz, z piskiem opon opuszczając parking.
Siódmy nie ruszył za nami w pościg. Oni nigdy tego nie robili. Patrzył
tylko i cierpliwie czekał. Wiedziałam dobrze, że spróbuje nas dopaść
w innym, przez siebie wybranym czasie.
Xavier zwolnił dopiero, gdy wyjechaliśmy z Oxfordu na główną
drogę. Lecz nawet wtedy napięcie nie zelżało. Mieliśmy już powyżej
uszu tej nieustannej pogoni, a mimo to nie chcieliśmy się poddać - nie
pozwalała nam na to świadomość konsekwencji wiążących się z
porażką.
- Zjedź na bok - poprosiłam, kiedy miasteczko zostało już daleko w
tyle. - Trzeba zadzwonić do Gabriela i Ivy, dać im znać, co się stało.
W normalnych okolicznościach pojechalibyśmy do domu, ale nie
chcieliśmy ryzykować naprowadzenia Siódmego wprost na naszą
kryjówkę. Uznaliśmy, iż bezpieczniej będzie uciec i pozwolić mojemu
rodzeństwu zająć się resztą. Miałam tylko nadzieję, że ten dodatkowy
stres nie pogorszy stanu Gabriela.
- Nie mogę się tu zatrzymać - odparł Xavier. - Będziemy widoczni
jak na patelni.
- Słusznie. - Wskazałam na pustą stodołę kawałek dalej. - A tam?
Mógłbyś podjechać z tyłu, a ja zadzwonię ze środka. Wtedy nie
powinni nas zobaczyć.
Xavier skręcił gwałtownie i zaparkował auto jak najbliżej starego,
zniszczonego budynku. Wewnątrz walały się poszarzałe bele siana, a
opłakany stan, w jakim znajdowała się zardzewiała maszyneria,
pozwalał się domyślać, iż od dawna jej nie używano.
- Postaram się załatwić to jak najszybciej - obiecałam, znikając w
drzwiach. Xavier krążył niespokojnie na zewnątrz, podczas gdy ja
wstukiwałam numer w komórkę.
- Co się stało? - w słuchawce rozległ się nabrzmiały troską głos Ivy.
Oboje z Gabrielem musieli już wyczuć, że mamy poważny problem.
- Siódmy — wydyszałam. - Pojawił się, gdy odjeżdżaliśmy.
- A mówiłam, żebyście się pośpieszyli! - wybuchnęła moja siostra.
- Nie krzycz na mnie - przerwałam jej. - Spędziliśmy tam nie
więcej niż pół godziny!
- W porządku. - Usłyszałam, jak głośno wypuszcza powietrze z
płuc. - Gdzie teraz jesteście?
- Zjechaliśmy z autostrady za Oxfordem. Zdaje się, że nie
opuściliśmy jeszcze hrabstwa Lafayette.
- Nigdzie się stamtąd nie ruszajcie - nakazała. - Jedziemy po was.
- Dobrze - zniżyłam głos. - A Gabriel... też przyjedzie?
- Niewykluczone, że dobrze mu to zrobi - odparła Ivy. - Może
dzięki temu trochę się otrząśnie. A wy macie się schować i nie
wystawiać nosa. W żadnym razie nigdzie nie chodźcie. Widzimy się
wkrótce.
W słuchawce zaległa cisza, Ivy się rozłączyła. Odwróciłam się do
Xaviera.
- Już jadą - zdobyłam się na wymuszony uśmiech. - Mamy o nic się
nie martwić.
Przeszedł na drugą stronę stodoły, chrzęszcząc butami po słomie,
po czym kopnął stóg siana. W swojej kraciastej koszuli oraz
znoszonych kowbojskich butach idealnie pasował do otoczenia. Jakieś
wiszące nad jego głową urządzenie zgrzytnęło i się zakołysało. Xavier
zerknął w górę, ściągając brwi. W jego turkusowych oczach malował
się niepokój. Spróbowałam do niego podejść, ale po drodze potknęłam
się o wiadro pełne błotnistej wody.
- To miejsce to jedna wielka pułapka - uśmiechnął się, pomagając
mi wstać i otrzepać ubranie.
- Nie będziemy tu długo - odparłam.
- Prawie bym chciał, żeby nas znaleźli - westchnął. - Wreszcie raz
na zawsze byłby spokój.
- Nie dopadną nas - powiedziałam z mocą. - Nie pozwolę na to.
- Kiedyś i tak trzeba będzie się z nimi zmierzyć - odrzekł. - Nie da
się uciekać w nieskończoność.
- Ale nie wiadomo, co się zdarzy, jeśli nas złapią - przekonywałam.
- Ryzyko jest ogromne.
- Tak, ale ta zabawa w ciuciubabkę robi się okropnie męcząca.
- Owszem — odezwał się chrapliwy głos.
Oboje unieśliśmy głowy, by ujrzeć stojącego przed nami w czarnej
pelerynie Siódmego. Blokował wyjście ze stodoły. Rozejrzałam się
wokół, lecz nie znalazłam żadnej sensownej drogi ucieczki.
Chwyciłam z całej siły ramię Xaviera, tak jakby to miało uniemożliwić
rozdzielenie nas.
- Nareszcie się spotykamy - rzekł Siódmy. - Już od dość długiego
czasu nas unikacie.
- Próbowaliśmy dać wam do zrozumienia - rzucił odważnie Xavier
- że ta znajomość nie ma szans.
- Niezwykle zabawne - odparł sucho Siódmy.
- Dlaczego nie zostawicie nas w spokoju? - wysunęłam się przed
Xaviera, choć był ode mnie o dobre półtorej głowy wyższy.
- Obawiam się, że jest to niemożliwe.
- Czego wy tak właściwie od nas chcecie? - zapytał Xavier, bez
najmniejszego trudu podnosząc mnie i chowając za siebie.
- Pragniemy przywrócić ład - wychrypiał Siódmy tym samym
beznamiętnym tonem. - Naszym zadaniem jest utrzymywać pokój.
- No, to na razie świetnie wam idzie - skwitował sarkastycznie
Xavier, unosząc kciuk w górę.
- W porządku, ja rozumiem - powiedziałam, nagle śmiertelnie
zmęczona. - Ja wiem, że postąpiłam wbrew wszelkim
regułom, zakochując się w człowieku. Ale co się stało, to się nie
odstanie. Nie zmienię tego.
- Człowieku? - uśmiechnął się Siódmy. - Uważasz go za
człowieka?
- Słucham? - Nie byłam pewna, czy dobrze słyszę.
- Chwileczkę. — Xavier wyprostował się, trochę urażony.
- A to co ma niby znaczyć?
- Och, więc wy naprawdę nic nie wiecie? — ciągnął powoli
Siódmy, wyraźnie napawając się swoją przewagą.
- Nie, nie wiemy. Może w takim razie nas oświecisz? zaproponowałam.
- Temu chłopcu towarzyszy niezwykła moc.
- I co, to wszystko? - warknął Xavier. Pełen satysfakcji ton
Siódmego zaczynał go drażnić.
- Wtedy, przed laty, straciliśmy cię z oczu - rzekł tamten.
- Utonąłeś w morzu ludzkiego chaosu. Zawsze jednak byliśmy
pewni, że któregoś dnia odnajdziesz powrotną drogę. I tak się stało.
- O czym ty mówisz? - wpadłam mu w słowo. - Sądziłam, że to
mnie szukacie.
- Tak było - potwierdził anioł - nim odkryliśmy jego rzeczywistą
tożsamość. Teraz musi nam służyć.
- Zaraz, zaraz, on nie jest waszą własnością! - wykrzyknęłam z
oburzeniem.
Xavier zbliżył się do mnie. Staliśmy teraz ramię w ramię.
- A już na pewno nie jestem waszym służącym.
Serce zamarło mi w piersi, gdy dotarło do mnie pełne znaczenie
słów Siódmego. Nie ścigali już wyłącznie mnie, chcąc wymierzyć mi
słuszną w ich mniemaniu karę i odesłać z powrotem do dawnego
domu. Było znacznie gorzej - chodziło im o Xaviera.
- Czego od niego chcecie? - wykrztusiłam.
- Mamy wobec niego swoje plany - odparł Siódmy, przekrzywiając
gładką, łysą głowę i wskazując na Xaviera kościstym palcem. - Niebo
cię potrzebuje.
- A ty co, Wujek Sam*? - burknął Xavier. - Moje miejsce jest na
ziemi. Tu mam swoje życie, rodzinę. I w żadnym razie nie zostawię
Beth.
- Spodziewałem się takiej odpowiedzi - stwierdził Siódmy,
wyciągając przed siebie dłoń zwróconą wnętrzem ku nam.
Lecz nim jego moc zdołała nas dosięgnąć, chwyciłam Xaviera za
rękę, uwalniając całą nagromadzoną we mnie złość i cały żal.
- Mamy tylko siebie - powiedziałam. - I poradzimy sobie z całym
światem.
Palce Xaviera zacisnęły się wokół moich i wówczas po raz
pierwszy poczułam, że do mojej siły dołącza inna, która - wkrótce
zdałam sobie z tego sprawę - płynęła od niego. Nie była to anielska
moc, jaką posiadali Ivy czy Gabriel, ale bez wątpienia nie należała też
do człowieka. Smakowała słońcem, zalewając mój umysł cudownym,
morskim błękitem, który zmył wszelkie zmartwienia niczym cofająca
się fala. Szemrał i pluskał wesoło, aż zrozumiałam, iż jest to woda,
chłodna i życiodajna. Następnie owionął mnie delikatny wietrzyk, po
którym nastąpiło pulsujące gorąco, na koniec zaś nadeszła stałość,
dzięki której moje stopy stanęły na ziemi tak twardo, jak gdyby zostały
przytwierdzone tam na stałe. Nawet tornado nie zdołałoby mnie teraz
poruszyć.
A potem z wolna przyszło oświecenie: powietrze, woda, ogień,
ziemia. Doświadczałam po kolei każdego z żywiołów. A jednak to nie
ja wytwarzałam te doznania - moją domeną jest światło; jasne,
oślepiające światło, dające złudzenie unoszenia się w powietrzu. Ta
moc pochodziła od Xaviera. Stanowił ucieleśnienie sił rządzących jego
planetą, i to właśnie docierało teraz do mnie od niego. Przez jego ciało
przepływało wszystko, co ziemia miała najwspanialszego do
zaoferowania, najpotęż-
* Wuj Sam - narodowa personifikacja Stanów Zjednoczonych,
przedstawiana najczęściej jako srogi starszy mężczyzna z siwymi
włosami i bródką. Zwykle ma na sobie ubranie, które zawiera
elementy i barwy znajdujące się na fladze Stanów Zjednoczonych
(na przykład cylinder w czerwone i białe paski z białą gwiazdą na
niebieskiej obwódce, a także czerwono-białe spodnie).
niejsze siły natury. Cóż to mogło oznaczać} Czyżby zyskał
kontrolę nad żywiołami? Wiedziałam jedynie, iż ma po swojej stronie
Matkę Naturę, tak jakby nasz Ojciec rozkazał jej powstać i przybyć mu
na odsiecz. Powieki Xaviera były zamknięte, ja zaś pojęłam, że nie
wolno mu przeszkadzać. Zamiast tego skupiłam się na tym, aby
wesprzeć go każdą cząsteczką swej energii, tak aby nasze możliwości
potęgowały się nawzajem.
Gdy więc dotarła do nas moc Siódmego, odbiła się jak od
niewidzialnej tarczy, roztrzaskując na tysiące glinianych
kawałeczków. Niezrażony, wyczarował błyszczącą, mieniącą się kolorami niczym opal kulę, którą cisnął z rozmachem w naszym
kierunku. Niecałe pół metra od nas stanęła w płomieniach, zasypując
stodołę deszczem jarzącego się konfetti. Kolejna zaś eksplodowała
imponującą fontanną wody, zalewając Siódmego od stóp do głów.
- Co to za sztuczki? - wysyczał.
- Odejdź - nakazał Xavier groźnym tonem. - Nie zrobisz nam
krzywdy.
- Mogę wami kierować wedle swojej woli - oświadczył Siódmy,
choć w jego głosie próżno było szukać niedawnego przekonania.
- Tak? - zapytał Xavier. - Udowodnij to.
- Zuchwały chłopcze! - Z gardła Siódmego wydobył się głuchy
warkot.
- Zgadza się. To ja. — Xavier wzruszył ramionami. Siódmy cofnął
się o kilka kroków.
- Wasza klęska jest bliska - powiedział. - Nie zdołacie walczyć z
nami bez końca.
- No cóż. Będziemy się starać.
- Jak chcesz - padła odpowiedź. - Ale w ten sposób opóźniacie
tylko nieuniknione.
Rozległ się dźwięk przypominający łopot skrzydeł i Siódmy
zniknął.
Xavier puścił moją dłoń, po czym zgiął się wpół, opierając ręce na
kolanach. Na jego czole zalśniła strużka potu.
- Cholera jasna - wypuścił powietrze z płuc. - Co to było?
- Szczerze mówiąc... sama nie wiem - odparłam. - Chyba ty.
- Nie. - Pokręcił głową, wciąż oddychając głęboko. - To my.
- My we dwoje pokonaliśmy Siódmego? - Samo przypuszczenie
wydawało się tak absurdalne, że prawie się roześmiałam.
- Bez niczyjej pomocy? On naprawdę sobie poszedł?
- Właśnie. - Xavier spojrzał na mnie i uśmiechnął się.
- Wynika z tego, że jesteśmy silniejsi, niż sądziliśmy.
I rzeczywiście, najwyraźniej w istocie tak było. Gdy chwilę później
zjawili się Ivy i Gabriel, nie potrzebowaliśmy już ratunku. Nie zostało
im nic do roboty. Daliśmy sobie radę sami.
Największa tajemnica
Czekała nas rozmowa. Oboje z Xavierem zdawaliśmy sobie z tego
sprawę, wracając z moim rodzeństwem do domu. Choć upojeni
samodzielnym zwycięstwem nad jednym z najgroźniejszych
niebieskich myśliwych, nie mogliśmy przecież zignorować słów, które
padły. „Człowiek? Uważasz go za człowieka?". To zdanie cały czas
rozbrzmiewało w mojej głowie. Co miało oznaczać? Xavier
bezwzględnie był człowiekiem. Widziałam, jak krwawi. Umarł na
moich oczach! To chyba klasyfikowało go do rodzaju ludzkiego, czyż
nie? Ostatecznie doszłam do wniosku, że Siódmy zwyczajnie
próbował nas zirytować. Ivy i Gabriel wyjaśnią nam wszystko, gdy
tylko dojedziemy na miejsce.
Po powrocie Xavier nie wszedł za nami do salonu, lecz zatrzymał
się w progu.
- No więc dobrze, słucham - rzekł Gabriel. - Co on takiego wam
powiedział?
Mój brat wydawał się mieć nieco lepiej niż kilka dni temu, ale
wciąż nie był do końca sobą. Łatwiej tracił cierpliwość i nie chciało
mu się owijać niczego w bawełnę. Dawny Gabriel rozwiązałby sprawę
bardziej dyplomatycznie, postarałby się rozpocząć luźną pogawędkę, a
następnie pokierował nią w pożądany przez siebie sposób. Teraz
jednak nie tracił czasu i od razu przeszedł do rzeczy. Miało to swoje
zalety.
- Poinformował mnie, że nie jestem człowiekiem. - Xavier
skrzyżował ramiona na piersi. - I jeszcze, że niebo mnie potrzebuje,
ma wobec mnie jakieś plany czy coś. Czyste wariactwo, nie?
- Xavierze, są rzeczy, o których nie wiesz - zaczęła Ivy.
- Na litość boską - przerwał jej Gabriel. - Powiedz im po prostu. I
tak już najwyższy czas, żeby się dowiedzieli.
- Dowiedzieli czego? - zapytałam ostrożnie. Nie spodobał mi się
ten wstęp. - Co przed nami ukrywacie?
Moja siostra przycisnęła swe szczupłe dłonie do skroni.
- Może lepiej usiądźcie. To nie będzie łatwe dla żadnego z nas.
- Dobra — zaśmiał się nerwowo Xavier. - Zaczynam się naprawdę
bać. O co chodzi?
- A możesz usiąść? - naciskała Ivy. - Proszę? Pociągnęłam Xaviera
na kanapę obok siebie i zaczęłam
skubać palcami patchworkową narzutę. Gabriel spoglądał
poważnym wzrokiem za okno, czekając, aż Ivy zacznie mówić. Ona
zaś z wysiłkiem panowała nad drżeniem rąk, a niełatwo było
doprowadzić ją do podobnego stanu.
- Powinnam chyba wrócić do początku - powiedziała w
zamyśleniu.
- Czy to jest jakaś dłuższa historia? - zapytał Xavier. - Bo
wolałbym raczej przejść do rzeczy.
- Musisz jej wysłuchać - westchnęła ciężko w odpowiedzi. - Inaczej
nic z tego nie zrozumiesz. - Rzuciła Gabrielowi pełne bólu spojrzenie,
na co on skinął głową, dodając jej otuchy. - Poprzednim razem
odwiedziłam ziemię blisko dwadzieścia lat temu. Zmierzałam do
Charlotte, ale źle obliczyłam współrzędne i wylądowałam w
Birmingham. Nie zamierzałam nawiązywać z nikim kontaktu, lecz
natknęłam się na małżeństwo, któremu popsuł się samochód. Zapytali
mnie, czy mogłabym pożyczyć im swój telefon komórkowy.
Zaczęliśmy rozmawiać i wyszło na jaw, że wracają z kliniki leczenia
bezpłodności. Jednakże wizyty tam nic nie pomagały. Kobiecie nie
udawało się zajść w ciążę.
- To niezwykle interesujące - wtrąciłam. - Tylko nie bardzo widzę,
co może mieć wspólnego z nami.
Gabriel uniósł rękę.
- Pozwól jej skończyć. Musisz wysłuchać wszystkiego.
- Nie powinnam była się do tego mieszać. - Moja siostra pokręciła
głową. — Ale ta kobieta wyznała mi, że nieustannie modlą się z
mężem o cud. Nie potrafiłam odejść, wiedząc, iż dysponuję mocą
zdolną definitywnie rozwiązać ich problem.
- I co zrobiłaś? - zapytałam.
- Podarowałam im dziecko - powiedziała cicho Ivy. - Gdy
odjeżdżali, kobieta była w ciąży, choć nie miała jeszcze wtedy o tym
pojęcia. Przywróciłam jej ciało do zdrowia, żeby w przyszłości mogła
bezpiecznie rodzić.
- Uczyniłaś to bez pytania nieba o zgodę? - zdziwiłam się.
- Zostałaś jakoś ukarana?
- Sama sprowadziłam na siebie karę.
- To znaczy?
- Przez długi czas starałam się trzymać od tego z daleka.
- Westchnęła. - Lecz koniec końców dotarły do mnie wieści, iż
tamtej parze urodził się syn, a później jeszcze pięcioro zdrowych
dzieci.
Kątem oka zauważyłam, że Xavier poruszył się niespokojnie.
- Co się stało z tym dzieckiem?
- Mój udział ograniczył się do jego poczęcia - odparła Ivy.
- Nie interesowałam się nim w żaden sposób. Nie spodziewałam się
go nigdy więcej zobaczyć.
- Nie wierzę - wyszeptałam. - Dlaczego wcześniej nic o tym nie
wspomniałaś?
- Wstydziłam się - przyznała ze skruchą. - Pamiętasz, jak cię
złajałam za to, że zanadto się angażujesz w życie ludzi? Jak po czymś
takim mogłam się przyznać do tego, co zrobiłam? Byłabym zwykłą
hipokrytką.
- Och, Ivy - powiedziałam. - Akurat mnie mogłaś zaufać. Kto jak
kto, ale ja z pewnością bym cię zrozumiała.
- Bethany, ja nie skończyłam - przerwała mi. - Ta historia ma ciąg
dalszy. W niebie dowiedziałam się, iż spotkam jeszcze na swej drodze
tego chłopca, że jakimś sposobem powróci on i złączy swój los ze
światem aniołów.
- Czy to oznacza, że będziemy mieli okazję go poznać? Gabriel
odwrócił się, by spojrzeć mi prosto w oczy.
- Bethany, ty go znasz.
Mój umysł zdecydowanie opierał się przed przyjęciem tej
informacji.
- Nie rozumiem... - stwierdziłam bezradnie.
- Ale ja rozumiem - odezwał się ochryple Xavier. - Wyduście to
wreszcie z siebie.
Moja siostra uniosła powoli wzrok.
- Owo małżeństwo, któremu wtedy pomogłam... to byli Peter i
Bernadette Woods. Dzieckiem zaś jesteś ty. Tak mi przykro, Xavierze.
Nastąpiła długa cisza. Miałam wrażenie, że cały świat zatrzymał
się w miejscu. Xavier się nie poruszył. Siedział bez słowa, patrząc na
swoje dłonie. Wszyscy czekaliśmy, aż coś powie. Gabriel usiadł obok
niego, z wahaniem kładąc mu dłoń na ramieniu. Xavier strącił ją, po
czym zerwał się na równe nogi.
- Xavierze, postaraj się zachować spokój — poprosiła moja siostra.
- Spokój? - roześmiał się krótko. — Dopiero co mi oświadczyliście,
że urodziłem się w wyniku jakiegoś cudownego niepokalanego
poczęcia, a ja mam być spokojny?
- Nadal jesteś człowiekiem - zapewniła go żarliwie Ivy. —
Człowiekiem z krwi i kości, tylko odrobinę różnisz się od pozostałych.
- Od jak dawna od tym wiedziałaś? - zapytał nagle Xavier.
- Od pierwszego dnia. - Nie miała odwagi popatrzeć mu w oczy. Z początku nie byliśmy pewni, ale wkrótce stało się to oczywiste. Był
to jeden z powodów, dla których tak nam zależało na tym, aby
utrzymać cię z daleka od Bethany. Dla każdego normalnego człowieka
prawda na nasz temat okazałaby się zbyt
wielkim wyzwaniem. Wymazalibyśmy mu pamięć i poszli dalej
swoją drogą. Ale ty... ty byłeś inny.
-Wiedzieliście przez cały czas? - Sądząc po minie, Xavier był
autentycznie zdruzgotany. -1 aż do teraz zwlekaliście z
poinformowaniem mnie o tym?
- Miałeś tyle różnych rzeczy na głowie - powiedziała Ivy
błagalnym tonem. - Twoje życie nie należało do łatwych. Nie chciałam
dokładać ci zmartwień.
- A moi bracia i siostry? - zapytał spiętym głosem. - Czy oni też...?
- Wszyscy zostali poczęci w naturalny sposób. Ja maczałam w tym
palce jedynie w twoim przypadku.
- W takim razie... - Xavier wyglądał, jakby coś go dławiło.
- Czy z tego wynika, że... czy ty... jesteś moją matką?
Zdrętwiałam. Czułam się tak, jakby mój mózg miał lada chwila
eksplodować.
- O Boże - jęknęłam. - Błagam, tylko nie to.
- Nie jestem twoją matką - oznajmiła z naciskiem Ivy.
- Nie posiadam DNA które mogłabym przekazać. Jesteś synem
Bernadette. Ale to ja stworzyłam twoją duszę, istotę twojego bytu. W
twoich żyłach płynie zarówno krew aniołów, jak i ludzi.
- Kim więc jestem? Aniołem czy człowiekiem?
- Sądzę, że i jednym, i drugim - odparła moja siostra.
- Świetnie. Kompletna paranoja.
- Gdybym mogła, wybrałabym lepszy moment na tę rozmowę.
- A istnieje w ogóle dobry moment na wyjawienie komuś, że jest
jakimś cholernym mieszańcem? - zapytał zjadliwie Xavier.
- Nie mów tak - skarciłam go. - Nic przecież się nie zmieniło.
- Tak uważasz, Beth?
- Od samego początku zdawaliśmy sobie sprawę z tego, że jesteś
wyjątkowy - powiedziałam. - Inaczej los by nas ze sobą nie zetknął.
Tyle przeszedłeś, masz w sobie tak dużo siły. Teraz już wiesz
dlaczego.
- Czego chcą ode mnie Siódmi? - spytał. - Jakim cudem mógłbym
się im do czegokolwiek przydać?
- Półkrwi anioły posiadają specyficzne moce - odezwał się mój
brat. — Moce, których my nie do końca rozumiemy. Spodziewam się,
że pragną je poznać.
- Czyli chcą mnie wykorzystać - stwierdził Xavier bezbarwnym
tonem. - Mam być czymś na kształt królika doświadczalnego?
- Najprawdopodobniej. - Gabrielowi nie drgnęła nawet powieka.
-Ale nie jestem chyba pierwszym takim... - Xavier przewrócił
oczami, wymawiając te słowa - półkrwi aniołem.
- Jesteś pierwszym, na jakiego udało im się trafić - odrzekł Gabriel.
- Istnieli też oczywiście inni, tyle że ich stwórcy nie kwapili się do
tego, by zdradzać jakiekolwiek szczegóły na ten temat, co pozwalało
tym ludziom bez przeszkód dożyć swoich lat na ziemi. W większości
przypadków w ogóle nie mieli o niczym pojęcia, w związku z czym
niełatwo było ich wytropić.
- A teraz wreszcie mają mnie... - zaczął Xavier i urwał.
- Teraz, skoro poznali już twoją tożsamość, nie cofną się przed
niczym - przyznała Ivy. - Ale my uczynimy wszystko, co w naszej
mocy, aby cię chronić.
- Zależy im na tym, żeby was rozdzielić, ciebie i Bethany
- ciągnął mój brat. - Zwłaszcza po sytuacji, która zdarzyła się
dzisiaj. Wasze połączone moce dają nieprzewidywalny dla nich efekt.
Obawiają się go.
- Chcesz przez to powiedzieć, że gdybyśmy nie byli razem, daliby
nam spokój? - zapytałam z niedowierzaniem.
- Nadal pilnowaliby Xaviera, obserwując go z daleka - odparł
Gabriel. - Ale nie stanowiłby dla nich aż tak bezpośredniego
zagrożenia.
- Jakiego znowu zagrożenia?! - wykrzyknęłam. - Przecież on nic
nie zrobił!
- Siódmi nie lubią konkurencji - oświadczyła ponuro Ivy.
- Zrozumieli właśnie, że wspólnie jesteście w stanie ich pokonać, a
tego nie zniosą.
- A gdybyśmy obiecali, że będziemy siedzieć cicho?
- Niczego by to nie zmieniło - powiedział Gabriel. - Powinniście
już wiedzieć, czym oni się kierują.
- No dobrze. - Zagryzłam wargi, usiłując pohamować szczękanie
zębów. - To jaki mamy plan?
- Oni tu wrócą - stwierdziła moja siostra. — I tym razem będziemy
gotowi na ich przyjęcie.
Gdy Ivy i Gabriel wyszli do kuchni, by przygotować coś do
jedzenia, czekałam, aż Xavier odezwie się pierwszy. Sporo na niego
spadło i po głowie z pewnością tłukły mu się setki niewypowiedzianych pytań oraz słusznych skądinąd pretensji.
- A więc tak wygląda... - Uniósł ręce, po czym opuścił je bezradnie
z powrotem. - Nie wiem nawet, jak to nazwać.
- Xavier... - zaczęłam, ale od razu mi przerwał.
- Jak mogłem się nie zorientować? Musiały przecież pojawić się
jakieś znaki. Czyżbym je przeoczył?
- Było mnóstwo znaków - podchwyciłam. - Tylko nie zwracałeś na
nie uwagi. Pomyśl o tym wszystkim, co się wydarzyło od dnia, w
którym się poznaliśmy. Ile znanych ci osób widziało na własne oczy
śmierć swoich przyjaciół, ile z nich mogłoby bez trwałej szkody dla
psychiki stać się świadkami prawdziwego egzorcyzmu? Ilu ludzi
porwałoby się na wyprawę do piekła, po to by ratować swą ukochaną?
A ilu przeżyłoby autentyczne opętanie przez samego Lucyfera,
wychodząc z tego praktycznie bez szwanku? Jesteś kimś niezwykłym,
Xavierze. Zostałeś wybrany przez anioły.
Zapatrzył się przed siebie.
- Mam wrażenie, że odebrano mi świadomość tego, kim jestem.
- Nic podobnego - zaprzeczyłam gwałtownie, kręcąc głową. Wydarzyło się coś dokładnie odwrotnego. Teraz dopiero zyskałeś
pełną świadomość tego, kim jesteś. Zostałeś pobłogosławiony i
kroczysz drogą, która zaprowadzi cię do wielkich rzeczy. Bóg
opiekuje się tobą.
- W moim mniemaniu raczej Go wkurzam - odparł głucho Xavier.
- Siódmych - poprawiłam. - Wkurzasz Siódmych. Ale Bóg cię
kocha. Naznaczył cię jako jedno ze swoich dzieci.
- Dlaczego w takim razie jest nam tak ciężko? - Utkwił we mnie
baczne spojrzenie, pragnąc usłyszeć coś, co pozwoli mu zrozumieć. Dlaczego wciąż mi się wydaje, że spotyka nas kara?
- Ponieważ ścieżka sprawiedliwych nigdy nie była lekka
- wyszeptałam. - Wybrańcy Pana poddawani są wielu surowym
próbom. Nagroda przyjdzie później. A jeśli On zechce stać się dla nas
tym miłościwym Ojcem, którego kocham, zaznamy wspólnie
wiecznego spokoju. Musisz tylko w Niego wierzyć. Wierzyć w Jego
plan i zaufać Mu całym sercem. Ja wiem, że to trudne, ale spójrz na
żywy dowód, jaki otrzymałeś poprzez mnie i moje rodzeństwo.
Większość ludzi, w przeciwieństwie do ciebie, zmuszona jest opierać
się wyłącznie na ślepej wierze. Ty masz pewność.
- W porządku. - Popatrzył na mnie z zadumą w swych turkusowych
oczach. - W porządku... - powtórzył.
Nie poganiałam go. Rozumiałam, że potrzebuje spokojnie sobie to
wszystko poukładać.
- Zaraz... - Na widok Gabriela, który wniósł właśnie tacę pełną
kanapek, przyszła mi do głowy nieoczekiwana myśl. - Ty i Ivy ciągle
mi powtarzaliście, że różnię się od innych aniołów ze względu na
niepożądane uczucia, jakie żywię w stosunku do ludzkiej istoty. Czy to
może być powód? Fakt, iż Xavier nie jest
- w porę się zreflektowałam - w pełni człowiekiem?
- To przypuszczalnie najbardziej prawdopodobne wyjaśnienie przyznał mój brat. - Łącząca was więź przekracza zwykłe ziemskie
doświadczenia.
W
przeciwnym
wypadku
zapewne
nie
przetrwalibyście wspólnie tylu przeciwności losu.
- Chce pan przez to powiedzieć, że nie kochałbym jej, gdybym był
normalny? - rzucił kąśliwie Xavier.
- Nie, nie chcę - Gabriel nie pozwolił wyprowadzić się z
równowagi. - Twierdzę jedynie, że nie posiadałbyś wówczas
zaplecza koniecznego do tego, by poradzić sobie z rzeczami, które
widziałeś, podobnie jak z całkowicie nową dla ciebie rzeczywistością.
— Xavierze. - Moja siostra położyła mu niespodziewanie dłoń na
ramieniu. Weszła tak cicho, że nie usłyszeliśmy jej kroków. - W
twoich żyłach płynie krew aniołów. A to oznacza, że anioły pozostaną
z tobą na zawsze. Znaczy to także, iż podlegasz szczególnej ochronie,
a twoim przeznaczeniem jest zostać obrońcą ludzi. Lecz wybór należy
do ciebie. Możesz przyjąć tę wiedzę i spożytkować ją albo udać, że o
wszystkim zapomniałeś.
— To drugie raczej nie wchodzi w grę - stwierdził Xavier. - Muszę
po prostu trochę ochłonąć.
Ze zdziwieniem skonstatowałam, iż mną te rewelacje jakoś
niespecjalnie wstrząsnęły. Być może działo się tak dlatego, że miłość
do Xaviera już dawno wywróciła mój świat do góry nogami, więc
niejako naturalnie stał się on dla mnie kimś niezwykłym. W moim
pojęciu nigdy nie zaliczał się do przeciętnych osób. Jego obecność
budziła we mnie istne fajerwerki emocji, a na sam dźwięk jego imienia
miękły mi kolana. Bez wątpienia był wyjątkowy, cóż w tym
odkrywczego? Owszem, świadomość, iż moja siostra miała swój
udział w jego poczęciu budziła pewne obiekcje, ale powtarzałam
sobie, że przecież Ivy nie jest moją biologiczną siostrą. Łączyła nas
przynależność do ogromnej rodziny niebieskiej, nie wspólne DNA. To
rzecz charakterystyczna jedynie dla ludzi.
I tak oto bez większych oporów zaakceptowałam fakt, że Xavier
jest półkrwi aniołem. A nawet byłam z tego odrobinę dumna.
Patrz, jak płonę
Całą czwórką zgodnie doszliśmy do wniosku, że nie ma sensu
zastanawiać się nad tym, kiedy Siódmi zechcą ponownie zaatakować.
Mieliśmy dość podchodów i kombinowania. Teraz zdawaliśmy sobie
sprawę ze swoich możliwości, dzięki czemu przestaliśmy się bać.
Rzecz jasna, walka nie została zakończona, ale nie spodziewaliśmy
się, aby Siódmi zdołali nas jeszcze czymś zaskoczyć.
Xavier nadal usiłował oswoić się z myślą, że w jego żyłach płynie
krew aniołów, i nie zdradzał chęci powracania do tego tematu. Ja ze
swojej strony nie naciskałam, wiedząc, iż przetrawienie tak
szokujących nowin wymaga czasu. W związku z powyższym
postanowiłam zacząć się martwić o Molly.
Następnego popołudnia wyciągnęłam Xaviera z domu, prosząc go,
aby pomógł mi jej poszukać. Unikała nas od dnia przedstawienia, jakie
Gabriel urządził w kuchni, a ja niepokoiłam się o nią. Oxford był
małym miasteczkiem z ograniczoną liczbą kryjówek, tak więc w
końcu udało się nam ją znaleźć. Siedziała w kącie popularnej kawiarni,
ze ściągniętymi brwiami wpatrując się w ekran swego telefonu
komórkowego. Obok niej na talerzyku leżał pokruszony wafelek od
loda. Oboje z Xa-vierem z miejsca zdecydowaliśmy się zachowywać
jak gdyby nigdy nic.
- Złe wieści? - zapytał Xavier, podkradłszy się do stolika za jej
plecami.
- Nie - odparła, szybko kładąc telefon na blacie ekranem w dół.
Molly nigdy nie potrafiła przekonująco kłamać.
- To skąd ta marsowa mina? Manikiurzystka wyjechała bez
zapowiedzi?
- Ha, ha. Bardzo śmieszne. - Uśmiech zgasł na jej wargach.
Zauważyłam, że wygląda inaczej. Jej niesforne loki zostały
ujarzmione i zaplecione w długi warkocz, który leżał na ramieniu
niczym ognistoczerwony sznur. Porzuciła swoje ulubione szorty i
rozciągnięty podkoszulek na rzecz zapiętej po samą szyję kwiecistej
bluzki ze stójką oraz dżinsów, do których założyła tenisówki. Dawna
Molly nie pozwoliłaby się tak ubrać nawet pod karą śmierci.
Była to zdecydowana odmiana. Doszłam do wniosku, że może
wynikać z próby zaskarbienia sobie przychylności Wade'a. Jej wielkim
niebieskim oczom brakowało zwykłego blasku, choć rozjaśniły się
nieco na nasz widok. Przyglądała się bacznie spod przymrużonych
powiek, gdy przysuwaliśmy sobie krzesła, i przez moment miałam
wrażenie, że stara, dobrze nam znana Molly wróciła.
- Wyglądacie oboje jak chodząca kupa nieszczęścia!
- Dzięki za miłe słowa! - odparł Xavier.
- Przepraszam was, ale naprawdę przydałoby się więcej snu, a
mniej seksu.
Xavier uśmiechnął się z przymusem.
- To nic z tych rzeczy.
Nastąpiła chwila niezręcznej ciszy, jako że żadna ze stron nie
kwapiła się wspominać o scenie z udziałem Gabriela, kiedy to
widzieliśmy się z Molly po raz ostatni. Ona zaś najwyraźniej wolała
udawać, iż nic takiego w ogóle nie miało miejsca. Czyżby broniła się
przed ponownym odrzuceniem?
- No to jak leci? - zapytała wreszcie. - Jak tam wasze sprawy?
- Na razie trochę się uspokoiło - odpowiedziałam ostrożnie.
- Ze też z wami wiecznie musi się coś dziać - westchnęła
poirytowana.
- Fakt. - Przytaknęłam. - Sęk w tym, że na razie nie zanosi się na to,
abyśmy mogli wrócić na uczelnię.
- Chyba żartujesz! Znowu zamierzacie zniknąć bez słowa?!
- Nie, oczywiście, że nie - zaprzeczyłam prędko. - Zostajemy w
miasteczku, nie będziemy się tylko pokazywać w kampusie.
Powiedzieliśmy znajomym, że wyskoczyła nam pilna sprawa
rodzinna, więc gdyby ktoś pytał, możesz to potwierdzić. Więcej nic
nie wiesz. Kropka.
- W porządku. - Molly powiodła czubkiem palca po brzegu swego
kubka. - Będę się za was modlić.
Xavier uniósł brwi. Zaskoczył go nie tyle sam pomysł, co fakt, że
wyszedł on z ust Molly. Mówiąc, patrzyła w dół, tak jakby tylko
powtarzała to, czego, jej zdaniem, życzyłby sobie Wade.
- Dzięki - rzucił pogodnie Xavier, nie drążąc tematu.
- To jak, będę mogła wpadać do was z wizytą? - spytała.
- Jasne - zapewniłam ją. - Kiedy tylko zechcesz. Wystarczy, że
zadzwonisz.
Molly pokiwała głową, ale wydawała się jakaś niespokojna. Wciąż
rzucała ukradkowe spojrzenia na drzwi. Coś mi podpowiadało, że jej
nerwowość nie jest spowodowana wyłącznie głęboką troską o nas.
- Ale nikomu nie możesz zdradzić, gdzie mieszkamy - zastrzegł
Xavier. - Nawet Wade'owi.
- Nic się nie martw. Umiem trzymać buzię na kłódkę.
- To dobrze - rzekł. - Ufamy ci.
W dość ciasnym zakątku kawiarni było ciepło. Gdy Molly
bezwiednie podciągnęła rękawy bluzki, zobaczyłam, że na jej ręce tuż
powyżej dłoni widnieją sine ślady, jakby ktoś chwycił ją z całej siły za
nadgarstki. Blakły już powoli, zmieniając przy brzegach barwę z
fioletowej na żółtozieloną.
- Molly, co ci się stało w rękę?
Natychmiast opuściła rękaw, niespodziewanie skrępowana.
- Straszna ze mnie niezdara. Spadłam w szpilkach ze schodów.
- Gdzie?
- Na imprezie.
- Byłaś z Wade'em?
- Nie! On nic nie wie, więc, proszę, nie mówcie mu. Nie pochwala
takich rzeczy.
- Musi być z niego niezły despota - odważył się skomentować
Xavier. - Skoro posuwasz się do kłamstwa.
- Nie, nie, nic podobnego - upierała się Molly. - Wade jest dla mnie
dobry. Ja po prostu nie dotarłam jeszcze duchowo do miejsca, w
którym on się znajduje.
- A jak masz zamiar to nadrobić?
- No... - ściągnęła brwi. - Właśnie nie wiem do końca. Ale Wade
ma plan.
- W to nie wątpię - mruknął Xavier, zerkając przed siebie. - O wilku
mowa.
Wszyscy unieśliśmy głowy akurat w momencie, w którym Wade
przechodził przez drzwi w odprasowanej i zapiętej aż pod szyję
koszulce polo.
- O nie. - Molly złapała mnie pod stołem za rękę. - Nie powiesz mu
nic o tym, co zaszło między mną a Gabrielem, prawda?
Po raz pierwszy o tym wspomniała. Wiedziałam, że z pewnością
tłumi w sobie całą masę emocji, co wcale nie było dobre. Ale na te
sprawy przyjdzie czas później.
- W żadnym razie - odparłam, prawie obrażona. - Za kogo ty mnie
uważasz? Jestem twoją przyjaciółką.
- Dzięki. - Przygryzła wargę, chowając telefon do torebki. Wade
podszedł do stolika. Molly nie zdołała ukryć poczucia winy, które
malowało się na jej twarzy, co Wade oczywiście z miejsca wychwycił.
Niemniej jednak powitał nas łaskawym uśmiechem.
- Cześć. O czym tak rozprawiacie?
- Babskie ploteczki - odparła Molly.
- Z Fordem?
- On to prawie jak dziewczyna.
- Staram się wyłączać - wyjaśnił Xavier, wywołując tym
stwierdzeniem pełen zrozumienia chichot u zazwyczaj po-
kerowo opanowanego Wade'a, który nachylał się właśnie nad
Molly, by złożyć na jej policzku obowiązkowego całusa. Raptem
skrzywił się i odsunął.
- Molly, czyżbym wyczuwał zapach błyszczyku do ust?
- Zauważyłeś! Kupiłam nowy. Nazywa się „Truskawkowe pole"
czy „Truskawkowy buziak", jakoś tak.
- Sądziłem, iż kwestię makijażu wyjaśniliśmy ostatecznie.
- Wyraźna nagana w jego głosie sprawiła, że twarz Molly oblała się
szkarłatem.
- Ależ Wade, błyszczyk to przecież żaden makijaż. Zerknęła na
nas, szukając poparcia, ale oboje z Xavierem
byliśmy tak oszołomieni, że nie wydusiliśmy z siebie ani słowa.
- Czy podkreśla naturalny wygląd twoich warg?
- No... chyba tak. Tak.
- Więc nie potrzebujesz go, Molly. Bóg stworzył cię wystarczająco
piękną. Dlaczego pragniesz poprawiać Jego dzieło?
- Przepraszam. - Zwiesiła głowę. - Nie pomyślałam o tym w ten
sposób.
- To dlatego, że firmy kosmetyczne karmią kobiety kłamstwami, na
które wy łatwo dajecie się nabrać. Tymczasem wszystko to dzieło
szatana, zgodzisz się ze mną, Fordzie?
-Eee... tak. - Wymieniliśmy między sobą zakłopotane spojrzenia. Ale nic się chyba takiego nie stało. Molly od zawsze używa
błyszczyku.
- A teraz staramy się to zmienić - przerwał mu Wade.
- Masz go w torebce?
- Co takiego?
- Błyszczyk. - Z tonu, jakim to powiedział, można by
wywnioskować, iż w grę wchodzą co najmniej narkotyki. Molly
wydobyła przezroczystą różową tubkę ze złotą nakrętką. Nie zdołałam
odczytać nazwy marki, mimo to zorientowałam się, że to jakaś linia z
wyższej półki. Molly najprawdopodobniej spędziła pół dnia w sklepie,
szukając ulubionego odcienia. Wade wystawił dłoń.
- Oddaj mi go. Będzie łatwiej, jeśli to ja go wyrzucę.
Patrzyłam na Molly, oczekując wybuchu wściekłości lub
przynajmniej drwiącej riposty, lecz nic podobnego nie nastąpiło.
Spuściła wzrok, podczas gdy Wade chował przedmiot sporu do
kieszeni.
- Kiedy Molly bardzo lubi się malować - oznajmiłam. Była to
raczej prowokacja niż zwykła uwaga. - Dlaczego miałaby z tego
rezygnować?
- Daj spokój - poprosiła Molly.
- W porządku, kochanie. - Wade utkwił we mnie swoje zimne
spojrzenie. - Laurie ma prawo do własnego zdania. Przypuszczalnie
jest po prostu zbyt naiwna, by pojąć, jak destrukcyjny wpływ na jej
duszę mają reklamy.
- Przecież to tylko zwykły błyszczyk - stwierdziłam bezradnie.
Xavier ledwie dostrzegalnie pokręcił głową, dając mi do
zrozumienia, iż może to nie być najlepsza chwila na rozpoczynanie
burzliwej dyskusji.
- Kosmetyki z samej swej istoty uprzedmiotowiają kobiety
- odparł Wade. - Czym zechcesz usprawiedliwić ich używanie?
Nieoczekiwanie Xavier podniósł się z krzesła.
- Idę po frappe. Zamówić wam coś?
- Poproszę waniliowe latte - powiedziałam. Wade odmówił gestem
ręki.
- Musimy już iść. - Zaczął zbierać rzeczy Molly, ale ona wyraźnie
nie chciała jeszcze rozstawać się z nami.
- Macie ochotę na wcześniejszy obiad? - zaproponowała.
- Znaleźlibyście jeszcze trochę czasu?
- Jasne - odrzekł Xavier. - Laurie, co ty na to? Wade odkaszlnął
głośno.
- Skarbie, chciałbym ci przypomnieć, że spieszymy się na wspólne
studiowanie Biblii. Nie mów mi, że zapomniałaś?
- Ojej. - Molly wyglądała na rozdartą. - Ale ja od tak dawna nie
miałam okazji z nimi pogadać.
- Nie ma problemu - oświadczył. - Pójdę sam. Ty sobie zostań i
porozmawiaj z przyjaciółmi. - Jednakże całą swoją posta-
wą przeczył tym słowom. Apodyktyczna mina, skrzyżowane na
piersiach ramiona i ponaglające postukiwanie stopą świadczyło o tym,
że nie ma zamiaru pozwalać Molly na żadne fanaberie. Ona zaś wiła
się jak piskorz, nie mogąc się zdecydować.
- Nie przejmuj się - pocieszyłam ją. - Zjemy obiad innym razem.
- No dobrze. - Podbiegła do Wade'a, posyłając mi przez ramię
tęskne spojrzenie. - Tylko nie zapomnij.
- Nie ma mowy.
- Super. Przyślę ci jutro SMS-a.
- Molly... - wszedł jej w słowo Wade. Dźwięk jego głosu zaczynał
mnie naprawdę denerwować. - Jeżeli zaraz nie wyjdziemy, spóźnimy
się. Dobrze wiesz, jak nie cierpię przychodzić ostatni.
-Idę!
Objąwszy Molly władczo ramieniem, wyprowadził ją z kawiarni.
Przyglądałam się im, myśląc, że on za mocno ściska jej rękę. Xavier
wrócił z naszymi kawami.
- Co za rąbnięty koleś - stwierdził, stawiając przede mną kubek.
- Żebyś wiedział - przytaknęłam. - Jak sądzisz, powinniśmy się
martwić?
- Nie mam pojęcia. Molly nie jest już dzieckiem. Sama o sobie
decyduje.
- A nie odniosłeś wrażenia, że ona się go boi? Ze potrzebuje
pomocy?
Ściągnął brwi.
- Wie, że zawsze może na nas liczyć, prawda?
- No tak, ale jeśli sama przed sobą udaje, że nic złego się nie dzieje?
- Prędzej czy później to się wszystko okaże - rzekł Xavier. - Molly
nie sposób przekonać do czegokolwiek siłą. Sama musi do nas przyjść.
Nie poznałam dokładnie natury stosunków łączących Molly z
Wade'em, lecz widziałam dość, aby się zorientować, iż ta
relacja nie należy do zdrowych. Już sam fakt, że stanowią parę,
zupełnie mi nie leżał. Wade nie zaliczał się do mężczyzn w jej typie,
ponadto na pierwszy rzut oka można było dostrzec, iż Molly nie czuje
się przy nim sobą. Nie mogłam pozbyć się myśli, że zaangażowała się
w ten związek wyłącznie po to, by zapomnieć o Gabrielu. A teraz była
zaręczona. Nawet ja nie potrafiłam się w tym połapać, a co dopiero
ona. W duchu zrobiło mi się wstyd. Własne problemy zaabsorbowały
mnie do tego stopnia, że przestałam zauważać, co dzieje się w życiu
mojej najlepszej przyjaciółki. Postanowiłam jednak, iż nie pozwolę
Molly popełnić tak wielkiego błędu. Znajdę sposób, by ją z tego
wyplątać.
Poruszyłam ten temat w domu przy obiedzie. Podczas gdy Ivy
napełniała mój talerz sałatką, przystąpiłam do zdawania rodzeństwu
relacji z rozmowy w kawiarni.
- Mam złe przeczucia odnośnie do tego całego Wade'a.
- Skąd taki pomysł? - zapytała moja siostra. Gabriel nie podniósł
nawet głowy.
- Wyobrażasz sobie, że nie pozwala jej używać błyszczyku do ust?
- To jeszcze nie czyni z niego seryjnego mordercy, co najwyżej
świadczy o skłonności do dominacji - odparła. - Nie osądzaj nikogo
pochopnie.
- I co z tym zrobimy?
- Nic. Nie mamy prawa mieszać się do czyichś osobistych spraw.
Molly da nam znać, jeśli będzie potrzebowała naszej rady.
- Dokładnie to samo powiedziałem - dodał Xavier, otwierając
puszkę coli i rzucając mi spojrzenie pod tytułem: „A nie mówiłem?".
- A jeżeli ona się boi?
- Masz jakieś dowody wskazujące na to, że grozi jej
niebezpieczeństwo?
-Nie.
- Więc uważam, że nie powinnaś się wtrącać.
- Widziałam u niej siniaki - powiedziałam. Z jakiegoś powodu
czułam się tak, jakbym zdradzała zaufanie Molly.
Tu Gabriel nareszcie uniósł wzrok.
- Siniaki? - powtórzył.
Aż do tej pory powstrzymywał się od komentarza. Tak naprawdę to
od czasu pamiętnej nocy w piwnicy praktycznie się nie odzywał.
Kilkakrotnie, kiedy obudziłam się w środku nocy i zeszłam na dół po
coś do picia, zastałam jego pokój pusty. Trzymał się na uboczu, lecząc
rany, i podobnie jak Molly nie wspominał nic na temat ich ostatniego
spotkania. Z moich obserwacji wynikało, że nie rozmawiali o tym ze
sobą, woląc udawać, iż całe zdarzenie w ogóle nie miało miejsca.
Mimo to Gabriel wyraźnie najeżył się na myśl, że ktoś odważyłby się
wyrządzić Molly krzywdę.
- Na przedramieniu. Kiedy ją o to zapytałam, odpowiedziała, że
przewróciła się na schodach, bo szła w butach na wysokich obcasach.
- Wydaje się prawdopodobne - stwierdziła Ivy.
Ale Gabriel już wstawał z krzesła, energicznie kręcąc głową.
- Nie w przypadku Molly - mruknął.
- Jak to? — Xavier zrobił zdziwioną minę.
- Molly nosi szpilki od piątej klasy szkoły podstawowej wyjaśniłam. - Nigdy nie widziałam, żeby się w nich choć zachwiała. A
poza tym, jakim cudem posiniaczyłaby sobie tylko nadgarstek?
- No, nie wiem. - Xavier zaczął wykręcać sobie rękę pod różnymi
kątami, próbując to sprawdzić. - Na upartego byłoby to możliwe.
- Proponuję do niej zajrzeć i upewnić się, czy wszystko w porządku
- podsunął Gabriel. - Tak dla świętego spokoju.
- Ale ja dopiero co nałożyłam obiad - zaprotestowała Ivy urażonym
tonem.
- Chwila - wtrącił Xavier. - A jak im wyjaśnimy taką nagłą wizytę?
Wypadnie to raczej dziwnie, nie sądzicie?
- Nie będziemy jej długo zawracać głowy — odparłam. - Chcę ją
tylko zobaczyć, sprawdzić, czy nic złego się z nią nie dzieje. Potem
możemy iść.
- Gdzie oni teraz są?
- Na wspólnym czytaniu Biblii.
- Dobra. Jedziemy.
Skąpana w blasku zachodzącego słońca uczelniana kaplica
wyglądała wyjątkowo pięknie ze swymi strzelistymi łukami i smukłą
dzwonnicą. Usytuowana w samym sercu tętniącego życiem kampusu,
stanowiła prawdziwą oazę spokoju. Wystarczyło przekroczyć jej próg,
by przenieść się w inny, oderwany od codziennego zgiełku wymiar,
zostawiając swoje ziemskie zmartwienia daleko w tyle. Ciekawiło
mnie, czy Wade uzyskał od władz uniwersytetu pozwolenie na
organizowanie tam spotkań swojej wspólnoty. Przez uchylone drzwi
dobiegł nas osobliwy, hipnotyczny głos. Według mnie w niczym nie
przypominało to czytania Biblii i szybko odgadłam, że chodziło o
zwykły pretekst, którym posłużył się Wade, by móc korzystać z
obiektu.
— Jedynym sposobem na to, by ujarzmić ciało, jest jego udręczenie
— śpiewał głos. - Trzeba je zmiażdżyć, rozerwać na strzępy.
Gabriel z Xavierem spojrzeli po sobie. Mój brat spochmur-niał. Na
palcach przysunęłam się bliżej wejścia, by móc podejrzeć, co się
dzieje, bez ujawniania naszej obecności. Wewnątrz zobaczyłam grupę
mniej więcej dziesięciu osób. Przemawiał Wade, obok niego stało
trzech obcych mężczyzn. Pozostałą część zebranych stanowiły
dziewczęta klęczące w ławkach. Nie licząc Molly, która znajdowała
się przed samym ołtarzem i z jakiejś niepojętej przyczyny została
pozbawiona ubrania. Nie miała na sobie nic prócz jedwabnej halki,
przywodzącej na myśl bieliznę rodem z ubiegłego stulecia. Nawet z tej
odległości widziałam gęsią skórkę na jej mlecznobiałych ramionach,
pokrytych różowymi cętkami z powodu panującego w kaplicy chłodu.
W oczach Wade'a płonął żar. Był tak zaabsorbowany własnymi
słowami, że praktycznie nie patrzył w naszą stronę. Wydawał się
mówić wyłącznie do Molly.
- Musisz wyznać swe grzechy przed obliczem Pana. Musisz wyrzec
się tych, którzy sprowadzają cię na manowce, i poświęcić swoje życie
modlitwie.
- Wiem - wymamrotała Molly. Kiwnęła głową, choć wcale nie
sprawiała wrażenia przekonanej.
- Pragnę ci pomóc, Molly, ale to ważne, abyś całkowicie zdała się
na mnie - oznajmił Wade. - Czy jesteś gotowa w pełni poświęcić się
temu Kościołowi?
- Jestem.
- Czy jesteś gotowa złożyć ofiarę konieczną do tego, by godnie mu
służyć?
Co to miało być? Jakaś chora inicjacja?
- Jestem gotowa - wyszeptała, lecz Wade nie poprzestał na tym.
- Odrzucić próżność tego świata na znak swego oddania?
- Tak - odpowiedziała przytłumionym głosem, jak gdyby była
bliska płaczu.
Podszedł do klęczącej Molly, górując nad nią niczym kat nad swą
ofiarą. Trzymał w dłoni jakiś przedmiot, którego nie rozpoznałam,
dopóki nie uniósł ramienia nad głowę. Wówczas we wpadającym
przez witraż świetle ujrzałam błysk metalu i zorientowałam się, iż są to
nożyczki.
- Dopiero okiełznawszy cielesne żądze, zdołamy uwolnić swą
duszę.
Ujął w palce wolnej ręki gruby warkocz włosów, jak gdyby
sprawdzając jego wagę. Czy Molly rzeczywiście zamierzała pozwolić
mu na coś takiego? Na pozbawionej makijażu buzi piegi odcinały się
wyraźniej niż zwykle, nadając jej wygląd dziecka. Zerknęłam z ukosa
na Gabriela, którego twarz przybrała kamienny wyraz, a srebrnoszare
oczy zwęziły się niebezpiecznie.
- Odsuń się od niej. — Jego głos odbił się echem od ścian kaplicy.
Zaskoczony Wade opuścił ramię, rozglądając się w poszukiwaniu
intruza. Na mój widok odzyskał nieco rezon, choć obecność Gabriela
ewidentnie zbiła go z tropu.
- Kim pan jest? - zapytał z pretensją. Rzucił Molly wściekłe
spojrzenie. - To ty ich tu zaprosiłaś?
- N-nie - wyjąkała, podnosząc się z drżących kolan. — Ja... ja... Rozejrzała się niepewnie, przenosząc wzrok z Wade'a na Gabriela i z
powrotem. Wtedy Gabriel powiedział jej imię, nie przywołując jej do
siebie czy nakazując cokolwiek. Wymówił je cicho, jakby czuł się
szczerze zasmucony, widząc ją w takim stanie. I wówczas w Molly coś
pękło. Wyrwała się z uchwytu Wade'a i potykając się, pobiegła przed
siebie, ze szlochem wpadając wprost w ramiona Gabriela.
Wade wzniósł ręce ku górze w bezsilnej złości. Nie wiedział, co ma
zrobić. Molly stała z twarzą ukrytą na piersi Gabriela, on zaś głaskał ją
uspokajająco po głowie.
- Co on ci naopowiadał za bzdury? - mruknął.
- Modlitwa oraz post zbliżają nas do Boga! - wykrzyknął Wade
obronnym tonem. - Jedynie wtedy wyjawi nam swe plany, tak jak to
uczynił w stosunku do Daniela.
- Daniel był prorokiem, kretynie - odparłam.
- Beth, wystarczy. Obelgi niczemu nie służą.
- Kiedy ten człowiek to wariat.
- On tylko straszliwie się pogubił - rzekł Gabriel. - Ścieżka do Boga
wiedzie przez wybory, które każdy rozważa w swoim sumieniu. Nie
można ich na kimś wymusić poprzez zamknięcie go na świat i obcięcie
mu włosów, Wade.
Molly uniosła zaczerwienioną od płaczu twarz, by popatrzeć na
mego brata.
- Chciałam odpokutować za swoje grzechy, bo sądziłam, że to
dlatego nie mogłeś mnie pokochać.
Gabriel przymknął powieki.
- Molly, pokutę odbywa się, zmieniając swoje życie z własnej woli,
nie pod przymusem narzuconym przez innych.
- Wizyta w kościele nie uczyni z ciebie chrześcijanina, podobnie
jak przesiadywanie w garażu nie sprawi, że staniesz się samochodem powiedziałam, cytując książkę, którą czytałam jakiś czas temu. - Tu
chodzi o to, co dzieje się w twoim
wnętrzu, Molly, a ty w tej chwili jesteś przede wszystkim nieszczęśliwa.
- Nie słuchaj ich, Molly. Zgrzeszyłaś - przekonywał Wade. - Twoja
dusza jest nieczysta, ale ja mogę zapewnić jej zbawienie.
- Wyłącznie Chrystus może kogokolwiek zbawić! - wrzasnęłam. Cierpisz na solidny kompleks Boga, kolego!
- Kim jesteś, aby ją oceniać? - zapytał Gabriel, spoglądając
Wade'owi prosto w oczy. - Sam grzeszysz nie mniej niż inni.
- Ona jest kobietą. - Wade pokręcił głową. - A to z natury czyni ją
zdeprawowaną i pożądliwą. To Ewa sprowadziła na człowieka grzech.
Z tego powodu mężczyzna zawsze będzie nad nią górował cnotą.
- Doprawdy? - zdziwił się mój brat. - Cóż za interesująca
interpretacja.
- Molly, popełniasz ogromny błąd - zwrócił się do niej Wade, nie
zwracając uwagi na Gabriela. - Próbuję ci pomóc, ponieważ cię
kocham.
- Nie rozśmieszaj mnie - prychnęłam.
- Posłuchaj - tu Gabriel wyciągnął palec wskazujący, celując nim w
Wade'a. - Jeśli jeszcze kiedykolwiek ośmielisz się do niej odezwać,
będziesz odpowiadał przede mną. Zrozumiałeś?
- Za kogo pan się uważa? - wycedził tamten w ponownym
przypływie pewności siebie. Nie zamierzał ot tak pozwolić Molly
odejść z obcym mężczyzną.
Gabriel uśmiechnął się nieznacznie, po czym światła poczęły
przygasać, a szyby w oknach zadrżały. Drzwi kaplicy stanęły
otworem, zerwał się potężny wiatr, powietrze wokół mego brata
zawirowało.
- Nie masz pojęcia.
Wade cofnął się o kilka kroków, przerażony, podczas gdy z piersi
członków jego niewielkiej wspólnoty wyrwało się zbiorowe
westchnienie. Być może nie zdawali sobie dokładnie sprawy, kim jest
mój brat, ale z pewnością wyczuwali, że oto znaleźli się w obliczu
wyższej siły. Gabriel ujął metalową klamrę spinającą warkocz Molly i
usunął ją. Molly stała w idealnym bezruchu,
on zaś rozpuścił jej włosy, które spłynęły na plecy mahoniową
kaskadą. A potem bez słowa wyprowadziliśmy ją na zewnątrz.
- Mieliśmy się pobrać - stwierdziła ze smutkiem Molly, wsiadłszy
do samochodu Gabriela.
- Jemu nie chodziło o ciebie - odparł. - On pragnął władzy.
- Ja to potrafię wybrać sobie faceta, bez dwóch zdań. Co jest ze
mną nie tak?
- Każdemu z nas zdarza się czasem podjąć złą decyzję
- rzekł.
Zaskoczył mnie sposób, w jaki odniósł to zdanie także do siebie.
Dawny Gabriel mógłby co najwyżej skonstatować, że błądzić jest
rzeczą ludzką, lecz ten tutaj najwyraźniej wolał identyfikować się z
nami, zamiast tylko obserwować z boku nasze poczynania.
- Naprawdę? - Molly wydmuchała nos w chusteczkę, którą podał
jej Xavier. - Więc nie uważacie mnie wszyscy za idiotkę?
- Ocenianie innych to domena Wade'a - odparł Xavier.
- Nie nasza.
Wytarłszy oczy, zapatrzyła się w okno samochodu.
- Mam wrażenie, że kompletnie do niczego się nie nadaję.
- Bzdura - odrzekł Gabriel zza kierownicy. - Jesteś po prostu młoda
i zagubiona. To normalne.
- A ty ile czasu potrzebowałeś, żeby zmądrzeć? Zerknął na nią w
lusterku.
- Jakieś dwa tysiące lat.
Mimo łez Molly nie zdołała powstrzymać uśmiechu.
- Któregoś dnia odnajdziesz swoje miejsce na świecie
- ciągnął mój brat. - A to wszystko stanie się jedynie odległym
wspomnieniem.
Mimowolnie zastanowiłam się, czy Gabriel miał na myśli również
siebie. Czy po latach on także nie pozostanie niczym więcej jak
wyblakłym cieniem w pamięci Molly? Wiedziałam tylko, że mojego
brata niełatwo będzie zapomnieć, sądząc zaś po jej minie, Molly była
dokładnie tego samego zdania.
Wracamy do domu
Molly nadal jeszcze nie ochłonęła po scenie, jaka rozegrała się w
kaplicy, i pomimo bliskiej obecności Gabriela nie była w stanie
pohamować dreszczy.
- Już dobrze, Molly - wyszeptał mój brat, wychylając się ku niej z
siedzenia kierowcy. - Już po wszystkim. Wade nie zrobi ci więcej
krzywdy.
- Może Molly zamieszkałaby z nami przez parę dni? zaproponowałam. - Dopóki sytuacja się nie unormuje.
- Dobry pomysł - zgodził się Gabriel. - Nie powinna zostawać teraz
sama.
- Dzięki - odezwała się Molly cienkim, płaczliwym głosem.
- Przepraszam, że byłam taka głupia.
- Nie przejmuj się - rzekł Xavier. - Wszyscy czasem się mylimy co
do ludzi.
- Ja mam na koncie większą wpadkę - przypomniałam jej.
- Kiedyś sądziłam, że Jake Thorn potrzebuje po prostu przyjaciela.
Xavier przygarnął mnie czule do siebie, jakby pragnąc wymazać z
mojej głowy wszystkie złe wspomnienia.
Jeszcze nim zaparkowaliśmy przed domem, zorientowaliśmy się,
że coś jest nie tak. Śmietnik leżał przewrócony na
chodniku, a jego zawartość rozsypała się na podjeździe, jak gdyby
ktoś kopnął go z całej siły. Gabriel zwolnił. Podjechawszy bliżej,
spostrzegliśmy kolejny zły znak. Drzwi wejściowe były otwarte i w
połowie wyrwane z zawiasów. Xavier ścisnął mnie mocniej za ramię,
gdy naszym oczom ukazał się ganek usiany odłamkami szkła z
rozbitych okien.
Podczas gdy my wysiadaliśmy z auta, Gabriel przeczesał wzrokiem
ulicę, w ciągu sekundy chłonąc każdy szczegół. Weszliśmy za nim po
schodach do środka. Kanapa została wywrócona do góry nogami, a
wszystkie szafki splądrowane. Większa część przedmiotów
należących do mego rodzeństwa walała się zgnieciona lub połamana
po podłodze. Wino, które sączyło się z przewróconej karafki,
utworzyło bezkształtną plamę na białym dywanie w jadalni.
- To jakiś koszmar! - wykrzyknęła Molly. - Okradli was! Co jeszcze
się dzisiaj wydarzy?! - Pomacała się gorączkowo po kieszeniach w
poszukiwaniu telefonu komórkowego. - Dzwonię na policję.
- Zaczekaj, Molly. - Gabriel powstrzymał ją, przytrzymując za ręce.
- To nie wygląda na włamanie.
Oboje z Xavierem powiedliśmy spojrzeniem po pokoju, podążając
za wzrokiem mojego brata ku ścianie, na której ktoś krzykliwie
czerwonym flamastrem nabazgrał napis: SZMATA.
- O nie — jęknęłam.
Molly zakryła dłonią usta, jej oczy wypełniły się łzami.
- Molly, ten facet to psychol. - Xavier spróbował ją uspokoić. - Nie
ma sensu brać tego do siebie.
- O mój Boże. - Zamachała dziko rękami. - On mnie zabije!
- Nikt nikogo nie zabije - powiedział Xavier.
- W zasadzie mogliśmy się tego spodziewać - stwierdził Gabriel. Od początku było wiadomo, że Wade jest psychicznie
niezrównoważony.
- I co teraz zrobimy? - wyszlochała Molly.
- Wyniesiemy się stąd - odparłam.
W tym momencie gdzieś na górze trzasnęły drzwi, a zaraz potem
na półpiętrze pojawiła się ciemna sylwetka. Na nasz widok Wade
zamarł w bezruchu, z łomem w ręku i obłędem w oczach.
- Tak jest — mruknął Xavier. — Zdecydowanie czas stąd spadać.
Molly krzyknęła przeraźliwie, gdy Wade puścił się w dół
schodami. Niedbałym machnięciem ręki Gabriel wyrwał barierkę,
rzucając mu ją pod nogi i blokując przejście.
- Idziemy - zarządził, pośpiesznie wyprowadzając nas na zewnątrz.
Biegnąc ścieżką, a następnie wskakując do samochodu,
zastanawiałam się, z jakiego powodu mój brat, potężny archanioł,
ucieka przed człowiekiem, nawet jeśli w grę wchodził szaleniec. W
chwili gdy Gabriel z impetem wdepnął pedał gazu, przyszła mi do
głowy jeszcze jedna, znacznie bardziej niepokojąca myśl.
- Czekaj! Gdzie jest Ivy?
Xavier w popłochu obejrzał się za siebie.
- Była w domu, gdy wychodziliśmy po Molly!
- Ivy da sobie radę - odparł mój brat. Powiedział to z takim
przekonaniem, że uwierzyłam mu bez zastrzeżeń.
Wkrótce po tym, jak skręciliśmy na główną drogę, migotliwe
światła Oxfordu zostały daleko w tyle. Gdy tak pędziliśmy przed
siebie ciemną, bezkresną autostradą, z rozpaczą uświadomiłam sobie,
iż kolejny raz znaleźliśmy się w tej samej sytuacji.
- Co dalej? - jęknęłam, nie starając się nawet ukryć zrezygnowania.
- Nie wiem, czy dłużej to wytrzymam.
- Wytrzymasz - oznajmił stanowczo Xavier. - Daliśmy sobie radę
raz, damy i drugi.
- Dlaczego wyjeżdżamy? - zaprotestowała Molly, której
przerażenie zdążyło ustąpić miejsca zdumieniu. - Nie możemy
zwyczajnie zadzwonić na policję?
- Wade nie stanowi jedynego zagrożenia w tym mieście - odparł
Gabriel. - Jakoś nie chce mi się wierzyć, aby dokonał tych wszystkich
zniszczeń na własną rękę. Zaufaj mi. W tej chwili najbezpieczniej
będzie po prostu zniknąć.
- Dokąd teraz? - zapytałam cicho, rozumiejąc już powody takiej, a
nie innej decyzji mego brata. - Zostały jeszcze jakieś miejsca, gdzie
można się ukryć?
Gabriel zerknął w lusterko i pochwycił mój wzrok, pozwalając mi
odgadnąć swoje myśli.
- Może czas już wrócić do domu - powiedział.
Te słowa momentalnie podniosły mnie na duchu. Dom. Wydawał
się odległy niczym zatarte wspomnienie lub fragment dawno
przeczytanej baśni. Zdawałam sobie sprawę z faktu, iż bitwa z
Siódmymi daleka jest wciąż od zakończenia, ale coś mi mówiło, że na
swoim gruncie łatwiej nam będzie uzyskać przewagę.
Poczułam, że jestem w domu, na długo przedtem, nim maleńkie
Venus Cove ukazało się na horyzoncie. Sprawiła to woń oceanu.
Napłynęła ku nam przez otwarte okna, otulając nas niczym ramiona
starego przyjaciela. Przejeżdżając przez miasteczko, zorientowałam
się, że nie zaszły w nim żadne zmiany. Było tak samo senne i
beztroskie jak w dniu, w którym po raz pierwszy je zobaczyłam.
Widok wypieszczonych sklepowych wystaw oraz białego ratusza z
jego staroświeckimi kolumnami i wieżą zegarową w magiczny sposób
uleczył niepewność ostatnich kilku miesięcy.
Dopiero późnym wieczorem zajechaliśmy na główną ulicę w
poszukiwaniu otwartej restauracji. Ja chciałam iść do „Zakochanych",
ale Gabriel stwierdził, że tam zbyt wiele osób nas rozpozna, a na razie
lepiej będzie nie pokazywać się zanadto. Wybraliśmy więc bar, w
którym nigdy wcześniej nie jedliśmy. Mimo to stali bywalcy zerkali ku
nam z ciekawością, gdy wchodziliśmy. Podejrzliwie zmierzyli
wzrokiem Gabriela i mnie, jakbyśmy kogoś im przypominali.
- Słuchaj, może to wampiry? — usłyszałam szept wycierającej bar
kelnerki.
- Za dużo „Czystej krwi" oglądasz, jak na mój gust - odparła jej
koleżanka, kręcąc głową z udawaną troską.
Molly i Xavier parsknęli śmiechem, podczas gdy my z Gabrielem
przyglądaliśmy się im, zdezorientowani. Xavier poklepał mnie po
kolanie.
- Później ci wyjaśnię.
Po obiedzie marzyłam tylko o tym, by spędzić noc w Byronie, we
własnym łóżku, lecz mój brat był innego zdania.
- Obawiam się, że to zbyt niebezpieczne. Właśnie tam przyjdą
najpierw.
- Kto przyjdzie? - zapytała zaintrygowana Molly.
- Potem ci wszystko opowiem - odparł Gabriel z marsową miną.
- Gdzie w takim razie się zatrzymamy? - spytałam.
- W hotelu. Przynajmniej do czasu, gdy obmyślimy następny krok.
Choć nie byłam tym pomysłem zachwycona, musiałam przyznać,
że plan Gabriela ma sens. Rzeczywiście nie powinniśmy ryzykować
choćby przebywania w pobliżu naszego dawnego domu. Poza tym nie
byłaby to żadna przyjemność, wracać tam tylko po to, by znów brać
nogi za pas w obliczu kolejnego ataku. Za nic nie chciałam ponownie
przez to przechodzić. Już i tak czułam się wyrzutkiem.
Nim udaliśmy się do hotelu, zaproponowaliśmy z Xavierem, że
skoczymy do sklepu po szczoteczki do zębów oraz inne niezbędne
drobiazgi. Gabriel i Molly ruszyli piechotą w kierunku promenady,
gdzie mieli zameldować nas w „Fairhaven", a następnie spróbować
ustalić, co stało się z Ivy. Co prawda Gabriel nie wydawał się
szczególnie zaniepokojony, ale ja wiedziałam, że poczuje się raźniej,
gdy tylko siostra znów do nas dołączy.
Odbyliśmy z Xavierem krótką i całkiem przyjemną wyprawę do
pobliskiego supermarketu, wrzucając do koszyka niemal wszystko, co
nam wpadło w rękę. W drodze powrotnej zrobił mi niespodziankę,
skręcając raz jeszcze ku centrum miasteczka. Odgadłam jego zamiary,
gdy tylko zaparkował przed naszą ulubioną kafejką.
- Masz ochotę powspominać stare, dobre czasy? - zapytał.
Patrząc na niego, kiedy tak siedział z jedną ręką na kierownicy, a
drugą przerzuconą niedbale za moim oparciem, niczym za
dotknięciem czarodziejskiej różdżki przeniosłam się w wieczór naszej
pierwszej randki. Nic się nie zmieniło. W szybie odbijał się neon
staroświeckiego, przypominającego teatr kina „Merkury". Nie zmienił
się także chłopiec siedzący przede mną. Miękkie włosy w kolorze
miodu wciąż tak samo opadały mu na czoło, wciąż nosił ten sam
krzyżyk, połyskujący delikatnie w zagłębieniu jego szyi, nadal
spoglądał na mnie tymi samymi turkusowymi oczami, które zdawały
się mienić wszystkimi barwami oceanu. Zmianie uległ za to ich wyraz.
Stał się poważniejszy, być może bardziej surowy niż kiedyś. Xavier
widział rzeczy, o których nie śniło się jego rówieśnikom, walczył o
życie swoje i swoich najbliższych. Zaciekawiło mnie, czy inni także to
dostrzegą.
- Sądzisz, że to dobry pomysł? - zapytałam z obawą.
- Nie zabawimy długo.
W „Zakochanych" panowała znajoma atmosfera. Jednak my
byliśmy obcy. Zza stolików, znad napojów i frytek, zerkały ku nam
same nowe twarze. Minęło tyle czasu, odkąd przyjechałam do Venus
Cove. Rządy Molly oraz jej paczki dobiegły końca. Z szafy grającej
wciąż wydobywały się dźwięki rock and rolla, a kelnerki dalej jeździły
na wrotkach, ale z obecnych gości nie znaliśmy nikogo. Nasi szkolni
koledzy rozjechali się po całym kraju, wybierając różne studia. To nie
było już „nasze" miejsce.
- Czy mi się tylko zdaje, czy... - zaczął Xavier.
- Nie zdaje ci się. - Wzięłam go za rękę. - To okropne. Czuję się
stara.
Ruszyliśmy w kierunku kanapy, na której zazwyczaj siadywaliśmy,
lecz okazała się zajęta. Staliśmy przez chwilę, niepewni, co dalej robić,
gdy za plecami usłyszeliśmy czyjś głos.
-Witaj, skarbie! Długo cię tu nie było! - To jedna ze starszych
kelnerek zauważyła Xaviera. - Zawsze miło zobaczyć jednego z
dawnych bywalców.
- Dzień dobry. - Posłał jej swój firmowy uśmiech. - Stęskniłem się
za wami.
- A my za tobą. - Puściła do niego oko. - Jeśli szukasz siostry, to
rozmawia na zewnątrz. - Wskazała kciukiem w kierunku wyjścia,
unosząc przy tym znacząco brwi. Xavier zmarszczył czoło.
- Nikki tu jest? - Spojrzał na zegarek. - Przecież już po jedenastej.
Wyszliśmy kuchennymi drzwiami na przylegający do kawiarni
zaułek. Od razu rozpoznałam głos jego siostry, Nicoli. Był śpiewny,
przenikliwy oraz nacechowany przesadną pewnością siebie. Naszym
oczom ukazała się grupa licealistów, mniej więcej szesnastoletnich.
Skupili się wokół zakurzonego pikapa zaparkowanego pomiędzy
dwoma kontenerami na śmieci, jednocześnie rozmawiając i pisząc
SMS-y. Część pociągała z puszek piwo, dzieląc się papierosami.
Siedzący za kierownicą piegowaty wyrostek wyglądał, jakby dopiero
co odebrał prawo jazdy, pomimo iż tatuaże na ramieniu oraz
nonszalancko obracana w zębach wykałaczka miały zapewne
świadczyć o jego dorosłości.
Xavier założył ręce na piersi, obrzucając całe towarzystwo
ponurym wzrokiem.
- Po moim trupie - mruknął.
Jeśli spodziewałam się czułego powitania, gorzko się pomyliłam.
Na widok swego brata Nikki zamarła w bezruchu, a przez jej twarz
przemknął niemały wachlarz emocji - począwszy od zaskoczenia,
poprzez ulgę, aż po czystą wściekłość. Zmieniła się podczas naszej
nieobecności. Schudła i urosła, przez co jej nogi stały się jeszcze
dłuższe. Kręcone włosy sięgały teraz pasa, a ogryzione paznokcie
pomalowane zostały czarnym lakierem. Miała na sobie zbyt krótką
spódniczkę oraz wysokie martensy z niezawiązanymi sznurówkami.
To, co kiedyś można był określić jako zwykłą impertynencję,
przekształciło się w styl bycia. Zmierzyła Xaviera chłodnym
spojrzeniem, paląc papierosa i machając nogami zwisającymi z
otwartej klapy samochodu.
On zaś podszedł do niej spokojnie, nadal trzymając ramiona
skrzyżowane na piersiach. Patrzyli na siebie przez kilka długich
sekund. Ja z pewnością nie wytrzymałabym palącego wzroku
Xaviera, jednak Nikki tylko z rozmysłem zaciągnęła się papierosem,
wydmuchując mu dym prosto w twarz.
- Patrzcie, kto wrócił.
Xavier nie dał się sprowokować. Musiałam mu to przyznać.
Najwyraźniej instynktownie wyczuł, jak powinien postąpić ze swą
zbuntowaną młodszą siostrą. Od niechcenia wyjął jej papierosa z ust i,
nim zdążyła zaprotestować, zgasił go czubkiem buta.
- Tęskniłaś? - zapytał z ironicznym uśmiechem. Nikki zrobiła
groźną minę.
- Co ty sobie wyobrażasz? Będziesz teraz odgrywał starszego
brata? Gdzie się, do cholery, podziewałeś?
- Beth i ja mieliśmy parę spraw do załatwienia.
- Parę spraw do załatwienia? Nie było cię tyle czasu. Matka
odchodzi od zmysłów.
- Nie wolno mi było się z nią kontaktować. Z nikim z was.
- Co za bzdura! W życiu nie słyszałam głupszej wymówki! Xavier
westchnął, podczas gdy w zachwyconej darmowym
przedstawieniem grupie dały się słyszeć zbiorowe chichoty.
- Nikki, to nie takie proste. Przewróciła oczami.
- Oczywiście, jakżeby inaczej. Beznadziejny egoista.
- Nie wypowiadaj się na temat rzeczy, o których nie masz pojęcia
— warknął Xavier. - Nie wiesz, ani gdzie byłem, ani dlaczego
musiałem wyjechać.
- No to wyjaśnij mi, proszę. Zamieniam się w słuch - odparła, nie
kryjąc gryzącej drwiny.
Xavierowi zrzedła mina. Nie był w stanie zaoferować Nikki
wyjaśnienia, które miałoby jakikolwiek sens.
- Nie mogę wchodzić w szczegóły.
- To spieprzaj!
- Wolałbym jednak zabrać cię do domu.
- Jestem zajęta.
- Już nie.
Kierowca pikapa wypluł wykałaczkę na ziemię, po czym zwrócił
się do Nicoli, pragnąc dorzucić swoje trzy grosze.
- Mogę cię odwieźć - zaproponował. Xavier zmiażdżył go
spojrzeniem.
- Ona ma z kim wrócić.
Chłopak cofnął się do wnętrza samochodu. Widząc, iż jej brat nie
zamierza ustąpić, i chcąc uniknąć publicznej awantury, Nikki
zeskoczyła z klapy, wzdychając teatralnie.
- Nie myśl sobie, że to koniec - burknęła, zerkając na Xaviera spode
łba. Ale posłusznie ruszyła za nami do auta.
- Przepraszam, jeśli narobiłem ci wstydu — rzekł ugodowo Xavier.
Wyraźnie nie miał chęci wszczynać kłótni z siostrą, ledwo co
wróciwszy. - Ale mama i tata na pewno martwią się o ciebie.
- A to dobre - prychnęła Nikki. - Naprawdę uważasz, że moje
spóźnienie może się równać z opuszczeniem domu bez słowa?
- Fakt.
- A ty też jesteś niezła! - wykrzyknęła, obracając się ku mnie. - Na
twoim miejscu raczej nie pokazywałabym się u nas w domu. Moja
mama aktualnie nie pała do ciebie zbytnią sympatią.
Popatrzyłam niepewnie na Xaviera.
- Nie martw się - powiedział. - Porozmawiam z nią.
- Jesteś pewien? - wyszeptałam.
- Pewnie w ogóle cię nie zauważy - dorzuciła Nicola. - Nie po tym,
jak objawi się jej marnotrawny syn.
- Wystarczy już tego, Nikki.
Dobrze pamiętałam dwupiętrowy budynek z obszernym
trawnikiem i rozświetlonymi oknami. Na podjeździe stały
zaparkowane obok siebie dwa sportowo-terenowe auta. Uderzyła mnie
niebywale swojska atmosfera tego miejsca.
Gdy Bernadette Woods otworzyła lśniące czarne frontowe drzwi,
ściereczka do mycia naczyń, którą trzymała, wypadła jej z rąk.
Zesztywniała na całym ciele, nie odrywając wzroku od Xaviera.
- Mamo? - zaczął niepewnie, starając się przewidzieć jej reakcję.
Ona zaś, nadal nie mówiąc ani słowa, wyciągnęła ku niemu dłoń i
chwyciła go za ramię. Nikki przemaszerowała obok, z hukiem
wbiegając po schodach na górę, do swego pokoju. Po chwili
usłyszeliśmy trzaśnięcie drzwiami. Mimo to pani Woods w dalszym
ciągu się nie poruszyła. Wyglądało na to, że nie do końca wierzy
własnym oczom. Nicola miała rację - ja dla niej po prostu nie
istniałam. I bynajmniej nie zgłaszałam z tego powodu pretensji.
Wszyscy odczuliśmy ulgę na widok ojca Xa-viera, który wyszedł z
kuchni, by sprawdzić przyczynę nowego zamieszania. W pierwszym
momencie wciągnął ze świstem powietrze, a potem jego twarz
rozjaśnił szeroki uśmiech. Błyskawicznie zorientował się w sytuacji.
- Już dobrze - powiedział, łagodnie odsuwając żonę na bok.
-Wchodźcie, wchodźcie. Kochanie, może zaparzymy im herbaty?
Wciąż oniemiała, matka Xaviera cofnęła się mechanicznie do
środka, by nas przepuścić.
- Widzę, że Nikki nic się nie zmieniła - rzucił luźno Xavier.
- Spieszy się do dorosłości - odparł jego tata. Zabrzmiało to tak, jak
gdyby ostatni raz rozmawiali wczoraj.
Choć sytuacja powinna być napięta, prędko uległa rozluźnieniu. Tę
rodzinę łączyły więzy zbyt głębokie, by czas mógł im zaszkodzić.
Podobnie jak mojej miłości do Xaviera.
Siedzieliśmy naprzeciw siebie w salonie na grubo wyściełanych
kanapach. Byłam zbyt zdenerwowana, by nawiązać z kimkolwiek
kontakt wzrokowy, wpatrywałam się więc w zabawki porzucone na
podłodze przez Madeline i Michaela. Ogromny rudy kocur spał w
koszyku zupełnie tak samo, jak podczas mojej pierwszej wizyty.
Zdawało mi się, iż miała ona miejsce co najmniej sto lat temu.
- Myśleliśmy, że już nigdy więcej cię nie zobaczymy. - Głos pani
Woods uwiązł w gardle, oczy się zaszkliły.
Z całej siły przygryzłam wargę, by samej się nie rozpłakać. Nie
odważyłam się odezwać. Xavier musiał sam dać sobie radę.
Jego mama otarła łzy wierzchem dłoni.
- Codziennie modliłam się za ciebie. Modliłam się o twoje
bezpieczeństwo oraz byś wrócił do domu.
- Wiem, mamo. Bardzo cię przepraszam.
- Gdzie właściwie... - zaczęła, ale wówczas ojciec Xaviera uniósł
ostrzegawczo rękę, jak gdyby chcąc powiedzieć „nie teraz". Radość z
faktu, iż widzi swego syna żywego i w dobrym zdrowiu, była
ważniejsza niż potrzeba wyjaśnień. Pani Woods, należycie
odczytawszy gest męża, odkaszlnęła, po czym przemówiła nieco
pewniejszym tonem.
- Liczy się tylko to, że wróciłeś. Jesteście głodni? Może wam coś
przygotować?
- Nie trzeba, dziękuję.
- I wszystko u was w porządku? - zapytał pan Woods.
- Tak - kiwnął głową Xavier. - Chciałbym, żebyście wiedzieli, że
nigdy nie zamierzałem skrzywdzić was... ani nikogo z naszej rodziny.
Czekałam, aż jego mama coś odpowie, ale ona znów zamilkła.
Xavier podążył wzrokiem za jej spojrzeniem, które padło na brylant
połyskujący delikatnie w pierścionku na moim palcu - zabytkowym
pierścionku jej matki. Twarz pani Woods spochmurniała, ja zaś
poruszyłam się niespokojnie, usiłując wsunąć rękę pod kolano.
- Mamo, tato, powinienem wam o czymś powiedzieć - rzekł
Xavier, choć raczej niewiele mógł już zrobić, by zminimalizować
szok.
- O mój Boże. - Pani Woods zakryła usta dłońmi. - Nie, to
niemożliwe.
- Uspokój się - poprosił Xavier. - Wiem, że to dla ciebie duże
zaskoczenie.
- Ożeniłeś się? - Wydawała się załamana. - Mój syn jest żonaty?
- Chcieliśmy was powiadomić - zapewnił Xavier. - Ale nie było na
to czasu.
Jego matka gwałtownie obróciła się w moim kierunku, po raz
pierwszy tego wieczoru zwracając się bezpośrednio do mnie.
- Jesteś w ciąży? To o to tutaj chodzi, tak?
- Nie! - wykrzyknęłam, rumieniąc się po same uszy. - Nic z tych
rzeczy.
- Dlaczego w takim razie? - Machnięciem ręki wskazała na
pierścionek. - I dlaczego nic nam nie powiedzieliście?
- Z pewnością mieli swoje powody - rzekł cicho pan Woods. Jego
opanowanie było godne podziwu. Z pewnością także
jemu cisnęły się na usta miliony pytań, a jednak dokładał wszelkich
starań, by maksymalnie ułatwić nam sytuację i doprowadzić do jak
najszybszego rozładowania powstałego napięcia. Wstał teraz i uścisnął
dłoń Xaviera.
- Moje gratulacje, synu - powiedział, po czym ruszył ku mnie,
chwytając serdecznie w objęcia.
- Witaj w rodzinie, Beth. Jesteśmy dumni z tego, że nosisz nasze
nazwisko.
- Ja... dziękuję - odparłam oszołomiona. Przecież bez wątpienia to
właśnie mnie obwiniali o zniknięcie ich syna. Jednakże w oczach ojca
Xaviera nie znalazłam nawet cienia pretensji czy gniewu, jego
spojrzenie było otwarte, szczere i przepełnione autentycznym
szczęściem. Ciepło dotyku Xaviera, który położył swoją dłoń na
mojej, wystarczyło mi za tysiąc słów. Byłam jego żoną, jego częścią,
członkiem jego rodziny. Nareszcie czułam, że odnalazłam swoje
miejsce we wszechświecie, i nic już nigdy nie było w stanie tego
zmienić.
- Na taką okazję przydałby się szampan - oświadczył pan Woods,
zacierając ręce.
- Tato, my musimy już iść.
Pani Woods zrobiła zrozpaczoną minę.
- Dopiero co przyszliście!
- Wrócimy, gdy tylko będziemy mogli.
- Nie podoba mi się to — oznajmiła mama Xaviera. - Te wszystkie
tajemnice. Co się dzieje? Dlaczego nie pozwolicie nam sobie pomóc?
- Oboje znaczycie dla mnie bardzo wiele - zapewnił Xavier
poważnym tonem. - I w normalnych okolicznościach bez
wahania zwróciłbym się do was. Ale tę sprawę musimy z Beth
załatwić na własną rękę. Zaufajcie mi, proszę. Nigdy dotąd was nie
okłamałem, nigdy się na mnie nie zawiedliście. Możecie uwierzyć mi
również i tym razem?
Pani Woods skinęła w milczeniu głową. Po wyrazie jej twarzy
poznałam, iż nigdy nie pojmie, z jakiej przyczyny jej syn zdecydował
się porzucić rodzinny dom, ale rozumiała też, że dalsza dyskusja na nic
się nie zda.
- Zostajecie w Venus Cove? - spytała zatroskana.
- Na razie tak.
- Czy ojciec i ja moglibyśmy na coś się przydać? Jeśli macie
kłopoty, znamy różnych ludzi...
- Na nasze kłopoty nie poradzą żadni ludzie, mamo.
- Ale przecież musi być coś, co mogłabym zrobić! Czuję się
okropnie.
- Owszem, jest coś takiego — odparł, wstając, by ucałować ją w
czubek głowy. - Dbaj o siebie.
Poza mną nic na świecie nie liczyło się dla Xaviera bardziej niż
rodzina. Między innymi za to go kochałam. Tak więc nie dbałam teraz
o to, iż Siódmi mogą namierzyć nasze położenie. Nie myślałam o
naszej niepewnej przyszłości ani o tym, że w ciągu sekundy możemy
wszystko stracić. W tej chwili nie istniało nic ważniejszego ponad to
spotkanie, które tak wiele oznaczało dla tej rodziny. Dla nich warto
było ryzykować.
Znalazłszy się z powrotem w aucie, siedzieliśmy jeszcze przez
kilka minut, patrząc na znajomą ulicę. Po raz pierwszy od długiego
czasu oboje odczuwaliśmy błogi spokój. Nie wiedziałam, jak długo
potrwa ten stan, niemniej jednak pragnęłam się nim delektować. Było
ze wszech miar prawdopodobne, że już nigdy w pełni nie uwolnimy
się od naszych prześladowców. Zbyt wielu, zarówno w niebie, jak i w
piekle, przeszkadzał nasz związek. Być może niedane nam będzie
kiedykolwiek zasnąć bez lęku. Mimo to każdy dzień, kiedy budziliśmy
się w swych ramionach, stanowił błogosławieństwo.
Jeśli więc los zaofiarował nam choćby króciutką chwilę radości,
należało ją chwytać.
Wyżłobione poczuciem winy zmarszczki, które znaczyły czoło
Xaviera od miesięcy, znikły tego wieczoru. Choć przez parę godzin
wyglądał na szczęśliwego.
Zakładniczka
Niebo wyglądało niczym usiany gwiazdami aksamit. Okrągły jak
piłka księżyc zwracał ku nam swe poorane kraterami oblicze,
oblewając ulice łagodną poświatą. Jak dobrze było znów znaleźć się w
domu, gdzie wszystko wydawało się takie znajome, a z każdym
miejscem wiązało się jakieś wspomnienie. Powędrowaliśmy z
Xavierem ręka w rękę, aż dotarliśmy do pomostu, gdzie po raz
pierwszy ujrzałam go łowiącego ryby, moje rodzeństwo zaś czym
prędzej zarządziło odwrót. Czy już wtedy wiedzieli, kim jest? Czy coś
przeczuwali? Zaciekawiło mnie, czy zdołali w jakimkolwiek stopniu
przewidzieć rozwój wypadków, kierunek, w jakim potoczy się nasze
życie, oraz wydarzenia, w które zostaniemy wplątani.
Żadnemu z nas nie spieszyło się z powrotem do hotelu. Od tak
dawna tu nie byliśmy. Pragnęliśmy na nowo odkryć nasze miasteczko,
odwiedzić ulubione zakątki, a przede wszystkim upewnić się, że nie
zmieniło się zanadto podczas naszej nieobecności.
— Senne jak zawsze - wymruczałam. - Stare, dobre Venus Cove.
— Nic ciekawego, same nudy - odparł Xavier. - Dopóki ty się nie
zjawiłaś.
— No tak. - Przewróciłam oczami. - Przepraszam.
- Przestań. - Objął mnie ramieniem i przyciągnął do siebie. — Na
nic bym tego nie zamienił.
Kiedy zeszliśmy na brzeg, zsunęłam buty, zanurzając palce stóp w
piasku. Minęło tyle tygodni, odkąd mogliśmy być po prostu sobą,
odpocząć od problemów. Plaża o tej porze wydawała się bardziej
surrealistyczna niż za dnia. Czarne fale wdzierały się coraz dalej, z
zaborczym szumem sięgając po nowe terytorium. Siedzieliśmy przez
chwilę w ciszy na chłodnej ziemi. Horyzont i morze już wiele godzin
temu nałożyły się na siebie, wspólnie tworząc rozedrganą ciemność.
Kilka białych jachtów przycumowanych do mola kołysało się z
wdziękiem na powierzchni wody.
Raptem Xavier wstał.
- Chodź. Pójdziemy do Urwiska.
- Poważnie? - zapytałam z wahaniem. - Jesteś pewien? Nie
zaglądaliśmy tam od wieków.
- No właśnie - odparł. - A przecież tyle się tam wydarzyło. Mam
wrażenie, że dobrze byłoby się z nim jakoś... nie wiem, pożegnać.
Rzucimy okiem ostatni raz i już nigdy więcej nie wrócimy.
- Dobrze. - Także się podniosłam. - Umowa stoi. Ruszyliśmy
wzdłuż plaży, mijając po drodze niewielkie,
płytkie baseniki, które woda utworzyła wśród skał. Były niczym
maleńkie akwaria pozostawione przez morze. Nawet pośród mroku
udawało mi się dostrzec ogonki umykających ryb oraz gałązki
obumarłych korali, tworzących na piaszczystym dnie barwne
szkielety.
Wyszliśmy zza zakrętu i oto ukazało się naszym oczom Urwisko czarny, wznoszący się ku niebu skalny cypel, skąpany w świetle
księżyca. Poczułam się tak, jakby Bethany sprzed dwóch lat stanęła
obok mnie. Prawie nas widziałam - wydawaliśmy się wtedy dużo
młodsi, tacy beztroscy, nieświadomi tego, co jeszcze przed nami.
Stanowiliśmy mieszaninę ekscytacji i nerwowego oczekiwania.
Niecierpliwie wyglądaliśmy dalszego ciągu naszej historii.
Sądziliśmy, iż los szykuje dla nas mnóstwo
niespodzianek. I rzeczywiście tak było, tyle że przerosły one nasze
najśmielsze oczekiwania. Teraz zaś czuliśmy się przedwcześnie
postarzali, posmutniali, przytłoczeni ciężarem zbyt wielu zmartwień.
Przy Urwisku jak zwykle nie zastaliśmy żywego ducha. Nie
przychodził tu nikt prócz ludzi spragnionych ucieczki od świata lub
chwili samotności, podczas której można spokojnie zebrać myśli.
Wszelkie dźwięki ginęły wśród huku fal rozbijających się o skały oraz
wycia hulającego w przybrzeżnych jaskiniach wiatru. Nawet w ciepłe
dni w surowym cieniu Urwiska panował chłód. Promienie słoneczne
nie miały tu wstępu.
Cofnęłam się, opierając o Xaviera i chłonąc jego ciepło. Objął mnie
ramionami. Gdzieś daleko w górze ponad nami kościelny dzwon wybił
godzinę. Czyżby naprawdę była już północ?
- Gabriel i Ivy będą wściekli - jęknęłam. Xavier zaśmiał się cicho,
rozcierając mi dłonie.
-Wciąż rozumujesz jak uczennica liceum - stwierdził.
- A jesteś już studentką, w dodatku zamężną. Możesz robić, na co
tylko masz ochotę.
- Hm. - Poświęciłam kilka sekund na rozważenie jego słów.
- Faktycznie, coś w tym jest.
- Zabawne, jak bez problemu potrafisz pokonać Siódmego, ale
nadal trzęsiesz się ze strachu przed bratem i siostrą.
- Bo oni są przerażający! - zaoponowałam. - Widziałeś kiedyś
porządnie wkurzoną Ivy? Ona pluje ogniem!
- To wcale nie jest straszne - orzekł Xavier. - Raczej ekstrafajne.
- Do niedawna uważałeś, że ja jestem ekstra - droczyłam się z nim.
- Przepraszam, ale nie dysponuję żadnymi ekstrafaj-nymi anielskimi
sztuczkami.
- Niestety. - Xavier pokręcił głową. - Czuję się okropnie
rozczarowany. Zdecydowanie powinnaś bardziej się postarać.
- Tak? - Założyłam ręce na piersi. - W takim razie obejdziesz się
dzisiaj smakiem.
- Tak szybko wytaczasz najcięższe działa? - zdziwił się. - Ten kij
ma dwa końce, moja droga.
- Ty nie wytrzymasz bez seksu, jesteś facetem - powiadomiłam go.
- Gdybym zebrał dużo silnej woli... - uśmiechnął się znacząco. Założę się, że ty pierwsza byś pękła.
- Nie żartuj - parsknęłam. - Jestem aniołem. Puścił do mnie oko.
- Zapominasz, że ja też.
Umilkliśmy, obserwując chmury sunące leniwie po nocnym niebie.
- Chodź. - Chwyciłam Xaviera za rękę. - Już naprawdę powinniśmy
wracać.
Zgodziwszy się ze mną, wstał, by otrzepać dżinsy. Zbieraliśmy
właśnie nasze rzeczy, gdy powietrze wypełnił trzask, jak gdyby tuzin
urządzeń elektrycznych naraz uległ spaleniu. Cała plaża rozjarzyła się
w ciągu sekundy niby oświetlona fajerwerkami. Kiedy oślepiający
blask zaczął powoli przygasać, ujrzałam aż nadto znajomy widok.
Siódmi. Otaczali nas ze wszystkich stron, upozowani na kamieniach
jak żywe rzeźby, czający się nawet w wodzie. Tym razem odziani byli
w czarne garnitury, niczym jakaś osobliwa parodia agentów FBI.
Niektórzy stali samotnie, inni w parach. Hamiel tradycyjnie już
zajmował najwyżej położony, zapewniający mu pełną kontrolę nad
sytuacją punkt w postaci skalnego występu u szczytu Urwiska.
Zwinnie zeskoczył na dół, lądując miękko jak kot. Żadne z nas nie
zdążyło zareagować, czekaliśmy więc bez słowa. Zastanawiałam się
nad użyciem tej samej mocy, którą udało mi się odnaleźć w sobie
podczas ostatniego starcia, lecz teraz było ich zbyt wielu; bez
wątpienia by nas pokonali. Przemknęła mi przez głowę myśl o tym, by
przywołać na pomoc Gabriela i Ivy, ale doszłam do wniosku, że już
wystarczającą ilość razy nadstawiali karku z mego powodu. Gabriel
omal nie stracił przeze mnie skrzydeł. Czy miał w ogóle dość sił, aby
stawić czoło takiej armii? Nie zamierzałam ryzykować.
- I znów się spotykamy. - Hamiel z zadowoleniem skrzyżował
ramiona na piersi.
- Wróciliście? - zapytałam. - Poważnie? Sądziliśmy, że do tej pory
znudzi wam się ta gra w kotka i myszkę.
- Ja bym to raczej nazwał: szach i mat - odparł.
Nie odczuwałam w sercu żadnego lęku przed nim, a jedynie czystą
nienawiść. Miałam przed sobą istotę, która nie zawahała się zabić
Xaviera tylko po to, by zrobić nam na przekór. Choć stało to w
jaskrawej sprzeczności z moją naturą, pragnęłam wyłącznie zemsty.
- A skąd to przekonanie? - wysyczałam.
- No cóż. - Hamielowi wyraźnie się nie spieszyło. - Stwierdziliśmy,
iż walka z wami nie ma większego sensu.
- Oczywiście, a to dlatego, że wygralibyśmy ją - przerwałam mu. O czym doskonale wiecie.
Hamiel zachichotał.
- Raczej z powodu szkód, które nie byłyby tego warte. W związku
z czym postanowiliśmy się z wami potargować.
- Nie macie nam nic do zaoferowania - odparł ze wstrętem Xavier.
- Zastanów się jeszcze. - Hamiel dał znak komuś ukrytemu w
mroku jaskini. Ruszyło ku nam dwóch Siódmych, trzymających pod
ręce młodą dziewczynę. Była boso, a na głowę zarzucono jej jutowy
worek.
- Co do... - zaprotestował Xavier. - Nie możecie ot tak sobie
wciągać w to obcych ludzi! Wypuśćcie ją!
- Ależ ona wcale nie jest obca - odrzekł Hamiel, po czym podszedł
ku szarpiącej się postaci. Jego ciężkie buty odciskały w piasku
głębokie ślady. Wyciągnął rękę i zdjął worek, odsłaniając ukrytą pod
nim twarz.
Z początku jej nie rozpoznałam. Dostrzegłam tylko plątaninę
kręconych brązowych włosów oraz zakrwawiony nos. Ale tę samą
patykowatą figurę i chude ramiona widzieliśmy wcześniej pod
„Zakochanymi". To była ona, Nicola Woods. Młodsza siostra Xaviera.
Wciągnęłam ustami powietrze z taką siłą, że rozbolały mnie płuca.
Nikki nie przestawała się szamotać. Miała na sobie jedynie piżamę bawełniane szorty oraz podkoszulek bez rękawów. Bez mocnego
makijażu i martensów wyglądała znacznie młodziej. A do tego była
przerażona.
- Nikki? - Z twarzy Xaviera odpłynęła cała krew. Rzucił się
naprzód, lecz wówczas jeden z Siódmych złapał Nicolę za gardło.
- Nie ruszaj się - polecił Hamiel.
Xavier przebiegł jeszcze kilka kroków, nim w porę się zorientował.
Zatrzymał się, unosząc ręce w górę w geście kapitulacji. Najwyraźniej
dotarło do niego, że szaleństwem byłoby podejmować w tych
okolicznościach jakąkolwiek walkę.
- Dobrze - wyszeptał. — Tylko nie róbcie jej krzywdy.
- Xav! - zawołała Nicola. - Co się dzieje? - Widziałam, że stara się
być dzielna, ale głos jej drżał.
- Wszystko w porządku, Nic! - odkrzyknął Xavier. Całe ciało miał
napięte jak do skoku. Desperacko pragnął pomóc siostrze, tak
nakazywał mu braterski instynkt, który z pewnością rozrywał go w tej
chwili od środka. - Wszystko będzie dobrze, obiecuję.
Nikki uniosła głowę ku swemu agresorowi, wyrywając się
gwałtownie.
- Puść mnie!
- Bądź cicho, Nikki - wymamrotał pod nosem Xavier.
- Nie wygłupiaj się.
- Xavier, o co tu chodzi?! - wrzasnęła. Siódmi przytrzymywali ją za
ręce, próbowała więc ich kopać, wierzgając nogami, ale z równym
powodzeniem mogłaby uderzać w żelazo. Żaden z nich nie zwracał na
nią uwagi. - To boli! - krzyknęła, na co Xavier zamrugał prędko
powiekami, usiłując zapanować nad nową falą bezsilnego gniewu.
- Czego chcecie?! - ryknął. - Mówcie!
- Tego, czego chcieliśmy od początku - odparł Hamiel.
- Pragniemy was rozdzielić.
— Żądacie od nas, abyśmy nigdy więcej się nie spotkali? - zapytał
Xavier, jakby to była najgłupsza rzecz na świecie.
— Nie - zaprzeczył wolno Hamiel. - Musisz pójść z nami.
— Zgadzam się — odrzekł bez wahania Xavier, na co serce opadło
mi na dno żołądka, ciężkie niczym kamień. - Możecie mnie zabrać.
Tylko wypuśćcie moją siostrę.
— Nie ty. - Cmoknął z politowaniem tamten, wskazując na mnie
swym sękatym paluchem. - Ona.
— Nie. — Xavier zacisnął zęby. - Ją zostawcie w spokoju.
Widziałam, jak gorączkowo się zastanawia, rozpaczliwie
usiłując znaleźć wyjście z sytuacji. Lecz postawiono go przed
niemożliwym do dokonania wyborem: pomiędzy siostrą a żoną. Ja
jednak nie planowałam biernie się temu przyglądać. Nie zamierzałam
też pozwolić, aby Nicola ucierpiała. Xavier stracił już poprzednią
dziewczynę, najlepszego przyjaciela, księdza, którego znał od dziecka,
oraz współlokatora. Naoglądał się w swoim życiu więcej śmierci, niż
ktokolwiek powinien, a miał dopiero dziewiętnaście lat.
Nikki nadal się miotała, aż w końcu jeden z Siódmych wykręcił jej
rękę za plecy, aby ją obezwładnić, na skutek czego skrzywiła się z
bólu. Xavier zesztywniał z wściekłości, mimowolnie rwąc się przed
siebie. Wszystkie siły poświęcał temu, by nie rzucić się na oślep ku
siostrze.
Aż do tej pory zagrożenie zawsze dotyczyło wyłącznie nas, za
każdym razem komuś zależało na tym, by wyrządzić krzywdę nam.
Teraz jednak stało się inaczej. Wcześniej sądziłam, że nie istnieje nic
takiego, z czym nie potrafilibyśmy sobie z Xavierem poradzić.
Rzucaliśmy wyzwanie całemu światu, wspólnie pokonując największe
przeciwności losu. Nieodmiennie wybieraliśmy walkę, ryzykowaliśmy
życie, ponieważ bycie razem liczyło się dla nas ponad wszystko. Lecz
tego nie wzięliśmy pod uwagę. Byliśmy przygotowani na każdą
ewentualność, z wyjątkiem tej jednej.
— Nie! - powtórzył Xavier. - Tylko nie ją. Weźcie mnie. Proszę!
- Nie możemy - odparł Hamiel beznamiętnym tonem.
- Dlaczego?
- Albowiem zostałeś naznaczony jako jeden z Wybranych. Nasz
Ojciec ma wobec ciebie wielkie plany. Zakazano nam w nie
ingerować. Gdybyśmy się tego dopuścili, konsekwencje byłyby nie do
przewidzenia. - Jego ciemne spojrzenie spoczęło na mnie.
Xavier postąpił krok naprzód.
- To moja żona. Nie pozwolę wam jej zabrać.
W odpowiedzi Hamiel wydobył spomiędzy fałd swojej szaty
lśniące srebrne ostrze, którego czubek przystawił do gardła Nicoli.
Krzyknęła głośno, lecz błyskawicznie została uciszona przez jednego z
Siódmych, który zakrył jej usta dłonią. Teraz widać było już tylko jej
szeroko otwarte, oszalałe z przerażenia oczy. Xavier zgiął się wpół, jak
gdyby miał zaraz zwymiotować. Z jego wzroku wyczytałam udrękę
tak ogromną, że poczułam, iż dłużej tego nie zniosę. Wiedziałam, że za
nic nie odda mnie Hamielowi, ale nie mógł przecież przystać na śmierć
siostry.
- Wystarczy. - Tym razem to ja wystąpiłam naprzód, czując
wewnątrz wszechogarniającą pustkę. - Już wystarczy.
Jeśli istniała kropla zdolna przelać czarę naszej goryczy, była nią
właśnie ta chwila. Zobaczyłam już dość cierpienia, aby wystarczyło mi
go do końca życia. Nikt więcej z naszego powodu nie zginie. Siódmi
odnaleźli w końcu sposób na złamanie mnie. I doskonale zdawali sobie
z tego sprawę. Zresztą nie mogliśmy przecież wiecznie uciekać, w
nieskończoność stawiając im opór, pozwalając, aby wokół nas
przybywało trupów. Kogo jeszcze wybraliby na cel? Ktoś musiał
wreszcie położyć kres tej wojnie. Ja zaś miałam szansę to zrobić.
Spojrzałam na Xaviera i ujrzałam w jego oczach całą boleść, jakiej
kiedykolwiek doświadczył. Liczyłam tylko na to, iż naprawdę uda mi
się zakończyć całą tę pogoń.
- Pójdę z wami - powiedziałam do Hamiela. - Poddaję się. Zza
pleców dobiegł mnie rozdzierający odgłos, coś jakby na poły jęk, na
poły szloch.
- Nie - wyszeptał Xavier. - Beth, błagam, nie. Zmusiłam się do
tego, aby go nie słuchać.
- Najpierw ją wypuśćcie — zażądałam, starając się zachować
spokój. - Uwolnijcie jego siostrę, a zrobię, co zechcecie.
- Czyżbyś mi nie ufała? - zapytał Hamiel, wyraźnie rozbawiony.
- Ani trochę - odparłam.
- My przestrzegamy kodeksu honorowego - odrzekł. - Żołnierze
Królestwa Niebieskiego dotrzymują obietnicy. Nie wiemy jednakże,
czy to samo można powiedzieć o tobie. Skąd możemy mieć pewność,
że nie kłamiesz?
- Doskonale zdaję sobie sprawę z faktu, iż jesteś w stanie w
mgnieniu oka pozbawić tę dziewczynę życia - wycedziłam. - Tak więc
wygraliście. Po prostu pozwólcie jej odejść, dobrze? Nie będę
próbować żadnych sztuczek.
Hamiel rozważał przez kilka sekund moje słowa, aż wreszcie skinął
głową w kierunku Siódmych trzymających Nikki. Puścili ją, ona zaś
podbiegła do Xaviera, po czym nogi odmówiły jej posłuszeństwa.
Złapał ją, nim upadła na ziemię, i przycisnął mocno do piersi, wciąż
nie odrywając wzroku ode mnie. Czuł się odpowiedzialny zarówno za
swoją młodszą siostrę, jak i za żonę. Z jego oczu wyczytałam porażkę.
Podeszłam ku niemu.
- Co ty wyprawiasz? - warknął Hamiel.
- Pozwól mi się pożegnać - poprosiłam. - Daj nam minutę. Tylko
jedną.
- Pośpiesz się.
Była to najtrudniejsza minuta w całym moim życiu. Stojąc u stóp
Urwiska i patrząc na Xaviera, miałam wrażenie, iż świat właśnie
dobiegł końca. A przynajmniej mój świat skończył się definitywnie. W
tym miejscu wszystko się zaczęło, tak więc tu powinno znaleźć swój
finał. Wzięłam go za rękę, starając się zapamiętać dotyk jego skóry, a
następnie pochyliłam głowę, by ucałować chłodny metal ślubnej
obrączki.
- Beth... - zaczął.
- Pss... - położyłam mu palec na ustach. - Nic nie mów. Chcę tylko,
byś wiedział, że cię kocham. - Po raz ostatni przesunęłam dłonią po
jego włosach. Jak to możliwe, iż nie zauważyłam dotychczas, ile
odcieni błękitu kryją jego oczy? Spływające z nich łzy zatrzymywały
się na policzkach, przypominając krople ciekłego kryształu.
- Nie mogę ponownie cię stracić. Nie zniosę tego.
- Nie stracisz mnie - odparłam. - Na zawsze pozostanę przy tobie.
Będę twoim aniołem stróżem.
- Nie. - Nabrzmiały od emocji głos wiązł mu w gardle. - Nie tak
miało wyglądać zakończenie naszej historii.
- Od początku wiedzieliśmy, że mój pobyt tutaj nie potrwa
wiecznie. - Serce tłukło mi się w piersi tak głośno, że prawie nie
słyszałam własnych słów. Nie chciałam jednak, aby Xavier się
zorientował, jak wiele mnie to kosztuje. Wystarczająco już się
nacierpiał.
- Mieliśmy poszukać jakiegoś wyjścia - powiedział. - Mieliśmy
walczyć.
- I walczyliśmy - odrzekłam miękko, zerkając przez ramię na
Hamiela. - Po prostu tym razem nie udało nam się wygrać.
- Proszę - przymknął błagalnie powieki. - Nie rób mi tego. Nie
potrafię bez ciebie żyć.
- Jeśli kiedykolwiek będziesz mnie potrzebował, zamknij tylko
oczy - szepnęłam. Czułam się tak, jak gdyby ktoś rozrywał mnie na
pół, i z trudem udawało mi się zachować przytomność. - Znajdziesz
mnie w Białym Pokoju.
Nagle Xavier uniósł głowę, chwytając mnie przy tym za ramiona z
taką siłą, że aż zabolało.
- Musisz spróbować znaleźć sposób, by tu wrócić.
- Spróbuję - zapewniłam go, usiłując nadać twarzy przekonujący
wyraz. Jakim cudem miałabym przeprowadzić ucieczkę z nieba?
- Obiecaj - naciskał. - Obiecaj, że do mnie wrócisz.
- Obiecuję - wyszeptałam. - Jeśli istnieje jakiś sposób, odnajdę go.
Głos Hamiela był zimny i ciął niczym stal. - Czas minął —
stwierdził sucho.
Przed moimi oczami zaczęły przepływać obrazy z przeszłości.
Zobaczyłam nasze przybycie do Venus Cove, swój stary pokój w
Byronie, płaczącą Molly, śmiejącego się Jake'a, Fantoma pogrążonego
we śnie na moim łóżku. Widziałam swoje rodzeństwo spowite aureolą
złocistego blasku. Patrzyłam na piekielne płomienie oraz ciała
potępionych. A potem był już tylko Xavier: Xavier na pomoście,
Xavier za kierownicą chev-roleta, Xavier podczas lekcji francuskiego,
z błąkającym się na wargach półuśmiechem. Ujrzałam go na plaży, na
huśtawce w ogrodzie, czekającego na mnie przy ołtarzu. Zdawało mi
się, że tonę w błękicie jego oczu.
Rzeczywistość naokoło mnie poczęła się rozpadać. Wydawało mi
się, że wciąż trzymam w dłoniach ręce Xaviera, lecz raptem okazało
się, iż gdzieś znikły, ja zaś ściskam w palcach jedynie powietrze.
Piasek pod moimi stopami zaczął się usuwać, a w oddali pojawił się
jasny punkt, stopniowo przybierając na intensywności. Krajobraz
wokół zacierał się i blakł, niczym na prześwietlonej fotografii. Twarze
traciły ostrość, głosy zlewały się w jedno, aż wreszcie pozostał z nich
tylko piskliwy, przeciągły jęk. Światło stawało się coraz silniejsze,
wchłaniając wszystko na swojej drodze. Wkrótce pochłonęło także i
mnie. Straciłam grunt pod nogami, przestałam czuć, widzieć czy
słyszeć cokolwiek poza rykiem pędzącego wiatru, targającego moje
włosy.
Instynktownie odgadłam, że ziemia została daleko w tyle, a przede
mną rozwierają się wrota niebios. Nastąpił koniec mojej podróży.
Nadszedł moment, którego obawiałam się od chwili, gdy po raz
pierwszy postawiłam stopę na twardym gruncie. Wracałam do domu.
Odwyk
Od pierwszej chwili wszystko było nie tak. Choć nigdy nie
spodziewałam się, że powrót będzie dla mnie radosnym wydarzeniem,
nie przypuszczałam też, do jakiego stopnia będzie on mi się kojarzył z
wygnaniem.
Gdy wreszcie otworzyłam oczy, stałam za bramą nieba. Rozciągała
się w nieskończoność nad moją głową, znikając pośród wirującej bieli.
Odwróciłam się, przywierając do złotych prętów i spoglądając w dół
na świat, który zostawiłam za sobą. Ziemia znajdowała się daleko stąd.
Z tego miejsca przypominała ciemnoniebieską, wzorzystą kulkę,
zawieszoną w próżni i otuloną białym woalem. Wyglądała tak pięknie,
iż trudno było wyobrazić sobie jej kontynenty kiedykolwiek nękane
wojną, głodem czy klęskami żywiołowymi. Sprawiała wrażenie
spokojnej i bezpiecznej, ulokowanej wygodnie w pajęczynie życia
utkanej przez naszego Ojca. Każda najmniejsza cząstka mnie marzyła
o tym, aby tam wrócić, lecz droga powrotu została przede mną
zamknięta.
Ponownie się obróciłam, tym razem twarzą ku śnieżnobiałej
krainie. Powietrze połyskiwało niczym opal, mieniąc się bladym
różem oraz najsubtelniejszymi odcieniami zieleni, delikatnymi jak
morska pianka. Ja jednak nie miałam już pojęcia, co powinnam ze sobą
począć. Wszędzie naokoło widziałam inne anioły,
wyłaniające się jak świetliste kule spośród mgły, prowadzące za
sobą dusze lub śpieszące się, by przekazać kolejnemu posłańcowi
Królestwa powierzoną im wiadomość. Każdy tu miał jakiś cel...
oprócz mnie. Ja pragnęłam jedynie cofnąć się tam, skąd przybyłam.
Nie wiedziałam nawet, czy cokolwiek mi grozi. Wcześniej
spodziewałam się jakiejś reakcji - gniewu, kary, potępienia - ale
wszyscy wokół zachowywali się tak, jakbym w ogóle nie istniała.
Stałam więc bezradnie, wahając się, niepewna, co ze sobą zrobić, aż
wreszcie usłyszałam czyjś głos.
- Bethany - powiedział. - Tu jesteś. Witaj w domu. Uniósłszy
wzrok, ujrzałam przed sobą kobietę. Była ubrana
w śnieżnobiałą garsonkę, miała wypielęgnowane dłonie i włosy
starannie upięte w klasyczny kok. Na czubku jej nosa spoczywały
okulary w złotych oprawkach.
- Kim pani jest? - spytałam wprost, nie zaprzątając sobie głowy
uprzejmościami.
- Mam na imię Eve - odparła, po czym wyciągnęła notes i zapisała
w nim coś, przyglądając mi się jednocześnie znad okularów. - Chodź
ze mną.
Jako że nie pozostało mi nic innego do roboty, ruszyłam za nią. Nie
mogłam w nieskończoność tkwić przy bramie, a sama nie umiałam
stwierdzić, do której sekcji należę. Czy nadal pełniłam tę samą
funkcję, co przedtem? Wątpiłam, aby uznano moją psychikę za
stabilną na tyle, by powierzyć mi opiekę nad duszami. Ale co w takim
razie miałam robić? Nie znałam innego życia... poza tym na ziemi.
Weszłam więc za Eve do pomieszczenia, które w zaskakującym
stopniu przypominało gabinet. W dodatku był to najwyraźniej gabinet
lekarski.
W jednej chwili rozglądałam się bez celu po marmurowym hallu u
wrót nieba, a w następnej siedziałam już na miękko wyściełanej białej
kanapie, pod stopami mając biały futrzany dywan, naprzeciw siebie
zaś Eve z mruczącym rozkosznie tłustym kotem, zwiniętym w kłębek
na jej kolanach. Siedziała na obitym skórą krześle, wciąż bez słowa
mierząc mnie wzrokiem.
- Więc... - zaczęta w końcu ze sztucznym, pobłażliwym
uśmiechem, jak gdyby miał to być wstęp do długiej i owocnej
rozmowy. Czyżby spodziewała się ode mnie odpowiedzi?
- Więc? - powtórzyłam tępo.
- Wydarzenia przybrały dość interesujący obrót, nie uważasz? zapytała, kiwając głową w sposób mający świadczyć o tym, że
doskonale rozumie moją sytuację. - Opowiedz mi, proszę, jak się teraz
czujesz?
- To ma być żart? - odparłam. - A jak pani sądzi?
- No cóż. - Eve ponownie się uśmiechnęła, po raz kolejny skrobiąc
coś w swoim notesie. - Wygląda na to, że będziemy musiały się uporać
z kilkoma poważnymi problemami!
Traktowała mnie niczym trener prowadzący szkolenie na obozie
motywacyjnym dla studentów.
- Chcę wrócić do domu - powiedziałam głośno, choć wiedziałam,
że to i tak nic nie zmieni.
- Nie wygłupiaj się. - Postukała końcem ołówka w okładkę notesu.
- Przecież tu jest twój dom.
- Kim pani jest? - zapytałam jeszcze raz. - Dlaczego tu siedzę i z
panią rozmawiam? Jeśli macie zamiar mnie ekskomunikować, zróbcie
to zwyczajnie, bez tych ceregieli.
- Ekskomunikować? — powtórzyła, zapisując to sobie dla
pewności. - Nikt tu nikogo nie będzie ekskomunikował. Moim
zadaniem jest ci pomóc.
- Doprawdy? - spytałam z powątpiewaniem. - A jak konkretnie ma
pani zamiar to zrobić?
- Podczas naszych wspólnych sesji - odparła Eve, otwierając
niewidoczną dotychczas szufladę ukrytą w białym, drewnianym
stoliku do kawy i podsuwając mi miseczkę kolorowych cukierków. Może skosztujesz?
- Przepraszam, powiedziała pani: sesji? - zapytałam, ignorując
zaoferowany poczęstunek. - Ma pani w planach regularne spotkania ze
mną?
- Ależ tak. Będziemy się widywać codziennie - odrzekła. Potraktuj mnie jak swojego mentora.
- Jest pani psychiatrą, tak? - upewniłam się, kipiąc ze złości. - Taka
niebiańska wersja lekarza od kłopotów z głową?
- Preferuję termin „mentor" - odpowiedziała uprzejmie. Było jasne,
że niezbyt dokładnie wiedzieli, co tu ze mną
począć. Mój przypadek pozbawiony był jakiegokolwiek
precedensu, nie istniało więc także gotowe rozwiązanie. Stanowiłam
anomalię, w związku z czym postanowili wysłać mnie na terapię do
Eve, która z minuty na minutę stawała się coraz bardziej irytująca.
Udając, że nie słyszy żadnego z moich pytań, spodziewała się
jednocześnie uzyskać wyczerpujące odpowiedzi na te stawiane przez
nią. Utrzymywała, iż jej celem jest „powtórne zaaklimatyzowanie"
mnie, który to proces miałby trwać do czasu, gdy znów poczuję się
gotowa przyjąć na siebie swe dawne obowiązki. W jej ustach
wydawało się to tak proste i oczywiste. Wkrótce wszystko miało
wrócić do dawnej równowagi. Pozostawał tylko jeden zasadniczy
problem. Ja wcale nie chciałam wracać do tego, co było kiedyś.
Pragnęłam powrotu na ziemię, do Xaviera. Wyłącznie do tego
dążyłam. Wyłącznie to mnie interesowało.
- Jak rozumiem, mieszkałaś z serafinem oraz archaniołem, czy tak?
- zapytała teraz.
- Proszę nie udawać, że pani nie wie - warknęłam, na co Eve
uniosła swe perfekcyjnie wyregulowane brwi.
- Postaraj się, proszę, odpowiedzieć na pytanie.
- Owszem - prychnęłam z ironią. - Mieszkałam z nimi i ze swoim
mężem. O nim pani zapomniała?
- Hmm - mruknęła w zamyśleniu, sporządzając obowiązkową
notatkę.
- Czy może pani przestać? - zażądałam z pretensją.
- Zapisuję tylko swoje spostrzeżenia - odparła grzecznie. Dalsza
rozmowa przebiegała według powyższego schematu.
Eve uparcie odmawiała zdradzania jakichkolwiek szczegółów, ja
natomiast w dość regularnych odstępach czasu traciłam cierpliwość.
Zdawało mi się, że minęły długie godziny, nim w końcu mnie puściła,
informując przy okazji, iż następnego dnia
rozpoczynamy kolejną sesję. Gdyby tylko istniał w niebie klif, z
którego mogłabym się rzucić, nie wahałabym się ani sekundy. Sęk w
tym, że funkcjonowałam tu pod swoją prawdziwą postacią, zatem
oczywiście nie zdołałabym się zabić. O śnie również nie było mowy,
tak więc nie miałam przed sobą dosłownie żadnej formy ucieczki. Nie
jadłam. Nie robiłam zupełnie nic. Po prostu egzystowałam.
Przebywanie zaś w niebie bez czegokolwiek, co pozwoliłoby wypełnić
czas, oznacza dla anioła prostą drogę do utraty zmysłów. Cały sens
naszego istnienia polega na tym, aby służyć Królestwu Niebieskiemu
oraz chronić wszystko, co stworzył nasz Ojciec. Jesteśmy bezustannie
zajęci, ponieważ zawsze znajdzie się człowiek, który nas potrzebuje.
Mnie jednakże odcięto od wszelkich kontaktów z kimkolwiek poza
moim mentorem aż do chwili, gdy zostanę uznana za zdolną do
wykonywania swych obowiązków.
I tak oto ujrzałam się sam na sam z gigantyczną, bezkresną pustką
rozciągającej się przede mną nieskończoności. Miałam ochotę
wydrapać dziury w nieistniejących ścianach. Męka nieustającej
monotonii była nie do wytrzymania. Pragnęłam wrzeszczeć, uciekać,
płakać, walczyć - ale nie mogłam zrobić żadnej z tych rzeczy.
Pragnęłam umrzeć. Dręczyła mnie nie tylko ziejąca otchłań, która
otwierała się w mojej piersi na samą myśl o Xavierze, tęskniłam też za
ziemią. Za aromatem kawy, zapachem świeżo zżętego zboża,
purpurową łuną poprzedzającą zachód słońca, dotykiem bliskiego mi
ciała, obmywającą moją skórę wodą. Wyczuwałam wokół siebie inne
anioły, śpieszące do swoich spraw, lecz żaden z nich się nie zbliżył,
nie uczynił jakiegokolwiek gestu, nie wypowiedział słowa. Czyżby się
mnie obawiały? A może kazano im trzymać się z daleka? Wiedziałam,
że uchodzę za odmieńca. Snułam się bez celu, rozmawiając sama ze
sobą, kompletnie nieprzytomna, bez reszty pogrążona we
wspomnieniach. Wszyscy sądzili, że powoli się rozsypuję, i była to
prawda. Co więcej, zupełnie się tym nie przejmowałam. Nie istniał
żaden powód, dla którego miałoby mi na czymkolwiek zależeć.
Równie dobrze mogłam więc zo-
stać niebieską czarną owcą. Miałam zresztą solidne podstawy, by
podejrzewać, że po przeprowadzeniu skutecznej resocjalizacji (a Eve
wyglądała mi na upartą) próżno będzie doszukiwać się u mnie choć
śladu człowieka. Lecz na razie wciąż jeszcze widziałam w sobie
dziewczynę z Venus Cove. W dalszym ciągu nie byłam gotowa
pożegnać się z nią i nie przypuszczałam, abym kiedykolwiek była w
stanie dobrowolnie to zrobić.
- Ciekawe, czy Xavier widział się już z rodzicami - zastanawiałam
się głośno podczas którejś sesji z Eve. Szybko nauczyłam się rzucać
wyrwanymi z kontekstu myślami, ponieważ spostrzegłam, że
wyprowadza ją to z równowagi.
Zadała mi jakieś pytanie, którego nawet nie usłyszałam.
Doprowadzała mnie do szału samą swoją obecnością. Jej gładko
zaczesane, zwinięte w węzeł na karku włosy miały kolor karmelu i
zawsze sprawiały wrażenie, jakby ich właścicielka dopiero co wyszła
od fryzjera. Biała garsonka była co dzień jednakowo idealnie
odprasowana, a z nijakiej twarzy o płaskich rysach spoglądała na mnie
z nieodmiennie stoickim spokojem para profesjonalnie życzliwych
oczu. Rzecz jasna, imię Eve nie miało nic wspólnego z jej prawdziwą,
anielską tożsamością. Przedstawiła mi się w ten sposób, abyśmy
łatwiej mogły „nawiązać kontakt". Szacując w ludzkich latach,
wyglądała na mniej więcej czterdzieści i budziła nieodparte
skojarzenia z dyrektorką szkoły.
— Nie ma sensu rozpamiętywać czasu, który spędziłaś na ziemi stwierdziła stanowczo. - To już zamknięty rozdział.
Przyglądałam się jej, kiedy tak siedziała naprzeciwko mnie, piękna
swą chłodną, nordycką urodą. Musiałam przyznać, że najwyraźniej na
wszystko umiała znaleźć odpowiedź. Przypuszczalnie mogłabym
zadać jej dwadzieścia razy z rzędu to samo pytanie, po czym nadal
spotkać się z identycznie wyważoną, opanowaną reakcją. Było w niej
jednak coś z nauczycielki, co sprawiało, iż nie potrafiłam jej zaufać.
Nie wierzyłam, że szczerze jej na mnie zależy, a już na pewno nie
podobały mi się jej małe, przebiegłe oczka. Stała na straży ładu,
podczas gdy ja reprezentowałam chaos.
- Twoje wspomnienia ciążą ci jak kamienie młyńskie u szyi.
Musisz się ich pozbyć.
- Zamknij się - wypaliłam. Zesznurowawszy usta, zanotowała coś
stanowczym gestem w swoim kajeciku. - Właściwie to już w piekle
chyba było mi lepiej.
- Co takiego? - zapytała Eve. - Co ty powiedziałaś?
- Powiedziałam, że zaczynam tęsknić za piekłem - stwierdziłam
tonem beztroskiej pogawędki.
- Nie sądzę, abyś zdawała sobie w pełni sprawę z tego, co mówisz.
- Nie sądzę, abyś zdawała sobie w pełni sprawę z tego, jak
beznadziejnie jesteś nudna - rzuciłam jej prosto w twarz.
- Wewnętrzny spokój nie ma nic wspólnego z nudą - powiadomiła
mnie Eve. - Bycie częścią zbiorowej, kosmicznej energii to coś, co
przerasta wszelkie twoje dotychczasowe doświadczenia.
- A mów sobie, co chcesz - wymamrotałam. - Nie mam
najmniejszej ochoty na te kosmiczne brednie. Nie oglądałaś ,Władcy
pierścieni"? Wybieram los człowieka.
- Skąd pomysł, że masz jakiś wybór? - zapytała Eve, zaraz jednak
zmieniła taktykę, spostrzegłszy mój wzrok. Miałam ochotę ją udusić. Niekiedy trzeba zaufać innym, którzy lepiej wiedzą, co będzie dla
ciebie najkorzystniejsze. Staramy się ci pomóc.
- Dlaczego wciąż mam ciało? - spytałam. - I ty też? Nie tak
zapamiętałam niebo.
- Bierzemy pod uwagę pewne względy - odparła. - Próbujemy
stopniowo przyzwyczajać cię do dawnego życia. Doszliśmy do
wniosku, że nagłe odebranie ci ciała, do którego przywykłaś przez te
kilka lat, może niekorzystnie na ciebie wpłynąć.
- Cóż za troska - mruknęłam. - Jesteś mężatką? Ściągnęła brwi,
usiłując nadążyć za niekontrolowanymi
zmianami wątku.
- Oczywiście, że nie. To niedozwolone. Wiesz o tym dobrze.
- Nie możecie wiecznie mnie tu trzymać - poinformowałam ją. Znajdę sposób, aby się stąd wydostać. Choćbym miała się wysadzić
kosmicznym kryptonitem.
- Doprawdy? - zdziwiła się Eve.
- I owszem - przytaknęłam. - A jeśli nie uda mi się uciec, narobię
takiego bałaganu, że zdążycie gorzko pożałować swojej kretyńskiej
decyzji o ściągnięciu mnie tutaj.
- No tak. Widzę, że wciąż czeka nas sporo pracy. - Denerwowała
mnie tą manierą mówienia w liczbie mnogiej. Wydawała się przez to
jeszcze bardziej protekcjonalna.
- Aż? - spytałam drwiącym tonem.
- Aż zrozumiesz, że ziemskie uciechy są niczym w porównaniu z
nieskończonym bogactwem, które oferuje Królestwo Niebieskie.
- W takim wypadku będziesz musiała nieco lepiej się postarać odparłam. - Bo jak na razie, to ziemskie uciechy prowadzą o kilka
długości.
- Pewnego dnia to minie - odrzekła Eve.
- Po co to wszystko? - zapytałam. - Dlaczego po prostu mnie nie
ukarzecie? Dlaczego nie rzucicie mnie na pożarcie Lucyferowi?
Przecież to byłoby o wiele łatwiejsze.
- Staramy się przywrócić cię na łono naszej społeczności —
odparła. — Wątpię, czy Lucyfer na wiele by się tu zdał.
- A jeśli ja wcale nie pragnę wracać na to łono?
- Nie sposób funkcjonować tak w nieskończoność.
- Zgadza się - potwierdziłam. - I właśnie dlatego nie leży to w
moich zamiarach.
Sęk w tym, iż każda z nas zupełnie inaczej wyobrażała sobie
wyjście z tej sytuacji. Ja jednak miałam nad nimi tę przewagę, że było
mi absolutnie wszystko jedno, co się ze mną stanie. Nie zostało im nic,
czym mogliby mnie zastraszyć. Słyszałam, co mówili Siódmi - życie
Xaviera z jakiegoś powodu przedstawiało sobą znaczną wartość. Nie
wolno im było go skrzywdzić. Dzięki temu mogłam pozwolić sobie na
dowolne fanaberie. I planowałam w pełni wykorzystać tę okazję. Nie
wymyśliłam jeszcze tylko, jak najskuteczniej dać się im we znaki.
Na dobry początek postanowiłam odrobinę się zabawić.
- Wiesz, demony opowiadały mi różne rzeczy — oznajmiłam,
układając się wygodnie na haftowanych jedwabnych poduszkach. Najdziwniejsze.
- Na przykład? - spytała, marszcząc nos, jak gdyby ją coś
zaswędziało. Sądząc po minie, uważała, że najwyraźniej każdy w
niebie musi dźwigać swój krzyż i w jej przypadku jestem to ja.
- Na przykład, jak wpuścić je do nieba. - Przywołałam na twarz
swój najsłodszy uśmiech. - Jak otworzyć im przejście.
- To niedorzeczne - prychnęła Eve. - Nigdy w życiu nie słyszałam
nic bardziej absurdalnego.
- Skąd wiesz? - spytałam podstępnie. - To ja mieszkałam w piekle.
Spędziłam w nim długie miesiące. Nie sądzisz, że zdążyłam
dowiedzieć się kilku ciekawostek? Oni was tam naprawdę nienawidzą.
A wystarczy inteligentnie podstawiony szpieg...
- Nie opowiadaj bzdur — przerwała mi. - Demony nie są w stanie
się tu dostać.
- Mnie jakoś udało się wejść do piekła. A jestem przecież aniołem
- rzuciłam od niechcenia, przyglądając się swoim paznokciom. Rzecz
jasna, podpuszczałam ją na całego. W żadnym razie nie zniżyłabym się
do tego, by szukać pomocy u demonów, nie wspominając już o
zdradzie wobec Królestwa zbudowanego przez mego Ojca. Choć nie
czułam się już jego częścią, nadal stanowiło dla mnie świętą ziemię
obiecaną. Ale jeśli zdołam przekonać Eve, że jestem wystarczająco
szalona, by dopuścić się podobnego czynu, może zacznie traktować
mnie poważnie.
- Cóż... - odparła teraz. - Wówczas w istocie zostałabyś zesłana do
piekła.
- Doskonale - stwierdziłam. - Już Gabriel znajdzie sposób, aby
mnie stamtąd wydostać. Wobec nieba zmuszony jest okazywać
posłuszeństwo, ale piekło nie ma nad nim żadnej władzy.
- Rozczarowujesz mnie, Beth - odrzekła Eve tonem, jakiego używa
się zazwyczaj, udzielając reprymendy niegrzecznym dzieciom. Ogromnie mnie rozczarowujesz.
Kim ona była, żeby mnie oceniać? Jakim prawem siedzi tu w tym
swoim wymuskanym kostiumiku i ośmiela się sądzić, że
wie cokolwiek na mój temat?! Nim zdążyłam się zorientować,
stałam nad nią, wywrzaskując wszystkie przekleństwa, jakie tylko
przyszły mi do głowy, strasząc ją piekłem oraz wymyślając na
poczekaniu najrozmaitsze nowe groźby. Nie istniało dla mnie nic poza
tą dziką, niepohamowaną furią. Autentycznie nie byłam w stanie nad
nią zapanować. Ci tutaj zrujnowali mi życie. Walczyliśmy z Xavierem
z takim poświęceniem po to tylko, aby schwytano nas za kark niczym
szczenięta i rozdzielono.
Eve wstała z krzesła. Nie wydawała się nawet jakoś szczególnie
zdenerwowana. Musiałam przyznać, że co jak co, ale nerwy miała ze
stali. Ostatecznie przed momentem dostałam na jej oczach regularnego
ataku histerii. Lecz gdy wyciągnęła do mnie rękę, stało się coś
dziwnego. W momencie, w którym dotknęła mojej skóry, w powietrze
wystrzeliły błękitne iskry, a z jej włosów uniósł się dym. Wydała z
siebie osobliwy, przypominający skowyt dźwięk, po czym gwałtownie
odskoczyła. Ze zdumienia przestałam krzyczeć, milknąc w połowie
zdania. Nim jednak zdołałam powiedzieć cokolwiek na swoją obronę,
w pomieszczeniu zjawiło się dwóch przypominających ochroniarzy
mężczyzn, którzy błyskawicznie ujęli mnie pod ramiona, a następnie
wyprowadzili. W kilka sekund później znalazłam się w niewielkiej
białej sali, zupełnie sama i zamknięta na klucz.
Nie pozostało mi nic innego, jak tylko położyć się na podłodze i
czekać. Cała ta biel przytłaczała mnie, dusiła niczym fizyczny ciężar.
Nie tak wyglądało niebo z moich wspomnień. Zapamiętałam
rozjarzoną światłem piramidę kolorów, przestrzeni, wolności oraz
poczucie, iż ziemia, niebo i woda stanowią razem idealnie
uzupełniającą się całość. Teraz natomiast odnosiłam wrażenie, że ktoś
usiłuje wtłoczyć mnie do zbyt małego pudełka. Przy całym swym
ogromie niebo zmieniło się dla mnie w więzienną celę.
Zza ścian, niczym w domu Wielkiego Brata, przemówił do mnie
głos Eve.
- A już myślałam, że współpraca tak dobrze zaczyna nam się
układać. Nie razi się prądem kogoś, kto usiłuje ci pomóc.
- Nie zrobiłam tego specjalnie - odparłam martwo, nie odrywając
policzka od ziemi.
- Nie sądź, że jestem na ciebie zła - oznajmiła. - Postanowiłam dać
ci tylko trochę czasu, żebyś mogła ochłonąć.
- Świetnie. Dziękuję.
- Nie musisz wciąż się karać, wiesz? - rzuciła nagle.
- Z tego, co pamiętam, to próbowałam ukarać ciebie.
Z zewnątrz dobiegło ciche westchnienie, po czym Eve powróciła
do swego lodowatego opanowania.
- Postawimy cię na nogi, zanim się obejrzysz.
- A ty co, prowadzisz kurs motywacji? Idź sobie.
- Dobrze - odparła. - Wrócę później.
- Szkoda twojej fatygi - mruknęłam.
Usłyszałam oddalający się stukot jej obcasów, który raptem ucichł.
- Co pan tu robi? - zwróciła się stanowczo do niewidocznego dla
mnie, tajemniczego intruza. - Nie powinno pana tu być. Ma pan
zezwolenie?
- Gdzie ona jest? - Od razu rozpoznałam ten łagodny, melodyjny
głos. Należał do mego brata, Gabriela.
Widzę martwych ludzi
Usiadłam tak gwałtownie, że zakręciło mi się w głowie. Czy to
rzeczywiście mógł być Gabriel? Czy przyszedł mnie stąd wydostać?
Ponownie usłyszałam głos Eve, teraz już wyraźnie podenerwowany.
- Nie jest pan upoważniony! Proszę się zatrzymać, nie może pan
tam wejść!
Moja izolatka nie miała drzwi. Gabriel po prostu zmaterializował
się wewnątrz, jaśniejąc swą anielską poświatą. Chyba jeszcze nigdy
nie ucieszyłam się tak na czyjś widok. Czym prędzej się podniosłam i
w ciągu sekundy zawisłam mu na szyi, ściskając go z całej siły. Bałam
się, że zniknie, jeśli go puszczę.
- Rzeczywiście cię zamknęli - stwierdził.
- To coś potwornego - wyszlochałam mu w pierś. - Tu nie ma nic
poza pustką. Jestem bliska obłędu. Musisz mnie stąd zabrać.
- Nie mogę - odparł.
- Jak to? — Odsunęłam się na krok, mrugając z niedowierzaniem
powiekami. Ból w mojej piersi, który dopiero co odrobinę zelżał,
powrócił ze zdwojoną mocą. - Co tu robisz w takim razie?
- Nie uda mi się ot tak wziąć cię ze sobą - mówił cicho i szybko, jak
gdyby wiedząc, iż nie mamy wiele czasu. - Ale przyszedłem ci
powiedzieć, że istnieje ktoś, kto może pomóc.
- Kto? Chyba nie Eve?
- Bethany, wystarczy jeden rzut oka na ciebie, aby się zorientować,
iż to miejsce przestało być twoim domem. Są tacy, którzy to
rozumieją. Musisz ich odnaleźć.
- Gdzie? - spytałam bez tchu. - Gdzie ich znajdę?
- Pomyśl - rzekł z naciskiem Gabriel. - Czasem nie trzeba daleko
szukać.
W głowie miałam kompletny mętlik. Co on próbował mi
zasugerować?
- Nie możesz powiedzieć wprost?
Powiódł znaczącym wzrokiem po pomieszczeniu. Jego
srebrzystoszare oczy zabłysły, a ja pojęłam wreszcie, o co mu chodzi.
Podejrzewał, że jesteśmy podsłuchiwani.
- To co mam zrobić?
- Graj dalej - mruknął. - Dobrze ci idzie.
- Co masz na myśli? - zapytałam gorączkowo.
- Całkiem przekonująco weszłaś w rolę - odparł cicho. Niespodziewane zmiany na nikogo dobrze nie wpływają. Z pewnością
zdajesz sobie z tego sprawę.
Minęło kilka sekund, nim rozszyfrowałam te słowa, ale w końcu
zgadłam. Miałam nadal zachowywać się jak wariatka, żeby nie
wzbudzać podejrzeń.
Kiwnęłam głową.
- A co u Xaviera?
Gabriel utkwił spojrzenie w suficie.
- Radzi sobie.
- Co to znaczy?
- Radzi sobie równie skutecznie, co ty.
- Przekaż mu, że kocham go najbardziej na świecie - poprosiłam. Powiedz, że nawet na chwilę nie przestaję o nim myśleć.
- Naprawdę sądzisz, że mu to pomoże?...
Nim zdążyłam zadać mu więcej pytań, w ścianie pojawił się
świetlisty, opalizujący korytarz, przez który do środka wpadła Eve, a
tuż za nią cały oddział ochroniarzy. Kąciki ust Gabriela uniosły się w
pobłażliwym uśmiechu.
- Oboje wiemy, że nie możesz mnie aresztować, Eve - powiedział.
- Daruj sobie to przedstawienie.
Niemałą satysfakcję sprawił mi sposób, w jaki się do niej odnosił.
Jak gdyby była ledwo zauważalnym pyłkiem unoszącym się w
powietrzu. Widziałam, że momentalnie wyprowadziło ją to z
równowagi.
- Aresztować może nie. - Eve nadęła się niczym balon.
- Ale mogę to zgłosić.
- Proszę bardzo. - Gabriel wzruszył ramionami. - I tak wychodzę.
- A czemu zawdzięczamy to najście? - spytała, mierząc mnie
podejrzliwym wzrokiem.
- Chciałem sprawdzić, czy Beth doszła już do siebie - odparł
Gabriel tonem, z którego wynikało, że powinno być to dla niej
oczywiste. - I okazuje się, że nie, co z kolei oznacza, iż ty nie
wywiązujesz się ze swoich obowiązków.
Eve nie miała pojęcia, że mój brat tylko udaje.
- Staram się, jak mogę - odparła. - To niełatwe.
- W takim razie postaraj się bardziej - zgromił ją Gabriel.
- Ona jest w fatalnym stanie. W przeciwnym wypadku stracisz
pracę. - Odwrócił się do mnie. - Przykro mi, że nic więcej nie mogę dla
ciebie zrobić.
Uniósł brew, dając mi do zrozumienia, że teraz moja kolej. Czas
wypróbować mój talent aktorski. Zawahałam się, usiłując naprędce
zdecydować, jaka reakcja będzie najlepsza. Następnie rzuciłam się na
ziemię, przypadając do stóp Gabriela i chwytając go za kostki.
- Nie odchodź! - zawyłam. - Błagam, nie zostawiaj mnie tutaj!
Szczęśliwym trafem włosy niemal całkowicie zasłoniły mi twarz.
Nie byłam pewna, czy zdołałabym zrobić wystarczająco zrozpaczoną
minę, albowiem rozpierała mnie nowa, dopiero co uzyskana nadzieja.
- Widzisz? - zwrócił się do Eve. - Koniecznie trzeba coś z tym
zrobić.
Wyplątawszy się z mego uścisku, cofnął się o kilka kroków.
- Bądź zdrowa, Bethany - powiedział. - I nie zapominaj, kto jest po
twojej stronie.
- Na pewno nie ona — odparłam, posyłając Eve nienawistne
spojrzenie i udając, że sądzę, iż to właśnie o nią chodzi Gabrielowi.
Wiele bym dała, aby się dowiedzieć, kogo tak naprawdę ma na myśli.
- Mądrość naszego Ojca jest nieskończona. Zaufaj Jego osądom.
Uśmiechnął się jeszcze smutno ostatni raz, po czym zniknął. Eve
zwolniła strażników, przypatrując mi się uważnie spod
przymrużonych powiek.
- Czujesz się lepiej po jego wizycie?
- Nie. On wróci na ziemię, a ja tu zostanę.
- Co stawia cię w korzystniejszej sytuacji.
- Idź sobie wreszcie. Nasłuchałam się dość tych twoich bzdur, jak
na jeden dzień.
- No cóż, przynajmniej jesteś szczera - odparła. Zaciekawiło mnie,
czy cokolwiek byłoby w stanie ją zniechęcić.
- Nie masz z czego się cieszyć - powiadomiłam ją zgryźliwie. - I
tak nigdy cię nie polubię.
Uniosła brwi, po czym bez słowa wymaszerowała lśniącym
korytarzem. Samoczynnie zamknął się za nią.
Zaczęłam rozmyślać nad tym, co powiedział mi Gabriel. „Czasem
nie trzeba daleko szukać". Czy miało to oznaczać, iż powinnam się
rozejrzeć wokół siebie? Ze może mi pomóc ktoś, kto w pierwszej
chwili nie przyszedłby mi do głowy? I kto w niebie był po mojej
stronie? Nie nawiązałam tu zbyt wielu bliskich znajomości. Anioły
raczej nie trzymają się w grupach. Poznałam, rzecz jasna, Michała,
lecz on akurat stanowił podręcznikowy przykład praworządności.
Pomyślałam też o Rafaelu, ale ten z kolei przebywał aktualnie na
ziemi, zajęty własnymi sprawami. Poza tym zwyczajnie nie
potrafiłabym go przywołać, nawet gdybym się na to zdecydowała.
Zawezwanie
anioła wymaga nie byle jakich umiejętności. Zawsze pozostaje
jeszcze modlitwa, tyle że do aniołów trafiają co minutę setki tysięcy
modlitw, lista próśb do każdego z nich jest długa na kilometr. No i
archanioły nie zajmują się modlitwami, to zadanie dla niższych rangą
- prawie jak praca na poczcie, gdzie przegląda się stosy listów, sortując
je pod względem ważności. Tak jak można nadać przesyłkę
ekspresową, tak samo istnieje rodzaj priorytetowej modlitwy.
Rozważałam przez chwilę próbę skontaktowania się z Rafaelem tą
drogą, ale jakoś nie byłam przekonana, aby o to właśnie chodziło
mojemu bratu. Ten, kogo miał na myśli, znajdował się na miejscu.
Nikt w niebie nie był w stanie pojąć, co czuję. Nikt nigdy nie
pokochał do tego stopnia żadnego człowieka, nikt nie umiał postawić
się w mojej sytuacji. Lecz kiedy tak rozważałam rozmaite kandydatury
w poszukiwaniu kogoś, kto znalazł się kiedykolwiek w podobnym
położeniu, kto zrozumiałby, jak cierpię z powodu rozstania z
Xavierem, nagle mnie olśniło: Emily.
Jego pierwsza dziewczyna, pierwsza osoba, którą pokochał i którą
pragnął chronić. Chodziła z nim do liceum imienia Bry-ce'a Hamiltona
na długo przed tym, nim ja się tam pojawiłam. Podobnie jak wszyscy
w Venus Cove, znali się od urodzenia. Wierzyli, że pewnego dnia się
pobiorą. Lecz potem ona spłonęła żywcem w łóżku, zamordowana
przez demona, choć wtedy jeszcze nikt o tym nie wiedział. Została
rozdzielona z Xavierem wbrew swojej woli, zupełnie jak ja. Tylko czy
zechce nam teraz pomóc? Czy jej dusza wciąż żywiła do niego jakieś
uczucia? A może była zadowolona, że nie jesteśmy już razem?
Istniał tylko jeden sposób, by to sprawdzić.
Choć przyzwanie innego anioła stanowiłoby dla mnie problem,
dotarcie do wybranej duszy jak najbardziej leżało w zakresie moich
możliwości. W Królestwie Niebieskim przebywały ich miliony, więc
nasza praca polegała między innymi właśnie na tym, by odnaleźć tę
konkretną, którą mieliśmy się zaopiekować. Musiałam jednak się
skupić - od dawna już tego nie robiłam i trochę wyszłam z wprawy.
Zamknęłam oczy, pozwa-
lając myślom błąkać się swobodnie, aż wymknęły się z mego
więzienia, sięgając w głąb bezmiaru nieba. Wkrótce w mojej głowie
poczęła się kłębić energia dusz. Nie mogłam, oczywiście, widzieć
tego, co one. Każda żyła w swoim własnym niebie. Wszystkie
mieszkały obok siebie, ale Królestwo Niebieskie pozwalało im
tworzyć osobne światy zbudowane ze szczęśliwych wspomnień,
powracać do miejsc, które lubiły odwiedzać jako dzieci. Mówiono mi,
że w niebie roi się od sielskich ogrodów oraz słonecznych plaż, lecz
nie znajdzie się dwóch identycznych. Jest też pewien mężczyzna,
którego niebo mieści się we wnętrzu szafy. Jako mały chłopiec chował
się do niej, gdy w jego życiu działo się coś niedobrego, i już zawsze
potem kojarzyła mu się z bezpiecznym schronieniem. Taki obraz nieba
stworzyła więc jego dusza. Anioły uważały to za odrobinę dziwaczne,
ale wszak nie do nas należała ocena czyichkolwiek wyborów w tej
mierze.
— Emily — wymówiłam jej imię tak cicho, że sama ledwie je
usłyszałam. - Emily, potrzebuję twojej pomocy.
Powtarzałam to zdanie raz po raz. W miarę jak mój umysł skupiał
się na nim i wyostrzał, ściany białej sali zaczęły się rozpadać, a przede
mną otworzyła się sieć tęczowych korytarzy. Popłynęłam przez nie,
nie ruszając się z miejsca, wchłaniana przez cudowny wir kolorów, a
gdy znalazłam się po drugiej stronie... zobaczyłam pokój Xaviera.
Z początku nie rozumiałam, jak to możliwe, a wszechogarniająca
fala emocji omal mnie nie zadławiła. Lecz wówczas dostrzegłam
dziewczynę siedzącą ze skrzyżowanymi nogami na łóżku i
uświadomiłam sobie, że tak właśnie wygląda prywatne niebo Emily.
Sam pokój różnił się nieco od tego, jakim go zapamiętałam. Po
podłodze poniewierały się rozmaite przyrządy do ćwiczeń, na biurku
leżało otwarte opakowanie kolorowych żelków, z których część
wysypała się na blat. Także stojące na półkach zdjęcia były inne —
jedno przedstawiało gimnazjalną drużynę piłki wodnej, drugie zaś
grupę nastolatków, wśród których rozpoznałam jedynie Emily i
Xaviera. Nie od razu go
zresztą wyłowiłam, dopiero po dłuższej chwili zauważyłam, że
przykucnął z boku, wciśnięty pomiędzy dziewczynę z warkoczami a
chłopaka w czapce bejsbolowej odwróconej daszkiem do tyłu. Nie
miałam do końca pewności, ale ten chłopiec mógł być młodszą wersją
jego przyjaciela, Wesleya. Co do samego Xaviera, to mało brakowało,
a byłabym go w ogóle przeoczyła. Miał jaśniejsze, krótko obcięte
włosy - nie opadały na czoło, jak teraz. Był znacznie mniej
umięśniony, szczuplejszy i dużo bardziej chłopięcy. Czy to na zębach
to aparat? Już wtedy zwracał uwagę szczególną urodą, ale
przypominał tu raczej dziecko niż mężczyznę, na którego wyrósł.
Wszystko to kompletnie mnie zaskoczyło. Stałam pośrodku pokoju
należącego do gimnazjalisty. A przecież od tamtej pory minęły
zaledwie cztery lata. Wpatrywałam się w twarze na fotografiach próżno byłoby szukać tam śladu jakichkolwiek zmartwień. Widniały
na nich zdrowe, wesołe dzieciaki, które umawiały się z przyjaciółmi
do kina i jeździły do szkoły na rowerach.
- Założę się, że nie takim go pamiętasz, co?
Mimo że to ja wtargnęłam tu jako nieproszony gość, przestraszona
podskoczyłam na dźwięk głosu Emily. Odwróciłam się do niej.
Wcześniej oglądałam ją tylko na dawnych, wyblakłych szkolnych
zdjęciach. Xavier pozbył się swoich albo też schował je gdzieś, gdzie
nie musiałby na nie patrzeć, a co za tym idzie, wciąż na nowo
rozdrapywać starych ran. Wyglądała inaczej, niż się tego
spodziewałam, choć właściwie trudno byłoby mi sprecyzować moje
oczekiwania. Drobna i niska, miała jasnoblond włosy oraz brązowe
oczy. Leciutko zadarty nos i mocno zarysowane, wygięte w łuk brwi
przydawały jej rysom swoistej zadzierzystości.
Była ubrana w czarną, przydużą bluzę z kapturem i wytarte dżinsy.
Siedziała na łóżku Xaviera, ściskając w rękach pluszowego misia.
- Cześć - zaczęłam, raptem czując się niezręcznie. - Jestem...
- Wiem, kim jesteś - przerwała mi Emily.
- No tak. - Przygryzłam wargę. - I pewnie nie cieszysz się zbytnio
na mój widok.
- Owszem, nie przepadam za tobą. - Przytaknęła, opierając się o
ścianę.
- W porządku - zgodziłam się. - Zdaję sobie sprawę z tego, że mało
kto lubi nową dziewczynę swego byłego chłopaka.
- Nie o to chodzi. - Popatrzyła na mnie spode łba. - Prędzej czy
później musiał sobie kogoś znaleźć, a pewnego dnia także się ożenić.
Liczyłam się z tym, życzyłam mu tego.
- Ale?
- Ale ty mu naprawdę dokopałaś - odparła, ściągając brwi.
Zwróciłam uwagę na jej paznokcie. Były obgryzione praktycznie do
żywego mięsa. - Miał skończyć studia, poznać jakąś miłą dziewczynę,
wziąć z nią ślub, a potem żyć długo i szczęśliwie.
- Wiem - tyle tylko zdołałam z siebie wydusić. Miała rację, co do
słowa.
- Wciągnęłaś go w bagno, z którego nigdy się nie wydostanie mówiła dalej, odgarniając z twarzy kosmyki wpadające jej do oczu. Nie masz pojęcia, ile on dla mnie zrobił. Zaczął się mną opiekować,
gdy oboje mieliśmy po czternaście lat.
- Nie opowiadał mi zbyt dużo na ten temat - wymamrotałam. Właściwie to w ogóle o tobie nie rozmawiał... przynajmniej nie ze
mną.
- To chłopak. - Wzruszyła ramionami. - Oni nie lubią rozprawiać o
uczuciach.
- Dlaczego Xavier musiał się tobą opiekować? - zapytałam
nieśmiało.
- Mój ojciec porzucił nas, gdy miałam dwa lata - odparła Emily. A później, kiedy byliśmy w gimnazjum, mama straciła pracę i
wszystko do reszty się posypało. Moja starsza siostra wpadła w
narkotyki. Xavier był jedynym dobrem, jakie mnie spotkało w życiu. I
gdy umarłam, nie chciałam, aby musiał jeszcze kiedykolwiek
przechodzić przez coś podobnego. On już odegrał swoją rolę.
Uratował jedną dziewczynę, rozwią-
zał dość problemów. Kolejny związek miał być inny. Miał być
normalny.
- Emily, ja wiem, że bardzo daleko mi do normalności
- powiedziałam. - I może postąpiłam samolubnie, pozwalając, aby
między nami do czegokolwiek doszło, ale naprawdę nie wiedziałam,
że sprawy przybiorą tak paskudny obrót. Gdybym była w stanie
przewidzieć, jak to się skończy, zostawiłabym Xaviera w spokoju.
Jednak musisz zrozumieć, że ja też go kocham.
- Mało mnie interesują twoje uczucia - odrzekła Emily.
- Ale obchodzi mnie to, co czuje on. A tak się szczęśliwie dla ciebie
składa, że odwzajemnia twoją miłość. W niczym nie zmienia to faktu,
że jestem na ciebie wściekła, lecz nie mogę pozwolić, aby stracił
kolejną ważną dla siebie osobę. Dość już przeżył, nie sądzisz?
- Chcesz przez to powiedzieć, że mi pomożesz?
- Pomogę jemu - poprawiła mnie. - A skoro oznacza to pomoc
tobie... niech i tak będzie.
- Dziękuję - powiedziałam szczerze. - I jeszcze...
- Tak? - uniosła wzrok.
- Ogromnie mi przykro z powodu tego, co cię spotkało. To nie
powinno było się stać. Demon, który cię zamordował... on też już nie
żyje. Nie wiem, czy ta świadomość w czymkolwiek ci pomoże. Zabił
go mój brat.
- No cóż. - Emily zerknęła na swoje paznokcie. - To tylko część
boskiego planu, nie?
- Nie - pokręciłam głową. - Bóg nigdy nie planował takiej śmierci
dla ciebie. To demony uwielbiają mieszać się w ziemskie sprawy i siać
zamęt. Twoja historia miała się skończyć zupełnie inaczej.
- To już nie ma znaczenia - westchnęła. - Przestałam być zła na los.
Przez pewien czas nienawidziłam świata, ale to nie ma żadnego sensu.
Najbardziej tylko boli to, że nie można już porozmawiać z bliskimi. A
potem uświadamiasz sobie, że życie toczy się dalej swoim torem... bez
ciebie.
- Życie płynie dalej, ale ludzie pamiętają - odrzekłam. - Jesteś stale
obecna w pamięci innych, Emily.
- Mylisz się - odparła. Jej wielkie oczy wypełniły się smutkiem. Ludzie zapominają... muszą, to jedyny sposób, aby mogli dalej
funkcjonować. Mam nadzieję, że uda ci się wrócić... nim Xavier
zapomni o tobie.
Zach
Okazało się, że Emily ma plan.
- Pójdziesz spotkać się z Zachem - oznajmiła z uśmiechem,
ewidentnie zadowolona ze swego pomysłu.
- Z Zachem?
- Tak jest.
Przed oczami stanął mi obraz anioła, który w dawnych czasach
sprawował pieczę nad duszami małych dzieci, gdy przechodziły do
Królestwa Niebieskiego. Nie sądziłam, że jeszcze kiedykolwiek go
zobaczę po tym, jak zmienił zajęcie.
Ściągnęłam brwi.
- Ale przecież Zach należy do Siódmych.
- Już nie - odparła. - Odszedł od nich, kiedy ruszyli w pościg za
tobą.
- Mówisz poważnie? Rzucił pracę ze względu na mnie?
- I tak nie była dla niego. Zach to urodzony anioł stróż.
- Skąd to wszystko wiesz? - zapytałam zaciekawiona.
- Ponieważ opiekuje się mną - odrzekła z dumą. - Odesłali go z
powrotem do dzieci. Pomagał mi już za pierwszym razem, gdy tylko
się tu zjawiłam.
- Ależ ty miałaś szesnaście lat - zdziwiłam się. - Trudno cię nazwać
dzieckiem.
- Z początku wyjątkowo źle znosiłam pobyt tutaj — powiedziała
Emily. - Więc przydzielili mi go, żeby coś na to zaradził. I udało mu
się. Wszyscy go uwielbiamy.
- I orientujesz się, gdzie mogę go znaleźć?
- Jasne - odparła, jak gdyby w grę wchodziło coś najzupełniej
oczywistego. - Mam z nim bezpośrednie połączenie.
Nim zdążyłam choćby mrugnąć, znalazła się przy mnie. Chwyciła
moją dłoń. Jej chłodne palce wydawały się tak kruche, jakby były ze
szkła. Usłyszałam, że szepcze coś pod nosem, i w sekundę później
pokój zaczął się rozpływać. Łóżko Xaviera, przykryte granatową
narzutą, jego biurko, piłka futbolowa leżąca przy drzwiach - wszystko
to rozmywało się i powoli traciło kontury. Ściskałam mocno rękę
Emily - zrobiło mi się trochę niedobrze, czułam się jak na karuzeli.
Gdy większość przedmiotów znikła całkowicie, rozpadły się ściany, a
wokół nas jeden po drugim pojawiły się kolorowe, migoczące i
rozjarzone światłem korytarze, takie same jak ten, którego użyła Eve.
Emily najwyraźniej wiedziała dokładnie, co należy robić, ponieważ
bez wahania pociągnęła mnie w kierunku właściwego przejścia.
Pochłonęła nas tęcza.
Kiedy otworzyłam oczy, stałam na trawie, w ogrodzie. Zerknąwszy
w dół, aby się upewnić, że jestem cała, odkryłam, iż ramiona i nogi
pokryte mam tęczowymi smugami.
- To łatwo schodzi - pocieszyła mnie Emily, otrzepując rękami
ubranie, po czym dmuchnęła na dłonie, z których uniósł się barwny
pył.
Gdy ustąpiły ostatnie zawroty głowy, rozejrzałam się wokół. Przed
nami rozciągało się lśniące jezioro oraz długie rzędy wysokich drzew,
których wierzchołki niknęły w chmurach. Powietrze było ciepłe i
wypełnione śpiewem ptaków. W niewielkiej odległości od nas
dostrzegłam Zacha - siedział po turecku na ziemi, otoczony
wianuszkiem dzieci. Wyglądał dokładnie tak, jak go zapamiętałam:
szczupły, z ciemnymi włosami i oliwkową karnacją. Jego wesołe
zielone oczy jak zawsze miały w sobie
ten łobuzerski, porozumiewawczy błysk, świadczący o żywym
usposobieniu. Zadarty nos oraz lekko przekorny uśmiech dopełniały
obrazu niebiańskiej wersji Srokatego Kobziarza. To właśnie te cechy
przyciągały do niego dusze najmłodszych. Nie pojmowałam, dlaczego
w ogóle zdecydował się przystąpić do Siódmych.
Uniósłszy głowę i pochwyciwszy mój wzrok, przeprosił swych
podopiecznych. Wśród niechętnych temu dzieci przeszedł pomruk
niezadowolenia. Zach ruszył ku nam wybrukowaną białymi kamykami
ścieżką, która pojawiła się pod jego bosymi stopami.
- Świetna bluza, Emily. - Puścił do niej oko. - Jak się masz, Beth?
Kopę lat.
- Rzeczywiście, minęło trochę czasu - zgodziłam się. - Dobrze
widzieć, że u ciebie nic się nie zmieniło.
- No, tego bym nie powiedział - odparł Zach. - Ale wszystko i tak
w końcu trafia z powrotem na swoje miejsce.
- Naprawdę odszedłeś od Siódmych? - spytałam. — Nie
wiedziałam nawet, że to możliwe. Sądziłam, iż taka decyzja oznacza
bilet w jedną stronę.
Zach potoczył wzrokiem naokoło, wzruszając ramionami.
- Tęskniłem za dzieciakami. Wojsko to jednak nie dla mnie.
- Dlaczego w takim razie tam poszedłeś? Skierował na mnie swe
szmaragdowe spojrzenie.
- Co tu dużo gadać, byłem pijany. - Emily zachichotała, wyraźnie
zachwycona każdym jego słowem. - Możesz to nazwać podróżą w
głąb siebie - ciągnął. - Musiałem dojść do tego, gdzie jest moje
miejsce. Niech będzie, że miałem chwilę zwątpienia.
- Najważniejsze, że wrócił. - Emily objęła go w pasie ramionami.
Zach roześmiał się, targając jej włosy.
- Uwielbiam tę małą. Więc... - przyjrzał mi się uważnie. Domyślam się, że nie wpadłaś tu na zwykłą towarzyską pogawędkę?
- Potrzebujemy twojej pomocy - wypaliła Emily, nim zdążyłam się
odezwać. - To był mój pomysł.
Faktycznie zachowywała się jak dziecko, które za wszelką cenę
pragnie się przypodobać. Nie było w tym zresztą jej winy. Pozostanie
taka na zawsze. Za całą dorosłość musiało jej posłużyć te szesnaście
lat, które spędziła na ziemi.
- Hmm... - Zach splótł palce pod brodą. - Na co mógłbym się
przydać?
- Beth chciałaby wrócić do domu - poinformowała go Emily.
- Czyżby? - Uniósł brew, zerkając na mnie. - Przypuszczałem, że
właśnie o to wam chodzi. Tylko skąd pomysł, że coś podobnego leży
w moich możliwościach?
- Nigdy tak nie sądziłam — odparłam. — Ale miałam nadzieję, że
wskażesz mi właściwy kierunek. Musi istnieć jakiś sposób, aby się
stąd wydostać.
- Przypominam ci, że większość marzy o tym, aby się tu znaleźć powiedział Zach. - To coś w rodzaju nagrody.
- Ja nie jestem większość. Już nie. Nienawidzę tego miejsca.
- Mylisz się. Dokucza ci jedynie rozłąka z Xavierem — poprawił
Zach. - Ale i on kiedyś do nas trafi.
- Nie chcę czekać, aż umrze, by spotkać się z jego duszą
- zaprotestowałam. - Pragnę z nim żyć... na ziemi.
- W takim razie masz tylko jedno wyjście - odparł bez ogródek. Musisz stracić swoją świętość.
- Stracić? — powtórzyłam. - To znaczy wyrzec się jej?
- Tak - potwierdził Zach. - Musi zniknąć wszystko, co czyni cię
aniołem. Skoro pragniesz żyć jak człowiek, musisz stać się
człowiekiem.
- A jak konkretnie się tego dokonuje? - zapytałam ostrożnie.
- O ile mi wiadomo, istnieje wyłącznie jedna skuteczna metoda. I
wątpię, aby ci się spodobała - oznajmił ponuro.
- Wymaga wyrwania skrzydeł.
Moje myśli automatycznie powędrowały ku Gabrielowi, u którego
ludzka natura wzięła na jakiś czas górę po tym, jak jego skrzydła
doznały poważnych uszkodzeń. A nie zostały
przecież odcięte całkowicie - pojawił się Rafael i demony zmuszone były zaprzestać dzieła zniszczenia. Wiedziałam jednak, iż
wiązał się z tym potworny ból, a później mego brata czekała długa i
ciężka rekonwalescencja. Taka operacja oznaczała dla anioła mniej
więcej tyle samo, co dla człowieka amputacja nóg.
- I nie ma żadnej alternatywy? - zapytałam. - Jakiejkolwiek?
- Może i jest - odrzekł z urazą Zach. - Ale ja nic o tym nie wiem.
- A gdybym tak uciekła?
- Zdaje się, że właśnie to próbowałaś zrobić przez kilka ostatnich
miesięcy? - Zacmokał z dezaprobatą. - I raczej niewiele z tego wyszło.
Nie da się uciec z nieba.
- Wręcz przeciwnie, szło mi całkiem nieźle - odparłam z dumą. Byliśmy o krok od uzyskania przewagi nad Siódmymi. Znalazłam się
tu tylko dlatego, że postanowili zagrać nieczysto.
- A tak, ta dziewczynka - rzekł z zadumą Zach. - Złamali sporo
zasad, wciągając ją w to.
- Złamali ich jeszcze więcej, kiedy wtargnęli na salę pełną
studentów! - rzuciłam zapalczywie, rozjuszona samym wspomnieniem
tamtych wydarzeń. - Zabili naszego przyjaciela, Spencera!
- Słyszałem - mruknął Zach. - I bardzo mi z tego powodu przykro.
Działali bez upoważnienia.
- Nie można na nich donieść?
- Należałoby porozmawiać z kimś, kto ma bezpośredni dostęp do
naszego Ojca. Ale On jest ostatnimi czasy nieprawdopodobnie zajęty.
Ludzie tracą wiarę, ziemia w każdej chwili może się dostać w
niepowołane ręce. - Popatrzył na mnie z przejęciem. - Jesteś pewna, że
chcesz tam wracać?
- Tak — odrzekłam zdecydowanie. - Wolę żyć z Xavierem w
świecie pełnym niedoskonałości, niż spędzić tu samotnie całą
wieczność.
- To twój wybór. Ale zastanów się dobrze. Kiedy raz podejmiesz
decyzję, nie będzie odwrotu.
- A rozważałaś inną możliwość? - wtrąciła się Emily. - Ja
rozumiem, że starasz się wrócić do Xaviera, ale... nie pomyślałaś o
tym, że to on mógłby przyjść do ciebie?
- Słucham? — odwróciłam się do niej. — Ty chyba nie mówisz
poważnie?
- Prędzej czy później i tak tu trafi - wymamrotała.
- Xavier ma dziewiętnaście lat - zgromiłam ją. - I przed sobą całe
życie.
- Dla niego nie ma życia bez ciebie - odparła. - Jesteście od siebie
tak uzależnieni, że jedno bez drugiego długo nie pociągnie.
- A ty niby skąd wiesz? - warknęłam.
- Ptaszki mi naćwierkały - odparowała bezczelnie. - Mam wgląd w
życie osób, z którymi coś mnie kiedyś łączyło.
- Podglądałaś nas?!
- Nie podglądałam, obserwowałam.
- Dla mnie to żadna różnica. Nie życzę sobie i koniec.
- Drogie panie... — przerwał nam Zach. - Tą drogą do niczego nie
dojdziemy. Bethany, Emily ma rację. Albo ty znajdziesz sposób na to,
by wrócić do Xaviera, albo on będzie próbował dostać się do ciebie.
To tylko kwestia czasu.
- Sądzisz, że posunąłby się do takiego kroku? - spytałam. Zach
spojrzał mi prosto w oczy.
- A ty byś tego nie zrobiła?
- To co innego! - wybuchnęłam.
- Nieprawda. Możesz być pewna, że jego tok rozumowania jest
identyczny z twoim.
- No dobrze. - Wzięłam głęboki oddech. - Czyli według ciebie
powinnam działać szybko, zanim Xavierowi... uda się umrzeć?
- Owszem - odparł Zach. - Tak właśnie uważam.
Nie przypuszczałam, iż cokolwiek jeszcze zdoła mnie zaskoczyć,
ale tego nie przewidziałam. Tak głęboko pogrążyłam się w otchłani
własnej rozpaczy, że nie przyszło mi do głowy zastanawiać się nad
tym, co w tej sytuacji może zrobić Xavier. A przecież było oczywiste,
że będzie się starał jakoś mnie od-
naleźć. Nigdy się nie poddawał i nigdy nie umiał czekać
bezczynnie. Odbył już podróż do piekła i z powrotem, dlaczego niebo
miałoby znajdować się poza jego zasięgiem? Jak więc się okazało, nie
tylko musiałam rozstać się ze swymi skrzydłami, ale dodatkowo
skurczył mi się czas i należało działać błyskawicznie.
- Ale zaraz - zaprotestowałam. - Przecież Gabriel i Ivy nie pozwolą,
aby cokolwiek złego mu się stało.
- Nie są w stanie pilnować go przez dwadzieścia cztery godziny na
dobę - odparł Zach. - Akurat kto jak kto, ale ty powinnaś pamiętać, że
jeśli komuś wystarczająco mocno na czymś zależy, znajdzie sposób,
aby dopiąć swego.
Emily przyglądała mi się, gdy ze zmarszczonym czołem
usiłowałam jakoś przyswoić te wszystkie rewelacje.
- Wyluzuj - rzuciła, przewracając oczami. - Zostało jeszcze trochę
czasu. Matko kochana, w życiu nie widziałam takiej panikary.
- Jasne — mruknęłam. - Odezwała się oaza spokoju.
- Dobra. - Zach uniósł ręce. - Starczy tego, moje drogie.
Odwróciłam się plecami do Emily, próbując nad sobą zapanować.
Kłótnia z nią do niczego nie prowadziła. Powinnyśmy działać razem.
- Powiedz mi, co mam zrobić - poprosiłam Zacha. - Podjęłam
decyzję.
- Porozmawiaj z Josephem - odparł. - On ci pomoże. Zerknął w dół
na chłopczyka, który stanął przy nas i ciągnął
go za rękaw, nakłaniając do powrotu. Reszta gromadki wierciła się
niecierpliwie.
- Muszę już iść - powiedział Zach.
- Zaczekaj! - wykrzyknęłam. - Kim jest Joseph? I jak go znaleźć?
- Nie będzie potrzeby go szukać - uspokoił mnie. - Sam cię
znajdzie. Dam mu znać.
- A czy on... - zawahałam się. — Czy on już próbował... odsyłać
kogoś z nas z powrotem na ziemię?
-Tak.
- Z jakim skutkiem?
- Tego nie wiem.
- Nie wiesz? - powtórzyłam, skrajnie poirytowana. - Nie żartuj tak
nawet!
- Przykro mi, Beth, ale nie dysponuję żadną statystyką. Mimo to
ryzyko niewątpliwie jest ogromne.
Umilkł, odwracając wzrok. Część mnie miała ochotę definitywnie
zakończyć tę rozmowę. Ostatnim, czego potrzebowałam, był jakiś
szalony plan, który w każdej chwili mógł spalić na panewce. Lecz nie
miałam wyboru. Moje obawy nie wynikały z lęku przed
konsekwencjami. Drżałam na myśl o tym, że jeśli zaprzepaszczę swoją
jedyną szansę, nigdy już nie zobaczę Xaviera.
- Na pewno nie istnieje żaden inny sposób? — zapytałam słabym
głosem.
- W każdym razie ja go nie znam.
- A może jednak zdołałabym uciec?
- Bethany, niebo to nie więzienie, nie da się z niego zbiec - odrzekł
Zach. - A nawet jeśli jakimś cudem wydostałabyś się stąd, dokąd
pójdziesz? Czy ostatnie doświadczenia na ziemi niczego cię nie
nauczyły? - Ujął chłopczyka za rękę i odwrócił się, by odejść. - To on
właśnie jest tu od początku - dodał jeszcze.
- Jakiego początku? - zaczynałam mieć dość tych zagadek.
- Odkąd Słowo ciałem się stało. Nadal trzymają cię w celi?
Kiwnęłam głową, świadoma, iż kończy nam się czas.
- Wyrwij się stamtąd jak najprędzej - zniżył głos. - Zrobią ci z
mózgu papkę. - Cofnął się o krok, gdy reszta dzieci podbiegła ku
niemu, ciągnąc go za ubranie. - Powodzenia, Beth. Będę się modlił za
ciebie.
- Czekaj! - zawołałam za nim. - Nie powiedziałeś mi jeszcze, kim
jest Joseph.
- To przywódca podziemnej grupy.
- Zach! - krzyknęłam. - Nie pora teraz na wygłupy!
Znikał już w oddali, prowadzony przez swych roześmianych
towarzyszy ku porośniętemu gęstą trawą brzegowi jeziora.
- Ja nie żartuję! - zawołał. - Nazywają się Stowarzyszeniem
Czarnych Aniołów. Jest ich więcej, niż przypuszczasz. - Uniósł dłoń w
geście pożegnania. - W niebie dzieją się rzeczy, o jakich nie śniło się
filozofom.
I już go nie było.
Czarny Anioł
Usłyszałam wystarczająco dużo. Kolana mi się trzęsły, dłonie
miałam mokre od potu. Każda próba samookaleczenia była gwałtem
wymierzonym w dzieło stworzenia. Stało to w absolutnej sprzeczności
z zasadami, według których funkcjonujemy. Co prawda ludziom
często zdarzają się zachowania prowadzące do autodestrukcji - kiedy
przytłaczają ich problemy, lekką ręką sięgają po alkohol czy narkotyki,
pogrążając się w oparach uzależnienia. Są oni jednak niedoskonali, tak
więc w ich przypadku rozmaite potknięcia to rzecz normalna. Prawo
łaski zostało im przyznane z definicji. Z aniołami sprawa ma się nieco
inaczej - nam nie wolno popełniać błędów. Z drogi, którą proponował
Zach, nie będzie już dla mnie odwrotu.
Przed oczami stanęła mi piwnica domu w Oxfordzie. Pamiętałam
dobrze, jakie zmiany zaszły w Gabrielu po tym, gdy nieomal
odpiłowano mu skrzydła. Jego ludzkie cechy stały się wówczas bardzo
widoczne. Mimo iż w głowie mi huczało, starałam się zapanować nad
atakiem paniki. Przywołałam w wyobraźni twarz Xaviera, czując, jak
lęk ustępuje niczym wampir na widok słońca.
Joseph. Na moment ujrzałam, jak imię to przybiera fizyczną formę
i wypisane złotymi literami skrzy się w powietrzu. Zach wymawiał je
z tak niezachwianą pewnością, że bez mała od
razu uwierzyłam, iż jestem uratowana. Ale zaraz potem powróciła
wcześniejsza frustracja. Westchnęłam gniewnie. Kim, u licha, jest
Joseph? Gdzie miałam go szukać? Coraz bardziej przypominało mi to
wszystko pogoń za cieniem. Najpierw otrzymałam wskazówkę, aby
odnaleźć Emily, która zaprowadziła mnie do Zacha. Ten zaś z kolei
zamierzał przekazać pałeczkę komuś, o kim nigdy nawet nie
słyszałam. Ani na centymetr nie zbliżyłam się do celu. Z każdą
sekundą Xavier wydawał się coraz bardziej ode mnie oddalać.
Odwróciłam się na pięcie i ruszyłam z powrotem, nie oglądając się
za siebie. Nadal byłam wściekła i zdezorientowana, lecz teraz do tej
mieszanki dołączyło nowe uczucie: nadzieja. Dowiedziałam się trzech
rzeczy, z których nie zdawałam sobie przedtem sprawy: anioł mógł
dobrowolnie wyrzec się atrybutów swej świętości, Zach znał kogoś,
kto potrafił przeprowadzić taką operację, ja zaś nie byłam jedyną,
której nie odpowiadał istniejący system. Po raz pierwszy od chwili
powrotu zrobiło mi się jakby lżej na piersi, a nawet miałam ochotę się
uśmiechnąć.
- Powinnaś chyba trochę ochłonąć - stwierdziła Emily,
przyglądając mi się bacznie. - Dobrze się czujesz?
- Tak - odparłam. - Teraz przynajmniej wiem, że mogę do niego
wrócić... mówię o Xavierze.
- Ty chyba nie myślisz o tym poważnie? - Rozdziawiła usta ze
zdumienia. - Zeby wyrywać sobie skrzydła?
- Nie mam wyboru.
- Nie masz też pewności, że w ogóle wyjdziesz z tego żywa.
- Trudno. Nie przekonam się, jeśli nie spróbuję. To i tak lepsze niż
siedzenie tu i czekanie na cud.
Chwyciła mnie za ramię.
- Xavier nigdy nie zgodziłby się na coś podobnego.
- Na szczęście nie będzie miał okazji do protestów.
- Jak ty to robisz, że wcale się nie boisz? - spytała zaskoczona.
- Nie masz pojęcia, przez co przeszłam - powiedziałam. Widziałam rzeczy, o jakich ludzie nie śnią w najgorszych koszmarach,
ale żadna z nich nie była nawet w połowie tak przerażająca, jak myśl
o życiu bez niego.
- Rany. - Umilkła na chwilę. - Ty go naprawdę kochasz, co?
- Owszem.
- Wiesz, zdarzało mi się uważać cię za egoistkę, która pozwala mu
zbliżyć się do siebie ze świadomością, że prędzej czy później będzie
musiała go porzucić. Ale ty wcale nie zamierzałaś odejść, prawda?
- Tak - odparłam cicho. - W dniu, w którym go poznałam,
zrozumiałam, że w niebie nie ma już dla mnie miejsca.
Rozmawiając, dotarłyśmy do skraju łąki. Znalazłyśmy się z
powrotem w punkcie, do którego przywiódł nas powietrzny korytarz.
Zatrzymałam się, niepewna, co powinnam dalej robić.
- Co teraz?
- Zach mówił, żeby nie wracać - stwierdziła Emily w zamyśleniu.
- Muszę. Jeśli wkrótce się nie pojawię, Eve zacznie mnie szukać.
- No i co z tego? - wzruszyła ramionami.
- Nie znasz jej - odparłam. - Ta kobieta to kompletna wariatka.
- Dobra. - Kiwnęła głową. — W takim razie wróć tam i przekonaj
ją, że z tobą już wszystko w porządku. Powiedz, że chcesz wrócić do
pracy. Czy co tam. Dasz radę.
Czyżby dawała mi w ten sposób do zrozumienia, iż nie żywi już do
mnie urazy?
- No dobrze - zgodziłam się z wahaniem. - Spróbuję. Ledwie
zdążyłam wymówić te słowa, otworzyły się przed
nami tęczowe tunele, rzucając na trawę migotliwe promienie
kolorowego światła. Zdumiewające było tempo, w jakim się zjawiały,
niczym za naciśnięciem guzika.
- Mam iść z tobą? - spytała Emily. - W razie gdyby ta szurnięta
baba czekała na ciebie po drugiej stronie?
- Nie trzeba - roześmiałam się. - Jakoś sobie z nią poradzę.
Postąpiłam krok do przodu, aby pozwolić się wchłonąć
wirującej tęczy, lecz niespodziewanie Emily wyciągnęła rękę,
chwytając mnie za łokieć.
- Czekaj!
- Co się stało?
- Słyszysz? - syknęła.
- Niczego nie słyszę... - zaczęłam, po czym nagle urwałam. W
powietrzu zawisł osobliwy dźwięk, coś jakby brzęczenie,
które zdawało się systematycznie narastać. Czy to sprawka Eve?
Czyżby już zdążyła wysłać w ślad za mną armię swoich ochroniarzy?
Chwyciłyśmy się z Emily za ręce, podczas gdy w krajobrazie przed
nami, niczym w teatralnej dekoracji, pojawiła się szczelina. Ruszyła
ku nam, czy też może to my pomknęłyśmy w jej kierunku - nie byłam
w stanie jednoznacznie tego stwierdzić, ponieważ wszystko wydarzyło
się tak szybko, że nie miałam czasu nad czymkolwiek się zastanawiać.
A potem wpadłyśmy głowami naprzód do jej wnętrza, lądując na
marmurowej posadzce.
-Co do...? - Emily usiłowała się podnieść, wymachując ramionami,
jakby krępowały ją niewidzialne więzy.
- Nie ma powodu do niepokoju - odezwał się jakiś głos, na co obie
uniosłyśmy wzrok.
Ujrzałyśmy trzy luźno odziane postacie, stojące nad nami pośród
gigantycznych filarów. Najwyższa z nich postąpiła naprzód, ja zaś
instynktownie odgadłam, kim jest. Nagle poczułam się zakłopotana,
tak jakbym przyszła na rozmowę o pracę, zapominając przynieść ze
sobą życiorys.
Joseph różnił się znacznie od wszelkich znanych mi aniołów. Miał
krótkie, gęste i falujące brązowe włosy, a do tego ostre, przenikliwe
spojrzenie, dużo bardziej stanowcze niż zamglony wzrok, który
przywykłam oglądać u mieszkańców nieba. Nie zwróciwszy
najmniejszej uwagi na Emily, obejrzał mnie dokładnie od stóp do
głów, wyraźnie rozczarowany. Trudno mi było go winić, zważywszy
na stan, w jakim przypuszczalnie się znajdowałam.
- Witaj, Bethany.
- Pan mnie zna?
- Słyszałem o tobie.
- Wnioskuję z tego, że Zach naświetlił panu moją sytuację.
- Starałam się mówić swobodnym tonem, ale ręce mi się trzęsły.
- Z pewnością nie marnuje pan czasu.
- Jaki miałoby to sens?
Zrozumiałam, że mogę sobie darować okolicznościowe
pogawędki. Jego wyraźnie zarysowane usta ledwie się poruszały, gdy
mówił. Rzuciłam okiem na ciężkie buty, które miał na nogach - ten
facet rzeczywiście zupełnie tu nie pasował. Znacznie lepiej czułby się
w lesie, polując na dzikiego zwierza ze strzelbą przerzuconą przez
ramię. Stał w lekkim rozkroku, jakby w każdej chwili był gotowy do
walki.
Zerknęłam na twarze dwóch pozostałych. Obaj byli solidnie
zbudowani, niczym urodzeni żołnierze. Nie bałam się ich jednak wręcz przeciwnie, byłam głęboko przekonana, że trafiłam pod
właściwy adres.
- Co więc mogę dla ciebie zrobić? — zapytał Joseph. Głupie
pytanie. Doskonale wiedział, dlaczego tu jestem. Ale
może wolał mnie sprawdzić. Nie chciałam, aby pomyślał, że
marnuję jego czas.
- Zach powiedział, że pan będzie umiał mi pomóc. - Postanowiłam
nie owijać niczego w bawełnę.
- Czyżby? - Uniósł brew.
- Czy to prawda? - wypaliłam. - Naprawdę potrafi pan odesłać
każdego z nas z powrotem na ziemię?
- Potrafię - odparł z kamienną twarzą.
- To co pan tu jeszcze robi?
Westchnął ciężko. Musiał słyszeć to pytanie wiele razy.
- Kto działałby dla dobra sprawy, gdybym i ja odszedł?
- Może potrafiłabym odpowiedzieć na to pytanie, gdybym
wiedziała, czego sprawa dotyczy.
Uśmiechnął się smutno.
- Ciebie i mnie - odparł. - Dotyczy nas. Jest więcej aniołów, które
mają za sobą podobne doświadczenia.
- Naprawdę? - Zaintrygował mnie.
- Tak - potwierdził. - Nie godzi się ofiarować nam człowieczeństwa
po to tylko, by je później odebrać. Powinniśmy sami móc dokonać
wyboru. O to właśnie walczymy.
- To brzmi... szlachetnie - odrzekłam, z wysiłkiem szukając
właściwego słowa. Zamierzałam powiedzieć „super", ale nie chciałam
wyjść na niedojrzałą.
- Nie ma w tym niczego szlachetnego. - Joseph wzruszył
ramionami. - To czysty rozsądek. Anioły, które wiodły ludzki żywot,
nie umieją już potem odnaleźć się w swej poprzedniej roli.
- A więc... - zaczęłam ostrożnie. - Musiał pan odwiedzić kiedyś
ziemię. Jak dawno temu to było?
Czułam się trochę niezręcznie, zadając tak osobiste pytania, ale
musiałam poznać nieco więcej szczegółów. Ostatecznie w jego rękach
miała spocząć moja przyszłość.
- Kilka tysięcy lat.
Przyglądał mi się swymi przepastnymi czarnymi oczami,
najwyraźniej uważając tę odpowiedź za wyczerpującą. Obawiałam się,
że to nadal może być dla niego drażliwy temat.
- Jak wyglądało pana życie? - zaryzykowałam.
Joseph zacisnął usta, po czym wypuścił powietrze przez nos.
- Przez pewien czas byłem szczęśliwy. Robiłem wszystko, co w
mojej mocy, aby tam zostać. Podobnie jak ty, wziąłem ślub.
- Ślub? - Nie dowierzałam własnym uszom. - I co wydarzyło się
potem?
- Nie uwzględniłem konsekwencji, jakie się wiążą z losem
wyjętych spod prawa. Ucierpiała na tym moja żona.
Równie dobrze mógłby opowiadać moją historię. Wystarczyło
zmienić nazwiska i daty.
-Ale ona... musi przecież gdzieś tutaj być.
- I jest. Znajduje się jednak w miejscu, w którym nigdy nie zdołam
jej odnaleźć. Na tym polega moja kara. - Zamrugał gwałtownie
powiekami, jakby wspomnienie to było dla niego wciąż bolesne.
- To okrutne.
Ponownie wzruszył ramionami.
- Nie okazano nam łaski.
- Gdybym więc zaczekała tu na Xaviera...
- Najprawdopodobniej spotkałoby was to samo - odparł Joseph. Królestwo Niebieskie przypomina labirynt. Istnieje tu wiele
wymiarów, do niektórych zaś wstępu nie mają nawet najpotężniejsi z
nas.
- Dlaczego nie wrócił pan, gdy wciąż jeszcze miał szansę? spytałam zdezorientowana.
- Ponieważ nie wiedziałem wówczas tego, co wiem teraz. Nie
spotkaliśmy się tu jednak po to, by rozprawiać o moich dziejach.
Spodziewam się, że oczekujesz ode mnie pomocy w powrocie na
ziemię?
- Tak — potwierdziłam prędko. - Błagam, nim będzie za późno.
- Jesteś świadoma, z czym taka rzecz się wiąże? Przytaknęłam; po
plecach przeszedł mi dreszcz. Miałam
nadzieję, że Joseph tego nie dostrzegł.
- I nie boisz się?
Gwałtownie pokręciłam głową z zaciętym wyrazem twarzy,
pilnując, aby nie drgnął mi na niej ani jeden mięsień. Joseph zmierzył
mnie uważnym wzrokiem.
- Nie wiem, przez co dotychczas przeszłaś, ale niewątpliwie
uczyniło cię to silną. Mimo wszystko pragnę, abyś dobrze przemyślała
swą decyzję. Wrócimy do tej rozmowy kiedy indziej.
Czyżby próbował mnie zbyć? Uznał za niegodną? Gdzie
popełniłam błąd, przez który nie zdołałam go przekonać o szczerości
moich zamiarów? Poczułam nagły przypływ paniki. Pod powiekami
zbierały mi się już łzy, ale zamrugałam prędko, pozbywając się ich.
Przygryzłam mocno wargę. Skoro Joseph stanowił jedyną szansę
powrotu do Xaviera, nie mogłam sobie pozwolić na zmarnowanie jej.
Wyprostowałam się, dumnie unosząc podbródek.
- Nie muszę dłużej się zastanawiać. Potrzebuję pańskiej pomocy.
Teraz.
- Przykro mi. Nie udzielam jej osobom kąpanym w gorącej wodzie.
Swoimi słowami skutecznie wyprowadził mnie z równowagi. Jak
mógł oceniać kogoś, kogo dopiero co poznał? W nosie miałam jego
wyczulony instynkt, o mnie i Xavierze nie miał bladego pojęcia.
- W takim razie proszę sobie darować! - rzuciłam, odwracając się
na pięcie i ruszając przed siebie. Nie przypominałam sobie, abym
kiedykolwiek czuła się bardziej samotna. Nawet podczas
najczarniejszych godzin spędzonych w Hadesie miałam u boku
przyjaciół. — Ja sobie poradzę! Sama wszystkim się zajmę!
W Josephie jakby coś pękło.
- Czeka cię potworny ból. - Na dźwięk jego słów zatrzymałam się
w pół kroku. - Niewyobrażalny ból, jakiego nasz rodzaj nigdy nie
poznał.
Obróciłam się powoli ku niemu. Tym razem nie zadrżałam pod
jego posępnym, beznamiętnym spojrzeniem. Joseph nie bawił się w
sentymenty.
- Jestem na to przygotowana.
Sądząc po minie, zaintrygowała go moja ślepa determinacja.
- I nie masz żadnych pytań?
- Tylko jedno. Uda się?
- To, co się z tobą stanie później, pozostaje poza moją kontrolą.
- Ale to moja jedyna szansa?
- Tak.
-1 na ziemi żyją teraz anioły, które na zawsze przybrały ludzką
postać?
- Tylko te, które przetrwały przemianę. - Bezpośredniość jego
wypowiedzi nie pomagała mi w najmniejszym stopniu. Wolałabym,
aby był nieco mniej szczery. - Jeśli coś pójdzie nie tak, przygotuj się na
najgorsze. Już same fizyczne obrażenia mogą okazać się śmiertelne.
Jeżeli nie przemienisz się w pełni, skończysz jako cień samej siebie.
- A konkretnie?
- Znajdziesz się na ziemi, lecz w stanie bliskim wegetacji,
całkowicie zależna od innych.
To ostatnie zdanie przeraziło mnie bardziej niż najwymyślniejsza
nawet kara. Przebywać na ziemi wyłącznie w charakterze ciężaru dla
najbliższych... nie byłam w stanie wyobrazić sobie nic gorszego.
- Czy nadal pragniesz spróbować? Przełknęłam gulę, która narosła
mi w gardle.
- Komu w drogę, temu czas.
- Przygotuj się - powtórzył Joseph. - Wrócimy po ciebie.
- Dokąd się udamy?
- W najdalsze regiony nieba, tam, gdzie nikt nam nie przeszkodzi.
- Robicie wyłom w granicy łączącej dwa światy. Jakim cudem
udaje się wam ukryć coś podobnego?
- Jesteśmy bardzo dobrzy w tym, co robimy - odparł.
- Nie mogę uwierzyć, że nie dowiedziałam się o was wcześniej.
- Sądziłaś, iż walka o władzę ogranicza się tylko do ludzi? A kto
pierwszy im pokazał, na czym władza w ogóle polega?
- Nigdy nie przyszło mi to do głowy.
- Naszym celem jest zamknąć przepaść pomiędzy niebem a ziemią.
Słyszałaś opowieści o ziemi obiecanej? Pragniemy poszerzyć
Królestwo Niebieskie, tak aby dusze mogły do woli obcować z
aniołami. Ciemność zmuszona będzie ustąpić. Niezależnie od tego,
czy uda ci się dożyć tego dnia, zostałaś wybrana, aby odegrać swoją
rolę. Spraw, by coś znaczyła.
Udręka
Joseph i jego świta odeszli w chwilę potem, obiecując odnaleźć
mnie, gdy nadejdzie właściwy moment. Nie zdradzili żadnych
szczegółów, które pozwoliłyby mi odgadnąć, kiedy konkretnie to
nastąpi. Emily nadal była ze mną, choć niemal zupełnie o niej
zapomniałam. Dała o sobie znać, odkasłując. Rzuciłam na nią okiem,
zastanawiając się nad jakimś możliwie najgrzeczniejszym sposobem
na pozbycie się jej. Potrzebowałam spędzić trochę czasu w
samotności, aby przygotować się psychicznie na to, co mnie czekało.
Emily najwyraźniej czytała mi w myślach.
- Powinnam już się zbierać? - zapytała. Uśmiechnęłam się z
zakłopotaniem, nie chcąc, by uważała,
iż nie doceniam okazanej przez nią pomocy.
- Przepraszam. Muszę chyba zostać sama.
- Nie ma sprawy - odpowiedziała mi z przekornym uśmiechem. Mogę się na coś jeszcze przydać?
- Przypilnuj Xaviera, dopóki nie wrócę.
- Postaram się - obiecała.
- Dzięki. I dziękuję za to, że mi pomogłaś. Nie poradziłabym sobie
bez ciebie.
- Fajnie było w końcu cię poznać - przyznała. - Nie jesteś taka zła,
jak sądziłam. - Zrobiła pauzę, po czym spojrzała mi prosto w oczy. Zrobisz coś dla mnie, jak już znajdziesz się w domu?
Ton jej głosu sugerował, iż nie ma żadnych wątpliwości co do tego,
że mi się uda. Ucieszyłam się. Jej pewność dodawała mi otuchy.
- Jasne.
- Powiesz Xavierowi, że u mnie wszystko w porządku?
- Zamrugałam ze zdziwienia, podczas gdy ona ciągnęła dalej.
- Od tak dawna zadręcza się poczuciem winy za to, co mi się
przydarzyło. Chciałabym, żeby w końcu przestał.
Skinęłam w milczeniu głową. W tej jednej chwili przeszłość
Xaviera oraz jego przyszłość nałożyły się na siebie. Śmierć Emily nie
oznaczała końca jej miłości do niego. Uświadomiłam sobie, że jeśli
nasz plan się powiedzie, pewnego dnia wszyscy się spotkamy.
Uścisnąwszy mnie niezdarnie, Emily odwróciła się, by odejść.
Obie zamarłyśmy na dźwięk obcasów, stukających po marmurowej
posadzce. Nim którakolwiek z nas zdążyła choćby pomyśleć o
ucieczce, w powietrzu uformował się tunel.
Wyłaniając się z niego, Eve zerknęła z ukosa na Emily, po czym
przeszła obok niej, dając tym samym do zrozumienia, iż ktoś tak mało
znaczący nie jest wart jej cennej uwagi. Poruszała się krokiem
niezwykle zdecydowanym, przez co sprawiała wrażenie robota. Dziś
miała na sobie białe buty na wysokim obcasie, szarozielony garnitur
oraz perłowe kolczyki. Jej cienkie jasne włosy ułożone zostały we
fryzurę nieskazitelną do tego stopnia, że naszła mnie nieprzeparta
ochota, by ją zburzyć.
Stanęła przed nami na lekko rozstawionych nogach, krzyżując
ramiona na piersi. Jej małe oczka wwiercały się we mnie podejrzliwie.
Swoją postawą przypominała mi strażniczkę więzienną, którą zresztą
w pewnym sensie faktycznie była.
- Może zechcesz mi opowiedzieć, co też dzisiaj porabiałaś? Hmm?
Mówiła tonem nauczyciela, ubolewającego nad tym, iż w szkołach
nie stosuje się już kar cielesnych.
- Nic specjalnego - odparłam. - Sądziłam, iż z radością przyjmiesz
moje zainteresowanie piękną okolicą.
Twarz Eve pokryła się słabym rumieńcem, jak zawsze, gdy ktoś
odważył się wejść z nią w polemikę.
- Twojemu stanowi daleko do stabilności - odrzekła. - A tak się
składa, że to ja jestem za ciebie odpowiedzialna.
Usta mi zadrgały. Siłą powstrzymałam się od wygłoszenia
zjadliwego komentarza, który cisnął mi się na język. Emily rzuciła mi
ostrzegawcze spojrzenie.
- Proszę nie winić Beth, proszę pani - pisnęła. - To wszystko przeze
mnie.
Eve obróciła głowę, by na nią popatrzeć, topniejąc nieco pod
wpływem pełnego szacunku głosu. Automatycznie aprobowała
każdego, kto jej się podlizywał.
- Masz na imię Emily, prawda? - zagruchała. - W takim razie ty mi
wytłumacz, co tu się dzieje.
- Nic takiego, proszę pani. - Emily wyglądała jak ucieleśnienie
niewinności. - Byłyśmy z wizytą u Zacha. On i Beth to starzy
przyjaciele.
Eve zrobiła kwaśną minę.
- A można wiedzieć, w jakim celu?
- Miałam nadzieję, że Zach będzie potrafił coś zaradzić
- odparła Emily. - Wie pani, że przypomni Beth, jaka była tu kiedyś
szczęśliwa.
Musiałam jej to przyznać - nawet w takich okolicznościach nie
traciła głowy. Eve pozwoliła się odrobinę ugłaskać. W głębi ducha
wiedziałam dobrze, iż nie może się doczekać mego „wyzdrowienia",
ponieważ był to jedyny sposób na to, aby się mnie pozbyć. W dodatku
przez moje niedawne popisy źle wypadała w oczach przełożonych.
- No cóż, ogromnie miło z twojej strony - rzuciła dziarsko.
- Ale powinnaś była mnie uprzedzić.
- Bardzo przepraszam. - Emily zwiesiła głowę niczym skarcony
szczeniaczek. - Nie wiedziałam.
- Już dobrze, nic takiego się nie stało - dodała Eve łagodniejszym
tonem. - Dopilnuj tylko, aby to się nie powtórzyło.
Ponownie zwróciła się do mnie, tym razem z błyskiem
zainteresowania w czarnych paciorkowatych oczkach.
Za jej plecami Emily uniosła brwi na znak, że mam schować dumę
do kieszeni i włączyć się do gry.
- Przyjemnie było znów zobaczyć się z Zachem - przyznałam
niechętnie. - Chyba czuję się już lepiej. Uświadomił mi, jaką
satysfakcję czerpałam niegdyś ze swojej pracy.
- Doskonale! - wykrzyknęła Eve.
- Czy mogłybyśmy od czasu do czasu go odwiedzać? - poprosiła
Emily, otwierając szeroko oczy i składając ręce w sposób, który nie
pozwalał jej odmówić.
-No cóż... - zaczęła Eve. - Na ogół nie praktykujemy takich rzeczy,
ale chyba nikomu to nie zaszkodzi.
- Bardzo pani dziękujemy. - Emily uśmiechnęła się do niej z
wdzięcznością. Jednak Eve jeszcze ze mną nie skończyła.
- Tak więc Bethany... sądzisz, że odnalazłabyś się na nowo,
powracając do swych starych obowiązków?
- Tak mi się wydaje - odparłam przez zaciśnięte zęby. Nie
cierpiałam Eve. Uwielbiała rządzić, była okropnie wścibska i jeszcze
bardziej fałszywa. Obchodziłam ją tyle, co zeszłoroczny śnieg,
zależało jej wyłącznie na własnej reputacji. Jeśli jednak chciałam
przeprowadzić swój plan do końca, należało udawać, iż czuję wobec
niej głęboką wdzięczność. - A przynajmniej tego właśnie bym chciała
- ciągnęłam, starając się naśladować układny ton Emily. - Pragnę
wyzdrowieć i tęsknię za dawnym życiem.
Było to wierutne kłamstwo, lecz Eve gładko je przełknęła.
- A ten twój niby-mąż? - drążyła dalej. - Ten, bez którego podobno
nie umiałaś funkcjonować?
Dosłownie zagotowałam się ze złości. Jak śmie wspominać o
Xavierze? Nie miała prawa w ogóle wymawiać jego imienia. Poza
tym, choć zasadniczo nauczyłam się już dość przekonująco kłamać, w
tym przypadku pojawiły się zdecydowane opory. Odnosiłam wrażenie,
że go zdradzam. Powtórzyłam
więc sobie w myślach, iż robię to dla niego. Jeśli trzeba będzie
kłamać, oszukiwać, a nawet kraść - trudno. Nic nie powstrzyma mnie
od powrotu na ziemię.
Ponieważ nie byłam w stanie spojrzeć jej w oczy, wbiłam wzrok w
ziemię.
- To tylko człowiek.
- O, doprawdy? - Uniosła brew.
Czyżbym przesadziła? Postanowiłam trochę przystopować.
- Oczywiście nigdy nie przestanę go kochać - oznajmiłam z
zakłopotaniem. - Ale rozumiem już teraz, dlaczego należało zakończyć
nasz związek. Nie miał przed sobą przyszłości. On powinien wrócić do
swojego życia, a ja do swojego.
Zapadła cisza, podczas której Eve studiowała bacznie moją twarz.
A potem w powietrzu zadźwięczał pogardliwy śmiech. W pierwszej
chwili rozejrzałam się, by sprawdzić, kto jeszcze do nas dołączył. Eve
wykrzywiła szyderczo usta, odsłaniając perłowobiałe zęby, po czym
zaczęła powoli, miarowo klaskać.
- Wy chyba myślicie, że urodziłam się wczoraj.
- Słucham?
- Całkiem dobrze wam szło, ale zabawa skończona. - Wyciągnęła
palec w kierunku Emily, taksując ją wzrokiem. - Z tej małej jest nawet
niezła aktorka. Nie wiem, co za intrygę uknułyście, ale nic z tego nie
będzie. Nie udało się wam wyprowadzić mnie w pole.
- My nic nie knujemy — odrzekłam gniewnie. — Coś ci się
przywidziało.
Znów się roześmiała.
- Moja droga Bethany - wycedziła. - Od tej pory przechodzisz pod
dwudziestoczterogodzinny nadzór. Umieszczam cię w izolatce.
Żadnych odwiedzin, żadnych spacerów. Zrozumiano? - Jej zawodowe
opanowanie zniknęło. Twarz przybrała zacięty, okrutny wyraz,
odsłaniając prawdziwy charakter Eve.
- Próbowałam - ciągnęła. - Bóg mi świadkiem, że próbowałam.
- Ale istnieją na tym świecie ciekawsze rzeczy niż pilnowanie
rozhisteryzowanej gówniary. Szczerze mówiąc, w ogóle mnie
to nie interesuje. Masz ochotę upajać się swoim nieszczęściem?
Proszę bardzo. Zajrzę do ciebie za parę lat i sprawdzę, czy zmieniłaś
zdanie.
- Co takiego?! - wykrzyknęłam. - Nie możesz mnie w
nieskończoność trzymać w zamknięciu!
- A niby kto mi tego zabroni? - syknęła. - Wiesz, jaki los spotyka
takie małe uparciuchy, które nie umieją poradzić sobie z
uzależnieniem od ziemskiego życia? - W jej szeroko otwartych oczach
dostrzegłam błysk szaleństwa. - Kończą na wysypisku śmieci jak
zwykłe odpady. Zamykamy je, aż zostaje z nich garstka kosmicznego
pyłu. Nikt nawet nie pamięta ich imion. Ale nie martw się, masz przed
sobą jeszcze kilka stuleci oczekiwania na ten moment.
- Dlaczego mówisz mi to teraz?! - krzyknęłam przerażona.
- Najlepsze zachowałam na koniec - uśmiechnęła się z
zadowoleniem. - Kiedy stąd wyjdę, w pierwszej kolejności sporządzę
raport dla twojego przypadku, wskazując na konieczność odosobnienia
ze względu na silne zaburzenia psychiczne.
- Przecież to kłamstwo! - Poczułam gwałtowny wybuch paniki.
Dotarło do mnie, że plan, z którym wiązałam wszystkie moje nadzieje,
zaraz legnie w gruzach.
Eve wyciągnęła z kieszeni jakieś urządzenie. Zgadłam, co to
oznacza. Zamierzała wezwać posiłki. Z chwilą gdy zjawią się jej
ochroniarze, nastąpi definitywny koniec. Nie wydostanę się już z ich
łap, nawet Joseph nie będzie w stanie mi pomóc. Postąpiłam kilka
kroków naprzód, zdecydowana za wszelką cenę zmusić ją do zmiany
zdania, choć nie miałam pojęcia, jak to zrobić. Nim jednak zdążyłam
cokolwiek wymyślić, zza moich pleców wyskoczyła Emily,
przewracając Eve na ziemię. Ta wrzasnęła, usiłując ją z siebie zrzucić.
Cofnęłam się, kompletnie zaskoczona. Eve była ciężka i dobrze
zbudowana, lecz w starciu ze zwinną szesnastolatką nie miała szans.
Po kilku sekundach Emily siedziała na niej okrakiem, przygwożdżając
ją twarzą w dół do podłogi.
- Jakim cudem taka mała wesz jak ty w ogóle się tu dostała? wydyszała Eve.
- Nie twoja sprawa - warknęła Emily.
Na ogół spokojna, twarz Eve wykrzywiła się z wściekłości. Bez
jednego buta i z włosami sterczącymi we wszystkie strony dumna pani
psycholog budziła raczej politowanie niż strach. Ale głos, który
wydobył się spomiędzy jej zaciśniętych zębów, nie stracił nic ze
swego chłodu.
- Nie sądzę, abyś była świadoma rozmiaru kłopotów, w jakie się
pakujesz. Puść mnie natychmiast albo osobiście dopilnuję, żebyś
wylądowała w piekielnym kotle.
Emily nie zwracała na nią uwagi.
- Beth! - zawołała. - Na co ty czekasz?
- Ale... - zawahałam się. - Co z tobą?
- O mnie się nie martw, dam sobie radę.
- Głupi, rozwydrzony dzieciaku! - wrzasnęła piskliwie Eve. Pożałujesz tego! Jak z tobą skończę... - Tu doszła wreszcie do wniosku,
że najwyższy czas skorzystać ze swej anielskiej mocy. W mgnieniu
oka jej ciało rozjarzyło się światłem niczym lampa. W pierwszym
momencie dała się wziąć z zaskoczenia, ale lada chwila szala
zwycięstwa przechyli się na jej stronę. Zostało mi najwyżej kilka
sekund. Nie czekałam na dalszy rozwój wypadków.
- Dziękuję za wszystko, Emily - powiedziałam bezgłośnie.
- Możesz mi mówić Em - odparła zdyszana. - Tak nazywają mnie
moi przyjaciele.
Rozłożywszy skrzydła, wystrzeliłam w górę, w bezkresną
przestrzeń nieba. Wibrowały energią jak silnik samochodu, który z
rykiem budzi się do życia. Poczułam, jak moje mięśnie rozciągają się
i naprężają, lecz nie potrafiłam się tym należycie cieszyć.
Towarzyszyła mi bolesna świadomość faktu, iż jest to
najprawdopodobniej jeden z moich ostatnich lotów. W niebie zaś
latało się zupełnie inaczej niż na ziemi. Nie istniały opory powietrza, w
związku z czym nie trzeba było wkładać w to żadnego wysiłku,
unosząc się beztrosko niczym balon, wciąż wyżej i wyżej, nie
zaprzątając sobie głowy ograniczeniami nakładanymi przez atmosferę.
Modliłam się jedynie, by ktoś powiadomił Josepha o tym, co zaszło.
Byłam oficjalnym zbiegiem.
Otuliła mnie gęsta, wirująca mgła. Nie widziałam nic na odległość
większą niż kilkanaście centymetrów, lecz parłam ślepo dalej. Raptem
zdałam sobie sprawę z tego, że dołączyły do mnie dwa inne anioły, po
czym z ulgą stwierdziłam, iż są to niedawno poznani towarzysze
Josepha. Ujęli mnie za ręce, kierując we właściwą stronę.
Miałam wrażenie, że lecimy tak od wielu godzin. Nikt się nie
odzywał, nie dał żadnego znaku, iż powinniśmy zwolnić. W chwili
kiedy pomyślałam, że zaraz zasłabnę z wyczerpania, mgła przerzedziła
się, ujawniając majaczące w oddali schody. Ich stopnie były
przezroczyste, tak jakby światło stężało, pragnąc przyjść nam z
pomocą. Nie miały barierki, a natychmiast po tym, jak postawiliśmy
stopę na kolejnym stopniu, poprzedni rozpływał się w powietrzu.
Mocno ściskałam dłonie swoich opiekunów.
Gdy dotarliśmy na szczyt, okazało się, iż stoimy pośrodku
zawieszonego w próżni szklanego amfiteatru. W dole nie dostrzegałam
już białych, wijących się ścieżek nieba. Z miejsca tego emanowała
osobliwa energia, która zdawała się wysysać ze mnie cały lęk.
Wypełniało je swoiste, wzniosłe piękno i mimowolnie zaciekawiło
mnie, w jakim celu zostało stworzone. Czy pozostałe anioły były
świadome jego istnienia? Panowała tu atmosfera tajemniczości, jak
gdyby była to jakaś ukryta świątynia, do której drogę znają jedynie
nieliczni wybrańcy.
Zerwał się wiatr. Odwróciłam się i ujrzałam jeźdźca bezszelestnie
galopującego na koniu o czarnej, splecionej w warkoczyki grzywie.
Uzda oraz siodło wierzchowca lśniły srebrem, kopyta bezgłośnie
uderzały w ziemię. Jeździec zsunął się z siodła, a następnie ruszył
pewnym krokiem ku nam. Tym razem Joseph ubrany był inaczej niż
podczas naszego ostatniego spotkania. Powiewająca za nim peleryna, a
także obute w sandały stopy przydawały mu iście królewskiej
dostojności. Zza jego pasa wystawała wysadzana drogimi kamieniami
rękojeść miecza, dodatkowo potęgując i tak już imponujące wrażenie.
- Uklęknij - polecił mi. - Nie mamy wiele czasu.
Usłuchałam go bez zastanowienia. Uklękłam, zasłaniając twarz
rękami. W powietrzu rozeszła się woń padającego deszczu oraz kropel
rosy na trawie. Tak pachniały moje skrzydła. Pożegnałam się z nimi w
głębi swego serca, po czym wymówiłam na głos słowa, które
wypełniały bez reszty moje myśli.
- Ojcze, przebacz mi.
Musiałam się z Nim pogodzić. Kochałam Go szczerze, a mimo to
wyrzekałam się wiecznego życia w Jego Królestwie. Okazałam
nieposłuszeństwo, nie wypełniając roli, jaką mi powierzył. Lecz czy na
pewno? Wiedziałam jedynie, iż byliśmy dla mego Ojca otwartą księgą,
podobnie jak każdy mężczyzna i każda kobieta na ziemi. Zdecydował
o naszych losach na długo przed tym, nim zostaliśmy przez Niego
stworzeni, niewykluczone więc, że długa droga, którą z takim trudem
przebyłam, wszystkie te przeciwności i próby... Być może miały mnie
one doprowadzić właśnie tu. Ufałam Mu bezgranicznie, głęboko
przekonana, że nigdy by mnie nie skrzywdził. W tej jednej chwili,
zamiast Bożego gniewu, którego spodziewałam się doświadczyć,
poczułam, że otacza mnie wyłącznie nieskończona łaska oraz miłość.
Z absolutną jasnością pojęłam, iż nie zostanę odtrącona z powodu
tego, co zamierzam zrobić. Mój Ociec nie wyrzeknie się mnie.
Pomimo mego uporu nie odwróciłam się od Niego. Kochałam Go
całym sercem i z całego serca pragnęłam Mu służyć. Jakim sposobem
zdołałabym dotrzeć tak daleko, gdyby działo się to wbrew Jego woli?
Nagle przestałam czuć się jak wyrzutek, zrozumiawszy, iż,
podobnie jak inni, jestem po prostu jednym z Jego dzieci.
- Łatwiej ci będzie to znieść, jeśli zamkniesz oczy - usłyszałam za
plecami głęboki głos Josepha. - Nie obawiaj się bólu. Cierpienie
przyjdzie później. W niebie ból nie istnieje.
Wydałam z siebie głośne westchnienie ulgi. Na ziemi będę miała
przy sobie Xaviera, dzięki któremu wszystko zawsze stawało się
łatwiejsze. Musiałam wierzyć, że uda mi się do niego wrócić.
Modliłam się jedynie o to, aby nie być dla niego ciężarem,
sparaliżowanym, bezwolnym i pozbawionym świadomości.
Zadrżałam, gdy Joseph delikatnym gestem odgarnął mi włosy,
odsłaniając pulsujące łagodnie po długim locie skrzydła. Z szacunkiem
położył dłoń na mojej głowie, pochylając swoją. W tej samej
sekundzie pośród rzędów pustych siedzeń pojawił się oświetlony
blaskiem księżyca obraz. Ujrzałam w nim Xa-viera. Miał na sobie
znajomą flanelową koszulę oraz ulubione, znoszone już buty,
powalane teraz błotem. Tylko jego twarz wyglądała inaczej, choć nie
potrafiłam określić dlaczego. Wydawał się starszy, z policzkami
pokrytymi cieniem zarostu i pustym wyrazem w turkusowych oczach.
Cechująca go dawniej energia ustąpiła miejsca smutkowi. Zamiast
chłopięcego uroku, który zapamiętałam, jego wciąż tak samo piękne,
choć zmęczone rysy odzwierciedlały obraz mężczyzny, jakim miał się
stać... jakim już się stał. Ile czasu minęło? Rok, być może więcej. W
Królestwie Niebieskim czas nie upływa w tym samym tempie, co na
ziemi, nie mogłam więc w żaden sposób tego stwierdzić. Na palcu
nadal nosił swą ślubną obrączkę.
Wokoło szalała burza, Xavier zaś, przemoczony do cna, stał pośród
siarczystej ulewy. Spoglądał z Urwiska na kłębiące się w dole fale
oceanu. Znajdował się dokładnie w miejscu, z którego skoczyłam
kiedyś, ujawniając przed nim swą prawdziwą tożsamość. Spieniona
woda tłukła bezlitośnie w skały, szarpiąc przycumowanymi do
pomostu łódkami, jakby zrobione były z papieru. Xavier zdawał się
zafascynowany odległością dzielącą go od ziemi. Z wyrazu jego
twarzy wyczytałam, że nie obchodzi go dłużej, co się z nim stanie.
Wychylał się poza krawędź. Krople deszczu siekły w niego
nieubłaganie, przypominając ostrza maleńkich strzał.
Sięgnąwszy do wewnętrznej kieszeni koszuli, coś z niej wydobył.
Nim jeszcze otworzył dłoń, wiedziałam, co się w niej znajduje. Było to
długie białe pióro o perłoworóżowym połysku. To samo, które
zostawiłam niechcący w jego samochodzie po naszej pierwszej randce,
a które zachował jako cenną pamiątkę. Siłą woli spróbowałam go
nakłonić, aby ukrył je z powrotem w kieszeni. Tylko to mu po mnie
pozostało. On jednak wycią-
gnął rękę przed siebie, pozwalając, by porwała je burza. W ciągu
paru sekund deszcz i wiatr zrobiły swoje, unosząc sponiewierane
pióro, a następnie ciskając je w morze. Widziałam, jak wiruje w
powietrzu, nim wpadło do wody. Xavier także śledził je wzrokiem,
wychylając się coraz mocniej.
Oddech uwiązł mi w gardle, gdy w pewnym momencie straciłam
go z oczu. Na szczęście prędko się zorientowałam, że to jedynie
ogromna czarna chmura przysłoniła księżyc. Gdy widoczność
powróciła, dostrzegłam, iż Xavier znów się przesunął. Stał teraz na
samej krawędzi klifu. Spod jego butów oderwało się kilka kamieni,
które poszybowały w przepaść.
Serce zamarło mi w piersi. Przecież chyba nie skoczy?! Wokół
niego huczała burza, wiatr smagał go w piersi. Jeden nieostrożny ruch
mógł skończyć się dla niego fatalnie.
- Nie, proszę - wyszeptałam. - Zaczekaj na mnie. - Popatrzyłam
błagalnym wzrokiem na Josepha. - Zrób to. Teraz.
- Jest jeszcze jedna, ostatnia rzecz. - Mówił szybko, wyczuwając
mój pośpiech. - Nim odejdziesz, musisz złożyć uroczystą przysięgę.
Zakładając, że przeżyjesz i obudzisz się w ludzkim ciele, czy
przysięgasz zrobić wszystko, co w twojej mocy, by przyczynić się do
poprawy rodzaju ludzkiego oraz głosić chwałę Pana?
- Oczywiście! — wykrzyknęłam. - Przysięgam! - W ogóle nie
musiałam się nad tym zastanawiać. - Przysięgam na życie Xaviera. A
teraz zrób to!
Z początku nie działo się nic, czułam jedynie lekkie pieczenie,
podobne do oparzenia słonecznego. A potem cały amfiteatr zalało
oślepiające światło. Buchnęło z lśniącej szklanej powierzchni, a
strumienie promieni zawirowały wokół nas w szalonym tańcu.
Joseph miał rację. Nie odczuwałam bólu, a wyłącznie jedność ze
światłem. Docierało do każdej komórki mego ciała, wypełniając je
nowym życiem. Z trudem pojmowałam, co się ze mną dzieje. W
pewnej chwili rozległ się ohydny, zgrzytliwy
odgłos, tak odrażający, iż omal nie zmieniłam zdania. Był to
głęboki, wstrząsający jęk podobny do krzyku wydobywającego się z
bezdennej otchłani paszczy wieloryba. Uniosłam na moment powieki i
spostrzegłam Josepha unoszącego rozgrzany do czerwoności miecz.
Nim całe moje dotychczasowe istnienie obróciło się w proch,
zdążyłam jeszcze sformułować ostatnią myśl. Zebrałam wszystkie siły,
by wykrzyczeć ją na głos w nadziei, że przedrze się przez czas i
przestrzeń. - Xavierze... wracam do ciebie!
Przemiana
Na sekundę przed uderzeniem ostrza czas stanął w miejscu.
Amfiteatr zapełnił się dziećmi. Słyszałam ich szepty, choć nie
poruszały ustami. Instynktownie odgadłam, kim są - były to dusze
dzieci, którym pomogłam zaadaptować się w niebie podczas swej
anielskiej służby. Przyszły pożegnać się ze mną. Szeptały słowa
otuchy: „Bądź silna. Nie obawiaj się. Idź za głosem serca, ono cię nie
zawiedzie". Wierzyły we mnie.
Pragnęłam im podziękować, lecz nie miałam kiedy - wszystko
wydarzyło się tak szybko. Poczułam na plecach palące gorąco, a w
następnej chwili obserwowałam amfiteatr z zewnątrz. Patrzyłam, jak
moje ciało upada na ziemię, zastygając w bezruchu. Joseph wraz z
dziećmi zmienili się w rozmytą plamę, niknąc jak postacie ze starej
fotografii. Szklane filary jeden po drugim rozpadały się na kawałki. Ja
także nie stanowiłam już trwałego bytu, lecz miliony maleńkich
cząsteczek unoszących się w przestrzeni. Spróbowałam wstrzymać
oddech, by przygotować się na to, co miało nadejść, ale nie było już
czego wstrzymywać. Zgodnie z obietnicą Josepha nie było też bólu.
Podczas swej podróży oglądałam przebłyski niewysłowionego
piękna Królestwa Niebieskiego. Ujrzałam wodospad, spływający
kaskadą ciekłego kryształu. Minęłam błękitny staw - unoszące się na
jego powierzchni lilie mieniły się tysiącami
barw, których nie byłam nawet w stanie nazwać. Zobaczyłam
prastare drzewo, uginające się pod girlandami kwiatów, a także sale
wypełnione przepychem tak olśniewającym, iż poczęłam się
zastanawiać, co mogło mnie kiedykolwiek skłonić do porzucenia tego
miejsca.
Wszystko to jednak stopniało niczym lukier w słońcu, gdy pojawiła
się przede mną twarz Xaviera. Przypomniałam sobie, przez co razem
przeszliśmy, jak walczyliśmy, zębami i pazurami broniąc prawa do
wspólnego życia. Musiałam zdążyć na czas, by uchronić go od
popełnienia najgorszego z możliwych błędów. Poprzysięgłam Bogu
wieczyste oddanie, jeśli tylko zaopiekuje się Xavierem do mego
powrotu. Mimo iż nie okazałam się najprzykładniejszym z aniołów,
wierzyłam, że mój Ojciec mnie nie zawiedzie. Nie odwróci się od nas.
Lecz nagle, mimo swej bezcielesnej formy, poczułam przypływ
obezwładniającej paniki. A jeśli już jestem spóźniona? Jeśli Xavier
odszedł na zawsze, grzebiąc swoją ostatnią szansę podczas
desperackiej próby dołączenia do mnie? Wszelkie nasze wysiłki
spełzłyby na niczym. Tkwiłabym uwięziona na ziemi bez niego,
skazana na samotne, pozbawione sensu życie. Koniec końców oboje
trafilibyśmy do nieba, lecz nigdy już nie zdołałabym go odnaleźć
pośród milionów nakładających się na siebie wymiarów.
Nie mogłam jednak dłużej tego rozważać. Należało się skupić. W
tym momencie pierwszą i najważniejszą dla mnie rzeczą było dotrzeć
z powrotem w jednym kawałku. Na to, co się stanie później, nie
miałam już wpływu. Ale wspólnie z Xavierem na pewno znajdziemy
jakieś rozwiązanie, tak jak w każdym innym przypadku. Pomyślałam o
Ivy i Gabrielu. Jak wypadnę w ich oczach? Czy nadal zechcą uważać
mnie za swą siostrę?
Gdy Joseph zgodził się mi pomóc, wyobrażałam sobie, iż zostanę
po prostu przeniesiona na ziemię, jak za dotknięciem czarodziejskiej
różdżki. Nie sądziłam, że ta podróż może tyle potrwać. W momencie,
w którym podejrzewałam już, iż w ogóle nie dobiegnie końca, wśród
próżni zamajaczyły pierwsze kształty. Rozróżniałam rozległe połacie
zieleni, a także poszarpane kontu-
ry górskich szczytów - przypominało to przyglądanie się z góry
topograficznej mapie terenu. Prędkość, z jaką mknęłam przez
kosmiczną przestrzeń, zaczęła się zmniejszać, przy czym i ja
przybierałam z wolna fizyczną formę. Rozproszone cząsteczki dawnej
mnie ponownie zajmowały swoje miejsca. Pojawiły się lśniące zarysy
rąk i nóg. Oczekiwanie z pewnością dobiegało końca. Wkrótce
ponownie spotkam się z Xavierem.
Wylądowałam na kolanach na skraju bujnego ogrodu.
Wejścia doń strzegł płonący miecz, obracający się we wszystkich
czterech ziemskich kierunkach. W mgnieniu oka odgadłam, gdzie
jestem, ponieważ panowała tu absolutna harmonia. Nade mną
rozpościerało się błękitne niebo, powietrze przesycone było zapachem
kwiatów, a z gałęzi drzew zwisały ciężkie, dojrzałe owoce.
Najokazalsze drzewo stało dokładnie pośrodku. Jego sękate konary
wyciągały się ku mnie niczym setka ramion, połyskując czerwienią
soczystych, idealnie okrągłych jabłek. Z jakiego powodu ogród ten
ukazał mi się właśnie teraz? Gdy tylko wypowiedziałam w myślach to
pytanie, odpowiedź pojawiła się sama. Oto postawiono mnie na
rozdrożu. Wciąż jeszcze mogłam zmienić zdanie. Za mną rozciągał się
wieczny spokój Królestwa Niebieskiego. Jeśli tylko chciałam, mogłam
zawrócić. Snop światła, który mnie tu przywiódł, nie zniknął. Czekał
na moją decyzję. Jeśli oddalę się od niego, opuszczę swoje dawne
życie na zawsze i nic już nigdy nie będzie łatwe ani proste. Przed sobą
miałam pełen wyzwań los śmiertelnika: twardą i wyboistą, choć
niepozbawioną obietnic ścieżkę. Spojrzałam ostatni raz na migotliwą
jasność niknącą w mlecznej aurze, po czym stanęłam na drżących
nogach, a następnie uczyniłam kilka niepewnych kroków w kierunku
ogrodu. I wówczas zapadła ciemność.
Obudził mnie oślepiający ból. Pojęłam, iż znajduję się na plaży,
ponieważ słyszałam ryk oceanu, a na spękanych ustach czułam sól.
Kątem oka ujrzałam swoje włosy rozrzucone na piasku niczym
splątane wodorosty. Zniknęły anielskie szaty. Miałam na sobie cienką
białą sukienkę, zszarganą i brudną
po długiej podróży. Odniosłam wrażenie, że coś ogranicza mi pole
widzenia, po czym zorientowałam się, iż moją twarz oraz ramiona
pokrywa błoniasta, przypominająca kokon siatka. Rozpuszczała się
powoli pod wpływem słonej wody. Chciałam zedrzeć z siebie jej
resztę paznokciami, lecz najlżejszy nawet ruch powodował tak
ogromne cierpienie, że zmuszona byłam leżeć sztywno jak kłoda. Nie
był to zwykły ból... sięgał do samego szpiku kości, tak jakby całe moje
ciało zrastało się na nowo po ciężkiej operacji. Czułam się jak
czekająca na wypalenie gliniana kukła, której mięśnie są płynne, a
krew wciąż jeszcze zimna. Wydawało mi się, iż lada chwila wchłonie
mnie mokry piasek. Wiedziałam jedynie, że wszystko się zmieniło.
Z wysiłkiem uniosłam powieki. Na powierzchni wody skrzyło się
coś, co wyglądało jak złota farba. To była krew anioła... moja krew. He
jej straciłam? Czy starczy mi sił, by iść? Czy może zostałam dotknięta
paraliżem, przed którym ostrzegał mnie Joseph? Raptem dotarło do
mnie, w jakim stopniu zaniedbałam najważniejsze sprawy. Tak bardzo
spieszyło mi się do domu, iż nie poprosiłam Josepha o żadne
wskazówki odnośnie do tego, co powinnam robić, skoro już uda mi się
szczęśliwie tu dotrzeć. Nie oczekiwałam przyjęcia powitalnego, ale też
nie spodziewałam się, że będę zupełnie sama. Plaża zaś świeciła
pustkami. Noc była zbyt chłodna, by wychodzić na dwór. Jak długo
potrwa, nim ktoś mnie odnajdzie? Z mojej piersi wyrwał się
mimowolny szloch, wywołując falę niekontrolowanych spazmów. A
każdy oddech palił płuca żywym ogniem.
Uspokoiwszy się na tyle, by móc spokojnie pomyśleć, zaczęłam
rozważać możliwe wyjścia z tej sytuacji. Na ile się orientowałam,
istniały tylko dwa. Mogłam zaczekać, aż znajdzie mnie jakiś zbłąkany
spacerowicz, lub też zebrać w sobie dość sił, by doczołgać się do
miejsca, w którym na pewno zostanę zauważona. Żadne z nich nie
przypadło mi do gustu. Spróbowałam poruszyć palcami, ale nadal były
sztywne jak dryfujące nieopodal kawałki drewna. Chciałam nawet
użyć swej anielskiej mocy, nim dotarło do mnie, jak absurdalne jest to
pragnienie. Wszak
dopiero co dobrowolnie odcięłam się od jej źródła. Nie miałam już
żadnej możliwości, by się nią wspomóc - stałam się w stu procentach
człowiekiem.
Czy oznacza to, że mi się udało? Czyżbym dokonała rzeczy
niewyobrażalnej i przetrwała przemianę? Nie wiedziałam, czy
powinnam się śmiać czy płakać.
Nade mną wznosiło się majestatycznie Urwisko, spowite srebrzystą
peleryną księżycowego światła. Wyciągnęłam szyję na tyle daleko, na
ile pozwalał przeszywający ból. Przeczesywałam wzrokiem szczyty
skał, rysujące się na tle nieba niczym szczerbate wieże. Zalała mnie
fala ulgi. Nikogo tam nie dostrzegłam. Mogło to oznaczać tylko jedno:
zwyciężył zdrowy rozsądek i Xavier wrócił do domu. Musiałam
wierzyć, że jest zdrów i cały. Z pewnością wyczułabym, iż coś jest nie
tak, gdyby jego połamane szczątki leżały porozrzucane wśród skał. W
głowie słyszałam bicie jego serca. W nozdrzach czułam niemal świeżą,
kojarzącą się z lasem woń jego wody kolońskiej. Xavier żył, a do tego
znajdował się niedaleko stąd.
Zamarłam na dźwięk czyjegoś śmiechu. Niespodziewanie na plaży
pojawiła się grupka nastolatków. Ogarnęło mnie nagłe skrępowanie.
Czym miałabym wytłumaczyć im swój stan? Niektóre z głosów
brzmiały znajomo, choć zniekształcał je alkohol. Z miejsca, gdzie
leżałam, zmierzające w moim kierunku postacie stanowiły jedynie
rozmyte czarne smugi, ale widziałam, że kołnierze kurtek mają
podniesione dla ochrony przed wiatrem. Część wciąż trzymała w
rękach butelki. W miarę jak się zbliżali, coraz wyraźniej niosły się ku
mnie ich głosy, co pozwalało usłyszeć treść rozmowy.
- Beznadziejna impreza. Przypomnij mi, żebym nigdy więcej nie
dała się wyciągnąć na przyjęcie w Becie - mówiła obca mi
dziewczyna.
- Ja tam dobrze się bawiłem.
Rozpoznałam głos tego chłopaka. Był to Wesley, z którym Xavier
się przyjaźnił, zanim zostaliśmy zmuszeni do ucieczki z Venus Cove.
Co on robił w domu? Niejasno pamiętałam, że
wyjechał do Stanford studiować inżynierię. Jego obecność tutaj
niewątpliwie oznaczała, iż trwają letnie wakacje. Ile czasu upłynęło?
Jak wiele straciłam?
- Ścigając się z kumplami, kto szybciej wypije całe piwo? parsknęła. - Rzeczywiście, też mi zabawa.
- Przyznaj, że jesteś wściekła, bo Colt cały wieczór przystawiał się
do innej.
- Jeszcze czego! W nosie mam Colta. Trzeba być kompletnie
pozbawionym klasy, żeby zadawać się z taką zdzirą jak Anna-Louise.
- Kto w ogóle wymyślił ten spacer? Przecież tu zamarznąć można.
- Słuchajcie, a gdzie Molly? Szła tuż za nami?
Na dźwięk jej imienia uważniej nadstawiłam uszu. Molly tu była?
- Pewnie się rozmyśliła - odparła dziewczyna tonem, który
sugerował, że nie obchodzi jej to w najmniejszym stopniu.
- Lepiej wrócę i sprawdzę, co się z nią dzieje - stwierdził Wesley.
- Stary, a ty dalej do niej startujesz? - wybełkotał jego kolega. Powinieneś już skumać, że to laska nie dla ciebie.
- Stul dziób, Cooper. Do nikogo nie startuję. To moja przyjaciółka.
Któreś z nich postanowiło dyplomatycznie zmienić temat.
- Liczyłem na to, że Xavier też przyjdzie.
- No to się przeliczyłeś. On już się z nami nie zadaje - odparł
chłopak imieniem Cooper.
- Odczep się od niego, ma teraz sporo problemów - upomniał go
Wes.
- Sporo problemów? - powtórzył tamten. - Ten kolo jest bardziej
popaprany niż moja książka do matmy.
- Mało powiedziane - dodała ta sama co wcześniej dziewczyna. - W
dodatku sam jest sobie winien. „Jak sobie poście-lesz, tak się
wyśpisz", jak mawiał mój dziadek. Tak się kończą romanse z
przyjezdnymi.
- Głupia jesteś jak but, Leah - dobiegł mnie dźwięczny głos Molly.
- Co ty możesz wiedzieć o Xavierze i jego sprawach? Znasz go
chociaż?
Leah podskoczyła, jak gdyby przyłapano ją na gorącym uczynku.
Wyraźnie poczuła się nieswojo w konfrontacji z Molly.
- Osobiście nie, ale słyszałam co nieco.
- Masz rację, słuchaj dalej plotek. - Byłam dumna, że Molly tak
dzielnie wzięła Xaviera w obronę. Z chęcią bym ją uściskała.
- Wyluzuj, nic do niego nie mam. Uważam po prostu, że powinien
częściej wychodzić z domu.
- Zrobi to, gdy będzie miał ochotę - warknęła Molly.
- Wracam na imprezę - oświadczył nagle Wes, ucinając tym samym
rozmowę o Xavierze. Odniosłam nieprzeparte wrażenie, że to dla
niego wciąż przykry temat. - Wy sobie róbcie, co chcecie.
Rozległy się pomruki niezadowolenia, ale ostatecznie wszyscy
ruszyli w ślad za nim. Ich głosy cichły powoli w oddali. Wiedziona
niespodziewanym impulsem, uniosłam głowę, wołając Molly. Lecz z
moich ust wydobył się jedynie ochrypły szept - nie miała szans mnie
usłyszeć. Świadomość, iż jest tak blisko, a mimo to całkowicie
nieosiągalna, przeważyła szalę. Straciłam wszelką motywację.
Opuściła mnie wola przetrwania. Doszłam do wniosku, że niebo
okrutnie sobie zażartowało z moich marzeń. Nie było sensu walczyć o
coś, czemu sprzeciwiał się cały wszechświat. Oboje z Xavierem już na
starcie skazani zostaliśmy na porażkę. Pozwolono mi zabrnąć tak
daleko, kusząc obietnicą nowego początku, po to tylko, by odebrać
ostatnią nadzieję. Widocznie w tym właśnie momencie moja historia
miała dobiec końca. Byłam zbyt zmęczona, by się złościć. Zamiast
gniewu czułam wdzięczność za to, że w ogóle udało mi się wrócić.
Skoro i tak sądzone mi było umrzeć, cieszyłam się, iż nastąpi to
przynajmniej w miejscu, które kocham. Gdy pogodziłam się z
nieuniknionym, nadeszło odrętwienie. Nawet ból jakby odrobinę
zelżał. Pragnęłam wyłącznie jednego: pogrążyć się we śnie.
***
Otworzyłam oczy i zobaczyłam, iż stoi nade mną kobieta w
staromodnej koszuli nocnej. W pierwszej chwili pomyślałam, że znów
jestem w niebie, ale zaraz potem spostrzegłam, iż nic poza tym się nie
zmieniło. Kobieta się uśmiechnęła. Miała na sobie szal z frędzlami, a
siwe włosy spływały jej aż do pleców. Wiedziałam, że nie może
pochodzić z tego świata, ponieważ jej ciało było przezroczyste.
Wydawała się dziwnie znajoma. Mój umysł począł mozolnie wyławiać
związane z nią wspomnienia: starsza pani na ławce żegnająca się z
ukochanym psem, żelazne łóżka oraz zapach środków odkażających w
domu opieki, duch unoszący się za oknem mojej sypialni.
- Alice? - wychrypiałam. - Co ty tu robisz?
- Przyszłam ci pomóc, kochanie. - Kojarzyła mi się z dobrą wróżką
z bajki o Kopciuszku. - Dotarłaś tak daleko. Nie możesz się teraz
poddać. Nie pozwolę ci na to.
- Dlaczego nie spotkałyśmy się w niebie? - zapytałam.
- Nikomu nie było wolno cię odwiedzać - odparła. -Eve... Przypomniałam sobie więzienie w białej sali.
Wymówiłam to imię głosem pełnym goryczy.
- To już nie ma znaczenia - powiedziała łagodnie Alice. - Wróciłaś.
Byłam pewna, że ci się uda.
- Niewiele mi z tego przyszło. Alice, ja umieram.
- Nie pleć andronów. Wstawaj natychmiast.
- Nie mogę. Za bardzo boli. Chcę spać.
- Będziesz spała, ile dusza zapragnie, gdy dotrzesz do domu. No
już, już. Pomogę ci.
- Nie mogę.
- Xavier na ciebie czeka.
Na dźwięk jego imienia coś we mnie drgnęło.
- Naprawdę?
- Ależ oczywiście, kochanie. Czeka już od dawna. Ale musisz
okazać nieco więcej zdecydowania, jeśli chcesz się z nim zobaczyć.
Wiem, że on bardzo pragnie ciebie ujrzeć.
Te słowa wystarczyły mi za całą zachętę. Alice doskonale
wiedziała, w którą strunę uderzyć. Zebrawszy wszystkie siły,
dźwignęłam się na kolana. Poszło mi lepiej, niż przypuszczałam, lecz
i tak wymagało to kolosalnego wysiłku. Upłynęło sporo czasu, nim
stanęłam na nogach.
- Powoli - ostrzegła Alice. - Kroczek po kroczku.
Usłuchawszy jej rady, odczekałam kilka sekund przed kolejnym
posunięciem. Czułam się jak dziecko stawiające pierwsze, nieporadne
kroki. Odwróciłam się do Alice, licząc na pochwałę, lecz jej już nie
było. Wróciła do swego świata. Reszta należała do mnie. Centymetr za
centymetrem posuwałam się wzdłuż plaży, wiedziona wyłącznie
myślą o Xavierze.
Przy molo natknęłam się na kierowcę ciężarówki. Wychodził z
„Tłustego Joe", jedynego całonocnego baru w Venus Cove.
Ewidentnie przeraził go mój widok, choć to nie ja miałam ręce całe
pokryte tatuażami.
- Cześć, mała - odezwał się z wahaniem. - Pomóc ci jakoś?
- Próbuję dostać się do domu.
- Ciężka noc? - Najwyraźniej przypuszczał, iż sama doprowadziłam się do takiego stanu, nadużywając rozmaitych
nielegalnych substancji.
Kiwnęłam głową. Łatwiej mi było przystać na takie wyjaśnienie,
niż szukać innego.
- A może zawiozę cię najpierw do szpitala? Nie powinien cię
obejrzeć lekarz?
- Proszę odwieźć mnie do domu, potrzebuję tylko porządnie się
wyspać. Zajmie się mną mój brat. Mieszka tu niedaleko.
Wzmianka o bracie odniosła pożądany skutek. Twarz kierowcy
rozjaśniła się nieco - niedługo kto inny przejmie za mnie
odpowiedzialność.
- W takim razie prowadź - zgodził się, wyrzucając do śmieci resztki
hamburgera. Ująwszy mnie za łokieć, pomógł mi się wdrapać na fotel
pasażera. Po podłodze walały się puste puszki po napojach oraz
wszelkiej maści papierki. Kabina przesiąknięta była zapachem frytek,
zmieszanym z wonią spękanych
skórzanych siedzeń i tytoniu. Nie wpłynęło to korzystnie na moje
samopoczucie. Do długiej listy aktualnych problemów dołączyła
właśnie fala silnych mdłości. Otworzyłam okno, wpuszczając do
środka świeże nocne powietrze. Zwalczyłam w ten sposób torsje, bojąc
się zwymiotować, choć w żołądku nie miałam nic.
- Jak ci na imię, mała?
- Beth.
- Ładnie. Ja jestem Lewis.
Zauważywszy moją minę, podsunął mi butelkę wody mineralnej.
- Trzymaj, pewnie się odwodniłaś. Łatwo do tego doprowadzić,
jeśli się nie jest ostrożnym.
- Dziękuję. - Z wdzięcznością przyjęłam napój, opróżniając butelkę
niemal jednym długim łykiem. Zniknęła suchość w gardle, a myśli
poczęły krążyć żywiej.
- Co ty masz za znajomych, że zostawili cię samą?
- Nie byłam z przyjaciółmi.
- Kłopoty sercowe?
- Można to tak nazwać.
- Przyjmij dobrą radę od starego wygi, kochana. Żaden chłopak,
choćby był królem Anglii, nie jest tego wart.
Szczęśliwie dla mnie Lewis doskonale znał miasto. Wreszcie
skręciliśmy w Byron Street. Jeśli nie liczyć ciem tańczących w świetle
latarni, uliczka była zupełnie pusta. Lewis zwolnił, czekając, aż dam
mu znak, by się zatrzymał. Jeden po drugim mijaliśmy okazałe domy
z wypielęgnowanymi ogrodami i wysypanymi żwirem podjazdami.
Wyprostowałam się na fotelu, wypatrując znajomego wzniesienia.
Mało brakowało, a zapomniałabym zawiadomić Lewisa, że
jesteśmy na miejscu. Gdy wjechaliśmy na szczyt pagórka, nie
odrywałam wzroku od budynku, który ukazał się naszym oczom.
Biały, z obszernym gankiem i bluszczem wijącym się wokół stojącego
w ogrodzie wiązu witał mnie niczym stary przyjaciel. Wypieszczone
przez Ivy różane krzewy rosły wzdłuż
wewnętrznej strony płotu z kutego żelaza. Zasłony w salonie nie
zostały zaciągnięte. W miękkim świetle ulicznej lampy można było
dostrzec wysokie półki pełne książek, nieco wytarty zabytkowy dywan
oraz stary fortepian. W kominku wciąż tliły się resztki żaru.
Serce przestało mi bić na widok zaparkowanego przed domem
odrestaurowanego błękitnego chevroleta z 1956 roku. Ogarnęła mnie
fala podekscytowania, taka sama jak wówczas, gdy po raz pierwszy
ujrzałam chłopca o turkusowych oczach łowiącego ryby na pomoście.
Tamta chwila wydała mi się teraz tak odległa. Mimo to wiedziałam
jedno: cokolwiek się wydarzyło, nie miało już znaczenia.
Byłam w domu.
Świt
Dziwnie się czułam, ponownie stając przed bramą Byrona. Miałam
wrażenie, że nie minął nawet dzień. Wszelkie moje troski się rozwiały.
Tej nocy narodziło się dla mnie nowe życie. Wzięłam kilka głębokich
oddechów, starając się uspokoić rozszalałe serce. Pragnęłam
zapamiętać ten moment - to od niego wszystko miało się rozpocząć.
Teraz, gdy znalazłam się w odległości kilku zaledwie metrów od
Xaviera, poczułam się nagle skrępowana, uświadomiwszy sobie swój
opłakany stan. Przeczesałam palcami włosy i otrzepałam piasek z
bosych stóp. A potem przestąpiłam wreszcie próg wykutej z żelaza
bramy, wkraczając na ścieżkę, którą tak często chodziłam, będąc
aniołem. Po raz pierwszy stąpałam po niej jako prawdziwa ludzka
istota z krwi i kości. Pod stopami czułam chłodne kamienie, a w
powietrzu nadchodzącą wiosnę. Zadziwiające, jak świat może stać się
zupełnie inny, pozostając jednocześnie niezmienionym. Gdy
wspinałam się po schodkach na ganek, trzeci stopień jak zwykle
zatrzeszczał delikatnie. Z wnętrza domu dobiegło szczekanie Fantoma.
Kilka sekund później usłyszałam odgłos gorączkowego drapania w
drzwi.
- Cześć, piesku - szepnęłam, na co Fantom począł żałośnie piszczeć.
W holu rozległy się czyjeś kroki.
- Fantom, wracaj. Co cię napadło?
Oddech uwiązł mi w gardle. Znałam ten głos, niski i miękki, lekko
przeciągający samogłoski, co świadczyło o dzieciństwie spędzonym w
Georgii.
Czekałam, sparaliżowana zalewem sprzecznych emocji, niezdolna
poruszyć się ani też odezwać. Na jedną krótką, koszmarną chwilę moją
głowę wypełniły irracjonalne obawy. Co, jeśli zmieniłam się nie do
poznania? Jeśli Xavier przestał mnie kochać? Czy miałam w ogóle
jakiekolwiek prawo zjawiać się tak znienacka, spodziewając się, że
będzie na mnie czekał? W moich dotychczasowych wyobrażeniach
nasze spotkanie wiązało się z wybuchem namiętności, nie strachu.
Dlaczego niespodziewanie straciłam rezon?
- Chodź, piesku, tam nikogo nie ma. - Przez słowa Xaviera
przebijało znużenie, którego nigdy wcześniej u niego nie słyszałam. Nie wierzysz mi? Dobrze, pokażę ci. Sam się przekonasz.
Drzwi otworzyły się, pozwalając nam w końcu stanąć twarzą w
twarz.
Był boso, w spodniach od dresu i luźnej białej koszulce. Włosy w
kolorze miodu opadały mu miękko na oczy, które nadal miały tę samą
niesamowitą, turkusową barwę, stanowiącą połączenie błękitu nieba
oraz zieleni wód oceanu.
Zareagował nieco inaczej, niż się spodziewałam. Otworzywszy
szeroko usta, zachwiał się i cofnął kilka kroków, jak gdyby zobaczył
ducha.
- Ty nie istniejesz. - Ze sposobu, w jaki pokręcił z niedowierzaniem
głową, wywnioskowałam, iż wyobraźnia już od pewnego czasu płata
mu podobne figle. Zdałam sobie sprawę z faktu, że przypuszczalnie w
niewielkim stopniu przypominam w tym momencie normalnego
człowieka. Do tego światło na ganku się nie paliło, byłam więc
pogrążona w mroku.
- Xavier, to ja - wyjąkałam cicho. - Wróciłam. Stał oniemiały,
drżącą dłonią przytrzymując drzwi.
- Nie wierzę ci.
- Jestem człowiekiem - odparłam. - Stałam się człowiekiem... dla
ciebie.
- To znów ten sen - wymruczał do siebie. - Błagam, tylko nie to.
- Popatrz! - Wyciągnęłam rękę, chwytając go za ramię i wbijając
mu w skórę paznokcie. — Poczułbyś to, gdybym nie była prawdziwa?
Przypatrywał mi się rozdzierającym wzrokiem, w którym
oszołomienie mieszało się z kiełkującą nadzieją.
-Ale jak to?... - zapytał. - Przecież to niemożliwe!
- Powiedziałeś mi kiedyś, że zakochany mężczyzna potrafi
dokonywać niezwykłych rzeczy - odparłam. - Jak widać... kobieta
również. Jestem tu, jestem prawdziwa i kocham cię bardziej niż
kiedykolwiek.
Wyraz jego twarzy zmienił się, gdy chwyciwszy mnie za ramiona,
poczuł pod palcami żywe ciało. Z wolna zacieśniał uchwyt, aż wreszcie
przyciągnął mnie do siebie, rozpaczliwym gestem przyciskając do
piersi. Nasze ciała, wiedzione wspólnym, niepohamowanym
impulsem, nieomal stopiły się w jedno. Xavier ujął moją twarz w
dłonie, po czym trwaliśmy tak, w milczeniu kiwając się w przód i w tył.
Gdy w końcu mnie puścił, świat zawirował mi przed oczami,
przypominając o dojmującym bólu.
Zachwiałam się niebezpiecznie. Wszystko wokół traciło ostrość.
- Hej - złapał mnie w porę. - Co się dzieje? Dobrze się czujesz?
- Nic mi nie jest. - Nie zdołałam powstrzymać uśmiechu. - Mam cię
przy sobie.
- Chodź, zaprowadzę cię do środka.
Ruszyłam ostrożnie za nim, lecz po kilku zaledwie krokach Xavier
pewnym ruchem wziął mnie na ręce, zatrzaskując drzwi bosą stopą.
- Już dobrze - wymruczał mi we włosy. - Zajmę się tobą. Położył
mnie na kanapie w salonie.
- Nie sądziłem, że jeszcze kiedykolwiek cię zobaczę - powiedział. Myślałem, że jedynym sposobem będzie... - głos mu się załamał i
umilkł.
- Cicho - uspokajałam, głaszcząc go po głowie. Zauważyłam, iż
włosy mu urosły i pociemniały odrobinę, przybierając głębszy,
bursztynowy odcień. - Wiem, co myślałeś.
- Nie byłem pewien, czy to zadziała. - Rzekł, zaciskając zęby na
wspomnienie koszmaru, jaki towarzyszył mu przez ostatnie miesiące. Bez ciebie nie miałem po co żyć. Gabriel i Ivy pomagali mi, jak mogli.
Wątpię, czy bez nich dałbym sobie radę.
- Gdzie oni są? - spytałam, zerkając ponad jego ramieniem w głąb
pustego domu, który stracił nieco ze swej nieskazitelnej czystości, w
jakiej utrzymywała go moja siostra. Na podłodze stał kubek, a z
barierki schodów zwisała kurtka w barwach drużyny uniwersyteckiej.
- Udali się z misją... do Rumunii - odparł. - Gabriel przez długie
tygodnie dosłownie wychodził z siebie, żeby cię wydostać.
- Naprawdę?
- Pewnie. Zwołał Zgromadzenie, usiłował się z nimi targować,
przebłagać ich, próbował wszystkiego, ale nic nie wskórał. Oboje
okropnie się tym zadręczali. Dlatego zdecydowali się wyjechać. Ale
lada dzień powinni być z powrotem.
Do oczu napłynęły mi łzy. Na myśl o spotkaniu z rodzeństwem
ogarnęło mnie nieopisane wzruszenie.
- Ale, Beth... - zaczął Xavier, nagle zaniepokojony. - Musisz mi coś
powiedzieć... Jak ci się udało wrócić? Uciekłaś? - Wyprostował się
gwałtownie. - Znów będą cię ścigać? Trzeba ostrzec Ivy i Gabriela...
Złapałam go delikatnie za rękę, nim zdążył wstać, rozglądając się w
poszukiwaniu telefonu.
- Nikt mnie nie ściga. Nie tym razem. Wróciłam na dobre.
Patrzyłam, jak z jego twarzy znikają wątpliwości, powoli
ustępując miejsca trosce. Po raz pierwszy od mego przyjścia
przyjrzał mi się wnikliwiej, po kolei odnotowując szczegóły mego
opłakanego wyglądu.
- Co ci się stało? Wyglądasz, jakbyś była na wojnie. Wyczerpanie z
całą mocą dawało o sobie znać. Oparłam się
ciężko o Xaviera, bezwładna niczym szmaciana lalka. Ubolewałam
na tym, że zamiast promieniejącej energią i zdrowiem żony odzyskał
jakąś inwalidkę, którą będzie musiał się opiekować.
- To minie. Do pełnej przemiany potrzebny jest czas.
- Porozmawiamy o tym kiedy indziej. - Wsunąwszy mi jedną rękę
pod kolana, drugą objął mnie w pasie. - Chodź, umyjemy cię trochę i
zapakujemy do łóżka.
Wniósł mnie po schodach na górę, do mej dawnej sypialni, którą
teraz sam zajmował. Przy drzwiach leżała jego sportowa torba, a na
białym biureczku, pod lampą, widniał stosik podręczników. Nie licząc
tych drobnych zmian, zastałam mój ukochany pokoik dokładnie takim,
jak go zapamiętałam. Widok znajomych mebli i żelaznego łóżka z
baldachimem podziałał kojąco. Fantom, który wgramolił się za nami,
postanowił zająć swą ulubioną pozycję, zwijając się w kłębek na
dywanie. Ale oczu nie zamknął. Obserwował bacznie każdy mój ruch,
jak gdyby on także się obawiał, iż mogę znów zniknąć.
- Spałeś w moim pokoju? - spytałam uradowana.
- Tylko to pozwalało mi poczuć twoją obecność - odparł. - Mam
nadzieję, że ci to nie przeszkadza.
Pokręciłam głową. Byłam zachwycona tym pomysłem. Xavier
posadził mnie na brzegu łóżka.
- Zaraz wracam.
Słyszałam, jak krząta się po łazience, odkręcając kran z wodą. Za
moment wyłonił się z niej, niosąc stosik świeżych ręczników.
- Czy mógłbyś odpowiedzieć mi na jedno pytanie? Jak długo mnie
nie było?
- Dość długo... ale porozmawiamy o tym później, dobrze?
- Muszę wiedzieć. Wariuję od tego.
Przyklęknął u moich stóp, pomagając mi wyplątać się z rękawów
brudnej sukienki.
- Nie było cię dwa lata. Co do dnia - rzekł miękko.
- Dwa lata! Chyba coś źle policzyłeś.
- Beth, jakie to ma teraz znaczenie...
- Nie. To niemożliwe.
- Przykro mi - odparł. - Niedługo będę obchodził dwudzieste drugie
urodziny, a w przyszłym roku kończę studia.
-Ale... to straszne. — Poczułam się potwornie oszukana. Stracenie
choćby godziny z jego życia wydawało mi się niepodobieństwem, a co
dopiero dwóch lat! - Musisz mi wszystko opowiedzieć.
- Nie ma wiele do opowiadania. Dostałem się na magisterkę stwierdził niedbale. - Moja siostra urodziła dziecko. Zostałem
wujkiem.
- Tak się cieszę! Od tak dawna tego pragnąłeś.
- Beth, niczego nie rozumiesz - przerwał mi. - Byłem jak robot. W
środku pusty, nie czułem nic, chociaż wiedziałem, że powinienem to
zmienić.
- Od dziś już zawsze będę przy tobie - obiecałam.
- Tak. — Uśmiechnął się. - To właśnie ty byłaś tym brakującym
kawałkiem układanki. Teraz wszystko jest na swoim miejscu.
Pamiętasz, że nie mieliśmy okazji pojechać w podróż poślubną? Jeżeli
chcesz, wybierzemy się do Paryża.
- Zgoda - odparłam z rozmarzeniem. Roześmiał się głośno.
- Tylko może najpierw się wykąp.
Siedziałam na stołku w łazience, obserwując, jak lustra pokrywają
się parą, podczas gdy Xavier szykował kąpiel. Wyciągnął mi z włosów
resztki wodorostów.
- Burzliwy lot? - spytał.
Całe ciało paliło mnie żywym ogniem, a mięśnie wrzeszczały z
bólu przy najlżejszym ruchu. Starałam się jednak nie okazać niczego
po sobie.
- Coś cię boli, prawda?
- Ból przeminie - odparłam szybko. - Nawet najgorsze fizyczne
cierpienie blednie przy tym, co czułam, gdy mi ciebie odebrano.
- Co oni ci zrobili?
- Nic, o co sama bym nie poprosiła. Zmierzy! mnie podejrzliwym
spojrzeniem.
- Obróć się no - polecił wreszcie. - Pokaż plecy.
- Po co?
- Wiesz po co.
Pochyliłam się. Xavier uniósł powoli strzępy podartego materiału,
po czym wydał z siebie głośny jęk. Poczułam, jak wodzi opuszkami
palców po cienkich bliznach pomiędzy moimi łopatkami. Kiedy się
odezwał, jego głos przepełniał narastający gniew.
- Co to ma być? Kto cię tak okaleczył?!
- Nikt. To była moja decyzja.
- Gdzie się podziały twoje skrzydła?
- Zniknęły.
- Jak to zniknęły? - Zbladł. - Odebrali ci skrzydła?
- Nie odebrali. Sama się ich wyrzekłam.
- Co takiego?
- Musiałam.
- Jak mogłaś to zrobić?
- W życiu nie podjęłam łatwiejszej decyzji.
- Ale jak w ogóle do tego doszło...
- Nieważne - przerwałam mu. - Liczy się tylko to, że jestem tu z
tobą.
Przyglądał się mi przez długą chwilę.
- Chcesz przez to powiedzieć, że jesteś...
- Człowiekiem. Takim samym jak ty.
- Nie wierzę.
- Ja też z początku nie wierzyłam. Nie byłam pewna, czy zdołam
wrócić w jednym kawałku. Szanse miałam marne, ale jakimś cudem
się udało. Widać ktoś nad nami czuwa.
Oczy Xaviera pociemniały od nagłej udręki.
- Nigdy sobie tego nie daruję - powiedział.
- Ani się waż tak myśleć - odparłam. - Chociaż mam świadomość
faktu, iż pewnego dnia umrę, wiem przynajmniej, że najpierw będę
żyła. Co z tego, że w niebie czekało mnie życie
wieczne, skoro w środku byłam martwa. To ty mnie ożywiłeś.
Podarowałeś mi coś najpiękniejszego na świecie.
Pochylił się, aby pocałować mnie w czubek głowy. A potem
pomógł mi się rozebrać, wziął na ręce i włożył do wanny. W
pierwszym momencie zetknięcie z gorącą wodą wywołało dotkliwe
pieczenie, przez co łzy napłynęły mi do oczu. Jednak po paru
sekundach ciepło zaczęło się rozchodzić po moim ciele, przynosząc
ulgę obolałym kościom. Czułam się trochę zakłopotana swoją
niedołężnością, lecz Xavier wydawał się nie zwracać na to
najmniejszej uwagi, całkowicie pochłonięty opiekowaniem się mną.
Pachnąca kąpiel pozwoliła mi się odprężyć. Przyniósłszy z mojej
toaletki niebieski porcelanowy dzbanek, Xavier nabrał do niego wody i
począł wypłukiwać z moich włosów sól. Następnie z najwyższą
delikatnością umył mnie od stóp do głów, aż do czysta. Po wszystkim
przysiadłam na łóżku owinięta w szlafrok, on natomiast zajął się
wyszukaniem dla mnie jakichś ubrań. Gdy uniosłam ramiona, chcąc
mu pomóc, zastygł na chwilę w bezruchu, wpatrując się w mój brzuch.
- A to ci dopiero - mruknął.
- Co takiego? - spytałam zaniepokojona. Czyżby podczas
przemiany pojawiły się tam jakieś budzące grozę deformacje?
- Najwyraźniej wyrósł ci pępek... nie różnisz się już niczym od
zwykłych ludzi.
- Rany. - Zerknęłam w dół, przyznając mu słuszność. W miejscu,
gdzie przedtem była tylko gładka skóra, teraz widniało niewielkie
wgłębienie. Xavier przesunął wokół niego opuszką palca. Pomimo
wycieńczenia pod wpływem jego dotyku przeszedł mnie dreszcz.
Wpełzłam do łóżka, układając głowę na miękkiej poduszce.
Otulona puszystym kocem, odczułam natychmiastową ulgę. Choć
dosłownie padałam ze zmęczenia, szkoda mi było zasypiać.
- Jesteś głodna? — zapytał Xavier. Zastanowiwszy się nad tym,
doszłam do wniosku, że tak. - Zaczekaj tu - polecił. - Zaraz coś ci
przyniosę.
Musiałam się zdrzemnąć podczas jego nieobecności, ponieważ
obudził mnie zapach świeżej kawy oraz smażonego beko-
nu. Usiadłam, obrzucając łakomym spojrzeniem załadowaną po
brzegi tacę stojącą na łóżku.
- Słynne jajka à la Woods? - spytałam.
- Naturalnie. To potrawa, która każdego postawi na nogi. Zwróć,
proszę, uwagę, że tym razem specjalnie dla ciebie usmażyłem też
jajecznicę. Tak jak lubisz. - Włożyłam ostrożnie do ust pierwszy
widelec. Eksplozja smaku na języku błyskawicznie dodała mi wigoru.
- Pycha - pochwaliłam. - Będziesz tak siedział i patrzył, jak jem?
- W życiu już nie spuszczę cię z oka - powiedział. - Lepiej się do
tego przyzwyczaj.
Podczas gdy pochłaniałam łapczywie przygotowane specjały,
Xavier uważnie przyglądał się mojej twarzy.
- Zaszła w tobie jakaś zmiana. Nie mogę rozgryźć, na czym polega.
- Dużo rzeczy się zmieniło.
- Nie, chodzi o twoją skórę - zawyrokował wreszcie. - Już nie
świeci jak przedtem.
- I bardzo dobrze - odparłam. — Normalni ludzie na ogół nie
świecą.
- Ty naprawdę jesteś człowiekiem - westchnął.
Przez wąziutkie, przeszklone drzwi prowadzące na balkon
spostrzegłam, iż niebo zaczyna powoli blednąc. Widać było już tylko
skrawek księżyca, a granatowy błękit blakł, tu i ówdzie naznaczony
różowymi oraz złotymi smugami.
- Czy mógłbyś otworzyć drzwi? - poprosiłam.
- Jesteś pewna? Rozchorujesz się.
- Chcę usłyszeć ocean.
Przypomniałam sobie, jak niegdyś daleki szum fal często kołysał
mnie do snu.
Xavier podniósł się i spełnił moją prośbę. Powiew wiatru wydął
firanki, szeleszcząc kartkami książki leżącej na biurku. Xavier
przysiadł na brzegu łóżka, pogrążony w myślach.
- Jesteś na mnie zły? - zapytałam.
- W żadnym razie. Podziwiam cię.
- Naprawdę?
- Tak. Obiecałaś mi, że do mnie wrócisz, i dotrzymałaś słowa.
Ocaliłaś mi w ten sposób życie.
- Na tym właśnie polega miłość - powiedziałam. - Aby się sobą
wzajemnie opiekować.
- Sądzisz, że to rzeczywiście koniec? - zapytał. — Ja prawie się boję
w to uwierzyć.
- To koniec - zapewniłam go. - Wiem to na pewno.
Na dobre umocniło się we mnie przekonanie, iż nic już nigdy nie
zdoła nas rozdzielić. Po raz pierwszy w życiu poczułam, że towarzyszy
mi niesamowite szczęście. Mimo iż niejednokrotnie wystawiłam na
próbę cierpliwość nieba, okazano mi łaskę. Mój Ojciec nie opuścił
mnie w potrzebie, dopilnowując, bym bezpiecznie dotarła do domu.
Xavier leżał obok. Ciepło jego ciała przenikało do mego wnętrza,
ogrzewając je niczym słoneczne promienie. Razem czekaliśmy na świt.
Patrząc na niego, zapomniałam o zmęczeniu. Nie martwiłam się o
to, czy wystarczająco szybko dojdę do siebie. Odczuwałam wyłącznie
czystą, dziecięcą radość. Lecz raptem Xavier ściągnął brwi.
Posmutniał, a iskry w jego oczach przygasły.
- Co się stało? - spytałam. Westchnął cicho.
- Czy ty masz pełną świadomość wszystkiego, czego się wyrzekłaś?
-Tak.
-1 nie żałujesz?
- Ani odrobinę.
- Nie wolałabyś mieć jednego i drugiego? Zachować
nieśmiertelność, jednocześnie będąc ze mną?
- Po tysiąckroć wybrałabym ciebie.
Ujął moją dłoń. Na skórze poczułam chłodny dotyk jego obrączki.
— Chciałbym, abyś dobrze mnie zrozumiała - wyszeptał. Jego
turkusowe oczy były pełne blasku. - Od teraz będziesz odczuwała ból,
zestarzejesz się, aż wreszcie umrzesz, jak wszyscy.
Mimo że dostrzegałam na jego twarzy lęk, uśmiechnęłam się od
ucha do ucha.
- Wiem - odparłam. - I brzmi to niebiańsko.
Podziękowania
Mamo, dziękuję Ci za to, że jesteś moją najlepszą przyjaciółką.
Kocham Cię.
Missisipi dziękuję za to, że stało się nie tylko moim domem, ale też
najwspanialszym dla mnie miejscem na całym świecie.
Dziękuję Ci, Katie Anderson. Jesteś naprawdę kochana. Zawsze
mogę na ciebie liczyć.
Dziękuję Ci, Clayu McLeodzie. Nigdy nie zapomnę naszych
zwariowanych przygód w Memphis, kiedy to staliśmy się dla siebie
wzajemnie inspiracją. Bądź zawsze sobą.
Dziękuję Wam, Mary Katherine Breland i Jordanie Lee Phillipsie,
za to, że jesteście dla mnie jak rodzina. Nasi górą!
Gorące podziękowania dla Jill Grinberg oraz całej reszty zespołu
tworzącego wydawnictwo Feiwel and Friends za to, że udali się ze mną
w tę trzyletnią podróż.
Dziękuję Ci, Boże, za to, że dałeś mi natchnienie do napisania tych
książek i że dajesz mi je każdego dnia.

Podobne dokumenty