Major Urs - Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Piaseczno

Transkrypt

Major Urs - Biblioteka Publiczna Miasta i Gminy Piaseczno
Major Ursa
Wiele przekazów historycznych
praktycznie nie ma żadnej wartości,
ponieważ są obciążone uprzedzeniami.
Dzieje pisano dla zadowolenia
tej czy innej grupy będącej przy władzy.
Frank Herbert – Diuna: Kapitularz
Była 5.30, gdy major Ursa wszedł do budynku samodzielnej kompanii interwencyjnej.
Na wszelki wypadek energiczniej zamknął drzwi, żeby jego obecność została prędzej
zauważona.
Podoficer dyżurny, który siedział i drzemał pochylony nad stolikiem podpierając
czoło ręką, nie spodziewał się majora tak wcześnie, bo zwykle przychodził on dopiero o 6.00.
Słysząc trzaśnięcie drzwiami ocknął się i zerwał na równe nogi, z rumorem odsuwając taboret
i poprawiając pospiesznie mundur. Po chwili stał już przed majorem w regulaminowej
postawie i zasalutował. Jego trzeźwość myślenia jednak całkiem jeszcze nie wróciła, bo
przez moment był trochę niepewny, czy w tej sytuacji wydrzeć się na cały głos „Kompania!
Baczność!”.
‘ Jakie baczność! – pomyślał – przecież nie było jeszcze pobudki!’
- Panie majorze! Podoficer dyżurny kompanii interwencyjnej, kapral Zdravko, melduje
że w czasie pełnienia służby nic ważnego nie zaszło! – wyklepał standardowy meldunek.
Major, z wysokości swoich prawie dwóch metrów wzrostu, przez kilka sekund patrzył
na niego wzrokiem nie wyrażającym żadnych emocji.
- Spocznij – powiedział wreszcie i skierował się w stronę swojego gabinetu, a za nim
podreptało jego ukochane zwierzątko: pies rasy chihuahua.
***
Krzesło skrzypnęło pod zwalistym, misiowatym ciałem, gdy major zasiadł przy
biurku. Wyciągnął z szuflady jakieś papiery i rozłożył przed sobą.
- Cholerna papierkowa robota – pomyślał.
Po chwili wstał i podszedł do szafy pancernej, którą otworzył dwoma kluczami,
bezbłędnie znalezionymi spośród całego ich pęku wydobytego z kieszeni spodni. Z szafy
pancernej wyjął psie żarcie i miseczkę, którą zaraz napełnił i postawił przed swoim pieskiem.
- No masz… jedz…. mordko ty moja – powiedział i pogłaskał psa po kształtnej
główce.
Następnie wydobył z tejże szafy butelkę z wodą i drugą miseczkę, którą postawił obok
poprzedniej, i napełniwszy ją uśmiechnął się, rozczulony spojrzeniem wdzięcznych psich
oczu.
Ponieważ wylał już całą zawartość butelki, chwycił za telefon i zadzwonił do
podoficera dyżurnego.
- Podoficer dyżurny, kapral… - dało się słyszeć w słuchawce.
- Dobra, dobra… – major przerwał mu wypowiadanie regulaminowej formułki –
przyślijcie mi tu dyżurnego.
Niebawem rozległo się pukanie do drzwi.
- Wejść – powiedział.
Gdy wszedł dyżurny, major położył palec na ustach, żeby ten się nie meldował.
Patrząc na pieska, podał dyżurnemu butelkę i rzekł:
- Przynieś wody. Tylko tej ze studni! Jak przyniesiesz kranówy, to łeb ukręcę!
Polecenie jak magiczny fluid wsączyło się do umysłu żołnierza i w jednej chwili już
nie było go w gabinecie, jakby zniknął dotknięty czarodziejską różdżką.
Major stanął przy oknie, by sprawdzić czy dyżurny faktycznie poszedł do studni, która
była po drugiej stronie placu apelowego i woda z niej miała wyjątkowo dobry smak.
Zaskrzypiała ręczna pompa. Po paru minutach woda została przyniesiona i major zajął
się wertowaniem dokumentów, co zajęło mu najbliższe prawie dwie godziny. Tymczasem na
korytarzach i na zewnątrz budynku rozlegały się odgłosy wynikające z realizacji
poszczególnych punktów porządku dnia.
***
O 8.30 major wyszedł na zewnątrz i padło potężne zaklęcie:
- Baczność!
Spowodowało ono, że wojsko stojące w przepisowym dwuszeregu wyprężyło się,
gotowe do porannego apelu.
Zostawił więc swojego pupila na trawniku pod krzewem magnolii i dołączył do reszty
dowództwa. Pies posłusznie położył się w trawie i zamknął swoje brązowe oczy, nie
interesując się niezrozumiałym dla niego codziennym przedstawieniem. Przysypiając słyszał
piąte przez dziesiąte głos szefa kompanii czytającego rozkaz dzienny:
- Rozkaz dzienny numer 140/88 z dnia 20 maja, 88 roku Drugiej Ery…
Wtedy psia głowa całkiem opadła między łapy i tak trwała aż do chwili gdy donośniejszym
głosem powiedziano:
- …Rozejść się!
***
Jakież było zdumienie majora, gdy nie zastał swojego psa w miejscu gdzie go
zostawił. Pod krzewem magnolii, z równo przystrzyżonej trawy sterczała tylko kępka
chwastów, której przedtem tu nie było; tego major był pewien, bo jak mógłby zostawić psa w
takim zielsku. Przeszedł tam i z powrotem wzdłuż żywopłotu wypatrując uważnie, i nic.
Tylko zielsko rosło tak samo bezczelnie. Wciąż nie dowierzając, stał chwilę z opuszczoną
głową i lekko przygarbiony. Wreszcie wyprostował się i poszedł nerwowo w stronę budynku
kompanii.
- Podoficer!
- Tak jest, panie majorze!
- Psa szukać!
Kapral Zdravko nawet nie próbował pytać o szczegóły. On i obaj dyżurni natychmiast
wybiegli na zewnątrz. Po kilku minutach wrócili.
- Panie majorze, oblecieliśmy wszystko, pytaliśmy na biurze przepustek, w kuchni, na
stołówce, w warsztacie… nie ma!
- Kurwa mać! – zaklął major szpetnie po polsku – Zbiórka na placu! Jeszcze raz! –
rozkazał w sposób mało formalny i szybkim krokiem poszedł do kancelarii szefa. Żołnierze
wybiegający na plac mijali go w korytarzu.
- Sierżancie!
- Tak, panie majorze…
- Przeszukać wszystkie sale!
- Czego szukać?
- Psa! - krzyknął zdenerwowany, jakby nie rozumiejąc że tamten nie wie.
Wojsko z głośnym tupotem wybiegało na plac apelowy, a sierżanci i oficerowie
przystąpili do systematycznego przeszukania. To znaczy, systematyczne było w tym, że każda
jedna pościel i cała zawartość szafek wnet leżała na podłodze, a większość łóżek była
wywrócona do góry nogami. Tymczasem żołnierze stali na placu nic nie rozumiejąc.
- Panie majorze – powiedział szef kompanii do dowódcy, raźno przemierzającego
korytarze – nie ma!
Reszta kadry równie bezradnie rozkładała ręce.
- To co to jest? …Czary jakieś? – zadał pytanie, na które nikt nie potrafił
odpowiedzieć.
Major wyszedł na plac apelowy.
- Pierwszy szereg! Trzy kroki naprzód! – wrzasnął
Rozległy się cztery głośne tupnięcia i pierwszy szereg stanął trzy kroki dalej, tak jak to
było zażądane rozkazem.
Major powoli przeszedł przed jednym i drugim szeregiem uważnie przypatrując się
twarzom i sylwetkom żołnierzy. Wreszcie zreflektował się, że robienie ogólnej afery z
prywatnej sprawy jest trochę nie na miejscu.
- Rozejść się! – krzyknął.
- Szeregowy Perkins! Do mnie! – przywołał żołnierza, którego uważał za jednego ze
zdolniejszych.
- Trzeba napisać ogłoszenia, że zaginął pies i rozwiesić na mieście. I koniecznie
wspomnieć o wysokiej nagrodzie.
- Tak jest!
***
- Pisz! – powiedział Perkins do żołnierza młodszego rocznika, gdy już obaj siedzieli
przy stoliku w świetlicy.
- Zaginął pies rasy chihuahua… – zaczął dyktować - … coś tam napisał…, głąbie? –
spytał po chwili spokojnym głosem, w którym jednak była nuta okrucieństwa.
- No… że zaginął pies.
- Jakiej rasy? Czicziła? …Dziesięć pompek, kocie! Więcej na razie nie, bo łapy będą
ci się trzęsły przy pisaniu… No, jedziesz! Raz… dwa…
- Co się tu dzieje!? – krzyknął major stając w drzwiach świetlicy.
- Kociarnia…, znaczy się szeregowy…, uczy się ortografii – próbował wyjaśniać
Perkins stojąc na baczność.
- Tylko mi tu bez prześladowania! – powiedział, ale gdy ujrzał nieszczęsne „czicziła”
aż poczerwieniał ze złości i wyszedł na korytarz.
***
- Panie majorze, może magów trzeba by wezwać? – niepewnie zaproponował szef
kompanii.
- A to niby po co?
- Wie pan… są sprawy na niebie i ziemi o których nie śniło się filozofom… Zeszłego
roku, jak mojej szwagierce ukradli…
- A wzywajcie i samego diabła! – przerwał mu major.
- I słusznie, panie majorze, bo jak nie pomoże, to nie zaszkodzi…
- Oby! Bo wam, sierżancie, chyba już zaszkodziło!
***
Nie minęła godzina, a przybyli magowie.
- Kacper. Melchior. Baltazar – przedstawili się.
- No to do roboty, panowie magowie – powiedział major, starając się jawnie nie kpić.
Zaprowadzono magów na miejsce zniknięcia, nad którym zaraz się pochylili i coś
mamrotali. Wydawało się, że klepią magiczne formuły, ale oni tak tylko między sobą szeptali
uczenie, próbując osiągnąć jakiś kompromis co do metod postępowania. Jednakże po paru
minutach tych, jak się wydawało, magicznych praktyk, zupełnie nieoczekiwanie zniknęła
kępa zielska, a w jej miejscu pojawił się kawałek równo wykoszonego trawnika z leżącą na
nim psią kupą. Magowie, sami nieco zaskoczeni skutecznością swoich mniemanych działań,
zaczęli wołać:
- Majorze! Panie Ursa! Widzi pan? Myśmy to sprawili!
- Co sprawiliście? Gówno?
- Właśnie w tym rzecz, że gówno, jak pan to raczył powiedzieć, panie Ursa! Teraz
trzeba tylko wezwać medium. Znamy jedną taką dość zdolną osobę… Kał, to dla medium
bardzo istotny ślad…
- A jaka pewność, że to robota akurat mojego psa? – spytał major.
- Mówił pan, że to pies chihuahua. To by się zgadzało, bo ze wstępnych oględzin
wynika, że zrobił to niewielki piesek. A może by pan jakoś sam rozpoznał, panie Ursa…
- Panie majorze… – dał się słyszeć głos podoficera dyżurnego.
Major, nie chcąc zajmować się sprawami służbowymi w obecności magów, odszedł na
odpowiednią odległość od zbiegowiska przy psiej kupie.
- Co tam, kapralu?
- Jakiś gość do pana. Czeka na biurze przepustek. Dzwonili, że to ważne…
- Wpuścić i niech tu do mnie przyjdzie.
- Ale on mówił, że to sprawa ważna i nie dla wszystkich uszu. Może poufna jakaś… –
kapral pozwolił sobie na domysł.
- Dobra, przyprowadźcie go do mojej kancelarii.
***
Do kancelarii majora wszedł człowiek odziany w czarny płaszcz. Człowiek niewysoki,
niegruby i niestary. Lewą rękę trzymał tak, jakby coś ukrywał za pazuchą.
Major wstał aby powitać gościa.
- Ursa, Dobrodysław Ursa – przedstawił się i wyciągnął rękę.
- Laporis Fala, fizyk teoretyczny – odpowiedział gość i uścisnął dłoń majora.
Gdy to czynił, pod połą płaszcza coś się poruszyło.
- Zdaje się, że mam coś, czego pan usilnie poszukuje… – rzekł wydobywając psa rasy
chihuahua.
- A gdzież to go pan znalazł? – spytał major nie kryjąc radości i natychmiast wziął psa
na ręce, i usiadł na krześle. Chihuahua najwyraźniej nie poczuł wielkiej różnicy, bo tak jak
przedtem dobrze mu było za pazuchą znalazcy, tak też i teraz na kolanach właściciela.
Laporis Fala, widząc że major usiadł, poczuł się zaproszony do zajęcia drugiego krzesła.
- Nie tyle ja znalazłem, co on znalazł się w moim ogrodzie, o ile te chaszcze można
jeszcze nazywać ogrodem. Trochę czasu zajęło mi szukanie miejsca, które zniknęło, a raczej
przeniosło się razem z pieskiem; dopiero to ogłoszenie…
- …Domyślam się, że oczekuje pan nagrody – przerwał mu major.
- Pańska nagroda nie ma dla mnie najmniejszego znaczenia. Mam obawy, że to
zdarzenie może być tylko początkiem większego zła.
- To może wydarzyć się coś jeszcze?
- Niestety tak, proszę pana. Może się wydarzyć to samo, co wydarzyło się na początku
tej tak zwanej Drugiej Ery, albo coś jeszcze gorszego. Zdaje się, że układ który wówczas się
wytworzył wcale nie jest taki stabilny…
- A co się wtedy tak naprawdę wydarzyło?
- Są tylko hipotezy.
- Czyli nic nie wiadomo?
- Niestety, nauka nadal nie potrafi tego porządnie wyjaśnić, a sam początek zmian
znamy tylko z relacji niejakiego Erazma Chima…
***
…Erazm Chim właśnie stał na drabinie i zrywał wiśnie, gdy jakieś rozwydrzone
dzieciaki przeskoczyły ogrodzenie w drugim końcu sadu i zaczęły po prostu kraść.
- A co to jest? Cholerni złodzieje! Ja wam zaraz pokażę!... – darł się. Aż noga zsunęła
mu się ze szczebla i poleciał głową w dół wraz z purpurowym deszczem wysypanych z
koszyka owoców. Wydawało się, że skręci sobie kark. Ale nie. Majtnęły tylko w powietrzu
kulasy obute w chodaki, a Chim wnet podniósł się, by dalej wygrażać.
- Do stu tysięcy rzyci wielkiej niedźwiedzicy, żeby was wszystkich pokręciło! –
wrzasnął.
Dobrze by było, gdyby na tych słowach pozostało. Ale, niestety, stało się inaczej. Czy
to z powodu drabiny, która przewracając się uderzyła Erazma w głowę, czy może słowa te
rykoszetowały od czegoś, nie sposób stwierdzić. W każdym bądź razie, klątwa dotarła
zniekształcona do czynników sprawczych, czymkolwiek one były i czegokolwiek pragnęły.
- ŻEBY SIĘ WSZYSTKO POKRĘCIŁO! – zabrzmiała jak grzmot tam gdzie nie
trzeba.
I pokręciło się…
Powierzchnia globu, kształtowana długimi procesami geologicznymi, nagle poruszyła
się jakby to nie były twarde skały a lotne piaski. Poszczególne jej fragmenty wędrowały z
miejsca na miejsce jak roje owadów, bądź to chaotycznie, bądź według jakichś reguł, za nic
sobie mając prawa fizyki. Gdyby ktoś to obserwował z kosmosu, widziałby że najpierw jakby
się wszystko zagotowało, a później jakby oplatały Ziemię pędy gigantycznego bluszczu, prąc
naprzód, zawijając się i namnażając, a wreszcie powstało kilka jakby wirów, które skręcały to
wszystko w wielkie spirale. Oprócz tego, tu i ówdzie fragmenty skorupy ziemskiej oddalały
się od przypadkowo powstających epicentrów tak, jakby wybuchały fajerwerki.
Po godzinie, albo dwóch, te ruchy ustały i wyglądało na to, że elementy układanki już
się na nowo ułożyły, dopasowały i ustabilizowały. Ktoś mógłby się spodziewać, że
spowodowało to jakieś olbrzymie katastrofy i chaos. Nie, nie spowodowało...
To znaczy chaos powstał, ale tylko społeczny. Reszta była spasowana bardzo
sensownie i logicznie. Nic się nie rozpadło, drogi nadal tworzyły normalne ciągi
komunikacyjne, rzeki płynęły, miasta były miastami, wsie wsiami, lasy lasami, były
kontynenty i oceany.
Trudno tylko by było teraz znaleźć rozsiane po całym globie fragmenty najbliższego
otoczenia, bo bywało, że każdy dom na niektórej ulicy pochodził z innego miasta.
Przemieszały się narodowości, rasy, ludzie o różnych państwowych obywatelstwach,
mówiący różnymi językami. Ludzie nie mogli odnaleźć swoich dawnych sąsiadów,
gospodarstw, biznesów, i plątali się bezradnie wśród nowego świata. Choć zdarzyło się, że
jeden pan i jedna pani, całkiem sobie obcy, znaleźli się dziwnym trafem w jednym
mieszkaniu i byli z tego najwyraźniej bardzo zadowoleni, mimo że mówili różnymi językami.
A może właśnie dlatego.
Wreszcie zaczęto się jakoś urządzać i organizować, ale, niestety, najszybciej
zorganizowało się zło…
Bandyci szybko przejęli władzę nad zanarchizowanym światem, a zwłaszcza nad
handlem dobrami, na który wcześniej monopol miały państwa oraz nad wszystkim co owe
państwa uznawały za nielegalne.
Haracze zastąpiły dotychczasowe podatki. Jakiś czas trwały walki o strefy wpływów,
aż słabsi musieli się poddać albo zginąć. Potworzyły się udzielne państewka na czele których
stali najsilniejsi, najprzebieglejsi i najbardziej bezwzględni. Wydawało się, że został
przywrócony porządek najbardziej pierwotny, a bandyci z biegiem czasu nobilitują się jako
baronowie, królowie i książęta, i w końcu może nawet będzie się mówiło, że to z woli
niebios. Wszak speców od propagandy nigdy nie brakowało.
Wydawało się też, że reszcie już na zawsze przypadł los niewolników.
Ale jednak istniały tu i ówdzie, zwłaszcza w większych miastach, resztki dawnego porządku i
dawnych społeczeństw. Pozostali wszak specjaliści od administrowania i prawodawstwa,
urzędnicy, robotnicy, bankierzy, dyrektorzy oraz generałowie, oficerowie, żołnierze,
policjanci. Nie trzeba było przecież wszystkiego wynajdywać od nowa, wystarczyło tylko
odtworzyć. Byli parlamentarzyści, radni, a nawet głowy państw. I nie trzeba było póki co
przeprowadzać wyborów. Wystarczyło zwykłe ogłoszenie i ktokolwiek miał jakiś dawny
mandat, ten się stawił. Tam, gdzie się w miarę pospieszono, bez trudu zostały odtworzone
dawne struktury. Ukonstytuowano więc parlamenty, rządy i wszelkie inne instytucje oraz
sformowano armie.
Pierwszym dekretem nowych władz było oczywiście wypowiedzenie wojny. Strefy
wolnego świata, początkowo będące tylko wyspami wśród otaczającego je bezprawia, szybko
się powiększały, rosły w siłę i stawały się oazami bezpieczeństwa. Ludność zewsząd uciekała
ku nim, zasilając ich potęgę gospodarczą, polityczną i militarną. Wszak było ledwie kilka lat
po wojnie światowej, więc umiejących posługiwać się bronią i znających wojskowy dryl nie
brakowało.
Teraz to bandyci zaczęli się bać, bo przecież choćby i tysiąc najtęższych zabijaków nie
ostoi się przed salwą z dziesięciu tysięcy luf. Ich oddziały szły w rozsypkę, ale zbirów
skutecznie wyłapywano. A że sądy były doraźne, procesy krótkie, wykonywanie wyroków
natychmiastowe, więc kula w łeb szybko zakończyła niejeden sen o potędze.
W ciągu kilku lat sytuacja została opanowana i praktycznie został przywrócony dawny
porządek, choć nawet teraz, w 88 roku Drugiej Ery, tu i ówdzie, w dzikich i niedostępnych
rejonach, istniały jeszcze zbójeckie dominia.
***
Erazm Chim rościł sobie, poniekąd słusznie, prawo do miana twórcy tej ery. Chciał
aby nazywano ją Erą Chima, ale jakoś nie znalazł posłuchu, tym bardziej że uchodził za lekko
szurniętego. Jego manię z czasem zaczęto nazywać chimeryzmem albo chimerazmem.
- Który to już mamy rok Chim-ery? – pytali go czasem żartownisie.
- Kuku na muniu – wołały za nim dzieci, ale z daleka, bo starzec wymachiwał kijem,
który zwykle służył mu do podpierania się.
- To przez was to wszystko, smarki jedne! – krzyczał za nimi.
Nie mogąc się doczekać uznania, poniekąd należnego, podupadł na zdrowiu i pewnego
wieczoru poczuł, że chyba już się zbliża jego ostatnia godzina. Długo myślał, aż wreszcie
około północy rozrobił taczkę gęstego betonu, na plecy zarzucił kłąb drutu i jakoś ostatkiem
sił zatargał to wszystko przed miejski ratusz. Rzucił plątaninę drutu na bruk, zalał betonem,
uformował z tego zgrabny kopiec i wygładziwszy go lepiej z jednej strony, napisał:
TU WAS TERAZ
MAM
CHIM ERAZM
Następnie usiadł na kopczyku, bo chciał w nim zrobić odcisk swojego tyłka, by
pokazać wszystkim gdzie on ich ma. Jednak, doszczętnie wyczerpany wykonaną robotą,
podnieść się już nie zdołał; i tak oto zmarło się biedakowi. Dopiero rankiem zdjęto go z
siedziska. Bryła betonu tymczasem porządnie zastygła i Erazmowy protest utrwalił się w niej
na amen.
Początkowo zamierzano to dziwadło rozbić, jednakże gdy pojawili się turyści, zaczęło
ono wzbudzać żywe zainteresowanie.
- Essentiel! Formidable! – zachwycali się znawcy sztuki.
- Ale jaja! – mówili na sztuce się nieznający.
- Atrakcji nigdy za wiele, a też jest to jakby część historii naszego miasta – orzekli
rajcy miejscy i postanowili zostawić przed ratuszem ten osobliwy pomnik ze zbrojonego
betonu.
***
Fizyk i major razem wyszli z budynku i przybliżyli się do magów nadal
deliberujących w tym samym miejscu.
- No, panowie magowie! Nic tu już po was. Pies się znalazł. – powiedział Ursa.
Magowie z niechęcią popatrzyli na Laporisa Falę. Nie próbowali mówić, że nadal są
niezbędni. Zaczęli tylko chrząkać znacząco.
- Jak mniemam, spodziewacie się zapłaty za wasz, za przeproszeniem, efekt. Na ile
zatem to wyceniacie?
- Jeśli łaska, panie Ursa, to według pracy, i według potrzeb. Utrzymanie laboratoriów
kosztuje, sporo kosztuje…
- Wolałbym tylko według pracy… niewiele by tego było… – major starał się
przeciągać negocjacje, bo przed bramę zajechał samochód ze zwiadowcami, więc spodziewał
się, że za chwilę będzie musiał odejść do swoich obowiązków.
Nagle pies zaczął głośno skowyczeć, podskakiwać i kręcić się w kółko jakby użądliła
go osa, a mag Kacper ozwał się do kolegów następująco:
- Co takiego, do cholery, dają wam żreć, że tak śmierdzicie. Tfu… A tak swoją drogą,
piżamiarze, to co wy tu jeszcze robicie? No, już!!!… dupy w troki i paszli won! – i zaczął ich
popychać w stronę bramy.
Stało się jasne, że pies i mag pozamieniali się ciałami… albo umysłami, jak kto woli.
Mag Melchior zareagował natychmiast i zdzielił Kacpra w łeb czarodziejskim kosturem.
Wtedy znów stał się cud…
- … A za cóż to, magnificencjo? – powiedział Kacper macając guza, gdy tymczasem
pies, który odzyskał rozum, dziabnął go w łydkę.
No i zaczęła się obdukcja!
Mimo że pies ledwie uszczypnął i śladu ugryzienia nie było, tylko lekkie zaczerwienienie, to
rwetes był, że rety! No bo przecież!
Ursa tylko złapał się za głowę i pieniądze przeznaczone na nagrodę niezwłocznie dał
magom. Zaczęli oni wtedy podążać ku bramie, wciąż jeszcze wyrażając swoje oburzenie całkiem jak powoli uspokajające się stado indorów.
- Sam pan widzi jak to jest – rzekł do fizyka – jeden robi to co trzeba i nic za to nie
chce, a drugi wręcz przeciwnie… Jakaś równowaga w przyrodzie jednak istnieje...
***
- … Panie majorze – zameldował się dowódca zwiadu – Bandyci! Około dwudziestu.
- Alarm! – krzyknął major.
- Alarm! Alarm! – rozlegało się w budynku kompanii.
- Jakie hasło, panie majorze? – spytał oficer operacyjny.
- „Chińczyki trzymają się mocno”.
- A odzew?
- „Nie ispugajties”.
Na plac z tupotem butów wybiegali żołnierze, szczękając bronią i dopinając
oporządzenie.
- Mam prośbę, panie Laporisie…
- Po prostu, Laporisie – fizyk zaproponował majorowi przejście na ty.
- Nie mam nic przeciwko temu; Dobrodysław jestem – powiedział major i uścisnęli
sobie ręce.
- Jaka to prośba?
- Pojawili się bandyci. Też pewnie jakieś licho ich przeniosło! Muszę jechać z
wojskiem… Czy mógłby pan, to znaczy, czy mógłbyś tymczasem zaopiekować się psem.
Widzę, że jest przyjaźnie do ciebie nastawiony.
- Oczywiście. Gdy już wrócisz, zgłoś się do mnie po niego.
***
Wieczorem major przyszedł po psa, a Laporis zaproponował spacer po mieście.
- Sytuacja z bandytami opanowana? – spytał.
- Tak. Szybko się poddali. Byli zupełnie zdezorientowani. Wraz z nimi znalazł się tu
kawałek jakiejś skalistej krainy. Trzeba ich przesłuchać i dowiedzieć się z jakich okolic są i
czy w ramach tej, że tak powiem, wymiany, jakichś naszych mieszkańców nie porwało w
obce strony.
- Planujecie wysłać tam ekspedycję?
- Tak, jeśli tylko będzie to możliwe… Ale teraz ja chciałbym cię o coś zapytać.
- Więc pytaj – rzekł Laporis.
- Wspominałeś o hipotezach dotyczących powstania Drugiej Ery. Czy możesz mi o
tym coś opowiedzieć? Tylko w miarę prosto, tak żebym co nieco zrozumiał.
- Proszę bardzo. Czy widzisz ten szpaler drzew? Powiedz, czym się one tak ogólnie
różnią?
- No, są różnej wielkości, grubości, gatunku…
- Skupmy się, przykładowo, na gatunku. Co my tu mamy? Wiąz, trzy akacje, przerwa,
dwa platany. Przyporządkujmy wiązowi jedynkę, akacji dwójkę, platanowi trójkę, przerwie
zero. Co uzyskujemy?
- 1-2-2-2-0-3-3. Milion dwieście dwadzieścia dwa tysiące trzydzieści trzy.
- Zgadza się. Oczywiście, nie w systemie dziesiętnym, tylko trójkowym. Jak widzisz,
ze wszystkiego można utworzyć jakąś liczbę, a nawet można to zrobić na różne sposoby. Im
większy i bardziej skomplikowany jest zbiór, tym większa i bardziej skomplikowana liczba.
Mówiąc w dużym uproszczeniu, oczywiście.
- A jaki to ma związek z Drugą Erą?
- Ano taki: Załóżmy, że na początku jest jakiś stan rzeczy, który można określić liczbą
X, a po jakimś czasie jest stan rzeczy, który można określić liczbą Y. Należało by więc
znaleźć taką liczbę Z i odpowiednią funkcję, aby obie strony równania zgadzały się. Gdyby
była taka maszyna matematyczna…
- … Problem w tym, że nie ma? – wtrącił Ursa.
- To znaczy my takiej nie mamy, ale zauważ, że świat się przecież zmienia z dnia na
dzień, a nawet z sekundy na sekundę. Więc wygląda na to, że taka maszyna jest.
- Pozwolisz wobec tego, że zadam głupie pytanie: A gdyby tak się zepsuła?...
- No właśnie: A gdyby tak się zepsuła...
- A inna hipoteza?
- Inna zakłada, że każdej cząstce materii, nazwijmy ją entitem, odpowiada cząstka
antymaterii, czyli antyentit. Zetknięcie się entitu i antyentitu powoduje ich aneantyzację…
- …Przepraszam, co powoduje?
- Aneantyzację, czyli że znikają. Z tym, że nie jest to zniknięcie bez śladu, bo istnieje
w tym zniknięciu potencja do odtworzenia entitu i antyentitu. To znaczy, zakładając
oczywiście brak kontinuum czasowego, w jednym enticie czasowym coś może zniknąć, a w
następnym coś się może pojawić, niekoniecznie w tym samym miejscu. Gdyby zgodnie z tą,
dość mętną zresztą, hipotezą, świat zetknął się z antyświatem, to rzekomo mogłoby się stać
to, co się stało – zakończył Laporis swój krótki wykład.
- Ależ, gdyby ktoś to potrafił robić, to mógłby działać cuda. Ale nie potrafi… - rzekł
Dobrodysław.
- No jakże to? A czarodzieje? Przecież czarodzieje to robią! Nie słyszałeś nigdy o
czarodziejach?
Przez bliżej nieokreśloną liczbę entitów czasowych patrzyli na siebie usiłując
zachować powagę.
Przechodzili właśnie obok pomnika Erazma Chima. Było już dość późno i nikogo w
pobliżu. Major, ni z tego ni z owego, usiadł na pomniku.
- Pasuje jak ulał, che, che… - rzekł śmiejąc się – A wiesz? – kontynuował – podobno
ten plac jest jednym z nielicznych miejsc, które zachowały swoje dawne położenie;
przynajmniej tak twierdzą geografowie.
Laporis tylko lekko się uśmiechnął, jakby roztargniony, a widać było, że intensywnie
nad czymś myśli.
- Słuchaj! – powiedział - Tak dalej być nie może! Rano zginął twój pies, później
pojawili się bandyci, a nawet doszło do wymiany tkanek między gatunkami, która do tej pory
nie występowała... Przecież twój pies może kiedyś stać się myszą i zje go kot…
Dobrodysławie! Dobku! Są przecież granice, których przekraczać nie wolno!
- Owszem, Laporisie drogi! Ale co my możemy zrobić? – spytał i wstał z pomnika.
- Wiesz? Myślę sobie, jakkolwiek absurdalnie by to zabrzmiało, i jeśli można wierzyć
relacji Erazma Chima… myślę sobie, że skoro to się stało po jego słowach, to może się też po
czyichś słowach odstanie.
- Gdyby to było takie proste, dawno już by to zrobiono. Nie sądzisz?
- A próbowano! Myślisz, że nie? Nawet powstała jakaś sekta, że przy tym składali
ofiary z żywych ludzi… to znaczy nie z żywych, bo jak ich już złożono w ofierze, to były to
ofiary martwe… to znaczy, ideologicznie rzecz biorąc, ich życie składali w ofierze… W
każdym bądź razie, nic z tego nie wychodziło. Może niezbędny jest jakiś szczególny układ
astronomiczny, astrologiczny, numerologiczny, albo czort wie co.
- Myślisz, że my moglibyśmy spróbować?
- Bo ja wiem? Uda się, czy nie, spróbujmy!
- No to spróbujmy! Ale… - major popatrzył na Laporisa i na psa – jeśli się uda, to
może już się nigdy nie zobaczymy… Tak na wszelki wypadek – rzekł wyciągając dłoń –
pożegnajmy się.
- Żegnaj Dobrodysławie… Żegnaj, piesku!
- Gotów? – spytał major.
Fizyk skinął głową.
- Do stu tysięcy… - zaczął skandować Ursa.
- …i jednej… - wtrącił Fala.
- rzyci wielkiej niedźwiedzicy! Żeby się wszystko odkręciło!
***
Erazm Chim spadł z drabiny i skręcił kark, a życie potoczyło się zupełnie inaczej…
To znaczy potoczyło się tak, jak się potoczyło, a o dziejach Drugiej Ery nie wiedzą dzisiaj nic
nawet najbardziej dociekliwi historycy. Jakiegoś śladu może trzeba by szukać w gwiazdach,
które oświetlają nam niebo w pogodne noce. Może patrząc na gwiazdozbiór Wielkiej
Niedźwiedzicy trzeba by wspomnieć majora Ursę, patrząc na Gwiazdę Polarną wspomnieć
Laporisa Falę, a patrząc na gwiazdozbiór Małego Psa pomyśleć o małym chihuahua? Może
każda gwiazda domaga się wspomnienia o jakiejś co porządniejszej istocie?
Natomiast ciemna materia, która podobno stanowi znaczną część masy wszechświata,
kogo może reprezentować, jak nie magów, guślarzy oferujących za pieniądze coś co nie
istnieje, mataczących polityków, tudzież wszelkie inne kołtuństwo oraz typów
opowiadających bujdy?

Podobne dokumenty