Kliknij, żeby zobaczyć tekst
Transkrypt
Kliknij, żeby zobaczyć tekst
Królowa pszczół biały piasek bielutki biały pisk pobielony dłoniościsk zdania złożonego bez którego d do ż dwie przecznice anachroniczności duszy i mowa pozorna żale zna w pełni świadomy własnej porażki ja − Jest tęcza… Odwróciła się i teraz, o tej godzinie, widoczna była tylko jej postać, otoczona blaskiem. Przeszedł przez pokój, zapalił papierosa. − Poczekaj – szepnęła. Wyjęła mu go z ust i zgasiła na podłodze. Westchnął. − Zapalisz na zewnątrz – uśmiechnęła się. Zatrzasnął okno. − Nie wybieram się. Machnęła ze zniecierpliwieniem ręką. − Gadasz jak potłuczony. Sięgnął do jej włosów, ale odsunęła się od niego. Podeszła do małego, okrągłego stolika, ustawionego na środku pokoju i dotknęła jednej z leżących na nim kości. − Odgadłeś zagadkę? – zapytała. Wzruszył ramionami. − Nie boisz się konsekwencji? Odwrócił się do okna. Wciąż jeszcze było wystarczająco jasno, by mógł dojrzeć, wznoszącą się na horyzoncie, samotną latarnię morską. − Jest za daleko – powiedziała. – Dużo dalej niż myślisz. − Nie możesz wiedzieć. − Nie… ale wiem. Pochylił się. − To nie jest normalne – stwierdził. − Jest tęcza… − Jesteś bardziej popieprzona niż myślałem – mruknął. Nie odpowiedziała. − Jest pięć cyfr – powiedział po chwili. − Siedem – poprawiła go. − Ach… – uśmiechnął się. – Siedem. Magiczna liczba, co? − Jest tęcza… 1 − Taaa… Jest rzeczywiście imponująca. Myślałaś, żeby wybrać się do lekarza? Teraz jest wielu dobrych specjalistów. Może któryś mógłby ci pomóc. Teraz są takie czasy. Nikt nie musi wiedzieć. Blask zawładnął roztaczającą się przed nim równiną, na której ani drzew, ani domów, ani ludzi nie było. Rosło tam tylko, wysokie na metr, nieruchome zboże. − Nie ma wiatru – zauważył. − Tu zawsze jest cisza. − No. To mnie właśnie wkurza. Usiadła w głębokim fotelu, stojącym pod ścianą, jedynym przedmiocie, poza stolikiem, wypełniającym przestrzeń pokoju, i lekkim, niemal niezauważalnym ruchem zsunęła ze stóp szpilki. − Tobie nic się nie podoba. − Nie to, co cuchnie. Założyła nogę na nogę i oparła się wygodnie. − Cuchnie? – zaśmiała się. – Momentami mnie zadziwiasz. − To była metafora. Zresztą… To nie ma znaczenia. Sięgnęła za oparcie fotela. Wyjęła małą damską torebkę. − Tracisz czas. Spojrzał na nią. − Wszystko jedno. Zmarszczyła brwi, ale nic nie powiedziała. Na jej kolanach pojawiło się okrągłe lusterko. − Była tęcza – szepnęła – i zdjęcia róż, przyklejone do lustra przy biurku. Mieszkała na poddaszu, w małym domku, na przedmieściu malutkiego miasta… Zamknął oczy. − Często padał tam deszcz – powiedział – czasem świeciło słońce. Był puch anielski na grządkach jej babci, która umarła dawno temu. Otworzyła puderniczkę. − Był spokój lasu – podniosła lusterko do twarzy. Uśmiechnęła się do swojego odbicia – powiew znad łąki i śpiew wróbli, bezustanny i wieczny – spojrzała na niego – jak pustka. Pokiwał głową. − Taaa… Jak pustka w jej sercu. Zaczęła pudrować nos, czoło, policzki. Patrzył na słońce – ogromną pomarańczę nieba, powoli turlającą się w stronę zachodu. Kiedyś już je oglądał, ale wtedy szumiało morze. Teraz nie słyszał nic. − Mieszkała zupełnie sama – powiedziała w końcu, sprawdzając efekt swych zabiegów. – Nie miała kota, ani psa – poprawiła włosy – opuszczona i zapomniana. – zamknęła puderniczkę i razem z lusterkiem wsunęła ją do torebki. Zabębnił w szybę palcami. − Nawet Bóg nie potrafił jej pomóc – odwrócił się. – Bo ona wcale tego nie chciała. Spojrzała na niego wymownie. − Naprawdę? A skąd Bóg mógł o tym wiedzieć? Bóg nie rozumie kobiet, jest największym szowinistą świata, który stworzył. Podkuliła nogi pod siebie. W jej dłoni pojawił się pilniczek do paznokci. − Wierzysz w Boga? – zapytała. − To jest trudna sprawa. Właściwie tak, ale nie mógłbym się nazwać katolikiem. Na moment przestała modelować paznokcie. − Zapytałam czy wierzysz, nie, czy praktykujesz. Albo napisałeś to dla pieniędzy, albo, żeby podlizać się czytelnikom. − Kiedyś szukałem go we wszystkim. 2 Uśmiechnęła się zjadliwie. − Kiedyś! – powtórzyła. – Kiedyś, to bardzo nieścisłe słowo. − O co ci chodzi? Puściła pilnik w ruch. − Jako pisarz powinieneś wiedzieć. − Nie mam pojęcia, co ci siedzi w głowie. Zaśmiała się. − Więc nie powinieneś pisać. Co z twoją wyobraźnią?! − Myślę, że jest w porządku. − Myślisz – spochmurniała. – Dobra, powiem ci. Wszystko, co kiedyś napisałeś, obecnie nie ma znaczenia. Jedyną sytuacją, w której mógłbyś czuć się upoważniony do ocalenia swoich książek, byłoby spełnienie warunku, że od momentu ich powstania, aż do twojej śmierci, nie zmieniłbyś światopoglądu. Niestety większość pisarzy je zmienia. Ty też. − A co w tym złego, że zostawia się ludzkości wszystko, co się napisało, cały dorobek literacki, od początku do końca? − To, że pokazujesz tej swojej „ludzkości” fałszywy wizerunek siebie. Tylko to, co w pełni cię wyraża, co jest jedyną, niezmienną i trwałą wartością, towarzyszącą ci od narodzin do śmierci ma prawo przetrwać i tylko to masz prawo zapisać. Cała reszta jest kłamstwem. − Wtedy nikt by nic nie napisał. Człowiek zmienia się bez przerwy, na ogromną część tych zmian nie ma wpływu. Literatura jest zapisem chwili, niczym więcej, dlatego ciągle powstają nowe książki. − Które w rzeczywistości opowiadają o tym samym. Ogromna strata czasu, papieru i pieniędzy. − Żartujesz. − Nie. − No, dobra. Załóżmy, że masz rację, co z książkami, które nie zawierają tej pełni, a zostały wydane? − Pisarz powinien wszystkie odzyskać i zniszczyć. Klasnął w dłonie. − Piękne! Zastanawiam się, czemu do tej pory nie wpadłem na pomysł, żeby napisać o tym książkę?! Zupełnie cię popieprzyło! Idź do lekarza! Nie zakładając szpilek przeszła przez pokój. Zatrzymała się tuż za nim, niemal czuł dotyk jej piersi na plecach. − Nie patrz. Delikatnie dmuchnęła na jego szyję. Potem się schyliła. Sukienka zaszeleściła cicho. Podniosła z podłogi paczkę papierosów. Usłyszał odgłos pocieranej zapałki. Wróciła na fotel. Gdy na nią spojrzał siedziała dokładnie w tej samej pozycji, co przed chwilą. Tylko w dłoni trzymała zapalonego papierosa. − Podniecam cię? – zapytała. Popatrzył na nią zdumiony. − Co? − No… popatrz – podwinęła sukienkę i przeciągnęła palcem po wewnętrznej stronie uda. – Mam delikatną skórę. Nie należę do nikogo. Jeszcze nie. Przez chwilę mierzył ją wzrokiem, w końcu odwrócił głowę. Pomarańcza spadała coraz niżej. Na niebo wypełzł róż. − A teraz? Sukienka leżała na podłodze. Miała na sobie czerwoną bieliznę. Jak wiśniowy sok. Jak krwisty befsztyk. 3 − Chciałbyś mnie dotykać? Całować? Mieć tylko dla siebie, raz za razem, aż zabraknie ci siły? Rozpięła biustonosz. Pozwoliła mu upaść. Położyła dłonie pod piersi i ścisnęła. Sutki na moment zbladły, potem spurpurowiały. Podeszła do niego. − Podniecam cię – szepnęła, napierając. − Daj spokój. − Wiem, że tak. Nic nie możesz na to poradzić. Biedaku, już ci stoi? Mhm? Kotku, chodź do mnie, cichutko, chodź. Popatrz na mnie. Zobacz, jaka jestem. Jestem taka, jaką chciałeś. Potrzebuję cię, bardziej, niż możesz sobie wyobrazić. Jestem bardziej samotna, niż ktokolwiek, kiedykolwiek. Pragnę cię. To jest moje piekło. Muszę mieć cię w sobie, długo, wiecznie. Muszę cię czuć, w każdej chwili, każdym nerwem, muszę mieć w sobie ciebie całego, całą twoją uwagę skupioną na sobie. Nie wiesz, co to znaczy kochać i nie mieć, pożądać i nie czuć, śnić i się budzić, zawsze za wcześnie. Chcę, żebyś doprowadził mnie do takiego orgazmu, z którego już się nie otrząsnę. − Ale… Położyła mu palec na usta. − Cicho. Kocham cię. − Ale… Słuchaj… Pocałowała go. Rozpięła koszulę. − Powiedz, że mnie kochasz. To nie jest wiele. Powiedz, że mnie pragniesz, wiem, że tak jest, więc nie będziesz kłamał. Czytam twoje ciało. Przytuliła się do niego. Sięgnęła do rozporka. − Dam ci rozkosz, jakiej jeszcze nie dała żadna kobieta. Oparł się o parapet. Jego oddech stał się ciężki. − Masz piękne ciało – powiedział. − Kocham cię. Pocałował ją. − Byłam samotna. Dlaczego dopiero teraz przyszedłeś? Czemu kazałeś mi tak długo czekać? − Już nie będziesz sama – wsunął dłonie pod gumkę jej majtek. – Obiecuję ci. − Nigdy? − Nigdy. Zaczęła drażnić jego sutki. Pocałował ją w usta, w szyję, spłynął do piersi, pieszcząc jej kobiecość. Całą siłą przywarła do jego przyrodzenia. Materiał złączył się z ciałem. Objęła go za szyję, pociągnęła na siebie. Westchnęła, gdy językiem pieścił gładką skórę. Potem unosił ją coraz wyżej, aż jego twarz znalazła się między jej udami. Z pewnym trudem zsunął stringi. Jego usta przywarły do rany. Jęknęła. Złapała go za włosy i pociągnęła ku górze. Posadził ją na parapecie. − Kochaj mnie. Weź mnie szybko, tak mocno, żeby bolało. Chcę cię czuć wszędzie. Wszedł w nią gwałtownym ruchem bioder. Jej nogi oplotły go jak węże. Krzyknęła. Ugryzła go w policzek. Na jej ustach pojawiła się krew. Zatrzymał się. − Co to? – zapytał. − Nic – powiedziała. – Nie mogłam się powstrzymać. Wstrząsnął głową. − Tam ktoś jest. Spojrzała na niego. − Ty skurwysynu – odepchnęła go. Podeszła do stolika. − Ty diable! Ja się z tobą pieprzę, a ty się gapisz za okno?! Ty męska szmato! 4 − Przysięgam, że zobaczyłem tam chłopca. − Ty kurwo męska! Próbował ją uspokoić, ale odtrąciła jego rękę. Podszedł do okna i zaczął zapinać koszulę. Nagle znieruchomiał. − Słuchaj, skąd się tu mogło wziąć dziecko? − Odwal się! Właśnie spieprzyłeś stosunek stulecia! Z trudem przełknął ślinę. − Słuchaj, a czy tutaj są psy? Spiorunowała go wzrokiem. − Ja znam jednego! Kończy szybciej niż zaczyna! − Pytam poważnie… Jezus Maria! Odskoczył od okna. Przez chwilę jeszcze patrzył, potem rzucił się w stronę drzwi. Zagrodziła mu drogę. − Dokąd?! − Co robisz? – spróbował odsunąć ją na bok. – To bydle rozszarpie tego dzieciaka! Spojrzała mu w oczy. − Tak ci się śpieszy na pole? Jak chcesz stąd wyjść, to tylko oknem. Zawahał się. − Oknem! – krzyknęła. Szkło rozsypało się dokoła niego. Poczuł ból z prawej strony czaszki. Wypadł na daszek ganku. W ostatniej chwili zdążył chwycić się rynny. Rozciął dłoń i spadł na ziemię. Pokój na poddaszu płonął. Ogień wypełzał na zewnątrz, po deskach piął się ku dachowi. Stała w oknie naga. Płonęły jej włosy i oczy. Piersi nabrzmiałe podnieceniem, napęczniały jeszcze bardziej. Splunęła na ziemię. W jakiś sposób znalazła się obok niego. − Cześć, kochanie – wbiła paznokcie w jego policzki. Krzyknął. − Boli? Och, przepraszam, chciałabym zatrzymać twój język. Język pisarza to nie byle co. Zaczął krzyczeć. Złapał ją za gardło. Zabrakło mu siły, żeby zacisnąć pięści. Uśmiechnęła się. − Nie histeryzuj – powiedziała, drążąc dziurę w jego twarzy. – Jeszcze chwilka i będzie po wszystkim. Zawsze chciałam mieć coś twojego. Chwycił ją za nadgarstki, w tej samej chwili jej palce przebiły skórę. Osunął się na kolana. Pocałowała go w czoło. − Kocham cię. Mam dla ciebie najlepszy gatunek słodu. Spojrzał na nią z przerażeniem. Przysunęła się. Z rany wyszła pszczoła, najpierw jedna, potem następne. Z każdą chwilą było ich coraz więcej. Wdrapywały się na nie porośnięte łono i czyściły skrzydełka. − Daj usta. Ten nektar zostawiłam specjalnie dla ciebie. Szarpnął się. Poczekała, aż miną mu spazmy. Zmusiła go, by odchylił głowę. Usiadła mu na twarzy. Zamknął oczy. Pszczoły leniwie spłynęły na jego czoło. Zaczęła powoli poruszać się w przód i w tył. Jakiś płyn zalał mu usta. − Pij – rozkazała. – Pij, albo się nigdy nie obudzisz. Przełknął. To nie miało żadnego smaku. Przestało go za to boleć. Kiedy otworzył oczy, ujrzał nad sobą olbrzymią pszczołę. Było mu to obojętne. Nic już nie czuł. Zamknął powieki i ponownie je otworzył. Znowu była sobą, piękniejsza niż kiedykolwiek. Chciał ją dotknąć, ale nie mógł ruszać rękami. Uśmiechnęła się. Poczuł lekkie ukłucie. Oczy przesłoniła mgła. Z oddali dobiegł śmiech kobiety. − Rozwiąż zagadkę – powiedziała. – I śpiesz się, bo jak spłoniesz, to cię nie będzie. Idź na zachód. Wyszarpnęła dłonie i kopnęła go w twarz. 5 Słońce to piłka kopnięta przez Boga. Słońce jest jak kapusta tocząca się po drodze; cwałuje za nią łaciate krówsko Matki Bożej. Słońce to rajska pomarańcza. Opuszczając siedzibę Boga spotkała anielicę z ognistym mieczem. Została podpalona za karę, że opuszcza raj. Chciała wrócić, ale Bóg zamknął wrota i odszedł na zachód. − Śpiesz się – powiedziała anielica – kiedy spłoniesz, znikniesz. Podeszła do stolika. Jej uda wniosły za nią zapach lata. − Co słychać? − Zatrzymała się na progu. Jej oczy Bóg ulepił z rubinów. − Hej! − I gdyby nie Jej postać... − Panie pisarzu! − ...najprawdopodobniej osiągnęłaby swój cel. Potrząsnęła nim. − No?! – oderwał się od kartek. Uśmiechnęła się. − Co piszesz? Machnął ręką i złożył wszystko na kupkę. − Ciekawa byłam, czy tu będziesz. − Zawsze tu jestem. Napijesz się czegoś? − Dzięki, ale nie. − Gdyby nie przyszła... No to nie. − Zaraz lecę dalej. − Mhm. − Chciałam cię zobaczyć. − ...wtedy, dawno. Nikt nie przewidział, że Jej ulegnie. To był błąd, pierwszy, którego Nikt nie próbował przewidzieć, którego nie chciał naprawiać. Wielokrotnie wyrzucała sobie potem, ale w końcu przyzwyczaiła się. Pewnego dnia Ona wróciła i zastała ją śpiącą. Oddała jej barwy i kształt. To był drugi błąd. Postanowiono Ją ukarać, lecz wtedy już nie miała twarzy. Potykając się o korzenie odeszła. Potem zaczęła się wieczność, a ona kroczyła w jej cieniu. Poczekaj. Też wychodziłem. Uśmiechnęła się. − Taak?! A dokąd, kowboju? − Mam tu niedaleko znajomą. Chciała, żebym wpadł na kawę. Pocałowała go. − Chciałabym ją kiedyś poznać – sięgnęła do jego rozporka. – Co macie zamiar robić? − To i o…wo. Cofnął się o krok. Wrzucił kartki do teczki. Zapłacił kelnerowi i odwracając ją plecami do siebie popchnął w stronę wyjścia. − Wio – zacmokał. Ze śmiechem uchylił się przed ciosem. – Uwielbiam twój słowiański temperament. Powstrzymaj się jednak płowowłosa. W knajpie nie wypada. Jeszcze o tobie pomyślą Bóg wie co. Tym razem nie zdążył. Stała przy oknie i spod przymkniętych powiek obserwowała przewalający się na zewnątrz czas. Wszystko jest takie przytulne. Pięciopiętrowe, świetliste miasteczko, gdzie na obrzeżach rozsiadły się kościelne wieże. Dzieci karmią gołębie, parasole łopoczą na wietrze, a przed Wojciechem sprzedają białe kwiaty. Wszystko jest powolne. Małe. Ludzie mają typowe nazwiska. Psy szczekają trochę po ludzku. I nikomu się nigdzie nie śpieszy, a jedyną pewną 6 rzeczą jest wiatr. Patrzy na odrapane ściany, jakby stały tak od zawsze, jakby to nie czas odbił na nich piętno, lecz murarze umyślnie spartaczyli sprawę. Długa, Bodzentyńska, zawsze biała na wiosnę alejka, przy której za wysokimi żywopłotami dogorywają parterowe domki, aż po ceglaną ulicę Powstańców. Wszędzie cisza. Słońce dzieli jezdnię. Wąskie schody wiją się spiralą. Na drzwiach pochylone LO-4. Kilka przekleństw nabazgranych pośpiesznie obok starannego graffiti. Z „Magnata” wyszedł mężczyzna z kobietą. Uśmiechnęła się. Odchyliła głowę. Oparła kieliszek o usta i przetoczyła go kilka razy w obie strony. Wypiła wino. Śmiał się. Przygryzła wargę. Kieliszek wysunął się z jej dłoni. Czerwone krople opadły na jej stopę. Szkło rozpierzchło się po podłodze i pochowało w kąty. Mężczyzna zachwiał się. Przez chwilę oglądał zakrwawione palce. Jego twarz wyrażała skrajne zdumienie. Wzięła następny kieliszek i z nieukrywaną przyjemnością potoczyła paznokciem po jego krawędzi. Twarz mężczyzny stężała. Wypiła wino i odgryzła kawałek szkła. Spomiędzy włosów popłynęła krew. Podeszła do ogromnego ostrokąta, stojącego na środku pokoju, pokrytego gęstą pajęczyną. Przytknęła usta do jednej ze ścian i zadrżała. −Jak się czujesz? −Lepiej. Przejechał ręką po włosach. −Boli cię głowa? − Chyba jest w porządku. Nic nie czuję – zmrużył oczy. Słońce padało na jego twarz, sprawiając, że nie widział nic oprócz czerwieni. Przytuliła się do niego. −Przestraszyłeś mnie. −Nic mi nie jest. Która godzina? Wzruszyła ramionami. − Nie wiem. Na pewno wszystko dobrze? Może zadzwonić po Krzyśka? Powinien już wrócić ze szpitala. −Jeszcze jego mi potrzeba – odwrócił głowę. – Która godzina? −Nie wiem. −Możesz sprawdzić. Westchnęła. −Powinniśmy porozmawiać. −O czym? −O twoich zawrotach głowy. Kuba, coś jest nie w porządku. −Wiesz co powiedzieli. − Ale to ci się zdarza coraz częściej! Poza tym kiedyś nie traciłeś przytomności – pocałowała go. – Zależy mi na tobie. Wyszła. Wróciła ze szklanką wody. Płyn leniwie wypełnił przestrzeń ust jego. −Masz – mruknęła. – Wpół do siódmej. Zamyślił się. −To nie jest takie głupie. −Co? −Pamiętasz opowiadanie Dominika? To, w którym mieszkanie oplątują pędy ciernia. −Nie podobało mi się. − Tam jest taki fragment, jak bohater dmucha w zegarek, który się spala. Wtedy rodzina się rozpuszcza, a jego siostra zapada w stuletni sen. Pamiętasz to? 7 Skrzywiła się. −No tak. −Nie możesz mieć pretensji, że mi się nie podobało. −Mogłabyś się trochę postarać. Zresztą to jest nieistotne. Ważne co się z tym wiąże. Patrzył na nią wyczekująco. −Ok., co się z tym wiąże, przeklęty pisarzu? Pstryknął palcami. −Ty naprawdę nie załapałaś tego tekstu. −Odwal się. Możemy w ogóle nie rozmawiać. −Ale możemy spróbować? Zapanowała cisza. −W porządku – powiedziała w końcu. – O co tam chodziło? Poprawił się na poduszkach. − Jak pewnie nie pamiętasz, w chwili spalenia zegarka w przedpokoju słychać skrzypce. Rozmawiałem o tym z Dominikiem, bo było to dla mnie niezbyt jasne. −No proszę, nawet taki geniusz jak ty. − Stwierdził, że całe opowiadanie jest pretekstem do tej sceny i gdyby nie fakt, że bez tego trudniej byłoby załapać główną myśl, najchętniej w ogóle by niczym jej nie poprzedzał. Napisał je zresztą, żeby zemścić się na siostrze. Wiesz jaki miał stosunek do tego co robi. −O tym wszyscy wiemy. Co dalej? − Dominik sądził, że dla tych, których ma spotkać coś złego, gra na skrzypcach diabeł. Podobno w XVII wieku niektórzy galernicy słyszeli skrzypce na parę godzin przed śmiercią – uprzedził jej uwagę ruchem ręki. – To nie koniec. Przeczytał gdzieś, że istnieje jakiś demon niszczyciel, który przez niektórych uznawany jest za demona muzyki. Jedną z głównych myśli, było skojarzenie skrzypiec z karą i piekłem. U Dominika siostra zostaje skazana na stuletni sen, bez marzeń, bez wspomnień, bez miłości. Kara. Dominik wierzył, że każdy, w mniejszym lub większym stopniu na nią zasługuje i w końcu ją spotyka. −No dobra, to rozumiem, a teraz o co tak naprawdę chodzi? − Na dwa dni, zanim Dominik zapadł w śpiączkę, obgadywaliśmy ten problem w „Magnacie”. Zasiedzieliśmy się do czternastej. −Ile zdążyliście wypić? −Kaw? −Jasne. No i co było dalej? −Na ulicy podobno usłyszał skrzypce. −Skrzypce, tak? −Ja nic nie słyszałem. −Pewnie się przesłyszał. −Wtedy też tak pomyślałem. Jednak w tym coś musi być. −Tylko mi nie wciskaj, że też słyszałeś skrzypce. − Dzisiaj. Potem zacząłem krwawić. Zgadnij, która była godzina. Czternasta! − Nie zacząłeś krwawić – powiedziała twardo. – Co ty opowiadasz?! Dominik był nawiedzony i od tego mu się porąbało, a teraz ty zaczynasz. To jakaś paranoja! Z wariatem nie będę mieszkać, żeby było jasne – wstrząsnęła się. – Prawie ci się udało mnie nabrać. Postukała się po czole. Popatrzyła na niego z niedowierzaniem i wyszła do kuchni. Tego wieczoru kochali się jakby wstąpił w nich diabeł. Po popołudniowych przeżyciach został wprawdzie lekki ból głowy, ustąpił jednak pod wpływem alkoholu. Dochodziła 8 pierwsza, gdy upewnił się, że Anita na dobre usnęła. Przez moment przyglądał jej się z rosnącym niepokojem. Światło księżyca padało wprost na jej obnażone piersi. Woda obmyła jej ciało z brudu, którym skaził ją Pierwszy, pragnący dowieść jej winy. Otrząsnął się. Pocałował ją w czoło. Po ciemku się ubrał. Jeszcze raz sprawdził, czy wszystko jest w porządku i wyszedł, nie zamykając drzwi na klucz. Na zewnątrz odetchnął. Musiał sobie to wszystko poukładać. Jeżeli prawdą było to, co powiedziała o Dominiku, to nie miał się czym przejmować. Ostatecznie przywidzenia mogą zdarzyć się każdemu. Nie przesądza to sprawy o czyimś szaleństwie. Dominik rzeczywiście pod koniec miewał dziwaczne pomysły. Całe wnętrze płaszcza wyszył jakimiś symbolami, mającymi podobno ochronić go przed czymś, co, jak twierdził, czekało na niego. Gdzieś… W mieszkaniu, na ulicy, w mrokach nocy? Tego albo nie powiedział, albo on nie mógł sobie teraz przypomnieć. Zdał sobie jednocześnie sprawę, że zaczął myśleć o przyjacielu jak o osobie zmarłej. Drgnął. Dominik za nic nie chciał, żeby tak go zapamiętano. Wolał całkowicie zniknąć z pamięci. Jednak zawsze znajdą się ludzie, którzy właśnie w takim myśleniu osiągną największą przyjemność. Będą się tym karmić, oddychać, będą się onanizować przy chórze wściekłego klekotu kości. Nikt nie pyta o powody. Oceniają efekty twojego życia, niepomni, że nie były przeznaczone ich ocenie. Maso żółtych czaszek, wypolerowanych przez utuczone na waszych kiszkach robaki, kiedy pochłoniecie tę nieskończenie głodną bandę hien? Ścierwa, niegdysiejszych psów, nie różniące się niczym od tych, którzy zapanują po was. Tak właśnie to wygląda, mój drogi przyjacielu, oceniałeś wszystkich i wszystko, nie przeklinaj tych, którzy zrobią dokładnie to samo. Oni zawsze byli tacy. Zmarli są, gdy ktoś pamięta. Żywi, gdy przejrzą się w lustrze. Przemijanie, pisarski kundlu. Wyryję ci na grobie dż, jak dżdżownica. Może nikt nie wpadnie gdzie leżysz. Poza tym… po śmierci nic ani nikogo. Ciekawe, czy nadal w to wierzysz? Nagle uświadomił sobie dokąd doszedł. Rozejrzał się. Ulica była pusta. „Magnat” był oczywiście zamknięty. Wzruszył ramionami. Nogi same go tu przyniosły. Spojrzał na zegarek. Dochodziła druga. − Po co właściwie tu przylazłem? Wtedy ją zobaczył. Stała oddalona o jakieś dwadzieścia metrów i machała do niego. − O co chodzi? Odwróciła się i weszła do drewnianego domku. Poszedł za nią. W mrok. Światło drży w ciemności. Więc już tylko naprzód. Orając czarne ciasto brnąć bez sensu. Pozbawić się marzeń, żeby zwalczyć strach. Ciemność jest suką demonów. Wyszedł na skąpaną w słońcu ulicę. Cienie przemijały po niej, targane wiatrem. Nad studzienką kanalizacyjną, odwrócona plecami, klęczała dziewczynka. − Mała, która godzina? Zachichotała. − Słyszałaś?! – złapał ją za rękę. Syknęła. Ugięła się pod dotykiem. − Nie chcę ci zrobić krzywdy – powiedział łagodniej. – Wiesz, która godzina? Złapała leżącą obok cegłę i wrzuciła do otworu. Czekała chwilę, ze studzienki jednak nie dobiegł żaden dźwięk. Spojrzała na niego. − Nie ma – rozłożyła ręce. Uśmiechnął się. − Nie znasz się na tym, co? – westchnął. – Pewnie nawet nie wiesz co to jest. Dziecko patrzyło na niego z miną cielaka. − Nie ma. − Dobra, nie będę cię męczył – rozejrzał się. – Gdzie jest twoja matka? 9 Mała ponownie rozłożyła ręce. − Nie ma – powiedziała i niespodziewanie ugryzła go w kostkę. − Ty gówniaro! Dziewczynka ze śmiechem pobiegła na drugą stronę ulicy. − Nie ma! Nie ma! Nie ma! – krzyknęła do niego. − Ja ci dam „nie ma”! – wrzasnął. – Dupę ci spiorę. Wracaj tu zaraz! Wbiegła do „Magnata”. Poszedł za nią. Czerwony dywan. Czerwone ściany. A sufit bieleje obficie. Zdjęcia, które zwykle wisiały w równym rzędzie ktoś porozwieszał od sufitu do podłogi. Odsłonięto im plecy. Odwrócił najbliższy. Gromada dzieci wyżerająca parujące krowie wnętrzności. Na trawie leży nienarodzony płód. Nie zdążyły ukształtować mu się oczy. Więc i on odwraca się z obrzydzeniem. Szacunek dla zmarłych. In nomine Vaccae, et Buculae, et Vulturis Sancti. Amen1. W kawiarni rozległ się trzask. Poprzez czerwień, byle wytrzymać. Co tu się do cholery dzieje? Nic, panie władzo. To pan zaimprowizował zajście z krową? Nie, panie władzo. Postępowanie obywatela jest niemoralne i zasługuje na karę. Wysoki sądzie, jestem niewinny. Wyrok zapadł. Śmierć przez powieszenie. Gardło ścisnął sznur. To jest bardziej niż brutalne. Nie, nie chcę! Zabić krowożercę! Nie płacz mamo. Zawsze cię kochałem. Wbiegł do kawiarni, z trudem łapiąc oddech. Brak ludzi pogłębia bezruch. Wstrząsnął się gdy coś otarło się o jego nogę. Czarny kot ze ślepiami bazyliszka. Pogłaskać! Zawinął ogonem i pomknął między stolikami. Pobiegł za nim. Metamorfoza. Pantera zaprowadziła go na zaplecze, a stamtąd do długiego korytarza w piwnicy. Na ścianie wisiał szereg żarówek. Musiał biec, żeby nie zgubić z oczu zwierzęcia. Ogromna sala. Dźwięki walca. Na środku jego ciało z dziurą w brzuchu. Dziewczynka wybierająca wazową łyżką czerwony płyn. Kieliszek i na podłogę. Sala była nimi wypełniona. Kot musnął nosem jej twarz. Uśmiechnęła się. − Nie teraz – powiedziała. – Będzie zła, jak nie skończę na czas. Zwierzę machnęło ogonem. Krew zalała lśniącą posadzkę. − Co zrobiłeś?! Ona nie może się dowiedzieć! Niedobre stworzenie. Trzeba to posprzątać. Pantera pochyliła się nad kałużą. Olbrzymim językiem zaczęła zlizywać płyn z podłogi. Dziewczynka przyglądała jej się przez chwilę, potem sama uklęknęła i dołączyła do zwierzęcia. Grzbiet kota zadrżał. Zaczął mruczeć. Dziecko i zwierzę spijające moją krew. Więc taka jest przyszłość? WIĘC TAKA JEST PRZYSZŁOŚĆ?! Rzucił się w ich stronę. Po drodze przewrócił kilka kieliszków. Poślizgnął się. Wpadł twarzą w krew. Gorącą, jedwabistą, drażniącą zmysły. Wciągnął zapach rany. Czuł pod sobą ciało. Utonął w jej piersiach. Całą istotą pochłaniał jej zapach. Łagodność kształtów. Zanurzył dłonie w bladym ciele. Wylało się na podłogę. Ręce oplotły go. Język oślinił plecy. Zwymiotował. Zobaczył ostrokąt. Usłyszał rozkaz. Było mu już wszystko jedno. Rozsunął pajęczynę i runął w blask. Zamykam cię w trójkącie cierpień, a każde ogniwo łańcucha twej duszy niech napełni się mrokiem. Pod płachtą purpury ujrzysz świat, którego nigdy nie opuścisz. Ja jestem tą, która kroczy przed Nią, aby przygotować drogę wśród głupców. A twoje serce po wieczność będzie szukało ucieczki od jadu, którym cię napełniam. Od tej chwili nic nie będzie jasne. Pies biegł szybko, wsłuchując się w rytmiczną pracę swego serca. Nos, pod którym zwieszał się czerwony jęzor, trzymał trop z niezachwianą precyzją morderczej maszyny. Dziecko! Nieuchronność losu gwarantował lodowaty spokój krwi tego stworzenia, zdolnego, wyłącznie poprzez intuicję, spełniać rozkazy swego Pana. Wzrok utkwiony w odległym punkcie 1 W imię Krowy i Jałówki i Świętego Sępa. Amen. 10 wytyczał jedyny możliwy szlak krwi. Zatopić zęby w mózgu. Rozerwać kruchą tkankę. Rwać i łamać kości. Upajać się paraliżującą bliskością Jej zapachu. Tkwiło w tym coś jeszcze, lecz nie było mu dane pojmowanie sensów. Nikomu niepotrzebne ludzkie majaczenia. Nażreć się. Napchać. Uwalić bezwładnie. Z nosem przy ziemi zapaść w obojętność. Nie zwalniając skręcił w lewo. Zapach stał się intensywny. Wreszcie go zobaczył. Krucha postać na tle wielkiego domu. Zamordować na progu. Usłyszał jego płacz. Słaby skowyt ludzkiego pomiotu. Chłopiec w ostatniej chwili zatrzasnął za sobą drzwi. Rzucił się do przeciwległego kąta. Słyszał jak zwierzę drze pazurami drewno. „Niech sobie pójdzie” – pomyślał i nagle stwierdził, że to niedorzeczność. Uciekał przecież przed zwykłym kundlem. Klepnął się w czoło, nie bardzo rozumiejąc powody swojego postępowania. Tylko pies! W tym momencie pękła szyba i do środka ktoś wpadł. Jakub zaśmiał się nerwowym, urywanym śmiechem. Mężczyzna strząsnął z siebie szkło i zawarczał gardłowo. Dopiero po chwili zdał sobie sprawę z idiotyzmu swojego położenia. Zaklął i wstał. − Z czego rżysz, debilu? Człowieka nie widziałeś? − Łysy? − Łysy, Łysy. Skąd mnie znasz? − Mieszkaliśmy obok siebie. Zmierzył go lodowatym wzrokiem. − Nie pamiętasz? − Nie. − Wszyscy się zastanawiali, co się z tobą stało. − Walić to. Co to za dziura? Jakub wzruszył ramionami. − Nie wiem. − Nie co? − Nie bardzo się w tym mogę połapać. − Połapać w czym? Co ty pierdolisz? − A ty skąd się tu wziąłeś? Łysy podszedł do okna. − Nie twoja sprawa. − Jasne. Tylko mnie nie zabij. − Może – uśmiechnął się.– Długo tu jesteś? − Chwilę. Jakiś kundel mnie gonił. − Kundel? No, no. − Co? − Jajco! Teraz go nie ma. − Może gdzieś poszedł. Cień tryumfu przemknął po jego twarzy. − Może wcale go nie było – powiedział. – Tacy jak ty mają posrane we łbach. − Po co to mówisz? − A co? Zjesz mnie, cholerna cioto? − Poszukaj sobie kogoś innego, co? Łysy odwrócił się, zasłaniając plecami dwie trzecie okna. − Czyżbym się przesłyszał? Chłopczyk ma jaja? − Daj mi spokój? − Jasne. Zdejmuj portki. − Odczep się! 11 Ruszył w jego stronę. − Nie żartuję. − Ej! Położył dłoń na jego kroczu. − No, dalej! Pokażesz, co tam chowasz, czy ci pomóc? Jakub odwrócił się z obrzydzeniem. Łysy polizał go po szyi. − Słodziutki, jak nie będziesz się stawiać, to dam ci possać. − Daj mu spokój – powiedział Dominik. Żaden nie zauważył kiedy wszedł. – Jesteś tu, żeby coś dla niej załatwić, nie? Ona nie toleruje, kiedy ktoś przedkłada przyjemność nad pracę. Na twoim miejscu nie urządzałbym sobie przerw w robocie. Zanim zauważy. Łysy popatrzył z żalem na Jakuba. − Spotkamy się jeszcze. − W porządku? – zapytał Dominik. − Jasne. Bydlak. Dominik patrzył na niego uważnie. − Co tu robisz? – zapytał. − Hm? − Po co przylazłeś? − Chciałem ci pomóc. − A prosiłem? − Zaraz! Chciałem ci pomóc! Od kiedy trzeba pytać o pozwolenie w takich sprawach? Po pierwsze, co to, do diabła za miejsce? Po drugie, jak to się stało, że jeszcze godzinę temu leżałeś pod respiratorem, a teraz z tobą gadam? I skąd tu, do diabła wziął się ten palant? I w ogóle, o co w tym wszystkim chodzi? − Nie diabłuj tak. Idę na zachód. − Co? − Decyduj się – otworzył drzwi. – Idziesz, czy czekasz na Łysego? Jakub uśmiechnął się. W małym pokoju, przy szerokim stole siedział karzeł. Leżała przed nim ogromna księga. Strona, na której była otworzona, została do połowy zapisana starannym pismem. Karzeł odłożył pióro i spojrzał na stojącego w progu mężczyznę. − Czemu przysyła kogoś, kto nie jest w stanie niczym mi zagrozić? – zapytał. Dominik wzruszył ramionami. − A może wcale nie przysłała cię Ona? No, to ciekawa sprawa. Kim jesteś w takim razie? To zresztą bez znaczenia. Jesteście do siebie podobni. Zawsze podobni. Kobietom brakuje wyobraźni. Poza tym, co ciebie to może obchodzić. Jak zawsze nie masz o niczym pojęcia. No i pewnie, jak zwykle zadasz mi pytania. Zadam ci zagadkę. Usłyszę odpowiedź, ty usłyszysz swoją. Skup się: rozkaż jej niech pokaże ci wszystkie ścieżki zakochanych gdzie nadała kształty zmarszczkom wydrapując brzuchowi 12 świata chleb powszedni gdzie agonia uczuć skazała ją na banicję na rzecz pierworodnego gdzie stożek gruzu kryje kości połamane modlitwą łaknące wspomnienia. − Życie. − Jeszcze nie usłyszałeś zagadki. Jak wszyscy śpieszy się. Po co? Odpowiedź nie była by dobra. Ale to nie było pytanie. Pytanie brzmi: jak brzmi pytanie? − Gdzie? − To nie jest najważniejsze. Jeśli współczesność cię nie docenia, zrobi to przyszłość. Jeśli nie przyszłość, zrobiła to przeszłość. Jak zasłużysz. Im mniej jesteś czytelny, tym mniej cię zrozumieją. Zewnętrze. Kochacie się w nim jak w taniej kobiecie, jakby od tego zależało życie wasze. Kogo nie pamiętają, tego nie ma. Jest poza zasadami rządzącymi twoim światem. Nie złamiesz mu karku. − Czym jest? − Zadałeś już pytanie. Rzecz w tym, czym jesteś. I gdzie jesteś. Nie szukaj tego, co poza, lecz tego, co w. Proste pytania, proste odpowiedzi. − Nie rozumiem. − Możesz z tym walczyć. Możesz tworzyć własną antyreligię. Możesz marzyć. Śnić. Możesz się zatracić. Być szczery z samym sobą. Możesz zapomnieć. Możesz. Pamiętaj, drzwi raz otworzone nie dadzą się otworzyć powtórnie. Odwrócił się. Za plecami miał gładką ścianę. Po prawej pojawił się otwór. Karzeł wskazał go ręką i wrócił do pisania. Dominik pochylił się. Nawet gdyby chciał zawrócić, nie miał dokąd. Decyzja zapadła bez jego udziału. Mógł się jej poddać, albo na zawsze dać się uwięzić w latarni. Do tego Jakub się gdzieś zgubił. Po chwili wahania wkroczył w mrok. Połknęła mnie otchłań. Otuliła noc. Spocony jak dziecko idę, ku rozwartym szczękom wilka. Nie chcę doczekać chwili, w której będę potrafił to sobie przypomnieć. Lepiej niech nastąpi koniec. Niech nic się nie dzieje. Chcę stracić możliwość racjonalnego myślenia. Jeśli to niemożliwe, niech zmienię się w najgorsze z pełzających stworzeń, dla których otchłań jest podstawą bytu. Niech zmysły usną w mackach najpotworniejszej z matek. Oślepiony jaskrawym światłem zastygł w pół kroku. Szczyt góry. Gdy otworzył oczy, poczuł, że traci zdolność racjonalnego myślenia. głos 1 wyobraź sobie że stoisz pięć tysięcy metrów nad poziomem morza głos 2 powietrze jest tak ostre że z trudem oddychasz głos 3 blask rani oczy głos 4 gdzie nie spojrzysz chmury głos 5 wyobraź sobie głos 6 zimno głos 7 przejrzystość powietrza głos 1 śnieg głos 2 posąg kobiety głos 3 uniesione dłonie 13 głos 4 małe piersi i rana głos 5 u jej stóp mężczyzna głos 6 przykuty łańcuchem głos 7 z obręczą na czaszce ( Jakub klęka spostrzega Anitę wydaje z siebie wysoki jęk który ani na chwilę potem nie milknie) Anita ( odzywa się głosem Dominika) w dzisiejszych czasach nie warto tworzyć prozy artystycznej nikt tego nie czyta weź się za jakąś porządną robotę a jeśli chcesz koniecznie pisać pisz tak jak oczekują idioci jeśli ktoś się zastanawia nie nad książką grafomania i uwstecznienie obsiadły kąty półek ( Jakub rzuca się na Dominika łańcuch osadza go na miejscu rozcinając skórę czoła krew zalewa mu twarz Jakub przyjmuje pozycję wyjącego psa) Anita zawsze się przed czymś ucieka każda decyzja jest ucieczką przed innym rozwiązaniem nie ma sytuacji z której nie byłoby drugiego wyjścia nawet jeżeli wybierze się trudniejsze pozostaje drugie które zakopuje się w podświadomości musi więc nadejść dzień gdy wszystkie odrzucone ścieżki odezwą się rykiem wyrzutów a kiedy nadejdą nie będzie ucieczki trzeba stanąć z tym zlepkiem twarzą w twarz można biec dalej to pogarsza sprawę mówiłem o karze ( Jakub ponownie skacze na Dominika upada na wznak i pozostaje tak do końca nie reagując na nic więcej) Anita jest jedno ale do tego wszystkiego gdyby za wszystko trzeba było płacić konsekwencją każdej decyzji byłaby kara a tak nie jest trzeba być skończonym hipokrytą żeby zaprzeczać istnieniu nagrody albo przebaczenia ( Jakub zaczyna wyć) jednak są grzechy które nie znikają tak podłe lub tak głupie że nie sposób zapomnieć do nich odnosi się kara siedem lat życia które nie było moim odprawiłem jeden rytuał był jeden człowiek nie powinno go być kiedy nad światem wisi mgła lepiej niczego nie chcieć myślałem że jestem w innym miejscu w innym czasie że otaczają mnie ludzie których nigdy nie widziałem wierzy się w co chce się wierzyć dotychczasowemu życiu nie miałem nic do zarzucenia chodziło o nowość absolutne dziewictwo myśli udało się wezwałem ją choć wcale nie było potrzeby nigdy nie jest tak źle żeby ją wzywać pytałeś co to za miejsce coś w rodzaju dworca jak wytłumaczyć niewytłumaczalne − Kiedy byłem dzieckiem robiliśmy z bratem głupie żarty z babci. Miewała dziwne pomysły. Wszystkie stare kobiety je mają. Ta miała kocioł, z którego bez przerwy się kopciło. Wrzucała do niego wszystko, co nadawało się do spalenia: gazety, śmieci, torebki foliowe. Przykrywała to czarną od sadzy blachą. Czasami smród był nie do wytrzymania. Zamykanie okien nic nie dawało. Którejś zimy wrzuciliśmy tam śnieg z ziemią – zaśmiał się. – Jak rąbnęło nie wiedziałem w którą stronę uciekać. − Dominik… − Pół dnia nas ganiała. − Ty nie masz brata. − Mam. Dwóch. Nie istnieję w świecie, który znasz. Naprawdę nie mam siostry. Nie napisałem opowiadań, które czytałeś. One nigdy nie istniały. Anita bo ja nie istniałem w tym świecie dlatego mogłem je zniszczyć i przyszło mi to bez trudu zabawne ale miała rację najzabawniejsze jest to że wcześniej w ogóle nie pisałem interesowała mnie wyłącznie mechanika nigdy nie rozważałem możliwości napisania jednego zdania na dziesięć sposobów − Cały mój wysiłek w ciągu ostatnich siedmiu lat nie miał sensu – powiedział Dominik, patrząc na Anitę. Anita nadał kształt zapach i kolor odlał w brązie papilarne mosty losu zakopał topory wojenne oddał się pięknym stopom Eris wzniósł spiżowe bramy raju upił się lotem 14 rozdygotanych serc gołębich przełamał lody nauki odrętwiał na sól najdroższą przemierzył konstelacje i prawie dorównał bogom na końcu został mały biały kamyk głosy ( chórem) spójrz jak żar promieni pożera ostatnie westchnienie umarłego morza gdy ogień dotrze do drugiego brzegu niewidząca odzyska wzrok zachód połączy się mostem ze wschodem z pustyni nadciągną demony z którymi powtórzy swoje czarne gody W powietrzu zabrzmiał drwiący śmiech kobiety. Odbił się echem od ukrytych szczytów. Łańcuch pękł. Jakub skoczył na Dominika. Rana, która dopiero się zasklepiła na dłoni, znowu zaczęła krwawić. Stoczyli się nad urwisko i runęli w przepaść. Amfiteatr pełen głów. Szum jak w ulu. Na arenie człowiek. Podobno błazen. Lud nawet by się śmiał. Dzisiaj jednak krew w programie. Co za nieszczęśliwy przypadek. Człowiek, który nie trzymał w życiu broni. Dziś najlepszy komik nie zmieni postanowień tłumu. Uciszcie się! Błazen będzie mówił. Dominik: Odrzucam wszelką naukę, wszystkie dające się w logiczny sposób wytłumaczyć sprawy, zjawiska ziemskie i eteryczne, współczucie, litość, smutek, żal, rozpacz, miłość i nienawiść, zrozumienie dla jakichkolwiek waszych spraw. Od tej chwili jesteście mi równie obojętni, co ja wam. Do czasu, aż nie zaczniecie patrzeć i słuchać, staję się dla was kamieniem. Tłum ryczał z radości. Na podwyższeniu stanęła kobieta w purpurze. Wysunęła dłoń z wyprostowanym kciukiem. Setki dłoni skierowały się ku ziemi. Jaka szkoda. Taki zabawny. Naród jednak pragnie krwi. Chwilę trzymała ich w niepewności, potem powoli opuściła palec. Ryk był ogłuszający. Królowa kazała wypuścić pszczoły. Stali na wzgórzu. Za plecami, pokryty pajęczyną ostrokąt wskazywał Wielką Niedźwiedzicę. Przed nimi, wszędzie, gdzie upadła kropla krwi, stały dzieci. Nieprzeliczone zastępy chłopców i dziewczynek. Trzymały się za ręce i kiwały na boki. Od strony zdruzgotanej latarni dobiegał cichy szum owadzich skrzydeł. Było zbyt ciemno, by cokolwiek zobaczyć. − Jest gdzieś tam – powiedział Jakub. – Czuję jej nienażartą chuć. − A pomiędzy nami dzieci i pszczoły. Szum zaczął się zbliżać. Dzieci zanuciły melodię. W miarę nadlatywania owadów nabierała na sile. Nie śpiewały słów, lecz dźwięki, proste i czyste. Po chwili szum przycichł. Dzieci przestały śpiewać. Dominik wzniósł rękę i wydał rozkaz do ataku. Dzieci drgnęły. Najpierw powoli, potem coraz szybciej ruszyły naprzód. W absolutnej ciszy jasne główki parły w mrok. Nagle przednia linia frontu zachwiała się. Dzieci rozbiegły się z płaczem. Od morza gnały psy. Patrzył, jak zbita masa rozbiega się w trzech kierunkach formując olbrzymi trójząb. Najcięższe uderzenie przypadło na środek dziecięcej armii. Na czele biegł czarny wilk. To jego widok zmusił dzieci do natychmiastowego odwrotu. W ślad za nim podążała kobieta. Psy okrążyły uciekających i zamknęły w kręgu. Mordowały z niezachwianą precyzją bezmyślnych stworzeń. W ciągu kilku minut tysięczna armia przestała istnieć. Marsz tryumfalny zmienił się w rzeź – ponurą i przerażającą. − To koniec. 15 − Dopiero początek – powiedział Dominik, popychając Jakuba na ostrokąt. Odwrócił się – Łysy! Jak długo jeszcze dasz sobą pomiatać gorszym od siebie?! Wilk zatrzymał się. − Ile jeszcze? Królowa stanęła obok. − Na co czekasz? Zabij go. Zwierzę spojrzało na nią, na Dominika, wyszczerzyło zęby i rzuciło się królowej do gardła. Krzyknęła. Wbiła dłoń w klatkę piersiową psa. Między palcami pulsowało serce. − Na nic więcej cię nie stać. − Nie masz pojęcia – uniosła dłoń i zacisnęła palce. Krew spłynęła na jej twarz. Morze wystąpiło z brzegów, zalewając pustynię, walczące strony i ostrokąt. Ostatnią rzeczą, jaką Jakub zobaczył, był wszechogarniający mrok. Zarżnij mnie ci gdy będzie po wszystkim noś gdy wysączy się nal z ciała ba nektar # gdy będzie po e nie pozwól im patrzeć l na sprawy, które mogłem d zmielić ą językiem ż Platona # Arystofanesa na Nerona # gdy proces frustracji ję postanowi su dobiec lan końca ba posadź Cereus gdzie budzi się noc. − Nie chcesz mi służyć. Uśmiechnął się. − Odrzucasz Jego istnienie. Więc komu? Splunął. − Sobie? – zaśmiała się. – Nie uda ci się. − Może. − Nie pozwolę ci. − Ty nic nie możesz. − Nie masz pojęcia. − Może – odwrócił się. Zapadła noc. Przesączona zapachem lip. Idąc w stronę latarni poczuł powiew. Pierwszy w tym miejscu. Ogarnęło go dziwne uczucie. Jeszcze nie potrafił nazwać. Z tej odległości czuł już wyraźnie zapach morza i drzew. „Noc tak silnie płynąca w moich żyłach, właśnie drzewami, chłodem, grzechem. Moja noc” – pomyślał. – Moja. 16