Follet Ken Filary ziemi fragment W nocy dwudziestego pi tego
Transkrypt
Follet Ken Filary ziemi fragment W nocy dwudziestego pi tego
Follet Ken Filary ziemi fragment W nocy dwudziestego pi tego listopada 1120 roku koło Barfelur zaton ł w drodze do Anglii „Biały Korab”, a z ludzi znajduj cych si na pokładzie uratował si tylko jeden człowiek... aglowiec ten był najwikszym osi gniciem ówczesnego szkutnictwa, doskonale wyposaonym... Wiadomo o dramatycznym wydarzeniu odbiła si głonym echem, gdy na pokładzie było wielu dostojników — oprócz królewskiego syna, nastpcy tronu, byli tam take dwaj królewscy bastardzi, kilku hrabiów i baronów oraz przedstawiciele królewskiego dworu... Historyczne znaczenie tej katastrofy polega na tym, e zgin ł w niej naturalny nastpca tronu... Ostatecznym za jej wynikiem był okres anarchii, jaki nast pił po mierci Henryka. A. L. Poole, Od Ksigi Praw do Wielkiej Karty PROLOG 1123 Na egzekucj chłopcy wybrali si wczenie. Było jeszcze ciemno, kiedy pierwsi trzej czy czterej wysunli si z szop; w filcowych łapciach st pali cicho jak koty. Cienka warstwa niegu pokryła miasteczko niczym wiea farba i ich lady splamiły t idealn biel. Przemykali midzy drewnianymi chatami po zamroonym błocie w stron cichego targowiska, gdzie ju czekała szubienica. Mieli w pogardzie wszystko, co cenili starsi. Odrzucali pikno i drwili z dobroci. Pokładali si ze miechu na widok kaleki, a kiedy dojrzeli ranne zwierz, kamienowali je na mier. Przechwalali si ranami i bliznami, szczególnie za dumni byli z wszelkich okalecze — chłopiec bez palca mógłby zosta ich królem. Kochali przemoc i by obejrze walk, przebywali całe mile, a ju nigdy nie przepucili umiercania przez powieszenie. Jeden z wyrostków zakradł si pod rusztowanie, inny wspi ł si po schodach, chwycił za gardło i zaciskał palce, wykrzywiaj c twarz w ponurej parodii duszenia, a pozostali zachłystywali si z podziwu. Przez targowisko, ujadaj c, przebiegły dwa psy. Młodszy chłopak wyj ł jabłko i zacz ł je je, ale starszy towarzysz waln ł go pici w nos i zabrał owoc. Zaatakowany wyładował zło, rzucaj c ostrym kamieniem w psa, który skoml c, pobiegł do domu. Potem nie było nic do roboty, wic stłoczyli si na suchym bruku w przedsionku kocioła, czekaj c, a co zacznie si dzia. Za okiennicami z grubych desek w otaczaj cych targowisko drewnianych i kamiennych domach zamonych rzemielników i kupców zapalały si wiatła wiec. To kuchenne dziewki i terminatorzy rozniecali ogie i grzali wod na owsiank. Kolor nieba z czarnego zmienił si w szary. Mieszkacy zakutani w cikie opocze z surowej wełny wychodzili przez niskie drzwi i trzs c si z zimna, schodzili do rzeki po wod. Wkrótce na targowisko ci gnła grupa młodych mczyzn — parobków, wyrobników i terminatorów. Szturchacami i kopniakami wyrzucili chłopców z kocielnego przedsionka, po czym zaczli rozprawia o mierci przez powieszenie, przeci gaj c si, drapi c i pluj c na podłog z udawan pewnoci siebie. Jeden z nich stwierdził, e jeli skazany bdzie miał szczcie, to kark mu trzanie od razu, jak tylko zawinie, i umrze mierci szybk i bezbolesn . Jeli jednak szczcie mu nie dopisze, to sczerwienieje na twarzy, a usta bd mu si otwierały i zamykały jak rybie wyjtej z wody, dopóki nie zadławi si na mier. Inny dodał, e takie umieranie zajmuje tyle czasu, ile przebycie mili, a trzeci rzekł, e moe by jeszcze gorzej, bo on widział kiedy powieszonego, którego szyja w chwili mierci była długa na stop. Stare kobiety zgromadziły si po drugiej stronie targowiska, trzymaj c si jak najdalej od młodzieców, którzy mieli zwyczaj wywrzaskiwa pod adresem swych babek wulgarne uwagi. Te stare kobiety zawsze wstawały wczenie, nawet kiedy nie było ju dzieci i niemowl t do pilnowania, rozpalały ogie, a serca miały otwarte, gotowe do wzrusze. Ich znan przywódczyni była muskularna wdowa piwowarka, która doł czyła do grupy, tocz c beczk piwa z tak łatwoci , z jak dziecko toczy kółko. Zanim zdjła pokryw, chtni z dzbankami i kubkami ju zd yli skupi si wokół niej. Stranik otworzył główn bram, dostrzegłszy chłopców mieszkaj cych na podgrodziu, w domach przylepionych do muru miejskiego. Niektórzy przynieli jajka, mleko i wiee masło na sprzeda, inni przyszli, by kupi piwa lub chleba, a jeszcze inni stanli na targowisku, czekaj c na egzekucj. Co chwila ludziska zadzierali głowy, popatruj c na góruj cy nad miastem zamek. Widzieli dym unosz cy si równo z zamkowej kuchni i od czasu do czasu błysk pochodni w otworach strzelniczych kamiennej wiey. Kiedy słoce zaczło wygl da spoza grubej warstwy szarych chmur, otworzyły si potne drewniane wrota i wyłonił si niewielki pochód ludzi. Otwierał go szeryf na czarnym rumaku, a za nim jechał wóz z wi niem zaprzony w wołu. Za wozem postpowali trzej je d cy i chocia z daleka nie było wida ich twarzy, po szatach mona było pozna, e to rycerz, ksi dz i mnich. Dwaj zbrojni mowie zamykali pochód. Wszyscy uczestniczyli w rozprawie, która odbyła si poprzedniego dnia w nawie kocioła. Ksi dz złapał złodzieja na gor cym uczynku, mnich rozpoznał srebrny kielich kocielny jako własno klasztoru, rycerz był panem złodzieja i wskazał go jako zbiega, a szeryf wydał wyrok mierci. Podczas gdy orszak wolno opuszczał wzgórze, koło szubienicy zgromadzili si mieszkacy miasta. Najpó niej przybyli czołowi obywatele miasta: masarz, piekarz, dwu grabarzy, dwu kowali, płatnerz i wytwórca strzał, wszyscy z onami. Nastrój panował osobliwy. Zazwyczaj ludzi cieszyło wykonywanie wyroku. Skazaniec zwykle był złodziejem, a oni złodziei nienawidzili tak, jak mog nienawidzi ludzie pracuj cy w pocie czoła, aby doj do jakiego maj tku. Ten złodziej był jednak inny. Nikt go nie znał, nie wiedziano, kim jest i sk d pochodzi. Nie okradł nikogo z nich, ale klasztor odległy o dwadziecia mil, a przedmiotem kradziey okazał si zdobiony klejnotami kielich o wartoci tak wielkiej, e nie udałoby si go sprzeda. To nie była szynka, nowy nó ani dobry pas, nie była to rzecz, której strata mogłaby dotkn kogo bolenie. Nie sposób nienawidzi człowieka za tak bezsensown zbrodni. Kiedy wóz z wi niem wjechał na targowisko, rozległo si kilka gwizdów i okrzyków, ale obelgi nie były wyrazem ywionych uczu. Chłopcy po prostu drwili ze skazaca. Wikszo mieszkaców miasta nie ogl dała procesu, bo dni s dowe nie były dniami wolnymi od pracy i wszyscy musieli zarabia na ycie. Dopiero teraz widzieli złodzieja po raz pierwszy. Był całkiem młody, gdzie tak midzy dwudziestk a trzydziestk , przecitnej budowy i redniego wzrostu, lecz wygl dał jako obco. Skór miał biał jak nieg na dachach, jaskrawozielone przenikliwe oczy, a jego włosy były koloru obranej marchwi. Panny uznały, e jest brzydki, staruchy mu współczuły, chłopcy za na jego widok miali si tak, e a tarzali si po ziemi. Szeryf był postaci znan , ale tych trzech mczyzn, którzy doprowadzili do skazania złodzieja, mieszkacy ujrzeli po raz pierwszy. Rycerz, potny m o ółtych włosach, był najwidoczniej osob wan , bo je dził na koniu bojowym, wielkim bydlciu kosztuj cym tyle, ile wynosiły dziesicioletnie zarobki cieli. Mnich był znacznie starszy, miał lat pidziesi t, a moe wicej, wysoki, szczupły; kołysał si w siodle, jakby ycie było zbyt nu cym dla niego ciarem. Posta ksidza przykuwała uwag wszystkich. Był młodym mczyzn o ostrym nosie, ulizanych czarnych włosach, odziany w czarne suknie. Jechał na kasztanowym ogierze. Miał czujny, gro ny wygl d kota, który wyw chał gniazdo myszy. Mały chłopak starannie wycelował i splun ł na wi nia. Dobry strzał: dokładnie midzy oczy. Wizie wykrzykn ł przeklestwo i pochylił si w stron pluj cego, ale powstrzymały go liny przymocowane do boków wozu. Incydent ten nie byłby wart uwagi, gdyby nie to, e wizie wypowiedział swe słowa w normaskiej francuszczy nie, jzyku panów. Czyby zatem był wysoko urodzony? Czy tylko przebywał daleko od domu? Nikt nie wiedział. Zaprzg zatrzymał si pod szubienic . Stranik wspi ł si na platform wozu ze stryczkiem w rku. Skazany próbował walczy. Chłopcy wznieli okrzyki — byliby rozczarowani, gdyby wizie zachował spokój. Jego ruchy krpowały linki przywi zane do kostek i przegubów, ale wykrcał głow w róne strony, uchylaj c si przed ptl . Po chwili stranik, człek silny, odsun ł si o krok i waln ł skazaca pici w oł dek. Ten zgi ł si wpół, a kiedy j ł si prostowa, stranik zarzucił ptl na jego szyj i zacisn ł wzeł. Potem zeskoczył na ziemi, naci gn ł lin i przywi zał jej drugi koniec do haka wbitego w belk szubienicy. Był to punkt zwrotny. Gdyby wizie teraz zacz ł walczy, tylko przypieszyłby swoj mier. Uzbrojeni mczy ni rozwi zali wi niowi nogi, ale rce pozostawili skrpowane. Teraz skazaniec stał sam na platformie wozu. W tłumie zapadła cisza. W takiej chwili czsto zdarzały si kłopoty: matka wi nia mogła zacz krzycze, czasami ona podejmowała desperack prób ratowania ma. Nieraz wizie wzywał Boga, prosz c o wybaczenie win, albo obrzucał oprawców krwawymi kl twami. Zbrojni obstawili wóz ze wszystkich stron na wszelki wypadek, gotowi do działania. I wtedy wizie zacz ł piewa. Miał wysoki tenor, bardzo czysty. Słowa były francuskie, ale nawet ci, którzy nie znali tego jzyka, mogli pozna po ałosnej melodii, e to smutna pie o rozstaniu... W siatk ptasznika złapany słowik piewa pikniej ni kiedykolwiek, A kiedy piosenka zanika, Rozlu nia si sidło ptasznika. piewał, patrz c na kogo w tłumie. Stopniowo wokół tej osoby robiło si pusto i wszyscy mogli j zobaczy. Była to pitnastoletnia dziewczyna. Widz c j , ludzie zastanawiali si, dlaczego wczeniej jej nie zauwayli. Miała długie ciemnobr zowe włosy, obfite i gste, zbiegaj ce si u nasady szerokiego czoła, co mieszkacy nazywali diabelskim pazurem. Rysy twarzy były regularne, usta pełne, o zmysłowym wyrazie. Staruchy dostrzegły grub tali i cikie piersi, odgadły, e jest w ci y, i domyliły si, kto jest ojcem nienarodzonego jeszcze dziecka. Wszyscy natomiast zwrócili uwag na jej oczy. Były głboko osadzone, o intensywnym spojrzeniu i wstrz saj cym kolorze złota, tak jasne i dociekliwe, e kiedy spojrzała na kogo, to wydawało si, i patrzy mu prosto w serce i obserwowany odwracał wzrok w obawie, i pozna wszystkie jego tajemnice. Okrywały j łachmany, a łzy strumieniami płynły po policzkach. Wo nica spogl dał wyczekuj co na stranika, ten za czekał, a szeryf da mu znak gestem. Młody ponury ksi dz tr cał szeryfa niecierpliwie łokciem, ale urzdnik nie zwracał na to uwagi. Pozwolił skazacowi piewa dalej. W przeraaj cej ciszy pie brzydkiego człowieka płynła w dal: O zmierzchu ptasznik swoje wzi ł, A słowik był w niewoli. Ptakom i ludziom przychodzi kres, Lecz piosenka si wyzwoli. Kiedy skazaniec skoczył, szeryf skin ł głow . Stranik krzykn ł „hop!” i smagn ł lin bok wołu. Wo nica w tej samej chwili uderzył zwierz z drugiej strony. Wół szarpn ł wóz i skazaniec zawisł w powietrzu. Lina si napr yła, kark pkł z trzaskiem. Rozległ si przera liwy jk i wszyscy spojrzeli na dziewczyn. Nie ona jednak jknła, lecz stoj ca za ni ona płatnerza. Zrobiła to z powodu dziewczyny, która padła na kolana przed szubienic i wyprostowała rce w gecie, który zebranym kojarzył si z kl tw . Ludzie odsuwali si w strachu; wszyscy wiedzieli, e kl twa rzucana przez niewinnie cierpi cych bywa szczególnie skuteczna, a wszyscy podejrzewali, e z tym umierceniem nie całkiem było w porz dku. Chłopcy stali jak sparaliowani. Dziewczyna zwróciła swe hipnotyczne oczy na trzech obcych: rycerza, mnicha i ksidza. Potem d wicznym głosem wypowiedziała straszne słowa: — Przeklinam was! Dotknici bdziecie chorob i smutkiem, głodem i boleci ; wasze domy zostan strawione przez ogie, a wasze dzieci pomr na szubienicy; wasi wrogowie bd yli w dostatku, a wy bdziecie si starze w smutku i opuszczeniu, a umrzecie w głupocie i mczarniach... — Kiedy mówiła ostatnie słowa, signła po worek le cy za ni na ziemi i wyjła z niego ywego koguta. W jej rku nie wiadomo sk d pojawił si nó, jednym poci gniciem obciła kogutowi łeb. Ociekaj cego krwi bezgłowego ptaka dziewczyna cisnła w czarnowłosego ksidza. Rzut był za słaby, ale ksidza, mnicha i rycerza, którzy stali obok siebie, spryskała jucha. Trzej mczy ni odwrócili si z odraz , krew jednak dosigła kadego z nich, plami c twarze i szaty. Dziewczyna odwróciła si i uciekła. Tłum rozst pił si przed ni , a potem zamkn ł. Na chwil zapanowało wielkie zamieszanie. Wreszcie szeryfowi udało si przyci gn uwag przybocznych i ze złoci rozkazał ciga dziewczyn. Jli przedziera si przez cib, szorstko rozpychaj c mczyzn, kobiety i dzieci, by zrobi sobie drog, ale dziewczyny nie było ju w zasigu wzroku. Szeryf nakazał kontynuowanie pocigu, lecz wiedział, e jej nie znajdzie. Odwrócił si poirytowany. Rycerz, mnich i ksi dz nie patrzyli na pocig. Utkwili wzrok w szubienicy. Martwy złodziej wisiał na stryczku, jego blada twarz zaczynała sinie, podczas gdy pod lekko kołysz cym si ciałem rzucał si oszalały kogut, bez głowy, ale niepozbawiony ycia, znacz c krwawe kółka na niegu. CZ PIERWSZA 1135–1136 Rozdział 1 I W rozległej dolinie, u stóp wzgórza, obok wartko płyn cego potoku Tom stawiał domostwo. ciany miały ju trzy stopy wysokoci i szybko rosły. W promieniach słoca dwu najtych murarzy pracowało statecznie, a kiedy ich kielnie robiły „nabierz-rzu-klep-klep”, pomocnicy pocili si pod ciarem wielkich kamiennych bloków. Syn Toma, Alfred, mieszał zapraw. Głono liczył szufle, sypi c piasek do kastry. Ciela, pracuj cy obok Toma przy warsztacie, uwanie ociosywał toporem kawał buczyny. Alfred miał czternacie lat i prawie dorównywał wzrostem Tomowi, który przecie przewyszał o głow wikszo mczyzn. Chłopak był na razie o kilka cali niszy, ale wci jeszcze rósł. Byli do siebie bardzo podobni: obaj mieli jasnobr zowe włosy i zielonkawe oczy daj ce br zowe refleksy. Mówiono, e tworz pikn par. Rónica polegała midzy innymi na tym, e Tom nosił kdzierzaw kasztanow brod, podczas gdy Alfredowi zaledwie kiełkował blond meszek. Kiedy chłopak miał takie włosy na głowie, przypomniał sobie z umiechem Tom. Teraz, gdy stawał si mczyzn , Tom yczyłby sobie, aby syn okazywał wiksze zainteresowanie prac . Gdyby bowiem wzorem ojca miał zosta murarzem, powinien si jeszcze wiele nauczy. Na razie Alfreda nudziły i odpychały nauki o zasadach stawiania budowli. Dom, który budowali, powinien okaza si najbardziej luksusowym budynkiem w promieniu kilku mil. Łukowato sklepiony parter, odporny na ogie, stanowiłby przestronne pomieszczenie do przechowywania dóbr. Do połoonej nad nim komnaty, gdzie zamieszkaj ludzie, bdzie si wchodziło zewntrznymi schodami. Z tej wysokoci łatwo si broni w razie ataku. Pod cian wielkiej sali stan łby komin wyci gaj cy dym z paleniska, zwykle znajduj cego si na rodku. Była to prawdziwa innowacja. Tom do tej pory tylko raz widział domostwo z kominem, ale tak bardzo spodobał mu si ten pomysł, e postanowił zbudowa go w tym domu. W nastpnej czci, nad wielk sal , powinna znale si mała komnata sypialna dla hrabiowskich córek, zbyt delikatnych, by spa, jak wszyscy, w wielkiej sali wraz z mczyznami, słuebnymi dziewkami i psami do polowania. Kuchni za umieci oddzielnie, gdy w kadej kuchni prdzej czy pó niej wybucha poar, a sposobu na to, poza oddaleniem jej od budynku głównego, nie znaleziono. Za bezpieczestwo wszak płaciło si tylko letnimi potrawami. Tom robił wejcie do domu. Ocienice boczne miały by zaokr glone, by uzyska efekt kolumnowy — posmak wytwornoci dla tych, którzy tutaj mieli zamieszka. Ukonie przyło ył elazne dłuto do kamienia i patrz c na drewniany szablon, lekko uderzał młotkiem. Deszczyk kamiennych odprysków spadł z powierzchni zaokr glaj cej si powoli w po dany kształt. Popukał jeszcze. Nadawałaby si nawet do katedry. Budował ju katedr, to było w Exeter. Z pocz tku traktował t prac jak kad inn . Zezłocił si, kiedy mistrz budowniczy go ostrzegł, e nie wystarczy, by jego praca była taka jak zwykle. Tom wiedział, e jest bardziej staranny ni przecitny murarz. Potem jednak zrozumiał, o co chodzi — ciany katedry nie mog by po prostu dobre, to za mało. One musz by doskonałe. A to dlatego, e katedr stawia si Bogu, ale take dlatego, e najmniejsze odchylenie od pionu i poziomu moe le odbi si na konstrukcji tak wielkiego budynku. Niech Toma przekształciła si w zafascynowanie. Poł czenie ogromu budowli z niesamowit dbałoci o najmniejszy nawet szczegół otwarło Tomowi oczy na cudowno tego rzemiosła. Od mistrza w Exeter dowiedział si, jak wane s proporcje, nauczył si symboliki rónych liczb i niemal magicznych formuł do obliczenia wymiarów cian czy k tów w spiralnych schodach. Poci gały go te sprawy... i wci gnły. Nie rozumiał, dlaczego wielu murarzy uwaało takie rzeczy za niezrozumiałe. Po pewnym czasie Tom stał si praw rk mistrza budowniczego, gdy zacz ł rozumie stosowane przez niego terminy. Ten człowiek był wspaniałym rzemielnikiem, lecz kiepskim organizatorem. Kiedy trzeba było zamówi właciw ilo kamienia, w miar postpowania prac murarskich, upewni si co do odpowiedniej liczby narzdzi wytwarzanych przez kowali, wielkoci dostawy i wypalania wapna, dostarczania piasku na zapraw, przydzielania drewna cielom, a take pobierania pienidzy od kapituły na płace i opłaty — stawał si bezradny. Jeliby Tom został w Exeter do mierci mistrza, mógłby zaj jego miejsce, ale kapituła wydała wszystkie pieni dze, czciowo wskutek złego zarz dzania, wic rzemielnicy musieli odej i poszuka pracy gdzie indziej. Tomowi zaproponowano, by został budowniczym exeterskiego kasztelana. Jego praca polegałaby na dogl daniu napraw i powikszaniu fortyfikacji miejskich. Mógł to robi całe ycie, o ile nic by si nie zdarzyło. Tom jednak odrzucił t ofert, gdy pragn ł budowa drug katedr. Jego ona Agnes nie potrafiła pogodzi si z t decyzj . Mogli przecie mie porz dny kamienny dom i słub. Mieliby do pienidzy i ywnoci i jedliby codziennie na obiad miso. Agnes nigdy nie wybaczyła Tomowi odrzucenia tej szansy. Nie rozumiała, czym dla Toma było budowanie katedry. On za widział w tej pracy absorbuj ce zajcie, poci gało go zmaganie si z obliczeniami, wielkoci murów, a wreszcie podziwiał pikno zapieraj ce dech w piersiach i ogrom ukoczonego ju budynku. Kiedy raz spróbował tego wina, nie mógł zaspokoi pragnienia niczym lichszym. To było dziesi lat temu. Od tej pory nigdzie nie zagrzali miejsca. Tom projektował nowy budynek dla kapituły klasztoru, przez rok czy dwa pracował na zamku, budował w miecie dom bogatemu kupcowi, a gdy zaoszczdził troch pienidzy, zabierał on i dzieci w drog, udaj c si na poszukiwanie katedry w budowie. Spojrzał ponad warsztatem na Agnes stoj c na skraju placu budowy. Trzymała koszyk z jedzeniem w jednej rce, a drug podtrzymywała oparty na biodrze dzbanek z piwem. Było południe. Tom czule patrzył na on. Nikt nie mógł nazwa jej liczn , ale za to twarz zdradzała osob siln : due czoło, wielkie br zowe oczy, prosty nos i mocno zarysowana szczka. Ciemne, wij ce si włosy rozdzielała na rodku głowy i wi zała z tyłu. Była jego duchow podpor . Nalała piwa Tomowi i Alfredowi. Przez chwil stali przy niej, popijaj c z drewnianych kubków, gdy nagle w podskokach wybiegł z pola pszenicy czwarty członek rodziny — siedmioletnia Martha, liczna jak onkil, ale z brakuj cym płatkiem, bo szczerby po dwu mlecznych zbach nie zd yły si jeszcze wypełni. Podbiegła do Toma, ucałowała jego zapylon brod i poprosiła o łyk piwa z jego kubka. Obj ł jej kociste ciałko i powiedział: — Nie pij za duo, bo wlecisz do rowu. Martha zaczła si kołysa i chwia na nogach, obchodz c grup w kółko, udaj c pijan . Usiedli na stosie drewna. Agnes podała Tomowi pajd pszennego chleba, gruby płat gotowanego boczku i niedu cebul. Dała jedzenie dzieciom i wreszcie zaczła je sama. Tom pomylał, e moe odrzucenie propozycji pracy w Exeter było nierozwane. „Przecie pomimo mojej lekkomylnoci zawsze bd zobowi zany do wykarmienia ich wszystkich”. Wyj ł noyk z przedniej kieszeni skórzanego fartucha, uci ł plasterek cebuli i zjadł z ksem chleba. Poczuł w ustach jednoczenie słodycz i szczypanie. — Znów bd miała dziecko — odezwała si Agnes. Tom przestał u i wpatrzył si w ni . Przenikn ł go dreszcz zadowolenia. Nie wiedz c, co rzec, po prostu niem drze si do niej umiechał. — To nie jest a tak niespodziank — dodała po chwili, zarumieniona. Ucisn ł j . — No, no — odparł z wyrazem zadowolenia. — Malec, który bdzie mnie ci gn za brod. A ju mylałem, e bdzie to robi dzieciak Alfreda. — Nie ciesz si jeszcze tak bardzo — ostrzegła go. — Mówienie o dziecku, zanim si urodzi, przynosi pecha. Tom pokiwał głow . Agnes miała ju kilka poronie, jedno dziecko zmarło w chwili urodzenia, a była take dziewczynka, Matilda, która umarła, maj c zaledwie dwa lata. — Chciałbym jednak chłopaka — stwierdził. — Bo teraz Alfred jest taki duy. Kiedy to ma by? — Po Boym Narodzeniu. Tom zacz ł liczy. Kamienne mury dałoby si skoczy przed pierwszym przymrozkiem, potem trzeba bdzie pokry je słom dla ochrony przed zimnem. W czasie chłodnych miesicy murarze przygotowaliby kamienie na okna, sklepienia, odrzwia i paleniska, a ciele deski na podłogi oraz wykonaliby drzwi i okiennice. On sam wzniósłby rusztowanie do robót na górze. Wiosn byłby czas na zrobienie sklepienia nad parterem, ułoenie podłogi w wielkiej komnacie i pokrycie budynku dachem. Dziki tej pracy powinien wykarmi rodzin do Wielkanocy, a tymczasem dziecko miałoby prawie pół roku. Wtedy mogliby rusza dalej. — Doskonale — mrukn ł. — Doskonale. — Zjadł nastpny plasterek cebuli. — Jestem za stara na dzieci — oznajmiła Agnes. — To musi by ostatnie. Tom mylał i o tym. Nie był pewny, ile właciwie lat ma Agnes, na pewno nie umiałby wyrazi tego w liczbach, ale sporo kobiet w jej wieku rodziło dzieci. Prawda, e im były starsze, tym bardziej cierpiały, a dzieci nie przychodziły na wiat najsilniejsze. Bez w tpienia miała racj. Co jednak ma zamiar zrobi, by mie pewno, e znów nie pocznie? — zastanawiał si. Nagle uwiadomił sobie co i chmura zasnuła jego słoneczny nastrój. — Moe znajd prac w miecie — powiedział, próbuj c j uspokoi. — Katedr albo zamek. Potem bdziemy mogli mie wielki dom z drewnianymi podłogami, a take dziewczyn do pomocy przy dziecku. — Moliwe — rzekła sceptycznie, a jej twarz przybrała surowy wyraz. Nie lubiła słucha gadania o katedrach. Gdyby Tom nie zacz ł pracowa przy budowie katedry, mogłaby ju mieszka w miejskim domu i mie zaoszczdzone pieni dze, bezpiecznie zakopane pod paleniskiem, i y bez adnych zmartwie. Tom odwrócił wzrok i zaj ł si nastpnym plasterkiem cebuli. Mieli z czego si cieszy, i nagle ta niezgoda. Ogarnło go przygnbienie. uł jeszcze twarde miso, gdy nagle usłyszał ttent koskich kopyt. Przez zagajnik, omijaj c wiosk, by skróci sobie drog od traktu, pdził je dziec. W chwil pó niej młody człowiek przycwałował na gór i zsiadł. Wygl dał na giermka. — Twój pan przybywa — owiadczył. — Masz na myli pana Percy’ego? — Tom wstał. Percy Hamleigh był jednym z najwaniejszych ludzi w kraju, włacicielem tej doliny oraz wielu innych, poza tym płacił za budow tego domu. — Jego syna — wyjanił giermek. — Młody lord William. Syn Percy’ego miał zamieszka w nowym domu po swych zalubinach z lady Alien , córk hrabiego Shiring. Był z ni zarczony. — We własnej osobie. Na dodatek wciekły. Tomowi serce zamarło. Nawet w sprzyjaj cych okolicznociach trudno było porozumie si z włacicielem budowanego domu. Z wciekłym włacicielem to było niemoliwe. — Czemu si złoci? — Narzeczona go zostawiła. — Ta córka hrabiego? — spytał zaskoczony Tom. Targn ł nim niepokój. Włanie rozmylał nad tym, jak si zabezpieczy na przyszło... — S dziłem, e to ju postanowione. — Wszyscy tak mylelimy, z wyj tkiem lady Alieny — odpowiedział giermek. — Jak tylko go spotkała, oznajmiła, e nie wyjdzie za niego za skarby wiata. Zmartwiony Tom zmarszczył brwi. Nie chciał, by okazało si to prawd . — Ten chłopak wcale nie wygl da tak le, o ile sobie przypominam. — To nie ma znaczenia. Gdyby hrabiowskim córkom wolno było polubia tych, którzy im si spodobaj , bylibymy rz dzeni przez minstreli i ciemnookich banitów — stwierdziła Agnes. — Dziewczyna moe zmieni zdanie — powiedział Tom z nadziej . — Zmieni, jeli jej matka uyje brzozowej rózgi — rzekła Agnes. — Jej matka umarła — owiadczył giermek. — To wyjania — skinła głow Agnes — dlaczego córka nie zna ycia. Nie rozumiem jednak, dlaczego ojciec jej nie zmusi. — Powiadaj , e obiecał kiedy nie wyda jej za m za kogo, kto jej si nie spodoba — rzekł giermek. — Co za głupie przyrzeczenie! — zezłocił si Tom. — Jak mógł potny pan w taki sposób uzaleni si od dziewczcego kaprysu? Jej małestwo moe mie wpływy na alianse militarne, na maj tek... nawet na budow tego domu. — Ona ma brata, wic nie jest a tak wane, kogo polubi — odparł giermek. — Nawet w takim wypadku... — A hrabia jest stanowczym człowiekiem — ci gn ł giermek. — Mówi , e nie złamie raz danego przyrzeczenia, jeli nawet złoył je dziecku. — Wzruszył ramionami. Tom patrzył na zrby przyszłego domu. Nie zdołał jeszcze zaoszczdzi wystarczaj cej iloci pienidzy, by rodzina mogła przetrwa zim. Wstrz sn ł nim dreszcz. — A moe młody lord znajdzie inn pann, która zechce dzieli z nim ten dom. Moe szuka w całym hrabstwie. — Na Chrystusa, zdaje si, e to on! — zawołał Alfred załamuj cym si głosem dojrzewaj cego chłopca. Id c za jego spojrzeniem, popatrzyli na drog. Przez wie galopował ko, wzbijaj c wielk chmur kurzu i grudek ziemi. To włanie widok olbrzymiego pdz cego konia spowodował niepokój Alfreda. Tom widywał podobne bestie, ale Alfred prawdopodobnie nigdy nie widział bojowego rumaka. Takich koni nie hodowano w Anglii, lecz sprowadzano zza mórz i kosztowały niezwykle drogo. Tom wrzucił reszt chleba do kieszeni fartucha, po czym mru c oczy, spojrzał pod słoce na pole. Ko miał stulone uszy, a chrapy rozdte. Mocno uniesiona głowa zwierzcia pozwalała przypuszcza, e ko nie poniósł. Kiedy si zbliyli, je dziec ci gn ł wodze, odchylaj c si do tyłu, a wierzchowiec zwolnił nieco. Teraz Tom poczuł drgania ziemi, w któr bbniły kopyta. Rozejrzał si za Marth , chc c j zabra z drogi, gdzie mogłaby zosta poturbowana. Agnes pomylała o tym samym. Marthy jednak nie było w pobliu. — W pszenicy! — krzyknła kobieta, ale Tom ju pod ał przez plac budowy na skraj pola. Zdjty strachem, przebiegł wzrokiem kołysz cy si łan, lecz nie zobaczył dziecka. Jedyne, co mu zostało, to spróbowa zatrzyma konia. Wkroczył wic na ciek, rozłoył szeroko ramiona i j ł zblia si do szaruj cego rumaka. Ko uniósł łeb i wyra nie zwolnił. Wtedy, ku przeraeniu Toma, je dziec spi ł go ostrogami. — Cholerny durniu! — rykn ł Tom. W tej samej chwili, kilka jardów przed nim, wyszła z pola Martha. Na moment obezwładnił go paniczny lk. Potem rzucił si do przodu, krzycz c i wymachuj c rkami — bez skutku. Ko, wywiczony do atakowania wyj cych hord, nie zwracał uwagi na przeraonego ojca. Martha stała na rodku w skiej cieki i jak zahipnotyzowana wpatrywała si w pdz c na ni ogromn besti. Tom uwiadomił sobie z rozpacz , e nie zdoła zapobiec nieszczciu. Biegn c, zboczył w pole. Niemal w ostatniej chwili ko skrcił w bok po przeciwnej stronie. Strzemi musnło delikatne włosy Marthy, kopyto wybiło okr gł dziur w ziemi tu obok jej bosej stopy. Rumak min ł ich, obsypuj c oboje kurzem. Tom porwał córk w ramiona i przycisn ł mocno do łomocz cego serca. Stał tak, nie czuj c r k i nóg, słaby jak mucha, oddychaj c z ulg . Nagle ogarnła go zło na myl o lekkomylnoci tego głupiego młodzika na potnym wierzchowcu. Spojrzał gniewnie w gór. Lord William włanie powstrzymywał konia. Siedział w siodle odchylony do tyłu, zapieraj c si na wypchnitych do przodu strzemionach i z całej siły ci gn c wodze. Ko skrcił w stron budowy, rzucił głow , wierzgn ł, ale William utrzymał si w siodle. Przeszedł w cwał, a potem id c truchtem, zatoczył szerokie koło po placu. Martha płakała. Tom podał dziewczynk Agnes i czekał na Williama. Młody pan był wysokim, dobrze zbudowanym dwudziestolatkiem o ółtych włosach i w skich oczach, które wygl dały tak, jakby wci patrzył w słoce. Miał na sobie krótk czarn tunik i czarne poczochy, na nogach skórzane buty z paskami wi zanymi krzyowo a do kolan. Siedział wyprostowany i nie sprawiał wraenia poruszonego tym, co zaszło. Ten głuptak nawet nie zdaje sobie sprawy z tego, co zrobił, pomylał z gorycz Tom. Naleałoby skrci mu kark. William zatrzymał konia przed stosem drewna i spojrzał w dół na budowniczych. — Kto tu rz dzi? — spytał. Tom chciał powiedzie: „Gdyby zranił moj mał , zabiłbym ci”, ale stłumił zło i z trudem przełkn ł gorycz wypełniaj c mu usta. Zbliył si do konia i chwycił uzd. — Ja jestem mistrzem — powiedział, zaciskaj c zby. — Nazywam si Tom Budowniczy. — Ten dom nie bdzie ju potrzebny — oznajmił William. — Zwolnij swych ludzi. Tego włanie Tom obawiał si najbardziej, ale łudził si nadziej , e William da si przekona do zmiany zdania, kiedy ostygnie jego gniew. Staraj c si nada przyjazny ton głosowi, odezwał si rozs dnie: — Tyle pracy wykonano do tej pory, e szkoda marnowa to, co ju wydano na budow. Kiedy ten dom si przyda. — Nie mów mi, jak mam si zajmowa swoimi sprawami, Tomie Budowniczy. Wszyscy jestecie zwolnieni. — Szarpn ł wodze, Tom jednak trzymał uzd. — Pu mego konia — rzucił gro nie je dziec. Tom przełkn ł lin. Za chwil William spróbuje poderwa wierzchowca. Wyj ł z kieszeni fartucha kromk chleba i podsun ł j koniowi, który wyci gn ł łeb i ugryzł kawałek. — Panie mój, s sprawy, o których trzeba porozmawia, nim odjedziesz — powiedział łagodnie. — Pu mego konia albo zetn ci głow — zagroził lord. Tom patrzył mu prosto w oczy, próbuj c nie okaza tego, e si boi. Był wikszy od Williama, ale to nie bdzie miało znaczenia, jeli młody pan wyci gnie miecz. — Och, mu, zrób to, co nasz pan ci kae — lkliwie mruknła Agnes. Zapadła miertelna cisza. Robotnicy stali w milczeniu, nieruchomo jak pos gi. Obserwowali. Tom wiedział, e powinien wykona polecenie, ale William omal nie stratował jego córeczki. Ta myl doprowadziła Toma do szalestwa. Z bij cym sercem powiedział: — Musi nam pan zapłaci. William poci gn ł silniej wodze, lecz Tom trzymał uzd krótko, a ko, zdezorientowany, tr cał nosem kiesze fartucha w poszukiwaniu chleba. — Po pieni dze zgło si do mego ojca! — ze złoci prychn ł William. — Tak zrobimy, panie, i dzikujemy bardzo — przeraonym głosem odezwał si ciela. Ndzny tchórz, pomylał Tom, ale sam zadrał. Mimo to zmusił si do powiedzenia: — Jeli chcesz nas zwolni, panie, to musisz nam zapłaci zgodnie ze zwyczajem. Dom twego ojca, panie, jest o dwa dni drogi st d, a kiedy tam dojdziemy, moemy go nie zasta. — Za mniejsze rzeczy ludzie ginli! — krzykn ł William, a policzki poczerwieniały mu z gniewu. K tem oka Tom dostrzegł, e giermek podniósł rk do rkojeci swego miecza. Wiedział, e powinien si teraz podda, upokorzy, ale skrcała go wciekło i był tak przestraszony, e nie potrafił zmusi si do puszczenia uzdy. — Wpierw nam zapła, a potem mnie zabij — owiadczył lekkomylnie. — Moesz za to zawisn albo nie; umrzesz i tak, prdzej czy pó niej, a wtedy ja bd w niebie, a ty w piekle. Szyderstwo zamarło na twarzy Williama, zbladł. Tom był zaskoczony. Có mogło tak wystraszy tego młodzieca? Na pewno nie słowa o powieszeniu. Do czego to podobne, by mieli wiesza pana za zabójstwo rzemielnika. Czyby tak przeraził si piekła? Patrzyli na siebie przez kilka chwil. Tom ze zdumieniem i ulg obserwował, jak w twarzy Williama wyraz gniewu poł czonego z pogard ustpuje miejsca panicznemu lkowi. W kocu wyj ł zza pasa skórzan sakiewk i rzucił giermkowi, mówi c: — Zapła im. W tym momencie Tom postanowił jeszcze raz spróbowa szczcia. Kiedy William znowu poci gn ł wodze, a ko uniósł siln głow, odstpuj c w bok, Tom ruszył wraz z nim i wci z rk na u dzie powiedział: — Za zwolnienie płaci si pełn tygodniówk, taki jest zwyczaj. — Tu za sob usłyszał ostry oddech Agnes i wiedział, e pomylała, i musiał zwariowa, skoro przeci ga t spraw. Brn ł jednak dalej: — To znaczy po sze pensów dla robotnika, dwanacie dla cieli i kadego murarza, a dwadziecia cztery dla mnie. Razem szedziesi t sze pensów. — Potrafił dodawa pensy szybciej ni ktokolwiek sporód ludzi, których znał. Giermek pytaj co spogl dał na swego pana. William warkn ł ze złoci : — Bardzo dobrze. Tom rozlu nił chwyt i pucił uzd. Odsun ł si. Ko zawrócił i William spi ł go mocno. Rumak pognał naprzód ciek przez pole pszenicy. Tom usiadł na stosie drewna. Zastanawiał si, co go napadło, by tak wyzywaj co przeciwstawi si lordowi Williamowi. To to szalestwo. Czuł, e miał szczcie, i jeszcze yje. Ttent kopyt cichł w oddali niczym odległy grzmot, a giermek wysypał zawarto sakiewki na ław. Na widok srebrnych pensów lni cych w słocu Tom umiechn ł si triumfalnie. Oszalał, ale to poskutkowało. Zapewnił sobie i swym pracownikom zapłat. — Nawet panowie musz si podporz dkowa zwyczajom — powiedział na pół do siebie. — Teraz tylko miej nadziej, e nigdy nie bdziesz potrzebował prosi o prac lorda Williama — odezwała si ponuro Agnes, która usłyszała jego słowa. Tom si do niej umiechn ł. Rozumiał, e jej szorstko jest wynikiem strachu. — Nie rób takiej kwanej miny, bo całe mleko w piersiach zsi dzie ci si i oseskowi dasz twaróg. — I tak nie uda mi si nakarmi nas w zimie, jeli nie znajdziesz pracy. — Do zimy jeszcze daleko — odparł Tom.