Uzdrowienie ślepego od urodzenia
Transkrypt
Uzdrowienie ślepego od urodzenia
Uzdrowienie ślepego od urodzenia Jezus codziennie rano udawał się do Świątyni Pańskiej, a dzisiaj po modlitwie przechadzał się w towarzystwie apostołów po Dolnym Mieście. [...] Gdy stanęli u stóp schodów, które łączyły się z uliczką prowadzącą do sadzawki Siloah, ujrzeli ślepca wygrzewającego się na słońcu. Był to kilkunastoletni młodzieniec, który oparty plecami o ścianę domu, z nogami wyciągniętymi przed siebie, opędzał się łysą gałązką wierzbiny przed nacierającymi muchami. Usłyszał zbliżające się kroki. [...] Ku swojemu zdziwieniu poczuł jednak, że przechodnie przystanęli obok niego. Nieśmiało podniósł dłonie. Poruszał w powietrzu widzącymi palcami – ruchy palców przypominały trzepotanie powiek – i dotknąwszy nimi szaty stojącego obok człowieka, starał się domyślnym dotykiem poznać kształt jego postaci i wraz z przybierającą znajomością kształtu domyślić się, kim on jest i jakie są jego zamiary. Usłyszał nad sobą czyjś głos: – Rabbi Jeszuo ben Josef, powiedz nam, kto zgrzeszył, on czy rodzice jego, że urodził się ślepy? A na to odpowiedział człowiek, którego nazwano Rabbim Jeszuą ben Josef: – Ani on nie zgrzeszył, ani rodzice jego, ale stało się tak, aby objawiły się na nim sprawy Boże. Ślepiec nastawił uszu. Po raz pierwszy usłyszał z ust syna Izraela mniemanie przeciwne mniemaniu ludu, który wierzył, że każda choroba i każde kalectwo człowieka są karą za grzechy jego lub jego rodziców. Zdanie mądrego Rabbiego sprawiło mu radość, gdyż będąc ślepym od urodzenia, w przypływie bolesnych rozważań nad swoim losem, często oskarżał rodziców o popełnienie przestępstw – przecież jako płód nie mógł zgrzeszyć w łonie matki – których owocem było jego kalectwo. [...] To, co usłyszał, było dla niego niezrozumiałe. – Dopóki jest dzień – powiedział Rabbi – muszę pełnić dzieło Tego, który mnie posłał. Nadejdzie noc i skończy się moje działanie na ziemi. Ślepiec nie wiedział, czym różni się dzień od nocy, światło od ciemności. Dłonie jego dotykające szaty Rabbiego bezsilnie obsunęły się na ziemię. Wszystko było mu obojętne. Obojętne mu było światło i ciemność, obojętne mu były dnie i noce, obojętny był mu świat, którego nie znając, nie był ciekaw. Tymczasem Jeszua pochylił się, splunął na ziemię i uczynił gęstą, błotnistą zacierkę z piasku zmieszanego ze śliną. [...] Jezus, uczyniwszy błotnistą zacierkę, nałożył ją na oczy niewidomego. Apostołowie z uwagą śledzili każdy ruch ręki Rabbiego i wyraz twarzy niewidomego i spodziewali się, że usłyszą radosny krzyk uleczonego młodzieńca i ujrzą go leżącego u stóp Męża. Ale usłyszeli tylko słowa Jezusa, który rzekł do ślepca: – Idź i obmyj się w sadzawce Siloah. To powiedziawszy, Jezus poszedł schodami ku Górnemu Miastu, a apostołowie szli za Nim [...] Ślepiec podniósł się z ziemi i bezwiednie powtarzając słowa nieznanego Męża: "Idź i obmyj się w sadzawce Siloah", począł macać przed sobą rękami i natrafiwszy na ścianę domu, wlókł się niepewnym krokiem, i nie było w nim żadnych uczuć, żadnych wrażeń, żadnych myśli poza usłyszanym rozkazem. Zatrzymał się. Do jego uszu dotarł cichy szum wody. Ukląkł i wodził palcami po nierównym bruku. Wymacał pierwszy stopień schodów. Pochylił się i dotknął drugiego stopnia, po czym, ostrożnie zsuwając się po stromych schodach, doczołgał się do brzegu sadzawki. Odsapnął. Zanurzył dłoń w wodzie. Była chłodna. Lekko muskał palcami po jej powierzchni, jakby chciał sie przekonać, czy woda jest naprawdę wodą, potem począł ją pieszczotliwie głaskać i nie rozumiał, dlaczego mu się wydaje, że przesuwa dłonią po fałdach szaty nieznanego Męża. Ściągnął tunikę do pasa. Umył ręce, zaczerpnął wody i omył nią oczy, twarz, piersi, szyję i znowu oczy, i wtedy poczuł w sobie ognisty żar, i ujrzał płomienie, których nie umiał nazwać, bo nigdy płomieni nie widział, a teraz właśnie je widział [...] I znów zaczerpnął w obie dłonie wody, i obmywał nią twarz i sklejone błotem oczy, i chlustał na nie wodą, chlustał, obmywał je, przecierał, tarł, wycierał i znów chlustał wodą, aby tylko ochłodzić ich bolesną, aż do samego wnętrza sięgającą ognistość i zmyć z nich widzenie tego, co widział, ich odkrywczą, żrącojarzącą jasność, bulgocące bełtanie barw, błyskające bluzganie barw, burzę barw, wirujących, kłujących... Zachwiał się, oparł się plecami o mur i – zawył. Znalazł się w jakimś obcym, dalekim, nieznanym świecie, o którego istnieniu nic dotychczas nie wiedział. Ujrzał coś, czego nie umiał określić. Nie wiedział, co to jest. Zamknął powieki, wyciągnął przed siebie dłonie, począł nimi wokoło macać i dopiero czułkami czujnych palców poznał, że to coś, czego nie umiał określić, było wodą sadzawki. Bał się otworzyć oczy. Ale skusiła go obcość otaczającego go świata. Podniósł powieki. Wszystko, co go otaczało, różniło się od siebie nie tylko innością kształtu, o czym zresztą zawsze wiedziały jego palce, ale także... [...] I wtedy zrozumiał, że widzi. Pośpiesznie naciągnął tunikę i z krzykiem runął przed siebie. Biegł schodami pod górę, zdyszany przystanął, zawrócił, biegł w przeciwnym kierunku, nie wiedział, gdzie się znajduje, bo widział, więc raz po raz zamykał oczy, dotykał palcami murów, bruku, schodów, rynsztoków, bram, aby połapać się przy pomocy widzących palców w topografii miasta, znowu otwierał oczy i znowu pędził przed siebie, zataczając się i potykając o kocie łby. Obijał się jak pijany o ściany domów i krzyczał, krzyczał, krzyczał niezrozumiałym bełkotem, a była w nim wielka, wielka radość i z nadmiaru radości nie uświadamiał sobie radości, i z nadmiaru szczęścia nie uświadamiał sobie pełni szczęścia. [...] Zatrzymał się. Dopiero teraz uzmysłowił sobie, że pędząc uliczkami szukał Uzdrowiciela. Nie znalazłszy Go, wrócił nad sadzawkę Siloah, nisko skłonił przed nią głowę i wargami przywarł do jej lekko sfalowanej powierzchni. Ucałował wodę. Brandstaetter R. (2012). Uzdrowienie ślepego od urodzenia. W: J. Majka (red. serii). Jezus z Nazarethu: Tom 3 (ss. 221-226). Kraków: M.