Pobierz pdf.

Transkrypt

Pobierz pdf.
XVI
OGÓLNOPOLSKI
KONKURS
LITERACKI
IMIENIA
ZDZISŁAWA
MORAWSKIEGO
1
XVI
OGÓLNOPOLSKI
KONKURS
LITERACKI
IMIENIA
ZDZISŁAWA
MORAWSKIEGO
2
1
REDAKCJA:
Zbigniew Sejwa
Sylwia Grajda
PROJEKT,
OPRACOWANIE GRAFICZNE:
Monika Szalczyńska
KOREKTA:
KI KONKU
OLS
R
OP
fot. Zenon Kmiecik
ZDZISŁAW
MORAWSKI
(1926-1992)
PATRON
KONKURSU
2
ZÓ
11
G
OR
RACKI
ITE
SL
XVI OGÓ
LN
Olga Kromuszczyńska
0
W W L K P. 2
WYDAWCA:
Klub Myśli Twórczej „LAMUS”
ul. Sikorskiego 5
66-400 Gorzów Wlkp.
tel./fax: 95 722 67 96
www.klublamus.pl
DRUK:
Sonar Sp. z o.o.
ul. Kostrzyńska 89
66-400 Gorzów Wlkp.
tel.: 95 736 88 35
www.sonar.pl
Książka została wydana z pomocą
środków finansowych Miasta
Gorzowa Wielkopolskiego
3
P
ROTOKÓŁ Z POSIEDZENIA
JURY XVI OKL IM.
ZDZISŁAWA MORAWSKIEGO
§1
Jury obradowało w dniu 6 grudnia 2010 r. w Klubie Myśli Twórczej „LAMUS”
w Gorzowie Wlkp. w składzie:
1. Karol Maliszewski – Nowa Ruda; krytyk, poeta, prozaik,
2. Andrzej Krzysztof Waśkiewicz – Gdańsk; poeta, krytyk literacki, edytor, dziennikarz, przewodniczący Komisji Kwalifikacyjnej ZGLP. Członek
kolegium redakcyjnego „Orientacji” i „Młodej Sztuki”, zastępca red. naczelnego „Integracji”, red. naczelny „Gdańskiego Rocznika Kulturalnego”
i „Autografu”,
1. Marek Wawrzkiewicz – Warszawa; poeta, dziennikarz, tłumacz, animator kultury, prezes Zarządu Głównego Literatów Polskich,
2. Leszek Żuliński – Pruszków; poeta, krytyk literacki, publicysta, felietonista, laureat wielu nagród literackich, członek Zarządu Głównego
Literatów Polskich.
§2
Jury ukonstytuowało się wybierając na swojego przewodniczącego Pana
Karola Maliszewskiego.
§3
Jury stwierdza, że na XVI edycję konkursu nadesłano 404 zestawy prac (256
poetyckich, 148 prozatorskich).
§4
Jury przyznało nagrody i wyróżnienia autorom prac oznaczonych godłami:
a) w dziedzinie poezji:
I nagrodę w wysokości 1600 zł autorowi oznaczonemu godłem GORZKO,
GORZKO! – za zestaw utworów pt.: PIROUTTE, ZMIERZCH BOGÓW,
O POWSTANIU GATUNKÓW;
II nagrodę w wysokości 1100 zł autorowi oznaczonemu godłem KLAMERKA
– za zestaw utworów pt.: JANE COONEY BAKER, HADLEY RICHARDSON
TRACI WALIZKĘ RĘKOPISÓW MĘŻA NA DWORCU GARE DE LYON,
BRUNETKA SPOTKANA NA ULICY SIKORSKIEGO W GORZOWIE WLKP.;
III nagrodę w wysokości 700 zł autorowi oznaczonemu godłem WIDELEC
W WODZIE – za zestaw utworów pt.: OKO PSA, NOC, JAKO DZIECKO;
4
5
Wyróżnienia w wysokości po 300 zł każde, autorom oznaczonym godłami:
DERBY – za zestaw utworów pt.: PASJONAŁ, GWÓŹDŹ, POSTSCRIPTUM;
JESTEM ZNIKĄD – za zestaw utworów pt.: SPEKTAKL, PACJENT, MARTWA
ODSŁONA;
b) w dziedzinie prozy:
I nagrodę w wysokości 1600 zł autorowi oznaczonemu godłem LETAL
– za utwór pt.: Z CYKLU KAMIENICA;
II nagrodę w wysokości 1100 zł autorowi oznaczonemu godłem CZUPURKO
– za utwór pt.: DZIEŃ CYKADY;
III nagrodę w wysokości 700 zł autorowi oznaczonemu godłem CHAT NOIR
– za utwór pt.: ŚWINIA;
Wyróżnienia w wysokości po 300 zł każde, autorom oznaczonym godłami: MUSIL – za utwór pt.: RÓŻOWY KAFELEK, WĄŻ I PIERWSZE WŁOSY
ŁONOWE; IDZIE MRÓWKA – za utwór pt.: HOMOSYLWESTER.
Po otwarciu kopert z godłami stwierdzono, że nagrody i wyróżnienia otrzymali:
a) w dziedzinie poezji:
I nagrodę PIOTR GAJDA, TOMASZÓW MAZOWIECKI
II nagrodę KAROL GRACZYK, DESZCZNO – GORZÓW WLKP
III nagrodę MARIUSZ PARTYKA, ZABRZE
Wyróżnienia: KAMILA PAWLUŚ, WARSZAWA
ROMAN RZUCIDŁO, ZŁOTOGŁOWICE – NYSA
b) w dziedzinie prozy:
I nagrodę BEATA PATRYCJA KLARY, GORZÓW WLKP.
II nagrodę DARIUSZ WIŚNIEWSKI, INDIANHEAD PARK – ILLINOIS – USA
III nagrodę ARTUR WODARSKI, WYSZANOWO – MIĘDZYRZECZ
Wyróżnienia: MAGDALENA PLUTA, LĄDEK ZDRÓJ
JOANNA BEDNARCZYK, ZBYLUTÓW – GMINA LWÓWEK ŚLĄSKI
Członkowie jury:
Karol Maliszewski
Andrzej Krzysztof Waśkiewicz
Marek Wawrzkiewicz
Leszek Żuliński
Gorzów Wlkp., dnia 6 grudnia 2010 r.
6
Z
NOTATNIKA JURORA
Dla młodego poety (czy ogólnie – pisarza) wysyłającego teksty na konkurs, nie ma większego znaczenia, pod czyim patronatem ten konkurs zaistniał. Widziałem identyczne zestawy wysyłane na konkurs im. Poświatowskiej,
Grochowiaka czy Wojaczka. Młody poeta wysyła, licząc na odzew i zauważenie, licząc także na pieniądze związane z laurami. Konkursowy patronat nie
ma wpływu na dokonywane wybory artystyczne. To już raczej skład jury decyduje nieraz o tym, jakie utwory się wysyła. Są i tacy przewidujący, którym
się wydaje, że określone teksty na pewno spodobają się temu a nie innemu
przewodniczącemu jury. Pomińmy jednak patologie konkursowego życia literackiego w Polsce, bo ważniejsza jest tu kwestia wyrazistszego przywoływania
patronatu. Owszem, młoda literacka Polska wspomina sobie osobę i dorobek Kazimierza Ratonia, wysyłając wiersze na konkurs w Olkuszu. Pewnie tak
samo dzieje się z Grochowiakiem w Lesznie, Bierezinem w Łodzi, Wojaczkiem
w Mikołowie i Wrocławiu. Dlaczego więc w tej młodoliterackiej samoświadomości tak słabo zaznacza się nazwisko Morawskiego? Dlaczego jest tylko
pretekstem wyróżnienia, nagrodzenia i okazjonalnego spotkania? Sądzę, że należałoby zrobić coś więcej z pamięcią o patronie gorzowskiego konkursu, może
nawet w jakiejś formie dopisać ją do regulaminowych wymagań.
Pewne jest to, że Ogólnopolski Konkurs Literacki im. Zdzisława
Morawskiego wpisał się w kalendarzyk przeciętnego młodego autora, który
chętnie z tej okazji wysyła swoje utwory do Gorzowa. Jest to więc konkurs
w tym sensie dla niego ważny, na pewno nie marginalny, wcale nie prowincjonalny. Wypowiadam ten sąd, opierając się na materiale z dwóch ostatnich
lat. I rok temu, i obecnie rozpoznawałem teksty sygnowane przez najciekawsze talenty ostatniego okresu. Okazuje się więc, że one w swych rachubach
Gorzowa nie pomijają, próbując i tu zarobić parę złotych, a przede wszystkim
sprawdzić się i dodatkowo zaistnieć.
Udręką jurorowania jest borykanie się z konkursowym folklorem. Otóż
pewna grupa starszych autorów uczyniła sobie z krajowej konkursomanii źródło stałego zarobkowania. Nic nie mam przeciwko tym hobbistom, jeśli tylko
nie blokują młodym autorom drogi do debiutu. W tym roku w Gorzowie udało się znakomicie: wykreowaliśmy kilka wartościowych zaistnień literackich,
przez przypadek albo też z należytym wyczuciem eliminując weteranów. Do
wszystkich jurorów przemówiła świeżość, swoista nowość postawy i gestu.
A że nie zawsze tej świeżości towarzyszy jakość, to już inna sprawa. Wydaje mi
się jednak, że najlepsi z tu zauważonych łączą w harmonijny sposób odkrywczość z warsztatową sprawnością.
Karol Maliszewski
7
POEZJA
NAGRODY
8
9
P
IOTR GAJDA
PIROUTTE
Światy alternatywne nie istnieją. Nie ma życia na obcych planetach.
Jest tu i teraz, tutaj, tu. Wokół wirują kawałki kruszcu, błyszczki, opiłki.
Gin z tonikiem, wódka z colą, pusty śmiech w przestronnym korytarzu.
Lastryko, lustro, lot bez tchu. Epoka mosiądzu. Słowa na poste-restante.
Życie duchowe to widok sarny w centrum miasta, na chwilę przedtem
zanim dosięgnie ją usypiający nabój. Wszystkie gwiazdy są ciemne,
energooszczędne żarówki planet spaliły się na długo przed końcem
gwarancji. Padłeś, powstań, wiruj! Zgodnie z ruchem wszechświata
i przeciwko niemu.
INAGRODA
W KATEGORII POEZJI
10
11
P
IOTR GAJDA
O POWSTAWANIU GATUNKÓW
Zanim podmuch pozrywał wszystkie synapsy ujrzałem Nerona
z odpaloną petardą w tyłku. Nie czas na mistykę i metafizykę,
w najgłębszych szybach neuronów od zawsze królował metan.
Fraszka? Traszka? Nie wiadomo, co tkwi bardziej w głębokiej
prehistorii. Gdzie jest ciemniej? Czy bąk głośny jak trucht skarabeusza
może zbudzić demony? Laickie pieczęcie na instrukcjach, rzędy
P
IOTR GAJDA
ZMIERZCH BOGÓW
Miasto łuszczyło się od łabędziego śpiewu. Elitarny, pieszy patrol
gastarbeiterów ładu i porządku strzelał do magistrackich urzędników
jak do gołębi. Trafił gryfa w pierś. Jak to rozpisać w notatnikach mułło
powiatowej komendy? Któż teraz przyjmie klimatyzowany gabinet?
Wyniesiony spod ostrzału w plecaku z bibułą, ocalałem. Konspirowałem.
Pragnąłem obalić rząd dusz, którym przewodził elektryczny pasterz.
cyfr na palimpsestach. Nic z nich nie rozumiem, bo uczyłem się fizyki.
Nade mną drut ze splątanych strun modlitw i klątw. Telefoniczny?
Hallo? Tu mówi Minotaur, już od lat nikt do mnie nie dzwonił.
12
13
K
arol Graczyk
JANE COONEY BAKER
Wszystko jest jak należy. Kosimy trawę
przy Longwood Avenue 2122. Co do źdźbła,
żeby ojciec nie wyjął z kieszeni swojej twardej ręki.
Dzieciaki biegają za piłką, wszystko w ruchu.
I ta pieprzona trawa też rośnie z sekundy na sekundę.
Wszystko jak należy. Wypalamy trawę,
hodujemy trądzik, urywamy się nocą przez okno
do najbliższego baru, a kiedy nakrywa nas ojciec,
my też w końcu spuszczamy mu wpierdol.
Trzeba żyć przecież, trzeba żyć. Poza tym norma.
Wszystko jak należy. Wypalamy się, ten stan trwa
najdłużej. Przerwane studia, problemy z robotą.
Jakiś tekst, stówa honorarium, bieda. Ostatecznie
wszystkie grosze i tak pójdą na browar i karton fajek.
Nawet ty Jane niczego nie zmienisz, zresztą jesteś
podobna. Więc kasa z pisania, piwo z butelki, baba
i kilka innych zbędnych rekwizytów. Poza tym norma.
Wszystko jak należy – podobne do siebie, nawet drzewa,
kiedy pod nimi szliśmy, wydawały się być mniej drzewami,
bardziej wszystkim innym. Co u ciebie Charles? Jak żyjesz?
Wszystko jak należy Jane. Umarłem, a u ciebie? Norma.
IINAGRODA
W KATEGORII POEZJI
14
15
K
arol Graczyk
HADLEY RICHARDSON TRACI
WALIZKĘ RĘKOPISÓW MĘŻA
NA DWORCU GARE DE LYON
1.
Wczoraj byłem na policji Hadley, ale to nic nie da,
krawężnik rzucił tylko, żebym spojrzał w okno.
Człowieku popatrz, białe, białe, białe ścierwo,
jak mamy pracować? Gęsty las problemów.
Nie wiem, powiedziałem, to nie takie ważne,
w sumie ledwie walizka zabłąkanych kartek,
a gdybym urodził się pięćdziesiąt lat wcześniej,
od kilku lat już bym nie żył i to byłby problem,
więc nie martw się Hadley, jakoś to przeżyję,
pójdę na walkę byków, na burbon, na ryby.
2.
Poznałem tu modelkę, na imię ma Pauline,
lubi chodzić po lasach i jest katoliczką.
Wczoraj odbyliśmy niezbyt długi spacer,
pierwszy raz w życiu piłem wodę, a właściwie
rzekę. Nagle pochylona prawie do niej wpadła.
Na szczęście złapałem jej łokieć, kiedy była w locie.
Niedługo wrócę. Mniej więcej za tydzień, zapomnij
o walizce. To tylko papierki, wsadź je sobie, kochanie,
wsadź je sobie. Myślę, że Pauline jest od wczoraj w ciąży.
16
K
arol Graczyk
BRUNETKA SPOTKANA
NA ULICY SIKORSKIEGO
W GORZOWIE WLKP.
1.
Jako dziecko myślałem, że jestem adoptowany,
jak większość dzieci, które adoptowane nie były.
2.
W niedzielę wieczorem spotkałem w mieście brunetkę
o pięknej twarzy, niezbyt wysoką, z dwiema siatkami.
Była w takim wieku, że mogłaby być moją matką,
ale nie była nią z całą pewnością.
3.
W niedzielę wieczorem spotkałem w mieście brunetkę,
wiemy o niej już całkiem dużo i możemy to powiązać
ze wstępem. Kiedy mnie zobaczyła, zamarła,
a jej spojrzenie wbiło się prosto we mnie.
4.
W niedzielę wieczorem spotkałem w mieście brunetkę,
a kiedy i ona zobaczyła mnie, zniknął z jej twarzy uśmiech.
Skupienie jej matczynego, cierpiącego wzroku nie sugerowało,
że teraz odłoży siatkę, wyjmie uwierający kamień z buta,
5.
weźmie torby do ręki i zniknie na zawsze za rogiem
ulicy, jakby to spotkanie nie miało znaczenia.
17
M
ariusz Partyka
OKO PSA
oko psa zaciągnięte bielmem, drugie patrzy na mnie,
kość rzucona w trawę, odbija światło. maj był wypełniony
bełkotem, ludzie przelewali się z jednego studia do drugiego.
miauczeli albo szczekali ale nie jak zwierzęta, podobni
brzmieniem do robotów z japonii potrafiących tak dużo,
że niedługo zastąpią solidne maszyny, którym brak błyskotliwości.
kość czeka na psa ale jedno oko ogranicza jego pole
widzenia, patrzy na mnie.
IIINAGRODA
W KATEGORII POEZJI
18
19
M
ariusz Partyka
NOC
M
ariusz Partyka
JAKO DZIECKO
noc podchodzi pod dom i zatrzymuje się na progu
z którego kiedyś rzygałem. głowę podtrzymywała mi
prababka Aniela. kilka lat później pojechałem
jako dziecko chodziłem do świątyni z rodzicami,
święconą wodą kreśliłem znaki na skórze i siadałem
pośród ludu, który chciał być bożym. wierzyć
do jej córki i przyglądałem się ułożonemu jak embrion
ciału. wydawało się, że przez skórę widać wszystkie
naczynia krwionośne, żadnego poruszenia, zapach
i być wiernym sługą, niewymagającym wiele
konsumentem sklepiku ze świętymi obrazkami.
byłem częstowany ciałem i krwią, nie odmawiałem.
gotowanego obiadu napływający z kuchni. na poduszce
do której wkładała pióra i zaszywała, leżała jej głowa
i kilka pasemek włosów jak spływające stróżki mleka.
święta Barbara patrzyła na mnie z wyrzutem,
kiedy próbowałem wybiec myślami poza ten ogród.
kiedy goniłem po lesie z suką, którą wszyscy pamiętają.
suka zdechła tamtego lata, postawiłem kamień
tam gdzie nie została zakopana i wydrapałem napis,
teraz chodzę po cementowej wylewce, której jest częścią.
20
21
POEZJA
WYRÓŻNIENIA
22
23
K
amila Pawluś
PASJONAŁ
Cóż to za cmentarz koło mnie.
Z. Nałkowska
siostra zwinęła się w ciemnościach i narodziła raz jeszcze,
żeby nie mieć ze mnie niczego, ale się nie udało i znów byłyśmy,
w mnogości narodzonych sióstr. tyle nas, że mogłybyśmy zagrać w panny
– mądre i głupie, pociągnąć los, nieszczęśliwe i rade, pociągnąć los, samotne
i oddane, pociągnąć los. a gdyby jeszcze obejrzeć się przez ramię, można by
zobaczyć krzywy zgryz prababki, spektakularne uduszenie pod kwiatami ciotki Z.
siostra wychylała się z mojej ręki i głowy, zachodziła mnie w lustrze, machała
do moich chłopców. do kościoła Darwina chodziłyśmy razem: apostoł
nowego boga dyszał nam w jedno ucho.
wYRÓŻNIENIE
W KATEGORII POEZJI
24
25
K
amila Pawluś
GWÓŹDŹ
ponad rok rozmawialiśmy o tym przez telefon, sprawa rosła
im bardziej się nie widzieliśmy, wszystkie lokomotywy
jechały do tyłu, im rzadziej mówiliśmy ze sobą, kolejne sztuczne ognie
nie odpalały, czekałam, ale nie wypadało już dłużej, gdy ty byłeś
od roku spóźniony, ja w myślach zaognionych od innych spraw,
i w końcu, gdy nadeszła pora, na spotkanie zamiast ciebie wyszedł
metalowy słup, z lampą bądź znakiem pośrodku, by nas odwieść
ku sobie, i został wbity gwóźdź, cały wieczór wyciągałeś ten gwóźdź
przez stół, a potem na plantach, szliśmy obok i nie było między nami
żadnych rzeczy, które by mogły być, tej wiosny, niechcący obok posadzeni
czekaliśmy aż przyjedzie stroiciel, nocny autobus, i zabierze mnie, i gwóźdź.
26
K
amila Pawluś
POSTSCRIPTUM
nasze kości niewiele różne od kamieni leżały na brzegu.
uwiły twarde gniazda w mięśniach jak osy pod dachem.
rozmawiały ze sobą: jakie powinowactwa, jakie przeciwieństwa,
jak się w tej trawie lepiej przy sobie umościć. pod pokrywkami drzew,
w nalocie akacji, porzucone na trasie przemarszu ludów
w chitynowych pancerzykach, szukały na oślep: podkoszulka,
dwóch par trampek, bokserek z napisem: eternally wild
i kilku innych drobnych produktów ubocznych. Poprad kipiał,
kawałek zwędzonego życia dymił nad coraz dalszą plażą.
pozew o nowe mieszał się z żółtawą pianą.
27
R
oman Rzucidło
SPEKTAKL
Z cyklu NIEPRAWDZIWY ŚWIAT, PRAWDZIWE SNY
W nocy wokół miasta wyrósł mur
i teraz życie dzieje się w cieniu. Samochody
płyną tylko w jedną stronę, ku hipotetycznej
bramie, która otwiera się gdy wypowiedzieć
zaklęcie znane tylko wtajemniczonym z sekretnych
lóż. A my z fabryk i supermarketów też mamy
swoje utajnione wizje, których nie kupi żadna
stacja, nie zapłaci żaden bank, nie ma szansy
na ucieczkę z tego oblężenia. Niektórzy próbowali
przedostać się rzeką, ale dopadła ich zgnilizna.
I trzeba było wracać do strugania codzienności
w porze gdy napływają cienie. Właśnie wtedy gdy światło
jest niedostępne i nie można się przebudzić, zejść
z planszy, gdy nieustannie toczy się Gra.
wYRÓŻNIENIE
W KATEGORII POEZJI
28
29
R
oman Rzucidło
PACJENT
R
oman Rzucidło
MARTWA ODSŁONA
Dopiero w snach poznaje miasto, które
nazywam moim. Tylko wtedy odsłaniają się
przede mną ukryte ulice, sprytnie zamaskowane
blokowiska, uzyskuję warunkowy dostęp
I znowu jestem kimś innym. Takie są reguły Spektaklu,
że trzeba przechodzić od postaci w postać, chronić się
przed maskami w maskach, pośród schorowanych
dekoracji odtwarzać warianty tej samej sceny,
do zamkniętych inaczej parków. Wrzesień wnosi
do nich potop zmętniałego światła, pieczętuje
dymem ślady obuwia w wygniecionej ściółce.
Rano znajduję liście na mojej szpitalnej pościeli.
która nigdy nie została poprawnie zagrana.
Tylu odtwórców znużyły już te statyczne role,
upierdliwe wtręty reżysera, więdnięcie wypowiadanych
kwestii w najmniej odpowiednich momentach.
Odkąd zaczęły się widzenia, noce są bardziej
realne od dni. Od świtu znów obowiązują te same
zakazy i pozory. To samo udawanie, które wkurwia
najbardziej gdy usiłuję zerwać skórzane pasy
Tymczasem świat nie drgnął, nie stał się ani trochę
lepszy skoro ciągle aktualny jest podział na słabych
i silnych, skoro słabością można szantażować,
a siłą uprowadzać. Tylko wizjonerzy mają czasem
niezawodnie wiążące mnie z życiem. Tylko dzięki nim
jeszcze tu jestem.
swoje świetliste poranki, których nie zagmatwa mgła.
Gdy rozmażą się granice dnia i nocy, uwiędną twarze
i sczezną labirynty, nadejdzie wieść o ponownym odrodzeniu.
A potem znów z popiołów płomień, błyskawica
prześwietli lód, z nicości blask się stanie.
30
31
PROZA
NAGRODY
32
33
B
eata Patrycja Klary
z cyklu KAMIENICA
PIĘTRO PIERWSZE
Cycata żydowska dupa to ja. Tak nazywają mnie sąsiedzi, którzy piszą
na moich drzwiach. Ja też piszę. Jakieś sto dwadzieścia lat, czyli od zawsze.
Mój czas toczy się inaczej. Wyglądam na trzydziestkę, ciało mam pięćdziesięcioletnie, a duszę o drugie tyle starszą. Zapisałam już wszystko w swoim
pokoju. Wszędzie są słowa. Puste ściany wypełniają przyklejone karteczki,
na których napisałam: szafa, półka, kwiat, doniczka, spodek, ziemia. Tak jest
wszędzie. Pod kartką z napisem szafa są kolejne: bluzka, spodnie, garnitur,
spódnica, pasek, kalosze. Kalosze mam zapisane sześć razy. Uwielbiam kalosze. Wzorek, pasiaste, wyjściowe, zielone, stare, od matki. Kalosze nigdy się
nie przydają. Tutaj nie pada, ale na wszelki wypadek w kącie jest parasol. Nie
mam kota, ani psa, ale mam karmę, kuwetę, smycz, budę.
INAGRODA
W KATEGORII PROZY
34
Poważnie traktuję swój świat. Jest w nim wszystko, czego potrzebuję. Jest
stół, drugie łóżko. Mąż zawsze na swoim miejscu. Tylko nie widać dziecka.
Kartkę z napisem dziecko mam w sobie. Włożyłam ją tam, gdzie kiedyś wkładałam świeczkę. Zawsze czułam się przy tym dziwnie. Kiedy ojczym wkładał
tam palce, nie było mi źle. Pamiętam zapach jego kaloszy. Moje kalosze nie
pachną. Teraz ojczym jest za parawanem, obok poduszki, wieńca, trumny, nagrobka i kołyski. W niej mam posłanie dla dziecka, które wciąż jest we mnie.
Jeszcze kilka tygodni i dziecko zawiśnie na ścianie. To wtedy odwiedzi mnie
matka. Będzie wiedziała, że dziecko już jest. Będzie krew. Jeszcze nigdy nie
krwawiłam. Matka przyniesie coś do jedzenia. Kiedy mi brakuje, piszę na kartce: ziemniaki, chleb, powidła, morele, śliwki. Dla dziecka będzie potrzebne
mleko. Może, żeby oszczędzić, powinnam mieć krowę. Niestety nie umiem
doić. Dlatego już muszę zacząć pisać: mleko, mleko, mleko, mleko, mleko,
mleko, mleko – po jednym mleku na dzień. Czasem boję się, że ze ściany spadną kalosze i mleko się rozleje. Wtedy będę złą matką. Tak jak w obozie. Tam
matki nie dawały swoim dzieciom mleka. Dzieci płakały. Matki rzucały się na
druty. Ja nie chcę rzucić się na druty, które są w oknie. Będę dobrą matką. Już
gromadzę potrzebne dziecku rzeczy. Pierwsze są malutkie kalosze.
PIĘTRO DRUGIE
To nie jest takie pewne, kto kiedy nie wróci. Tak jak nigdy nie ma pewności, jakie właśnie będą potrzebne rekwizyty. Najwięcej schodzi oczywiście
35
głów. One najczęściej się urywają, tłuką lub gubią. Kiedy wyłysieją, też trzeba z nimi coś zrobić. Takie sto dwadzieścia głów jest właśnie w moim pokoju.
Ze względu na włosy wszystkie leżą osobno. Nogi i ramiona są pochowane
w dwóch kartonach. Brzuchy w miskach z cielistą farbą nabierają koloru.
Dłonie i stopy leżą w skrzyni. Oczy rozsypane są po całej podłodze. Wklejam
je lub mocuję za pomocą masy plastycznej od środka głowy. Wzruszają mnie
gładkie potylice, ale klienci najczęściej proszą o peruki i rzęsy. Moja matka
nie lubi tutaj przychodzić. Martwią ją katalogi rozczłonkowanych ciał – palce,
modele stóp z różnymi opisami.
Lolo to lalki o wysokości od 58 do 61 cm. Dzielą się one na lalki żeńskie
i męskie. Oprócz tego, lalki żeńskie dzielą się na SD12 i SD15. SD12 to lalka,
która w założeniu jest dwunastoletnią dziewczynką. Jej korpus nie jest dzielony na dwie części, dłonie i twarz są bardziej dziecinne. Ma także mały biust
(rozmiar S). SD15 to piętnastolatka. Może mieć większy biust (trzy rozmiary:
S, M, L). Ma dzielony tułów, stopy przeznaczone do noszenia wysokich obcasów (z wygiętą w dół stopą i z podniesionymi do góry palcami), smuklejsze
dłonie i dojrzalsze twarze. Lalki męskie także dzielą się na 12 i 15, a ich specyfikacja jest bardzo podobna do żeńskiej. Żadne nie mają jednak narządów
płciowych.
Wielu zamawia lalki z doklejanymi uszami i dużymi oczami. Przy pomocy
nożyka nacinam powieki, by lepiej było widać źrenice. Nigdy nie nacinam
zrośniętych ud. Wszystkie są tam pełne, choć wyglądają na bardzo dorosłe.
Mojej Pipi o rozmiarach niemowlaka ojczym kiedyś rozciął nogi, a potem
włożył tam penisa. Dzieciom nie wolno tego robić, więc moje lalki są dorosłe.
Mają różne biusty, nie tak jak maluchy. Czasem mają szeroko otwarte usta
– na specjalne życzenie. Lolo są często mocno wymalowane, w skórzanych
spódnicach lub żołnierskich mundurach. Mają złote łańcuchy (na zamówienie brylanciki i kolczyki w nosie). Pipi jest od nich zupełnie inna. Delikatna
i taka bezbronna. Owinięta w pieluszki, w nowym beciku. Ten becik dostałam od mamy, zaraz po tym jak dowiedziała się, że jestem w ciąży. Po
siedmiu miesiącach wciąż go nie potrzebowałam. Dziecko umarło w moim
brzuchu. Zaśmierdło się przed zobaczeniem pokoju zabaw.
PODDASZE
Tutaj nikt nie przychodzi. Nie ma chętnych do odwiedzania starca. Raz
w tygodniu zagląda pomoc społeczna. To wtedy przypominam sobie, jak wyglądają żywi ludzie. O wyglądzie martwych nigdy nie zapominam. Są wszędzie
na setkach fotografii rozwieszonych na ścianach. To zdjęcia małe, średnie,
lub w formacie wystawowym. Zrobiłem je w pracy. W ten sposób śledziłem
swoje postępy w sztuce oprawiania ciał. Do tej pracy namówił mnie ojczym.
36
Skończyłem specjalny kurs, który opłacił. Opanowałem umiejętność balsamowania ciała, co również wiele go kosztowało. Chciałem zostać zwykłym fotografem i robić zdjęcia parom ślubnym, ale wyśmiewał się z tego, że to zawód dla
jakiegoś pedała i żadne pieniądze. Pod jego okiem nauczyłem się sporządzać
trwałe kosmetyki, odporne na działanie niskiej temperatury. Najlepszy jednak
byłem w rekonstrukcji uszkodzonych ciał. To bardzo odpowiedzialna i ciężka praca. Mówiłem o tym w wywiadzie sprzed wielu lat dla lokalnej gazety.
Kupiłem kilkanaście egzemplarzy. Popisuję się tam swoją wiedzą.
Rzadko się zdarza rozmawiać z osobą, która o swojej pracy potrafi opowiadać z taką pasją jak on. I nie chodzi tu wcale o przesadny patos, wywyższanie się, koloryzowanie rzeczywistości, aby pokazać się z jak najlepszej
strony. Pan Julian jest bardzo naturalny.
– Jak wygląda pana praca?
– W zależności od przypadku wykonuję rekonstrukcję głowy i twarzy na
podstawie zdjęć dostarczonych przez rodzinę. Niweluję uszkodzenia ciała,
świadczące o przyczynie śmierci. Zwłaszcza samobójstwa trzeba maskować. Czasem przyszywam odjęte kończyny, a także wykonuję protezy, gdy
części ciała brakuje. Najczęściej sznuruję zmarłym oczy, by się nie otwierały; sznuruję odbyt, by gazy nie poszły; żyłką drutuję dziąsła. Nauczyłem
się, że zawsze należy zaczynać od sprawdzenia, na co zmarły chorował
i dlaczego umarł – podkreśla.
– Do czego jest potrzebna taka wiedza?
– Jest wiele powodów. Przede wszystkim po śmierci wszelkie bakterie, które
powodują rozkład ciała, są zagrożeniem dla otoczenia. Aby lepiej to zobrazować, wystarczy pomyśleć, co dzieje się z surowym mięsem, pozostawionym w pokojowej temperaturze. Jeśli trzy dni później wejdziemy do
kuchni, łatwo sobie wyobrazić, co zastaniemy. Jeśli mięso jest zakonserwowane jak szynka, może leżeć miesiącami. Tak samo jest z ludźmi.
Pan Julian rzadko kiedy może mówić o ośmiogodzinnym dniu pracy. Na
ogół pracuje po 12-15 godzin.
– Miesięcznie przygotowuję do pogrzebu około 120 ciał. Praktycznie tylko
niedziele mam wolne – mówi.
Czy to możliwe, aby wykonując tak ciężką pracę, nie czuł do niej obrzydzenia?
Pan Julian:
– Nigdy nie mdliło mnie na widok nieboszczyka, nie miałem koszmarów.
Moja praca nie wpływa na moje zdrowie psychiczne. Wiele osób myśli,
że osoba pracująca w tym zawodzie, często zagląda do kieliszka. Ja akurat
mam uczulenie na alkohol. Wolę wyjechać za miasto na ryby, iść do kina
albo posiedzieć z rodziną.
Rodzina. Dwie różne kobiety i ich dzieci. Nie układało mi się z kobietami,
37
ani dużymi, ani małymi. Pamiętam, że kiedyś po pracy wkładałem palce do
środka mojej przyszywanej córki. Była taka delikatna. Nigdy nie włożyłbym
jej nic więcej. Myślałem, że to lubi. Nie krzyczała przecież i nigdy nie powiedziała matce. Kiedy razem odeszły, znalazłem inną kobietę. Od jej córeczki
trzymałem się z daleka. Lubiłem tylko jej lalkę. Taki niemowlak na niby, ze
zrośniętymi udami. Nie było trudno je rozciąć. Guma szybko ustąpiła pod
naporem noża. To było nawet łatwiejsze niż przecięcie martwego ciała. Coś
mnie wtedy elektryzowało. Dziura w lalce przyciągała. Chciałem jej dotykać,
chciałem się tam schować. Ciemna, mała przestrzeń, która zapewnia spokój
i odprężenie. Tak jak mój strych. Jama niespełnionego fotografa.
38
39
D
ariusz Wiśniewski
DZIEŃ CYKADY
IINAGRODA
W KATEGORII PROZY
40
Kuba wyglądał na przestraszonego. Ewa chciała dać mu całusa, ale odwrócił głowę. Nie chciał żadnych pieszczot. Stał bezbronny i żałosny. Kopał
nogą w ziemię i spoglądał na nas z wyrzutem. Wreszcie wsiedliśmy do samochodu i wolno ruszyliśmy w stronę bramy. Ewa przyglądała się, jak Kuba
oddala się w tylniej szybie. Wystawiłem rękę przez okno, ale zaraz ją cofnąłem, obawiając się, że Kuba zrozumie ten gest jako zachętę do odwrotu.
Obserwowałem go we wstecznym lusterku. Popołudniowe słońce oświetlało jego sylwetkę, pozostawiając fikuśne cienie na twarzy. Jak na 8-letniego chłopca, był wysoki. Jego wąskie usta i zaciętość były widoczne nawet
z pewnej odległości. Miał do nas żal, że go zostawiamy. Od początku nie
chciał tu zostać, tym bardziej, że zgłosiło się tylko sześcioro dzieci. Bałem się,
że zacznie płakać, a wtedy musielibyśmy zabrać go z powrotem. Wreszcie
wyjął coś szybko z kieszeni, wpakował to do buzi i pobiegł w kierunku szerokiego boiska. Biegnąc, odwrócił się jeszcze na chwilę, być może z powodu
zgrzytu, jaki wydała zamykająca się za nami brama, i wreszcie zniknął zakryty
gęstym parkanem, otaczającym teren letniego obozu w Yorkville.
Przez pewien czas jechaliśmy w milczeniu. – Może weźmiemy trochę pomidorów – zapytałem. – W mieście takich nie ma. – Co? Pomidory? Ach, tak,
oczywiście. Myślisz, że już są? Jechaliśmy wzdłuż rozległych farm. Krajobraz
pełen pastwisk, pól uprawnych i silosów na pasze, sterczących z równin, aż
po horyzont. – Nebraska – powiedziała ironicznie Ewa. – Co, Nebraska? – Tak
się mówi. Pojechać do Nebraski i się zabić. Gdzieś słyszałam takie powiedzenie. Przygnębiający widok. Dobry dla samobójców. – Przecież ty sama
pochodzisz ze wsi. – Ojej, polska wieś to co innego. Jest jakieś życie. A tu?
Popatrz wokół. Nic dziwnego, że horrory kręcą w polach kukurydzy. Nagle
zamilkła, odwróciła głowę w kierunku szyby, nie chcąc, abym dostrzegł ogarniające ją wzruszenie. – Przecież on jest tutaj dopiero dwa lata. Potrzebuje
wsparcia, jest sam, słabo zna język... To dla niego obcy kraj, wiesz, jak to jest.
Przy wjeździe na farmę wyskoczyły na nas dwa duże psy. Biegły tuż
przy samochodzie. Jeden z nich omal nie wpadł pod koła. Zza owocowych
krzaków, wyszedł nagle mężczyzna, coś krzyknął i psy od razu uciekły.
Zatrzymaliśmy się, ale pozostaliśmy w samochodzie. Mężczyzna zbliżył się,
złożył dłonie jak w modlitwie, przez chwilę czekał pochylony, aż Ewa otworzy okno i powiedział przepraszającym tonem, że nie ma żadnych warzyw.
Przedstawił się jako Joe Anderson. Wsadził głowę niemal do środka. Był
41
nieogolony, z brudną bandaną na szyi i zapiętą aż po szyję flanelową koszulą w kratę. Pachniał zwierzęcą sierścią. Ewa cofnęła głowę i zamachała
odpychająco ręką. Farmer wyprostował się. – Warzywa będą w przyszłym
tygodniu. Papryka, pomidory i pierwsze ziemniaki. Widząc złość Ewy, zaproponował, że może nas obwieźć po farmie wózkiem golfowym. – Nie mogę
dużo chodzić – powiedział, wskazując na swoje biodro. – No, to co, jedziecie? Mam fajne zwierzęta, nawet zebry, bawoły i strusie. A tam, za szklarnią,
trzymam egzotyczne zwierzę z Ameryki Południowej. Nawet nie wiem, jak
się nazywa. Jeszcze wczoraj pamiętałem. Ale przypomnę sobie, jak dacie mi
trochę czasu. Zresztą, co za różnica. Proszę bardzo, można wszystko oglądać,
tylko nie wsadzać rąk do środka i niczym nie karmić. Przychodzą do mnie
dzieci ze szkoły, całe klasy, aby sobie popatrzeć. Mam też świnie, Luise and
Frankie, które ważą osiemset funtów każda, ale zaraz... – spojrzał w niebo,
jakby chciał coś wyczytać – ...no tak, o tej porze mogą leżeć gdzieś w krzakach. Za gorąco. Mówię wam, ogromne! Monster pigs! Come and see my
monster pigs! Monster pigs! – zachwalał.
– Ale tam jest napis, że są warzywa. Ewa nadal była zła. Farmer patrzył na
nią przez chwilę. Zdjął z szyi bandanę, otarł nią czoło. – Sorry. Warzywa, tak
jak powiedziałem, będą dopiero za tydzień, góra dziesięć dni. Nic nie mogę
zrobić. Jesteście z Rosji? Nie? Jakoś tak podobnie brzmi język. Przychodzą
do mnie tacy jedni Rosjanie po jajka, we wtorki, może w środy. Myślałem,
że ich znacie. Nie? Nie szkodzi, to nie ma znaczenia. Zresztą, może to nie
są Rosjanie. Mogę wam sprzedać trochę jajek. Tanio. Dwa dolary za tuzin.
Nie? Jak uważacie. I tak bym musiał zbierać, a to bierze czas. Wpadnijcie za
tydzień, uki duki? Jestem tutaj zawsze. Ale łaźnia, co? Na pewno nie jesteście
z Rosji? To nie ma znaczenia, naprawdę, nie mój interes. Pytam, bo lubię
z ludźmi rozmawiać. Cholerne cykady!
– Jak było? – pytam. – Dobrze – odpowiada niechętnie Kuba. Spogląda
w okno, na farmy, silosy i kukurydziane pola. – Chciałbyś tu jeszcze przyjechać? – zagaduje Ewa. Cisza. – Kuba? – Tak? – Pytamy się, czy chcesz tu jeszcze przyjechać? Są dodatkowe dwa turnusy. Opaliłeś się. – Tak, chyba tak.
To znaczy nie wiem. Znowu cisza. – Nie miałeś kłopotu, aby się porozumieć?
– Co? – Czy dzieci cię rozumiały? – nie ustępuje Ewa. – Było dwóch polskich
chłopaków – mówi po chwili. – Naprawdę? To super! – ucieszyła się Ewa. –
Dwóch polskich chłopaków i jedna polska dziewczyna, Krysia, czy coś takiego. Reszta to Amerykanie, ale ja się z nimi nie bawiłem. Dlaczego? – Bo oni
byli mean. – Możesz mówić po polsku? – No, oni się ze mnie śmiali i mówili,
że jestem homeboy. Zamknęli mnie w łazience i trzymali godzinę, albo dwie.
I cały czas się śmiali. Mamo, co to znaczy homeboy? Maminsynek, prawda?
– Chciałbyś zobaczyć zebrę? – pytam. – Widziałem w zoo, w zeszłym roku.
– Jest tu taka farma, gdzie są zwierzęta. – A jakie zwierzęta? – No, różne. Są
te zebry, bawoły, strusie, acha i są świnie, które ważą ponad osiemset fun42
tów. Jedna nazywa się Luise, a druga... – Frankie – podpowiada Ewa. – Tak,
Frankie – potwierdzam. Mówię ci, monster pigs. Chcesz zobaczyć? – Mogę
zobaczyć. A osiemset funtów to dużo? – Bardzo. Ty ważysz może sześćdziesiąt. Jadłeś coś na tym obozie? – Dobra. – Co, dobra? – Mogę zobaczyć.
– Założę się, że pomidorów ciągle nie ma – powiedziała Ewa z przekąsem.
– Żar się leje z nieba, a nic tutaj nie rośnie. W Polsce już dawno są pomidory.
A tu? Pamiętasz? W zeszłym roku były dopiero pod koniec sierpnia. I to jakieś twarde. To już tu, widzisz? Ten sam napis. Brama była otwarta. Zamiast
psów, które chyba ukryły się gdzieś przed upałem, przez drogę przekicały
trzy króliki. Farmer jakby na nas czekał. Siedział na małym turystycznym
krzesełku przy straganie z warzywami i wyglądał jak cyrkowy klaun, który
jeździ na miniaturowym rowerku i rozśmiesza dzieci, a teraz właśnie odpoczywa. Przed nim siedział kot, który obwąchiwał leżącą na trawie paczkę
papierosów i od czasu do czasu spoglądał w górę, wodząc wzrokiem za cykadami. Farmer miał na głowie słomkowy kapelusz, tę samą, co dwa tygodnie
temu, koszulę i identyczną bandanę. Nie podniósł się na nasz widok. – Jajek
już nie ma – powiedział wolno. – Rosjanie wzięli wszystkie. Dziesięć tuzinów.
Nie wiem, po co im aż dziesięć tuzinów. Zresztą, co mnie to obchodzi? Nie
moja sprawa. Oni płacą, ja dostarczam. Dwa pięćdziesiąt za tuzin. Jajek już
dzisiaj nie ma – powtórzył znowu bardzo wolno. – A warzywa? – zapytała
Ewa. Farmer jęknął, na co kot od razu schował się pod ławkę. Potem powoli wstał przytrzymując biodro i wskazał ręką na stragan. – To wszystko, co
uzbierała dzisiaj moja stara, ale jajek już nie ma.
– Kuba, wychodzisz? To już tutaj. – Zaraz – odpowiedział rozdrażnionym
głosem, nie odwracając głowy od okna. – Fresh! Everything is fresh! – zachwalał farmer. Ewa przebierała w straganie. Usiadłem na ławce. – To wasz
chłopak? Kuba stał pod dużym drzewem i czemuś się przyglądał. – Hey little
bambino, come here – zawołał farmer. Kuba nie ruszył się. Spoglądał w ziemię pod drzewem. – Cykady – powiedział z namysłem farmer. – On patrzy na
cykady. Teraz umierają. Tam, gdzie się rodzą, tam padają. Pod tym drzewem
jest ich tysiące, setki tysięcy. Wychodzą co siedemnaście lat. Cholera wie,
czemu akurat co siedemnaście lat. Nie pytajcie mnie, dlaczego. Tak widać,
chce natura. Krążą i grają przez całe lato, a potem umierają. Jak przychodzą
tu dzieci, to wszystkie idą pod to drzewo. Nieszkodliwe stworzenia. Nie bój
się, little bambino, one nie gryzą – krzyknął w stronę Kuby.
Ewa obmacywała każdego pomidora, zanim włożyła do torby. Kot siedział na samochodzie i oblizywał łapy. – Ile pan waży? – zapytał nagle Kuba.
– Kto? Ja? – zdziwił się farmer. – Ile ja ważę? Czy ja wiem? Może dwieście
funtów, może trochę więcej. Ale po co... – Ja ważę sześćdziesiąt. – To z ciebie
kawał chłopa, little bambino – zażartował farmer. Ale nie miał chyba ochoty
na pogawędkę. Szybkim ruchem podał Ewie papierową torbę na paprykę.
Wyglądało, jakby chciał, abyśmy już pojechali. – A te świnie? Farmer nie od43
powiedział od razu. – Proszę pana? – Co jest, little bambino? – No, Luise i...
ta druga... – Frankie – podpowiedziałem. – Tak, Luise i Frankie. One ważą aż
osiemset funtów każda, prawda? Farmer popatrzył na Kubę, zmrużył oczy
i westchnął głęboko. – Chcesz je zobaczyć? Naprawdę chcesz zobaczyć moje
monster pigs, moją Luise i moją Frankie? – rozkręcał się. Kuba milczał. –
Wskakujcie do wózka, ja nie mogę dużo chodzić.
Wózek, pod ciężarem nas wszystkich, ledwie się posuwał. Przejechaliśmy
wzdłuż wybiegów dla zebr, minęliśmy strusie, staw z łabędziami oraz wielopiętrową kolonię królików. Farmer na chwilę zatrzymał się przy sarnach
i rzucił przez siatkę kilka bulw. Przez chwilę jechaliśmy przy krzakach pomidorów. Ewa, za każdym razem, gdy dostrzegła coś czerwonego, pokazywała
nam ręką. Wózek wreszcie zatrzymał się. Farmer z trudem wstał. – Cholera!
Chyba nic z tego. Siedzą gdzieś w krzakach. Za gorąco, mówiłem wam.
Frankie! Luise! Gdzie jesteście, moje śliczne! Nie da rady. Wyjdą dopiero wieczorem.
Wróciliśmy pod stragan. Ewa chciała jeszcze dobrać trochę młodych
ziemniaków. Kuba stał znowu pod drzewem. Po chwili wrócił, siadł na ławce
i zaczął grzebać kijem w ziemi. – Proszę pana? – zapytał cicho. Żadnej odpowiedzi. – Proszę pana? – No, co tym razem? – zapytał niecierpliwie farmer.
– Może już wyszły? Już nie jest tak gorąco. Może Luise i Frankie już wyszły?
– Kuba! Bądź grzeczny, proszę cię – powiedziała Ewa. Farmer zdjął kapelusz
i zaczął się nim wachlować. – Nie jest już tak gorąco, mówisz? Jest cholernie
gorąco, little bambino! Jest tak cholernie gorąco, że nie chce mi się w ogóle
rozmawiać. Zwariować można od tych cykad!
– Luuuuise! Fraaaankie! Gdzie jesteście, kochane? Jest tutaj taki jeden
rosyjski chłopiec, który chce was poznać. Cholerne świnie! A nie mówiłem?
Schowały się w krzakach, o tam, przy szopie. Widać stąd tylko kawałek ucha.
Nie wyjdą, nawet gdybym im obiecał worek ziemniaków. Nie ma co tu sterczeć. Farmer splunął ze złością i przydeptał buciorem. Kuba miał zaciśnięte
usta i był wyraźnie zły. – Wrócimy pieszo. Chłopak popatrzy sobie na zebry,
okay? – poprosiłem. – Jak chcecie. Będę czekał przy straganie. Zaraz tu będzie moja stara. Pani jedzie ze mną, czy zostaje? Uki duki, jak pani chce.
Gdy wróciliśmy, farmer dopalał właśnie papierosa. – Sorry, że tak wyszło. Zwierzęta mają swoje zwyczaje. Tak, jak ludzie. Pani będzie jeszcze coś
brała? Nie? Wychodzi równe dwie dychy, chyba, że weźmiecie jeszcze miód.
Jak ktoś zostawia u mnie dwudziestaka, to może jeszcze dorzucić piątkę na
miód, tak czy nie? Nie mój, sąsiada, ale ja daję gwarancję. Nie? W porządku.
Dwie dychy to też dobrze.
Kuba siedział na ławce i spoglądał w kierunku pól kukurydzy. Słońce było
już znacznie niżej. Na dróżce pojawił się jeden pies, potem nagle zniknął,
ale z drugiej strony wyszedł pospiesznie indyk. Nagle cykady przestały grać.
Zrobiło się niesamowicie cicho. Spojrzeliśmy po sobie, oczekując, aż ktoś coś
44
powie. – Może teraz wyszły? – zapytał głośno Kuba. Kot z miaukiem schował
się pod samochód. Farmer zastygł, potem odwrócił się do nas plecami i coś
mówił, ale tak, abyśmy tego nie słyszeli. – Weźmiemy jeszcze miód. Dwa słoiki – powiedziałem. Ewa spojrzała na mnie ze zdziwieniem. Farmer natychmiast odwrócił się, spojrzał na Kubę i ruszył w kierunku wózka. – No co, na
co czekacie? Zaraz będzie moja stara.
– Luuuuise! Fraaaankie! Proszę was, wychodźcie. Dość tego. Kiedyś i tak
musicie wyjść. Jesteśmy tu już trzeci raz. Ci ludzie zostawili u mnie trzydzieści
dolców i chyba mają prawo na was trochę popatrzeć, tak czy nie? Farmer
krzyczał do świń, ale spoglądał na nas, szukając potwierdzenia, że robi
wszystko, co w jego mocy. Potem zaczął klaskać w dłonie, ale coraz wolniej
i bez przekonania. I nagle przy szopie coś poruszyło się. Ewa cofnęła się kilka
kroków. Farmer zamarł z dłońmi gotowymi do klaskania. Najpierw zobaczyłem jedną czarną świnię, która spoglądała na nas z odległości może pięćdziesięciu metrów, potem pojawiła się druga. – Here they are – powiedział
czule farmer. – Here they are. A nie mówiłem? Monster pigs! Chodźcie tutaj,
moje słodkie. Gdy farmer zaczął sypać ziemniaki do koryta, świnie powoli
ruszyły w naszym kierunku. – Nie zbliżajcie się za bardzo, dobrze? Nie chcę,
aby się czymś wnerwiły. Kiedyś wściekły się i rozerwały stalową siatkę. Pękła
jak stara skarpeta. Dobrze, że nikogo nie było w pobliżu. Odsuń się trochę
do tyłu, bambino. Ale Kuba stał jak zaczarowany. Nic do niego nie docierało.
Miał lekko otwartą buzię i wytrzeszczone oczy. Stałem z boku i widziałem
jak chłopiec ulega czarowi potężnej siły i wielkości tkwiących w zwierzętach.
Pochylił się nieco do przodu, jakby chciał skoczyć do pływackiego basenu.
Jego fascynacja była tak głęboka, że gdy dotknąłem jego ręki, nie odwracając
się wykonał niecierpliwy gest pełen złości.
Cykady znowu przestały grać. Staliśmy bez ruchu. Kuba nie mógł oderwać wzroku od świń. Ewa zakryła dłonią usta, bojąc się chyba, że wyda
niekontrolowany okrzyk. Świnie powoli zbliżały się i dopiero teraz widać
było, jak są wielkie i długie. – Ta czarna to Frankie – powiedział cicho farmer.
Osiemset funtów i coś tam. Ważyłem w zeszłym tygodniu. Świnie dotarły
do koryta i zaczęły żreć. Po chwili Ewa dotknęła ramienia Kuby. – Może już
wystarczy? Kuba niechętnie cofnął się kilka kroków, nie spuszczając jednak
wzroku ze świń. Nagle coś stuknęło, raz, a potem jeszcze kilka razy. Przez
bramę wjeżdżała odkryta półciężarówka, zawalona drewnianymi skrzynkami i klatkami na zwierzęta. Psy, które witały nas wcześniej, biegły tuż przy
kołach. Kierująca kobieta miała papierosa w ustach i grube gogle. Wyglądała
trochę jak pilot starych aeroplanów. Farmer spojrzał w niebo i uśmiechnął
się. – Here she is. Splunął i przydeptał buciorem. – Moja stara.
Zbliżał się wieczór. Cykady robiły częste przerwy. Do domu nie było daleko. Tuż przed autostradą zatrzymałem się na chwilę w Plainfield, aby umyć
przednią szybę. Kuba w milczeniu jadł pomidora. – Dobry? – zapytała Ewa. –
45
Co? – No, pomidor. Czy dobry? – No tak, może być – powiedział, ale wyraźnie
myślał o czymś innym. – Pan Roman... – zaczął, ale zaraz przerwał, powstrzymany jakby wątpliwością, czy w ogóle powinien o tym mówić. – Co, co pan
Roman? – nalegała Ewa. – No, pan Roman, znaczy nasz ratownik, mówi, że
nas nie lubią i dlatego... – Kogo? Kogo nie lubią? – dopytywała się. – Mów!
– No nas, Polaków. Opowiadają Polish jokes, znaczy kawały. Wrzucili zdechłego kota do basenu i nie mogliśmy pływać cały dzień. Tylko po mordzie
bić. – Kuba! – No, co? To pan Roman tak mówi i takie panie z kuchni – odparł
obrażonym tonem Kuba i odwrócił od nas głowę. Ewa chciała jeszcze coś
powiedzieć, ale zrezygnowała. Opuściła niżej fotel i przymknęła oczy.
46
47
A
rtur Wodarski
ŚWINIA
Nie mam wyrzutów sumienia! Nic a nic! Jestem świnią, ale na myśl o tym
nie doznaję wstrząsu emocjonalnego. Jest raczej odwrotnie: to określenie
łechce moje ego.
Nikt nie lubi być świnią, a ja owszem – uwielbiam. Każdy chce spełniać
tylko dobre uczynki, zasłużyć sobie na miano „miłego i ciepłego człowieka”
– mnie to nie odpowiada i już!
Od dziecka robiłem wszystko, żeby nie być lubianym: psułem zabawki
kolegom, gdy tylko odwracali wzrok, przeszkadzałem dzieciom w zabawie
i to na tyle skutecznie, że z płaczem wracały do domu. Broiłem, ile wlazło
i zrzucałem winę na innych, a że wyglądałem jak aniołek zdjęty z obrazka,
wszystkie wybryki uchodziły mi płazem i spadały na niewinne dzieci.
– Świnia, świnia – niosło się po korytarzach szkolnych, ale na tyle cicho,
bym nie mógł dostrzec, kto tak o mnie mówi. Bali się zemsty, ale nie wiedzieli, że w moim świecie nie istniało takie pojęcie: obdzielałem świństwami
wszystkich po równo, niezależnie od płci i dokonanych czynów. Świństwo
nie posiadało uczuć. Mogło przytrafić się każdemu, bo wybór polegał tylko
na tym, co zrobić, żeby sprawić przykrość, a nie – komu ją zrobić. Moje świństwo było bardzo demokratyczne i nie oszczędzało nikogo. Chodziło tylko
o to, by konsekwencje po jego dokonaniu były jak największe.
Te w szkole miały charakter łobuzerski, ale z wiekiem przekonałem się, że
mogę wyrządzać coraz więcej krzywdy.
Moje życie toczyło się od świństwa do świństwa, a prawdziwy raj nastał w stanie wojennym. Pisałem donosy, podrzucałem antypaństwowe
ulotki ludziom i anonimowo zgłaszałem na milicję, u kogo można je znaleźć.
Pęczniałem z dumy i radości, gdy udało mi się doprowadzić do aresztowań
lub przynajmniej do przesłuchań na komendzie. Wiedziałem, że każdy kto
tam trafił, musiał nieźle oberwać.
IIINAGRODA
W KATEGORII PROZY
48
Potem skończył się stan wojenny, a ja znalazłem sobie nowe wyzwanie.
Tych, którzy kiedyś byli oprawcami i teraz udawali niewinnych obywateli,
zgłaszałem nowym władzom. Z radością obserwowałem, jak tracą stanowiska, popadają w alkoholizm lub kończą na ulicy. Taak, moja działalność na tej
niwie była bardzo demokratyczna.
49
W pracy donosiłem szefowi. Na tych, co nic nie robią, ale również na
tych, którzy wyróżniali się pracowitością. Każdy otrzymywał swoją porcję
małych świństewek. Szef mnie nie lubił (sam kiedyś nazwał mnie świnią), ale
bał się, że i na niego mogę donieść do centrali, a czasy były ciężkie i o pracę
bardzo trudno, więc tolerował mnie i moją działalność.
Czułem się bezkarny. Czułem się królem świństw, bo tak wiele istnień
zależało od tego, czy zostaną przeze mnie wybrane. To poczucie wielkości
i bezkarności skutecznie odpędzało wszelkie przejawy wyrzutów sumienia.
Miałem wielkie plany na dalsze życie i pomysły na nowe świństwa. Wszystko
tak pięknie się układało, aż do wczoraj…
– Panie Z. – powiedział lekarz, odkładając moją kartę. – Przejrzałem wszystkie
wyniki. Nie byłem ich pewien, aż do momentu, gdy dotarły te z rezonansu magnetycznego. Nowotwór w zaawansowanym stanie. Ma pan kilka
przerzutów, a wielkość ognisk zapalnych jest tak duża, że nie rokuje żadnej nadziei. Chemia, w pana wypadku, nie ma już żadnego sensu, a tylko
przysporzy panu dodatkowych cierpień. Bóle, które pana nawiedzają, będą
coraz częstsze i silniejsze. Czy jest ktoś, kto mógłby się panem opiekować?
Nie było nikogo takiego, a nawet gdyby, to nikt nie pospieszyłby mi z pomocą, a zresztą miałem to gdzieś.
– Nie ma, panie doktorze – odpowiedziałem bez emocji.
– Jeśli pan sobie życzy, mogę ustalić, w którym hospicjum mógłby się pan…
– Nie trzeba! – warknąłem. – Nie będę zdychał w żadnym hospicjum! Ile
mam jeszcze czasu?
– Trudno powiedzieć… – zaczął lekarz, ale kiedy dostrzegł wzbierającą wściekłość na mojej twarzy, dodał szybko – Miesiąc, góra dwa.
– No i tak trzeba było do razu gadać!
– Przepiszę panu leki przeciwbólowe, morfinę… – zaproponował, ale przerwałem mu ostro.
– Nie będzie żadnej morfiny! Nie będzie żadnych leków!
I wyszedłem z gabinetu, trzaskając drzwiami.
Myślicie, że przejąłem się swoim stanem? Że teraz na skraju życia będę
chciał naprawić wszystkie złe uczynki? Nic z tych rzeczy! Nie będzie żadnej
metamorfozy! Żal mi było tylko wszystkich niewykorzystanych pomysłów na
zniszczenie innym życia. Tego mi było żal najbardziej…
Ataki bólu nasilały się. Ten ostatni spowodował, że jak oszalały wiłem
się po podłodze. Gdy ustąpił i mogłem już trzeźwo myśleć, wpadłem na pomysł: jak z własnej śmierci zrobić jeszcze jeden, mistrzowski, świński numer.
Nie zastanawiałem się długo. Jeszcze tego samego dnia wysłałem list na
policję, w którym opisywałem, jak jestem zastraszany przez szefa, i że ten
groził mi śmiercią, ponieważ dowiedziałem się o malwersacjach, których do50
konał. Nazajutrz, w pracy, podkradłem z jego biurka szklankę i przyniosłem
do domu. Trzymając ją w chusteczce, zrzuciłem z niewielkiej wysokości na
podłogę tak, by nie rozpękła się na małe kawałeczki. Stało się, jak chciałem:
na ziemi leżały trzy, sporej wielkości, kawałki szkła i na pewno, na którymś
z nich policjanci odkryją odciski palców dyrektora. Ten ślad oraz mój anonim
powinny zmienić jego życie w koszmar… Potem zawiązałem sznur, stanąłem
na taborecie i powiesiłem się na haku przytwierdzonym do belki pod sufitem. Odepchnąłem podstawę spod nóg, ale trzymałem rękoma sznur nad
moją głową tak, żeby kark nie pękł od razu. Ostatnia myśl, o czekającej szefa
„niespodziance”, rozjaśniła moją twarz uśmiechem…
– I co? Wisi? – dobiegły do mnie słowa.
Jak przez mgłę zobaczyłem trzy twarze: lekarza, z którym rozmawiałem
w klinice, dyrektora i… Ta trzecia wydawała mi się znajoma, ale nie mogłem
umiejscowić jej na półce pamięci… Wiem! Policjant, na którego napisałem
kiedyś donos, że bierze łapówki od dilerów narkotyków. Nie stracił posady,
ale też nie awansował i zajmował się mało ważną, papierkową robotą…
– Zdechł? – zapytał szef.
– Jeszcze nie – odparł spokojnie lekarz.
W tym czasie policjant pozbierał kawałki szklanki i schował je do torby.
Potem z kieszeni wyjął kartkę i, machając mi nią przed oczami, zaczął czytać: „W swoim życiu skrzywdziłem tysiące osób, robiłem świństwa, za które
się wstydzę i teraz chcę to odpokutować. Odbieram sobie życie, bo wyrzuty
sumienia nie pozwalają mi ciągnąć swojego marnego żywota… – spojrzał na
mnie i pełen triumfu dokończył: – Przepraszam wszystkich”.
„Tylko nie to! Nie przeprosiny” – krzyczało coś we mnie. Zacząłem się szarpać, ale ręce odmówiły posłuszeństwa. Już nie trzymały sznura i pętla coraz
mocniej zaciskała się na szyi.
Policjant podszedł do mnie, chwycił moją dłoń i przyłożył ją do kartki.
– To na wszelki wypadek, gdyby komuś przyszło do głowy sprawdzać, czy to
na pewno samobójstwo – powiedział uśmiechając się. – A twój wstrętny
donosik jest już w śmietniku – dodał radośnie.
Teraz podszedł lekarz i z wyrazem triumfu na twarzy powiedział:
– Z tym rakiem to było kłamstwo. Masz tylko sporo kamieni w nerkach, ale
od tego się nie umiera… Myśl o moim ojcu, który przez ciebie odebrał sobie życie.
Chciałem krzyczeć „nie!”, ale z gardła wydobyło się tylko charczenie. Czułem,
że zaczynam tracić przytomność. Zebrałem się jeszcze w sobie i wystękałem:
– Świnie…
Zapewne mój „bohater” wzbudził Waszą pogardę, może trochę współczucia, ale kiedy czytaliście zakończenie, narastało w Was poczucie triumfu,
51
radość z tego, że spotkał go taki koniec, na jaki sam sobie zasłużył. Słusznie! Za
świństwa wyrządzone innym, należy się zapłata, a zło powinno być ukarane.
I jeszcze jedno: jeśli wydaje się Wam, że jesteście lepsi od niego, bo w życiu zrobiliście tylko jedną rzecz niegodną, jedno małe świństewko, to oczywiście macie rację. Jeśli dzięki temu czujecie się lepsi tylko dlatego, że Wasze
świństwa, były drobiazgami w porównaniu z jego czynami – oczywiście też
macie rację. Jeśli… Nie, nie ma sensu dalej wyliczać: na pewno macie rację!
Na pewno…
52
53
PROZA
WYRÓŻNIENIA
54
55
M
agdalena Pluta
RÓŻOWY KAFELEK, WĄŻ
I PIERWSZE WŁOSY ŁONOWE
wYRÓŻNIENIE
W KATEGORII PROZY
56
Mam sześć lat i jestem sama jak palec w tym świecie dziecięcym, na który skazuje mnie mój wiek. Mojej siostry jeszcze nie ma do końca, choć już
prawie jest razem ze mną. Musi tylko wytoczyć się z brzucha mojej matki.
Mam sześć lat i całuję biały kafelek w różowy wzór. Jestem już tak blisko,
że co mi szkodzi, mogę pocałować. Jeszcze nie całowałam kafelków. A nuż
to coś przyjemnego. Kto wie. Jak będzie przyjemnie, to będę częściej całowała. Tak jak przypuszczałam – nie jest jednak przyjemnie. Nie ma w tym
absolutnie nic niezwykłego. Równie dobrze mogłabym całować cokolwiek
innego, gładkiego, zimnego i najbardziej martwego ze wszystkich rzeczy
martwych. W żadnym innym przypadku martwość nie osiąga szczytu, jak
wtedy, gdy dosięgają ją żywe usta człowieka. Żaden syn poległy na polu
chwały nie był tak martwy, jak martwy był syn w trumnie, którego całowały
usta matki.
Nie wiem, co jeszcze mogłabym zrobić. Z całowania nic nie wyszło.
Idiotyczne zajęcie. Mogłabym ponucić. Ale nie znam zbyt wielu piosenek.
Wlazł kotek na płotek i mruga. Nie mogę tego śpiewać w kółko macieja.
Szkoda, że wówczas nie byłam jeszcze tak bystra, by chcieć za moją karę
ukarać rodziców. Mogłabym śpiewać w kółko macieja i działać im na nerwy.
Nie przyszło mi to wówczas do głowy. Ale skoro byłam już tak blisko białych kafelków z różowym wzorem, skoro mój nos ich dotykał, przejmował
ich zimno i sam stawał się drętwy i czerwony od ich niskiej temperatury,
mogłabym coś jeszcze z nimi porobić. Niewiadomo, ile jeszcze będę musiała tu klęczeć. Oglądają film. Może zapomnieli o mnie i przypomną sobie,
jak już się skończy albo jak któryś wyskoczy do kuchni po ciastko i herbatę.
Licho wie. No więc te kafelki. Nie są przecież takie nudne. Coś się na nich
dzieje. Teraz, gdy na nie patrzę, widzę różowe ciapy na białym tle. Imitacja
nieregularności kamienia, może marmuru. Wtedy siedziała na nich różowa
pani, bardzo, bardzo szczupła, z cienkim papierosem w lufce. Trzymała tę
lufkę z dala od twarzy, jej ręka była odsunięta od ust, musiała więc coś mówić, skoro trzymała ją tak daleko, żeby jej nie przeszkadzała. Nie wiem za
bardzo, z kim rozmawiała, bo na kafelku była tylko ona, taka różowa i żadnej innej pani, żadnego różowego pana. Może była hipochondryczką, która
sama ze sobą rozmawiała. Raczej nie, bo wówczas nie znałam jeszcze słowa
57
,,hipochondryczka”. Siedziała zapewne w restauracji lub kawiarni i popijała ciemną, gorzką kawę. Miała na głowie malutki kapelusik z pawim piórkiem i spódnicę ,,ołówek”, zwężającą się ku dołowi, z filuternym wycięciem
z tyłu. W spódnicę włożyła luźną białą bluzkę, rozpiętą dość odważnie aż
do granicy trzeciego guzika. Dzięki temu jej różowa szyja mogła nęcić zmysł
wzorku niewidzialnego różowego pana, który musiał przecież gdzieś tam
być, skoro ona trzymała tak daleko lufkę z papierosem. Z papierosa toczył
się gęsty, dorodny dym, na którego nigdy nie brakło różowych ciap imitujących nieregularność kamienia. Chciałam być wtedy tą panią z lufką i kapelusikiem z pawim piórem. Chciałam mieć różową szyję odsłoniętą do granicy
trzeciego guzika i pić ciemną, gorzką kawę. Ciekawiej być różową panią z różową szyją, niż klęczeć w kącie kuchni, na kolanach z rękoma uniesionymi
w górę, samotnie jak palec.
Gdy w pokoju obok oglądają film mama, tato i siostra w brzuchu też,
może nie ogląda, ale na pewno słyszy lepiej ode mnie. Choć wtedy nie byłam tego świadoma, musiałam być jeszcze niezwykle moralna, ojciec kazał,
ja zrobiłam, bo opuszczałam ręce dopiero, gdy już moje fizyczne ciało odmawiało mi tej niewygodnej pozycji, w kącie kuchni z zimnym nosem przytulonym do białego kafelka. Nikt mnie przecież nie pilnował, nie klęczałam
w pokoju z telewizorem, tylko w kuchni, całkiem samotnie. Mogłam opuścić
ręce, mogłam usiąść na narożniku przy stole, mogłam się z niego zerwać
i klęknąć natychmiast, bo kąt i narożnik były niemalże obok siebie, gdyby
ktoś nadchodził po ciastko lub herbatę. Ja jednak klęczałam, bo byłam moralna. Może ktoś powiedzieć, że się bałam, bo gdyby ojciec wszedł po cichu
do kuchni, a ja bym siedziała na narożniku, zamiast klęczeć w kącie, gdzie
było moje miejsce podczas tego niedzielnego popołudnia, wymyśliłby karę
sroższą i uciążliwszą, niż nos przytulony do zimnego kafelka. Gdzie więc tutaj moralność, jak tu pełno strachu i trwogi. Bałam się rzeczywiście: gniewu,
i kary, i czerwonej ze złości twarzy. Ale nie myślałam przecież, że to niesprawiedliwe, że moje sześcioletnie klęczące ciało drży z bólu, podczas gdy
oni tam, w pokoju obok, wygodnie rozkładają swoje stare ciała na wersalce
przed telewizorem. On tak zarządził, więc miał racje, bo był starszy i był
moim ojcem. I był moją zasadą moralną, imperatywem kategorycznym, ze
strachu szanowałam ten imperatyw, musiałam więc być moralna. Gdy zaczęłam w duchu sprzeciwiać się moim klęczącym sesjom, utraciłam swoją
moralność, bo moralny, to znaczy, ślepo posłuszny temu, kto leży na kanapie w drugim pokoju.
Z różnych wariantów kątowania zdecydowanie najlepiej znosiłam klasyka. Klasyka praktykowały nawet panie przedszkolanki, bo na bardziej
wymyślne wersje kątowania nie mogły sobie pozwolić, bądź też brakowało
im inwencji twórczej. Mojemu ojcu na nieszczęście inwencji nie brakowało,
a kątowanie na klęczkach z rękoma do góry było wariantem najbardziej nie58
przyjemnym i udręczającym. Był to szczyt jego pomysłowości, szczyt okrucieństwa, jakim może tylko obdarzyć dziecko ojciec. Nie wiem, od czego
zależał wybór kątowania, na pewno nie ode mnie. Jeżeli mocno nabroiłam,
wiedziałam, że będzie kątowanie na klęczkach, ale co do mniejszych przewinień, nie mogłam niczego obstawiać, wybór był bowiem zawsze nieprzewidywalny. Raz był to klasyk, czyli na stojąco, twarzą do ściany. Innym razem
klasyk z rękoma do góry, czyli jak na wojnie, kiedy nieprzyjaciel jest lepszy
od ciebie. Rzadko pojawiało się kątowanie na klęczkach bez rąk do góry, nie
było bowiem sensu rozpoczynać tego wariantu tylko połowicznie.
Mówiąc, że kara nie zależała ode mnie, być może trochę przesadzam.
Raz ojciec dał mi wybór. Pamiętam ten jeden szczególny raz, kiedy zieloną
świecową kredką namalowałam na ścianie nad swoim łóżkiem zielony dom
z kominem, z którego wydobywał się taki dym, jak na białym kafelku z różowym wzorem, z panią, która tak daleko od ust trzymała lufkę z cienkim
papierosem. Nie wiem, dlaczego akurat zieloną kredkę świecową miałam
pod ręką. Gdybym dysponowała większą ilością kolorów, z pewnością mój
dom nie byłby cały zielony, komin i dym też nie byłyby zielone. Wolałabym
już brązową kredkę, bo bardziej ten kolor przypominał domy, które znałam. Dopiero parę lat później, gdy już kredki mnie w ogóle nie interesowały,
ktoś pomalował dom naprzeciwko na kolor zielony. Kiedy jednak miałam
do dyspozycji zieloną kredkę, zielony dom, który namalowałam na ścianie,
był pierwszym zielonym domem, jaki w swoim krótkim jeszcze życiu zobaczyłam. Nie wiem, czy mój ojciec widział wcześniej jakieś zielone domy, jeśli
nie, to dałam mu okazję, by zobaczył. Na pewno jednak nigdy nie widział
zielonego dymu. Nie był, mimo to, wdzięczny za ten magiczny zielony świat,
który przed nim odkryłam na białej ścianie mojego pokoju.
Do malowania doszłam niejako apriorycznie. Potem domy wychodziły
same spod kredki. Może dlatego, że były proste i składały się z kilku brył,
które analizował już pierwszy rzut oka. Duży kwadrat, dwa małe, takie
same. Pomiędzy dwoma małymi prostokąt. I trapez na dużym kwadracie.
Na trapezie prostokąt. Algorytm rysowania był więc niezwykle prosty.
Z czasem zaczęłam malować nie tylko sam dom. Sam dom na białej kartce
wyglądał nienaturalnie, nieprawdziwie. Nigdzie nie widziałam przecież domów pogrążonych w białej próżni. Musiałam więc namalować ziemię, na
której by dom mógł zapuścić korzenie i niebo, pod którym by dom mógł
stać. Namalowanie ziemi i nieba nie było trudne. Na kartce niebo przestaje
być takie niezgłębione i pozbawione końca i początku, jak w rzeczywistości.
Wystarczy niebieską kredką zakolorować wąski pasek przy górnej krawędzi kartki. Z ziemią też nie było nigdy problemów. Nie malowałam brązową
kredką, lecz zieloną, bo brązowa ziemia jest smutna i takiej ziemi w ogóle nigdzie nie ma, tylko na polach i działkach, gdzie rosną ziemniaki i cebula. Od
tego zaczynałam rysunek. Zielona kreska przy dolnej krawędzi i niebieska
59
przy górnej. Na zielonej kresce malowałam dom i komin. Z komina wychodził dym, który już dosięgał niebieskiej kreski. Nieopodal niebieskiej kreski
było też żółte koło z kreskami, które na moim rysunku stanowiły słońce
z promieniami. Żeby słońce było wesołe, czerwoną kredką w żółtym kole
malowałam dwa mniejsze kółka i połowę łuku okręgu, tak, żeby wyglądało,
że moje słońce ma oczy i się uśmiecha. Malowałam też parę niebieskich
chmurek komiksowych. Choć nigdy nie czytałam komiksów, z ochotą rysowałam komiksowe chmurki. Obok domu, na zielonej kresce, dorysowywałam jeszcze brązowego grzyba i kwiatka z zieloną łodygą, czerwonymi
płatkami i żółtym brzuszkiem.
Pewnego razu, gdy mieszkałam sama z ojcem, bo matka leżała w szpitalu
i rodziła moją siostrę, ojciec powiedział, że nazajutrz odbierze mnie wcześniej
z przedszkola, żebym była gotowa, bo idziemy odwiedzić mamę do szpitala.
Obiecałam, że będę gotowa i by spełnić tę obietnicę, nazajutrz zabrałam się
z zapałem do pracy. Wzięłam białą kartkę i najlepsze ołówkowe kredki, jakie
były w przedszkolu i zaczęłam rysować. Dopiero w szpitalu odkryłam, że pomyliłam kreski. Że dom wraz z grzybem i kwiatem stoi na niebieskiej kresce,
a idiotycznie, jak mi się wtedy wydawało, uśmiechnięte słońce przytula się do
kreski zielonej. Choć dla mnie był to wstyd i hańba, mamie zdawało się być
obojętne, na której kresce rośnie grzyb wraz z kwiatem.
Podobnie zielony dom na białej ścianie zamiast chwały i uznania, przyniósł mi upokorzenie i postawił przed koniecznością wyboru, który do dziś
jeszcze śni mi się po nocach. W tym pokoju, w którym na ścianie połyskiwały woskiem namalowane zielone kreski, miałam odbyć swoją karę za te
właśnie na zielono świecące kreski. W tym pokoju pozostawił mnie ojciec,
bym przemyślała sprawę kary i dokonała wyboru. Po raz pierwszy w życiu
powiedział, że mogę sobie wybrać rodzaj kary. Takie ustępstwo względem
mnie, już nigdy miało się nie powtórzyć. Nie mogłam jednak wybierać
wśród dowolnych wariantów. Musiałam zdecydować pomiędzy całonocnym kątowaniem na klasyka a laniem w pupę.
Obie kary były tak samo straszne. Z jednej strony nuda i zmęczenie
całonocnego kątowania, z drugiej zaś silne uderzenie w goło wystawiony
w stronę ręki ojca tyłek. Krótki, szczypiący ból, po którym będę mogła położyć się spać albo bezbolesne, ale jakże nużące i wielogodzinne kątowanie. Co będzie, jak rodzice pójdą spać, zgaszą wszędzie światło, a ja będę
musiała całą noc kątować, w ciemności i strachu, tyłem do pokoju tak, że
potencjalna czarownica z łatwością mogłaby mi wbić nóż w plecy?
Mimo tych obaw mój strach przed bólem zwyciężył strach przed czarownicą, która mogła przyjść, ale przecież nie musiała. Wybrałam kątowanie i stanęłam w kącie. Był już wieczór, więc ojciec zgasił w pokoju światło.
Tylko cienka smuga światła, jaka wydostawała się z dużego pokoju i przedzierała przez ciemność przedpokoju, oświetlała mój strach przed czarownicą.
60
Myślałam, że będę tak stać w tym kącie w nieskończoność, jednak po kilkunastu minutach przyszedł ojciec i powiedział, żebym się kładła spać. Bo oni też
już idą spać. Myślałam wówczas, że to odpuszczenie win. To nie było jednak
odpuszczenie win. W chwili, gdy stawiał mnie przed wyborem, wiedział, że
nie będę kątować całą noc. Całonocne kątowanie było niewspółmierne do
rozmiaru mojej winy. Poza tym niebezpiecznie jest zostawiać dziecko stojące
w kącie na całą noc. Dzieci potrzebują snu bardziej niż dorośli. Wtedy jednak
nie wiedziałam o tym. Gdyby wówczas odciął mi rękę za zielony dom na białej
ścianie, ani przez chwile bym nie myślała, że przesadził.
Ponieważ z czasem kątowanie odpadło, bo byłam już na nie za stara i za
duża jak na rozmiary kąta, należało jakoś udoskonalić bicie. Na szczęście
wujek kupił sobie akwarium i problem sam się rozwiązał.
Wraz z rybkami wujka spłynęła bowiem na ojca inwencja twórcza, z której urodził się pomysł służący mu już do samego końca mojej kariery osoby
karanej.
Bo skoro wujek ma rybki i skoro one są takie ładne i takie fascynujące,
czemu i u nas miałoby takich rybek zabraknąć. Bo skoro wujek ma książki
z rybkami na okładce, z roślinami wodnymi i ślimakami, czemu i u nas nie
miałyby takie książki stać na półce koło telewizora.
Bo wujek ma, to i my mamy – nie, tak wcale nie było. W ojcu zaszczepiła
się ta pasja, która narodziła się w wujku. Prawdopodobnie narodziła się za
sprawą telewizora, w którym wujek odkrywał niezmierzone i piękne światy
zwierząt w programach dokumentalnych. Ponieważ jednak pies był za pospolity i żadne tajemnice się w nim nie kryły, a na węża, ze względu na żonę
i dzieci, nie mógł sobie pozwolić, wybrał rybki, które żona mogła uznać za
ozdobę pokoju, a jemu dały satysfakcję zgłębiania ich małych rybich ciałek
zanurzonych w zielonkawej wodzie.
Magiczny, kolorowy świat programów dokumentalnych zaklętych
w plastikowym cielsku telewizora, w niewielkiej, co prawda, ale jakże
wdzięcznej swojej cząsteczce przeniósł się do jego pokoju. Wujek zakupił
parę książek, z których dowiedział się tych praktycznych wskazówek, których próżno by szukał w programach dokumentalnych. Uczył się, jak karmić
swoje rybki i jakie gatunki kupować, by sobie wzajemnie nie przeszkadzały.
Stał się ogrodnikiem podwodnych światów, hodującym miękkie, soczyście
zielone liście wytryskujące z kolorowych drobnych kamyków wysypanych
na dnie szklanej skrzynki. Wymieniał wodę, czyścił szyby, mieszał pokarm,
dokupywał rybek, odbierał porody, wymieniał młode na rośliny w sklepie
zoologicznym i wymyślał urządzenia samozapalające żarówkę o ustalonej
godzinie. My zaś, a zwłaszcza mój ojciec, obserwowaliśmy te jego troskliwe zabiegi, którymi mógł obdarzać milczące żywe istoty, gdy jego dzieci już
dawno przestały milczeć i domagały się rozmowy, podczas gdy on, z natury
milczący, niewiele miał im do powiedzenia. Rybkom oddawał całe swe serce
61
i całą swą troskę, podczas gdy jego żona swoje serce i troskę poświęcała ich
małoletnim jeszcze dzieciom, wykrzykując przy tym miliony zakazów, nakazów, rad i przestróg o funkcjach wychowawczych.
Wujek był rad, gdy ojciec mój zapałał miłością do jego rybek i zapragnął
posiadać swoje. Miał bowiem odtąd z kim dzielić swą pasję, dyskutować
o rybnych sprawach i omawiać wrażenia tak obficie mu dostarczane przez
świat zanurzony w szklanej skrzynce.
Wkrótce i u nas pojawiła się pierwsza szklana skrzynka z niebiesko-czerwonymi neonkami, dumnym skalarem i nadgorliwymi glonojadami. Ojciec
zbudował specjalną szafkę, której wieko podnosiło się na czas karmienia
tych niewymagających, zdolnych przeżyć dwa tygodnie bez pożywienia
stworzeń. Gdy wieko to otwierało się, pokój zalewała fala światła, emitowana przez przymocowaną do niego żarówkę. Żarówka ta oświetlała wodny
świat ryb i roślin. Dzięki niej rośliny czerpały światło niezbędne dla podtrzymywania jednego z cudów świata, procesu fotosyntezy. Fotosynteza dawała tlen, który unosił się swobodnie w wodzie i gwałtem wdzierał w delikatne
rybie oskrzeliki, wciąż na nowo budząc w nich życie.
Budował tę szafkę w garażu, zbijał ją z jasnych desek, a odpadki rzucał na ziemię. Odpadki te ja zawłaszczałam, brałam młotek i pozginanymi,
zdawałoby się, że bezużytecznymi gwoździami, zbijałam szafki i mebelki dla
lalek, które w niczym nie przypominały tych mebli znanych mi z własnego,
rzeczywistego życia. Od czasu do czasu przerywałam jego skupienie jakimś
nieznośnym, niemądrym pytaniem. On odpowiadał mi byle co i z zaciętym
wyrazem twarzy wracał do mierzenia i przycinania. Czasami w ogóle nie
reagował, jakby mnie nie słyszał. Powtarzałam wówczas pytanie, aż dał mi
do zrozumienia, że słyszy, lecz nie odpowie.
Szafkę polakierował bordową emulsją i wstawił w róg pokoju. Nie było
w tym dla mnie żadnej korzyści, bowiem w tym kącie nigdy nie kazał mi
stać. Kąt kuchenny, tak oddalony od telewizora, był przecież znacznie lepszy. Nad tą właśnie szafką popełniłam przestępstwo, które kosztowało
mnie wiele, a rodzaj kary, który wtedy ojciec względem mnie zastosował,
miał się ciągnąć za mną przez następnych kilka lat.
Ojciec wymieniał wodę w akwarium. Czynił tak co dwa tygodnie, żeby
wszystko było przejrzyste i migoczące. Ponieważ niedawno odebrał poród
i przybyło mu trochę ślicznych, maleńkich mieczyków, wymienił żyjące istotki, których płci mieliśmy już nigdy nie poznać, na zielone, drobne roślinki.
Był tym nowym nabytkiem niezwykle uradowany, toteż postanowił wymieć
wodę w środku tygodnia, nie, jak zwykle to czynił, w niedzielę. Ponieważ był
środek tygodnia, a ja już dawno odrobiłam lekcję i nie wiedziałam, co ze sobą
zrobić do wieczorynki, postanowiłam mu w wymienianiu asystować.
Wraz z wujkiem wpadli na doskonały pomysł szybkiego i bezproblemowego wylewania wody z akwarium. Wystarczył kawałek gumowej rurki, na
62
którą oni mówili ,,wąż” i plastikowe pudełko po sylikonie. Plastikowemu
pudełku po sylikonie obcięli denko, a do zawężenia, przez które jeszcze niedawno wypływał sylikon, wsadzili węża. Nurzali potem plastikowe pudełko
po sylikonie w akwarium. Brali do ust gumową rurkę i zasysali powietrze,
aż ich policzki przytulały się między zębami. Mieli okrutnie zniekształcone
twarze i to okrucieństwo ich twarzy odbijało straszliwość gumowego węża,
z którym niebawem miałam się zaznajomić. Zassane powietrze ciągnęło
wodę z akwarium do rurki i w ten sposób woda spływała do wiadra.
Ojciec cierpliwie i delikatnie wyciągał z akwarium wszystko, co mogłoby przeszkadzać w manewrach plastikowym pudełkiem po sylikonie. Gdy
wreszcie wyciągnął wszystko, co się dało wyciągnąć, zassał gumowy wąż
i zaczął spuszczać wodę.
I wtedy ja popełniłam błąd, bo do dobranocki było jeszcze tyle czasu.
Stałam na poręczy fotela, który bokiem przylegał do szafki z akwarium
i wpatrywałam się w zielonkawą toń, znikającą błyskawicznie w białym,
plastikowym ciele pudełka po sylikonie. Szybko mi się jednak te patrzenie
znudziło i postanowiłam zamoczyć w tej uciekającej toni moje małe, różowe
paluszki. Tymi paluszkami bawiłam się bezwiednie roślinkami, które pływały swobodnie w wodzie. Bezwiednie też zaczęłam je rwać na drobne kawałki. Rwałam je, jak liście porzeczki, które mama potem wkładała do słoików
z korniszonami. Nie zastanawiałam się nad nimi, myślałam zapewne o czym
innym. Może o dobranocce, której czas powoli nadchodził. Nie mogłam
wiedzieć, że przez te zamyślenie nie będę mogła tego wieczoru dobranocki
obejrzeć. Rwałam i rwałam, aż w końcu spojrzał na mnie ojciec, który zawsze patrzył na mnie równie bezwiednie, jak ja rwałam jego nowe roślinki,
zdobyte drogą handlu wymiennego za młode mieczyki. Spojrzał raz, i drugi,
i w końcu pojął, co robię. Wściekłość, w przeciwieństwie do świadomości
mojego działania, przyszła do niego błyskawicznie. Jego przystojna, wiecznie młoda twarz pokryła się ostrym rumieńcem. Z ust już wydobywał się
krzyk, którego żadne wykrzykniki w tekście nigdy nie wskrzeszą. Nie wiem,
czy był w tym krzyku żal za roślinkami, czy tylko wściekłość na moje bezwiedne paluszki.
Wyciągnął z wody gumowy wąż. Padła ta sama od lat komenda: – Ściągaj
majtki, nachylaj się. Dostałam w goły tyłek trzy siarczyste ciosy zadane gumowym wężem do spuszczania wody z akwarium.
Matka wyrzucała mu, że przesadził, że gdzie dziecko gumowym wężem.
Udowodnił jej, że nie ma w tym żadnej przesady. Mój czerwony tyłek był
bowiem zawsze gotowy do przewinień, a ojciec sądził, że nigdy mu nie będzie dość.
W ten sposób zaczęła się moja znajomość z wężem. Do dziś ojciec wykorzystuje go do spuszczania wody. Do wymierzania kary już się nie nadaje.
Ostatni raz kazał mi zdjąć majtki, gdy już pierwsze włosy łonowe wscho63
dziły na moim wzgórku. Nie wiem, dlaczego to był ostatni raz. Może ojciec
zauważył włosy, może doszedł do wniosku, że jestem za stara. Ten ostatni
raz zadał mi po długiej przerwie, gdy byłam już przekonana, że raz na zawsze pożegnałam się z wężem. To było w drugi dzień Wielkiej Nocy. Wraz
z M., moją kuzynką, zalałyśmy cały korytarz w kamienicy babci. Ojciec kazał
mi sprzątać, a ja buńczucznie odpowiedziałam, że M. powinna mi pomóc.
Wtedy zapowiedział, że w domu dostanę. Sądziłam, że do czasu powrotu do
domu zmieni zdanie lub że zapomni. Nie zapomniał. Na sucho, z premedytacją, wymierzył trzy ostatnie ciosy. Dla zasady, bo przecież wściekłości już
w nim nie było.
64
65
J
oanna Bednarczyk
HOMOSYLWESTER
Naśniło mi się na flanelowej poduszce. Razem z nieznajomymi siedziałam przy długim stole. Potem na niedbale polakierowany stół zaczął padać
deszcz. Nad ranem przewertowałam sennik. Natchniony kabalista podsunął
interpretacje. Stół to zaproszenie. Deszcz – nie znajdziesz zadowolenia tam,
gdzie szukasz. Za kilka dni Nowy Rok.
Przed północą zawibrował telefon komórkowy. Wiadomość wyrwała mnie ze snu, niekoniecznie proroczego. Ktoś pytał, czy pamiętam Agę.
W środku nocy pamiętam jedynie drogę do ubikacji i rok urodzenia po lekkim namyśle. Dyskretnie zignorowałam obecność tekstową. Wtedy zadzwoniła Ona.
Kiedy wiele lat temu chodziłyśmy po brukowanych, bocznych uliczkach krakowskiego rynku, mężczyźni dotykali jej wzrokiem. Rude, długie
włosy, zielone oczy z kościelnego witrażu, sylwetka gotyckiej wieżyczki.
Obowiązkowa czerń. A ja z rozbawieniem obserwowałam samcze reakcje.
Bo Ona ma ich wszystkich głęboko w swojej szczupłej dupie. Bo Ona jest
zdeklarowaną. Całkowicie określoną. Dokładnie przyporządkowaną do właściwego zbioru. Lesbijką.
Więc z rozmowy telefonicznej wynikało, że bardzo by się ucieszyła razem
ze swoją dziewczyną, gdybym po tylu latach odwiedziła je podczas rytualnej
zmiany kalendarza ściennego. Który pewnie składa się nie z portretów bobasków z loczkami w kolorze słomy ani kotów ze spiczastymi uszkami. Nie mam
pojęcia, co wojujące niewiasty z Wyspy Lesbos mają w swoich kalendarzach.
Pojadę w tamtym kierunku i zaspokoję. Ciekawość.
wYRÓŻNIENIE
W KATEGORII PROZY
66
Budzę się na niskim materacu. Tym razem przechodzę ze snu w nie
mniej alternatywne miejsce. Dopiero dzisiaj dostrzegam malutką dmuchaną
owieczkę na stoliku nocnym Agi i Jolki. Dziewczyny siedzą już na łóżku i głośno chrupią.
– Poranne landrynki? – pytam, bo chyba wypada rozpocząć rozmowę.
Może w krakowskim mieszkaniu feministycznym lepiej byłoby użyć
określenia „zainicjować konwersację” albo „pobudzić interlokutora”.
Pożonglować słowami i podrażnić nabrzmiałe ego, które i tak przypomina
wielki wrzód na dupie. Mojej i twojej. I twojej też. Ot, taka garść refleksji
w ostatni dzień roku.
– Poczęstujesz się? – jadowite zwężenie oczu Jolki spod nieujarzmionych
67
dredów nie rokuje dobrze. – Aga na urodziny dostała od znajomej z branży
takie stringi z cukiereczków. Miała na sobie ze dwa razy, ale prawie jak nienoszone.
Chichot. Chrupanie.
– A jakieś płatki z mlekiem wydają w tym lokalu? – zwlekam się z materaca
i szczelnie zakrywam koszulą nogi przy unoszeniu się. Wstydliwa jakaś się
zrobiłam przy koleżankach.
Zimno w tej kuchni. Czekam na pojawienie się pary z czajnikowego
dzióbka, bo z nią jakoś raźniej. Na półkach wegetariańskie przysmaki i przyprawy o dziwnych nazwach. Odzywają się stereotypy. Feministka-lesbijkawegetarianka. Dzisiaj znów poszukuję jakichkolwiek kwiatów w doniczkach.
Nawet nieciekawych pelargonii, z których zawsze się naśmiewałam. Bo
drobnomieszczańskie na parapetach, obok gromnicy, a w pobliżu paputki
i miotełka na kurz na zapobiegawcze szurszurszur. Ale za to mam nad stołem
ogromny plakat filmu Almodóvara. Dla przypomnienia, że właśnie przebywam w krainie wysublimowanego gustu i wyśrubowanej estetyki. Wchodzi
Aga w szlafroku w kwadraty. Jego pasek ciągnie się po ziemi, jak ogon frotté.
Samiczka z ogonem. Normalnie powiedziałabym, że zimno jak chuj, ale to
tak, jakbym zaczęła grać w remika podczas przeistoczenia w kościele.
– Owieczkę dostała Jolka od dziewczyn z branży – Aga uprzedza pytanie
– Branża czyli dziewczyny ze środowiska homo. A owieczka ma taką dziurę
z tyłu, że niby – wiesz… taki żarcik, mała dwuznaczność…
– Sodoma w wersji popularnej – właśnie znalazłam chleb oraz właściwe
określenie.
Dokąd podąża krakowska alternatywna młodzież 31 grudnia? Musi być
nietuzinkowo i kompletnie wyjątkowo. Branża urządza sylwestra w anglojęzycznej księgarni. Wejście dla wtajemniczonych. Dziewczyny poprzynosiły sałatki, ciasta i alkohol. Oficjalnie przyglądam się książkom na półkach,
a dyskretniej oglądam przybyłe. Szczupłe, zadbane, ładne i bardzo dalekie od
mitu kwadratowego babochłopa z fryzurką na jeża. Największe zagęszczenie
lesbijek na metr kwadratowy w promieniu kilkudziesięciu mil. Gdyby bomba
uderzyła w ten zakątek Polski, to województwo stałoby się w większości heteroseksualne.
Aga podchodzi i szepcze mi do ucha imiona koleżanek, a także nakreśla
lakonicznie tło sytuacyjne. Przynajmniej czworo dziewczyn to jej byłe partnerki. I w ogóle wychodzi na to, że każdy każdego tu już przetestował na
wszelkich płaszczyznach. Mentalnych, ale głównie poziomych. Przynajmniej
połowa się nienawidzi. Czasami odbijają sobie partnerki tylko po to, aby zagrać na nosie innej. Podchodzą teraz do siebie, zamieniają kilka słów i zawsze
lekko dotykają. Po plecach, ramieniu, po szyi. Fluidy naładowane erotyzmem
trzaskają w powietrzu jak bąble na gotującym się budyniu. Mam wrażenie,
68
że zaraz ktoś wykręci żarówki i wszystkie dziewczyny popełnią zbiorowy
grzech nieczystości. O północy ogólny orgazm na przywitanie nowej daty.
– Hej, mam na imię Marlena i jestem adwokatem. W poniedziałek jadę trochę ponurkować i posurfować za ocean – blondynka z ogromnymi kolczykami w kształcie kół staje naprzeciwko mnie.
,,O kurwa, tego nie przewidziałam” – pomyślałam i zrobiłam krok w tył.
Aga uśmiechnęła się i tanecznym krokiem odeszła.
– Hej, mam na imię Magda, jestem wiejską przedszkolanką i w poniedziałek
idę do pracy – prawda powinna odstraszyć panią adwokat.
– Co robisz, Madziu po imprezie? – pyta i patrzy prosto w oczy – jak ona na
mnie patrzy. Słyszę dzwonek w torebce i całuję po stopach telefonię komórkową.
– Przepraszam – odchodzę na bok i wsuwam się między regał a drabinę.
Dzwoni brat z życzeniami. Na moment do słuchawki przystawia rocznego
synka i łaskocze go. I beknięcie po kaszce. Standardowy dziecięcy śmiech.
Przesuwam się chyłkiem i szukam Agi. Wysoka brunetka z kołnierzem
z lisa wyzywa jakąś od dziwek. Widocznie procenty poprzesuwały już bariery i zaczyna się jazda po bandzie. No dobrze, było trochę śmiesznie, nieco
folkloru w zastanej rzeczywistości, ale pora oknem wrócić do swojego tekturowego pudełka.
– Długo tu jeszcze będziemy? – pytam Agę, bo nawet jestem skłonna posiedzieć z wodą mineralną obok smoka nad Wisłą i kontemplować jego rytmiczne wypluwanie ognia.
– Co, nie przepadasz za przedstawicielami prawa? – Jola jak elokwentny
anioł stróż.
– Podejrzewałam taki przebieg wypadów – śmieje się Aga – Idziemy na kopiec Jadwigi. Poznasz Justynę i jej chłopaka.
Jestem otwarta na wszelkie kontakty ze światem. Spoza branży.
Ona i on. Dwa przytulone ludki w czapkach z pomponami nienaturalnej
wielkości.
– Na wstępie chciałbym uprzedzić, że postanowiliśmy trochę odreagować
i nabyliśmy w sklepie kolekcjonerskim środek o nazwie dominator – mówi on.
– Mianowicie kruszy się tabletkę i wciąga. Na razie się z Justynką obserwujemy, podobno człowiekowi robi się nagle wesoło na duszy.
Widocznie przegapili moment startu, bo uśmiechy mają wielkości pomponów. Wdrapujemy się na kopiec Jadwigi. Nie wiem, czego symbolem może
być naniesienie wielu ton ziemi. Dróżki są mocno oblodzone. Przed nami stada ludzi ciągnących pod górę. Monstrualne zarysy tych w puchowych kurtkach. Dzieci jak rozpierzchnięte, wszędobylskie gnomy. Sylwestrowi szaleńcy
w samych garniturach. Damy dworu w pantofelkach. Czyjeś „Kurwaaaa”,
bo grawitacja i lód robią swoje. Oddechy mieszają się z mgłą i pomrukami.
69
Zapach perfum z potem i alkoholem. Brakuje tylko wróżbitów na szczudłach
i karzełków z amforami na korki od szampana. Jolka dawno na szczycie. Aga
dyszy przygarbiona za mną. Parka holuje się na zmianę. Wszystko ich bawi,
a najbardziej ślady butów na śniegu. Przy odcisku glana dostają ataku śmiechu i kładą się na ziemię. Dominator jest wart swojej ceny.
Na górze wszyscy grzecznie ustawiają się według niepisanych umów.
Widoczność na jakiś metr. Mgła ładuje się w każdy zakamarek. Justyna
z oczami jak dziuple, które obecnie zamieszkują sowy, szczypawki i kilka kiwi.
Patrzy przed siebie i szepce:
– Jezu, taka mgła, że nic nie słychać…
Dodajmy sobie zatem otuchy napitkiem, aby uczcić przejście w kolejny
rok. Dużo szczęścia i niechaj się. Oby nam.
Pusto w tramwaju. Justyna trzyma bilet w zębach i coś mówi do mnie.
Papier tłumi większość pięknych, słowiańskich głosek. Nachylam się do niej.
Słyszę coś markotnego o Bogu. A więc nawet dominator schodzi ze sceny. Ładujemy się do jakiejś marnej kamienicy, podobno stancji znajomego
studenta. W kuchni tłum robi sobie tosty. Bez sera, bo dawno zabrakło.
W pokoju z sufitu zwisają lampki choinkowe i jakaś gotka wije się całkiem
rytmicznie do muzyki z podłączonego laptopa. Oho, młodsze pokolenie się
bawi. Gromada skupiona wokół fotela guru dyskutuje namiętnie. Odczuwam
brak. Brak mgły. Przyłączam się do gotki. Uśmiecha się. Przy jej trupiobladym makijażu i obowiązkowej czerni nawet ja wyglądam, jak logo przedszkola „Tęczowy zakątek”. Woda w butach chlupocze mi przy każdym ruchu.
Nowy Rok przywitam z wymokniętymi do białości stopami. Jak denat po
kilku dniach w lokalnej rzece. Jak księżniczka, która przez tydzień szukała
grzebyczka w strumieniu. Jak pastereczka, która pasała krówki na zroszonej
trawce, a potem ich szukała, bo spierdoliły za miedzę, oj dana, dana.
W ramach biletu, ogólnopolska sieć na torach podarowała mi włączone
ogrzewanie w środku transportu. Styczeń jednak zaskakuje. Drogi mój osobisty demonie. Przyznam ci się do czegoś. Ja naprawdę myślałam, że dwie
kobiety to piękny przejaw różnorodności w przyrodzie. Zafundowałam sobie iluzję atrakcyjną, jak żaluzje w kolorze łososiowym. Bo ciepłe gniazdko
z kimś z piersiami jak ja, z menstruacją jak ja, z włosami zatykającymi spływ
w wannie jak u mnie, wywoływało tęsknotę. Zobaczyłam tygiel kolan w koronkowych rajstopach. Hormonalny, kompletnie niestrawny bigos, tupanie
obcasikiem i gówniany promiskuityzm. Nie mam różańca w etui na stanie,
ale pewnie cuchnę śmiesznymi wartościami.
W kieszeni plecaka mam czerstwy obwarzanek z dworca Kraków Główny.
Drogi mój osobisty demonie. Miała być anima mundi. Jest anus mundi.
A może to się inaczej pisze.
Długi, beztroski sen. Aga pyta, jakie pierogi mi kupić na obiad. Wymienia
mnóstwo nazw farszu – zapamiętałam szpinak i żurawinę.
– Z mięsem – widzę grymas na jej twarzy. – Tak, jestem mięsożerna, czyli
średnio uduchowiona – potwierdzam tę wersję posiłku i znów zakopuję się
w pościel. Rozczarowałam, a widocznie tak dobrze rokowałam.
Po południu dziewczyny proponują seans filmowy. Przez pierwsze dwadzieścia minut śledzi się lot małego, czerwonego balonika. Po pustej ulicy.
W okolicach paryskiego metra. Między krzaczkami w parku. Dostaję zawrotu
głowy od wartkich zmian w akcji, a powieki domykają się z hukiem. Słyszę,
jak dziewczyny doklejają kolejne zgrabne idee do nudnego filmu o niczym.
Jolka krzyczy, że Aga mogłaby wreszcie zafarbować włosy, bo ma obleśne
odrosty.
70
71
K
arol Maliszewski
Urodził się w 1960 r. w Nowej
Rudzie, gdzie mieszka do dzisiaj. Pracuje w Instytucie
Dziennikarstwa Uniwersytetu
Wrocławskiego i w Kolegium
Karkonoskim w Jeleniej Górze.
Prowadzi warsztaty poetyckie
w Studium Literacko-Artystycznym przy Uniwersytecie Jagiellońskim.
Absolwent filozofii. Doktor nauk humanistycznych. Poeta, prozaik, krytyk literacki.
Jurorzy
72
73
A
ndrzej Krzysztof
Waśkiewicz
M
arek Wawrzkiewicz
Urodził się 1941 r. w Warszawie. Poeta, krytyk literacki, edytor, dziennikarz, absolwent
Uniwersytetu im. Adama Mickiewicza w Poznaniu. Zadebiutował w 1961 r.
wierszem w „Zarzewiu”, a jako krytyk w 1962 r. we „Współczesności”. Jego
pierwszy zbiór poetycki Wstępowanie został wydany w 1963 r., pierwsza książka krytyczna Rygor i marzenie w 1973 r. Autor ponad 30 książek,
zbiorów wierszy, zbiorów prac krytycznych. Do ważnych tomów wierszy
można zaliczyć m.in.: Horyzont zdarzeń. Cztery poematy (1999), Widmowe
światło wspólnoty (2001), Sekwencje i inne wydarzenia dawne i nowe
(2005), do zbiorów prac krytycznych m.in. Formy obecności nieobecnego
pokolenia (1978), Modele i formuła. Szkice o młodej poezji lat sześćdziesiątych (1978), Ósma dekada. O świadomości poetyckiej nowych roczników (1982), W kręgu „Zwrotnicy”. Studia i szkice z dziejów krakowskiej
Awangardy (1983), W kręgu futuryzmu i awangardy. Studia i szkice (2003),
Historia, poezja, los. O nowej poezji polskiej (2005).
Był wraz z Jerzym Leszinem-Koperskim redaktorem serii poetyckich:
Generacje, Pokolenie, które występuje, Antologia nowej poezji polskiej,
antologii Debiuty poetyckie i wydawnictw dokumentacyjnych. Pracował
w redakcjach „Gazety Chłopskiej”, „Nadodrza” i „Młodzieżowej Agencji
Wydawniczej”. Członek kolegium redakcyjnego „Orientacji” i „Młodej
Sztuki”, zastępca red. naczelnego „Integracji”, red. naczelny „Gdańskiego
Rocznika Kulturalnego” i „Autografu”. Stały felietonista „Głosu Wybrzeża”.
Laureat nagród „Faktów”, „Pióra”, nagrody artystycznej Gdańskiego
Towarzystwa Przyjaciół Sztuki, prezydenta miasta Gdańska,
Międzynarodowego Festiwalu Poetyckiego w Poznaniu im. Ryszarda
Milczewskiego-Bruno, im. Klemensa Janickiego, Międzynarodowego Dnia
Poezji 2006.
74
Urodzony w 1937 r. w Warszawie.
Studiował historię na Uniwersytecie Łódzkim. Debiutował w roku 1960
tomem wierszy Malowanie na piasku. Prawie 40 lat pracował jako dziennikarz. Autor setek publikacji, przede wszystkim na tematy związane z kulturą. Był redaktorem naczelnym kilku pism, m.in. miesięczników „Nowy
Wyraz” i „Poezja”, tygodnika „Kobieta i życie”. Autor 40 książek – tomów
wierszy, szkiców, powieści, antologii i książek przekładowych (tłumaczy
z kilku języków słowiańskich, przede wszystkim tłumacz poezji rosyjskiej
– wydał m.in. antologię Pamięć. Poeci St. Petersburga, 2003). W roku
2009 ukazał się w jego przekładzie narodowy epos kazachski Kyz Żibek.
Ostatnie zbiory wierszy to: Późne popołudnie (2001), Każda rzeka nazywa
się Styks (2002, 2003), Eliada i inne wiersze (2003), Smutna pogoda (2003),
Coraz cieńsza nić (2005), Dwanaście listów (2005), Ostateczność (2006),
Światełko. Wiersze wybrane (2007). Laureat wielu konkursów literackich,
nagród im. Norwida (2006), M.st. Warszawy (2007), im. Reymonta (2008).
Organizator Warszawskiej Jesieni Poezji. Od roku 2000 prezes Oddziału
Warszawskiego Związku Literatów Polskich, a od roku 2003 również prezes Zarządu Głównego. Odznaczony wieloma orderami – m.in. Krzyżem
Oficerskim Orderu Polonia Restituta, srebrnym medalem Gloria Artis.
75
L
eszek Żuliński
Urodził się w 1949 r. w Strzelcach
Opolskich. Poeta, krytyk literacki,
publicysta, felietonista. Absolwent
Instytutu Filologii Polskiej na Uniwersytecie Warszawskim. Zadebiutował
jako poeta w 1971 r. na łamach prasy, a jako krytyk rok później. Jego pierwsze książkowe debiuty to m.in.: tomik wierszy Z gwiazdą w oku (1975) i zbiór
szkiców Sztuka wyboru (1979). Autor 13 książek i trzech tomików poetyckich. Jako felietonista publikował w pismach: „Fakty”, „Sztuka dla Dziecka”
oraz w „Aneksie”. Ponadto ma na koncie setki wystąpień radiowych, dziesiątki telewizyjnych, wstępy lub posłowia do wielu książek innych pisarzy.
Był redaktorem w Krajowej Agencji Wydawniczej, kierownikiem działu literackiego pism: „Tu i Teraz”, „Kultura”, „Wiadomości Kulturalne”, sekretarzem redakcji miesięcznika „Literatura”, a od 2000 roku pracuje w TVP S.A.
Laureat nagród literackich: Nagroda Pióra Czerwonej Róży (1985),
Nagroda Międzynarodowego Listopada Poetyckiego w Poznaniu (1989),
Nagroda im. Emila Granata (1993), Nagroda im. Klemensa Janickiego
(1995) oraz Wielki Laur XII Międzynarodowej Jesieni Literackiej Pogórza
w Dziedzinie Krytyki (2002).
76
77
Protokół
5
Karol Maliszewski
Z notatnika jurora
Dariusz Wiśniewski
DZIEŃ CYKADY
41
7
Artur Wodarski
ŚWINIA
49
Magdalena Pluta
RÓŻOWY KAFELEK,
WĄŻ I PIERWSZE
WŁOSY ŁONOWE
57
Joanna Bednarczyk
HOMOSYLWESTER
67
Jurorzy
73
Piotr Gajda
PIROUTTE11
O POWSTANIU GATUNKÓW
12
ZMIERZCH BOGÓW
13
Karol Graczyk
JANE COONEY BAKER
HADLEY RICHARDSON
TRACI WALIZKĘ
RĘKOPISÓW MĘŻA
NA DWORCU
GARE DE LYON
BRUNETKA SPOTKANA NA
ULICY SIKORSKIEGO
W GORZOWIE WLKP.
15
16
17
Mariusz Partyka
OKO PSA19
NOC20
JAKO DZIECKO21
Kamila Pawluś
PASJONAŁ
GWÓŹDŹ
POSTSCRIPTUM
25
26
27
Roman Rzucidło
SPEKTAKL29
PACJENT30
MARTWA ODSŁONA
31
Spis treści
78
Beata Patrycja Klary
Z CYKLU KAMIENICA
35
79
80
81
82