Flaming

Transkrypt

Flaming
Flaming
Michał Siedlaczek
13 lipca 2012
1
zień był upalny, nieznośny. Od samego rana gorące powietrze zdawało się wirować
leniwie, opiekając wszystko dokładnie z każdej strony, nie powodując jednak żadnego odczuwalnego na skórze podmuchu, który mógłby wynagrodzić w jakimś stopniu
odwagę śmiałków, jacy postanowili stawić czoła letniej spiekocie. Na szczęście zbliżał się
wieczór, a ten zwykł delikatnie skraplać czoła litością absorbującą pot spływający stróżkami po skroniach. Słońce, zmęczone wyrażaniem swojej żarliwej nienawiści, zachodziło
powoli za horyzont, przymykając z wolna oczy i przygotowując się do kilkugodzinnego snu.
Z pierwszym odgłosem chrapania na wpół drzemiącej gwiazdy do życia budzili się
ci, którzy błyskotliwie uznali, że błędem byłoby sytuacji nie wykorzystać; postanowili
więc zapić się w trupa bądź przynajmniej roztańczyć błogo czy uderzyć do baru w celu
poznania paru nowych, interesujących ludzi, z którymi można by dzielić wspomnienia
letniej, wakacyjnej beztroski i bezkresnej, niezniszczalnej przyjaźni.
Pośrodku wieczornego zamieszania znalazł się na oko dwudziestopięcioletni mężczyzna, z zainteresowaniem przypatrujący się wydarzeniom, wyraźnie niewykazujący jednak
chęci uczestnictwa. Na stoliku postawił właśnie do połowy opróżnioną szklankę z piwem.
Pomyślał, że chętnie zapaliłby papierosa czy dwa, ale powstrzymał się, demonstrując imponującą jak na niego siłę woli. Zresztą paczkę opróżnił już kilka godzin temu, a nie zdążył
zaopatrzyć się w kolejną. Może to i lepiej, pomyślał; zsunął się lekko na skraj niemal plażowego z wyglądu krzesła, wyprostował nogi, krzyżując w okolicach kostek, i starał się
zrelaksować bez uzależniającego smaku nikotyny. Spoglądał na falujące na zewnątrz papierowe pochodnie, uporczywie przypominające dym, którego mu tak bardzo brakowało,
dlatego co chwilę automatycznie chwytał za kieszeń, w której ciągle znajdowała się pusta
paczka. Za każdym razem ściskał ją mocno, upewniając się, że faktycznie nie pozostał
w niej żaden zabłąkany papieros.
Nie pozostał. A więc nic z tego.
— Cholerny upał — wymamrotał bezwiednie, ocierając pot z ciągle rozpalonego czoła.
— Co takiego, mistrzu? — usłyszał w odpowiedzi. Poderwał się i odwrócił nerwowo
głowę w stronę, z której doszło do niego pytanie. — Wyglądasz, jakbyś był w potrzebie —
oświadczył starszy mężczyzna z wielkim, grubym nosem i rozwichrzoną, niedbałą fryzurą,
wyciągając ku potrzebującemu trzymany w dłoni papieros. — Masz ochotę na fajeczkę?
— zapytał z psychodelicznym uśmiechem.
Oniemiały mężczyzna popatrzył na starca, który nie wiadomo skąd pojawił się na
siedzeniu obok, i wyciągnął nieśmiało rękę po fajeczkę.
— Ed, prawda? — zapytał tajemniczy gość, kiedy zapalniczką podpalał użyczonego
przed momentem papierosa.
— Zgadza się — odparł Ed. — Czy my się znamy? — W pytaniu dało się wyczuć
zaskoczenie, jakie spowodowałaby odpowiedź twierdząca.
— Och, ja pana znam, panie Edward! Ale żebyśmy się znali, nie powiedziałbym. Dobra
fajeczka?
Ed zaciągnął się głęboko, rozkoszując się trucizną dostarczaną do swojego organizmu.
Już nic nie pozostało z nieufności do niespodziewanego gościa. — Fajeczka dobra — odparł,
wypuściwszy dym z uszczęśliwionych płuc.
— Super — wyraził swoje zadowolenie starszy pan. — Anatol — przedstawił się,
wyciągając znów rękę w stronę Eda.
Ten niechętnie chwycił grubą, spoconą dłoń Anatola i potrząsnął nią powściągliwie.
— Powiedz — ciągnął Anatol — co tak siedzisz tu sam przy tym piwku? Nie zatańczysz? Nie pogadasz?
D
2
— Nie jestem tu dla zabawy — tłumaczył Ed.
— Nie dla zabawy? Cóż, nabrałbyś mnie! Masz wielce zabawową twarz — podzielił się
swoją bezpośrednią opinią nie taki może znowu stary, ale już na wpół siwy Anatol. — Co
w takim razie robisz? Szukasz inspiracji?
— W zasadzie tak. W zasadzie można to tak nazwać.
— Szukasz inspiracji w butelce? — zapytał natręt, pokazując na prawie wypite już
piwo Eda. — Czy to dobre posunięcie?
— Szukam gdzie się da. Kto wie! może na dnie kryje się coś ciekawego, coś niebywałego.
Zresztą, zawodowo zniekształcam rzeczywistość, może alkohol natchnie mnie do czegoś
wielkiego bądź przynajmniej ponadprzeciętnego.
— Posłuchaj. . . Mistrzu. . . — zwrócił się do Eda ciszej niż dotychczas, pochylając
się w jego stronę. — Jeśli naprawdę szukasz inspiracyj — szeptał, wywracając oczami —
mam tu coś, co może cię zainteresować. — Uchylił lekko lewą część brązowego, obdartego
płaszcza, który, wnioskując z wyglądu, musiał przeżyć niejedną nawałnicę stulecia, i wyjął
z zanadrza lnianą sakiewkę. Rozluźnił zgrabnie zaciśnięty u szczytu sznureczek i z wnętrza
wydostał małą, białą, okrągłą tabletkę. — Najnowsza rzecz, naprawdę zjawiskowa —
zareklamował pastylkę, trzymając ją w dwóch palcach dyskretnie przy samej krawędzi
stolika.
Mniej wprawne oko mogłoby nie zaobserwować tego, jak nielegalny najwyraźniej towar
zmienił właściciela, lądując w ciekawskich rękach Eda. Przypatrzył się uważnie tabletce,
na której z jednej strony widniał różowy obrazek w kształcie flaminga.
— To jak, mistrzu, jesteś zainteresowany?
— Inspiracja, mówisz. . . Inspiracja?
— Masę najróżniejszych, najpiękniejszych inspiracyj, mistrzu. Lepszego środka nie ma
w całym powiecie. . . To jak, bierzesz, mistrzu? Mamy dzisiaj okazję: dwie w cenie jednej.
Co ty na to?
— Ile to będzie?
— Dwudziestak, mistrzu. Tanie jak barszcz, a emocje gwarantowane! To jak, mistrzu,
bierzesz? Dwie w cenie jednej, dwudziestak za komplet. Mamy deal? Umowa stoi, mistrzu?
— Dam piętnaście, co ty na to?
— Mistrzu, toż to byłaby kradzież. Nie chcesz chyba mnie obrabować? Mierny dwudziestak za dwie inspiracje, świetna okazja. . .
— W porządku, dwudziestak, ale dorzuć jeszcze do tego jedną z tych twoich fajeczek. . .
— Puszczasz mnie z torbami, mistrzu, puszczasz mnie z torbami, ale znaj moje dobre
serce. Zobaczysz, przyjdziesz po więcej! Najlepszy towar w całym województwie.
Anatol zza pazuchy wyjął paczkę papierosów. Wyciągnął jednego i przekazał Edowi
wraz z drugą, gratisową, tabletką z flamingiem. Ed w zamian wręczył dealerowi dwudziestozłotowy banknot. Następnie włożył jedną z inspiracji do ust i łyknął, popijając dwoma
łykami piwa.
— Jak długo mam czekać na efekt? — zapytał, a gdy nie doczekał się odpowiedzi,
odwrócił się w lewo, gdzie jeszcze przed momentem siedział Anatol, ale nie w tej chwili.
Właściwie to nie było go już nigdzie w pobliżu, o czym Ed się przekonał, rozejrzawszy
się dookoła ze zdziwieniem. Nie wziął sobie tego jednak do siebie; dopił do końca swoje piwo i odpalił wyłudzonego od Anatola papierosa znalezioną w kieszeni zapalniczką.
Znów się rozluźnił i delektował niebywałym smakiem i odpychającym smrodem cudownej
używki w oczekiwaniu na nadchodzące efekty spożycia zachwalanego środka — rzekomo
pobudzającego i inspirującego umysł. Na razie jednak nic nie czuł.
3
Minęło kilkanaście minut. Zdążył wypalić papierosa, przejść się do baru, wziąć piwo,
wrócić na miejsce i wypić je do połowy, ale efektów narkotyku nie poczuł. Poirytowany
i coraz bardziej podejrzliwy, wyjął z kieszeni drugą tabletkę i wlepił wzrok w znajdującego
się na niej różowego flaminga. Może mam za mocną głowę — myślał — może muszę wziąć
jeszcze jedną, żeby przyspieszyć proces. . . Myślę, że mógł nie mieć racji.
— Wiem, o czym myślisz — usłyszał wówczas głos podobny do głosu jego sumienia,
ale nie mógł to być ten głos, bo sumienie zostawił przecież w jednej z szuflad na bieliznę w hotelowym pokoju. Jak mogłoby się wydostać na zewnątrz? Niemożliwe, pomyślał
i rozejrzał się dookoła. Dopiero po chwili dostrzegł siedzącego na sąsiednim krześle autora
wypowiedzi, bo zza stolika ledwie wystawała mu głowa, na którą nasunięta była przezabawna czapeczka. — Niedobry pomysł.
Ed obejrzał się jeszcze raz, chcąc zbadać reakcję tłumu na zjawienie się przedziwnej
postaci, ale nie zaobserwował żadnej. — Co takiego, mały ludziku, jest niedobrym pomysłem?
— Ha! Mały ludziku. . . Ładnie. Branie tej drugiej tabletki to niedobry pomysł, Einsteinie.
— Skąd, do cholery. . . Ta noc mnie wykończy — wyznał Ed. — Kim jesteś, ludziku?
— Nie jestem żadnym ludzikiem, tylko skrzatem.
— Oczywiście. . .
— Proste. Nazywam się skrzat Dobiesław.
— Ha! Dobiesław. . . Ładnie — sparafrazował Ed.
— A jak brzmi twoje imię, wielkoludzie?
— Ed. Ed Edward — odpowiedział zmieszany wielkolud. — W czym mogę ci pomóc,
skrzacie?
— To ja mogę pomóc tobie — odparł Dobiesław. — Jestem świątecznym skrzatem
bożonarodzeniowym. Przybyłem, by odmienić twoje życie.
— Naprawdę? — zapytał Ed po chwili zawahania.
— Nie, nie naprawdę. Jest środek lata, głupcze! Zachowaj rozsądek.
— Łatwo powiedzieć. Najpierw ten piekielny Anatol, a teraz nawiedza mnie skrzat.
— Kim jest Anatol?
— Zgredem, który dał mi te tabletki.
— Ach, tu wszyscy noszą przy sobie te piguły. . .
— Mówił, że są źródłem najlepszych inspiracji.
— Bo i owszem.
— Dlaczego więc nie miałbym wziąć kolejnej?
— Z inspiracjami należy uważać.
— Rozumiem.
— Nie wydaje mi się — ocenił skrzat. Podciągnął się niezgrabnie rękami na krawędzi
stolika i z niemałym trudem stanął na krześle. Szanse zdawały się bardziej wyrównane.
Gdybym wymyślić miał kiedyś historię rozmowy człowieka ze skrzatem, wyglądałaby ona
dokładnie w ten sposób. — Słuchaj — zaczął poważnym tonem Dobiesław — jeśli chodzi
o tę tabletkę. . . Mam nadzieję, że zdajesz sobie sprawę z tego, że nie jest to zwykła pigułka.
— Masz na myśli, że halucynogenna? Domyśliłem się. W krasnala bym jeszcze uwierzył,
ale tak pokraczny i tak upierdliwy skrzat mógł powstać jedynie w mojej głowie.
— Za każdym razem to samo. . . — złościł się Dobiesław. — To nie są halucynacje.
Łyknąłeś magiczną tabletkę i teraz czeka na ciebie zadanie, które musisz wykonać, zanim
wrócisz. . .
4
— Wrócę dokąd? — zastanawiał się Ed. Zastanawiał się krótko, bo szybko zdał sobie
sprawę, że nie jest już wcale w pubie wśród rozbawionych biesiadników, tylko na jakiejś
wyjętej z podejrzanego kontekstu łące. Siedział okrakiem na pniu drzewa; naprzeciwko niego na tymże pniu stał skrzat, który najwyraźniej zgubił gdzieś po drodze swoją gustowną
czapeczkę. — Dobra, Dobiesław, wystarczy tego dobrego. Nie mam czasu na głupoty —
żalił się zaskakująco niezdumiony Edward.
— Ed, jak mniemam? — odezwał się karzeł. — Jestem skrzat Edgar — przedstawił
się, zeskoczywszy z pnia na ziemię.
— Rewelacja. . . Gdzie się podział Dobiesław?
— Wydaje się, że złapał gumę po drodze, ale niedługo powinien tu doczłapać.
— Poczekamy tu na niego? — Ed przerzucił jedną nogę przez pień i usiadł bokiem do
Edgara. Obaj patrzyli na rozpościerające się na wszystkie strony połacie wysokiej trawy.
— Nie ma na to czasu — odparł skrzat. — Musimy iść.
— Dokąd?
Zanim Edgar zdążył wyjaśnić, nad ich głowami przeleciało stado różowo-czerwonych
flamingów, kierujących się za horyzont. Ich egzotyczne skrzeki do spółki z kolorowym
niebem wprowadzały złowróżbny nastrój.
— Tam — pokazał Edgar w kierunku lotu ptaków.
— No to chodźmy — zgodził się Ed i wstał, gotowy do drogi. — Mam cię ponieść?
Wziąć na barana?
Skrzat uniósł głowę i spojrzał na Eda z politowaniem. — Nie żartuj — odparł i wyciągniętym palcem wskazał na zbliżającego się do nich mężczyznę z grubym nochalem.
— Anatol? — zdziwił się Ed, przecierając ślepia.
— Na imię mam Edmund, drogi panie — oświadczył mężczyzna jak dwie krople wody
podobny do starego Anatola. Zbliżył się do Edgara, złapał go za kark i jednym ruchem
posadził na swoje ramię. — Widziałem flamingi.
— My również — potwierdził Edgar. — Ruszajmy.
Edmund zaczął przedzierać się przez wysoką, sięgającą mu do pasa trawę, a Ed podążał
za nim krok w krok. Po chwili, kiedy natrafili na wąską ścieżynkę, marsz zrobił się mniej
uciążliwy. Ed zauważył, że zaczyna się coraz bardziej ściemniać, ale nie mógł nigdzie na
niebie doszukać się choćby resztek słońca, które mogłyby rzucać na nich pastelowe światło.
Najwyraźniej oszalał, ale nie jest to najbardziej prawdopodobne z wytłumaczeń.
Kiedy dotarli do celu, ich oczom ukazał się widok osobliwy. Wśród traw ulokowane
było malutkie jeziorko, sadzawka, której tafla była kompletnie sztywna, jakby totalnie
zamarznięta — mimo dość przyzwoitej temperatury, jaka panowała w okolicy. Wydawało
się, że na jezioro położono szklane wieko, przez które nie sposób było się przedrzeć. Co
więcej, na powierzchni tego przedziwnego wodnego zbiornika stało kilkanaście skrzeczących
błagalnie flamingów, uderzających raz za razem dziobami w szklaną taflę sadzawki. Nie
mogły się jednak przebić, biedne ptaki.
— Jesteś gotowy, drogi panie? — zapytał Edmund.
— Na co dokładnie? — chciał wiedzieć Ed. Kiedy spojrzał na Edmunda, spostrzegł,
że Edgar zniknął; nie wysilił się jednak na komentarz.
— Musisz pomóc flamingom przebić się przez taflę jeziora. Musisz uratować flamingi.
Bez pożywienia umrą, drogi panie. Dlatego musisz pomóc im zaczerpnąć pożywienia z dna
jeziora.
— Dlaczego nie polecą gdzie indziej?
— To jedyne jezioro w okolicy. Widzisz, drogi panie, to zdarza się regularnie. Staw
5
zastyga, a flamingi nie pożywią się owadami, nie zapolują na dżdżownice na łące, jak
robią to śmierdzące ropuchy. Jedynie w stawie mogą znaleźć pokarm zapewniający im
przetrwanie.
— Dlaczego, u licha, jezioro zastyga?
— Musi zastygać, drogi panie — odparł Edmund, tonem wyrażając oczywistość twierdzenia — inaczej mogłoby zgnić albo, nie daj Boże, wyschnąć! Wówczas flamingi zdechłyby
na pewno.
Ed zbliżył się do brzegu sadzawki, przykucnął i sięgnął ręką w stronę tafli. Nie poczuł
chłodu, nie był to zatem lód. Lecz co to mogło być? Szkło? Wydawało się, że nie, bo
próbował zarysować kamieniem, ale na powierzchni nie pojawiła się żadna rysa. To jeszcze
niczego nie przesądza, pomyślał. Może to plastik, choć pewnie nie, nie wygląda na plastik.
— Co mam zrobić? — zapytał prosto z mostu bez zbędnych uprzejmości.
— Musisz, drogi panie, rozbić taflę magicznym młoteczkiem.
— Młoteczkiem? Skąd ja wezmę młoteczek? — zapytał, bo skąd niby miał go wziąć?
Środek bezkresnej łąki, zastygnięte jeziorko, zdesperowane flamingi stukające w jego taflę,
gdzieś pewnie i te ropuchy polujące na dżdżownice, a on ma znaleźć młotek! Chciał wiedzieć
skąd.
— Musisz poszukać go w sobie, drogi panie.
— Co znowu?
— Łyknąłeś przecież tabletkę z flamingiem, mam rację? — Ed popatrzył na Edmunda
błagalnym wzrokiem, ale bezskutecznie. — Pomogę, drogi panie — zaoferował Edmund.
Zaszedł Eda od tyłu, objął go w okolicy żołądka splecionymi razem rękami i ścisnął mocno
i bezlitośnie jak gumową kaczkę. Z ust Eda wprost na zastygniętą taflę stawu wyleciał młoteczek wielkości małego palca. — Gotowe. A teraz do dzieła! — polecił Edmund i wepchnął
Eda na zamarzniętą powierzchnię jeziorka.
— Jak czymś takim mam przebić taflę? — zastanawiał się Ed, chwyciwszy wyplute
przed chwilą narzędzie w dwa palce.
— Musisz stać się mały — odparł bez wzruszenia Edmund.
— Oczywiście! To takie proste. Abrakadabra, niech stanę się mały! — wypowiedział zaklęcie duży Ed. Następne, co ujrzał, to magiczny młoteczek dzierżony przez niego w dłoni
oraz gigantyczne, ubłocone buty Edmunda. Zuchwały mały Ed zaczął malutki kroczek za
malutkim kroczkiem podążać w kierunku środka stawu, do miejsca, które również upodobało sobie stado flamingów. Odgłosy uderzeń dziobów o taflę stały się bliższe, w dodatku
czuł teraz każde z nich pod swoimi stopami.
— Dokąd idziesz, drogi panie? — głowił się Edmund na brzegu.
— Na środek stawu. Pomyślałem, że zaatakuję go centralnie!
— Dobra myśl. . .
Ed wszedł ostrożnie między flamingi, unikając ich koślawych dziobów opadających na
powierzchnię, po której niepewnie stąpał. Kiedy znalazł się mniej więcej na środku jeziorka, zamachnął się i z całej swojej miniaturowej siły uderzył młoteczkiem w przezroczystą
skorupę pod nogami. Momentalnie zaczęły pojawiać się na niej pęknięcia osłabiające strukturę zewnętrznej powłoki, która zaraz została przełamana przez niezłomne ptasie dzioby.
Po powierzchni jeziora zaczęły dryfować liczne fragmenty skamieniałej płyty, przypominające lodowe kry. Na jednej z nich znajdował się Ed, który obmyślał teraz plan powrotu na
brzeg. Nie zdążył jednak jeszcze przemyśleć sytuacji, kiedy jeden z flamingów raptownym
ruchem zanurzył głowę w sadzawce, potrącając przy tym krę, na której płynął, i zrzucił
go do wody.
6
Miniaturowy Ed zaczął z wolna opadać na dno. Oczy miał szeroko otwarte. Nie próbował walczyć, wypływać na powierzchnię; pozwolił grawitacji robić swoje. Czuł, że nie chce,
czuł, że coś wciąga go głębiej i głębiej, ale nie wciąga z agresją i egoistycznie, a dobrodusznie i ciepło. Tak, było coraz cieplej i coraz cieplej. Nie miał już w ręce młoteczka, którym
uratował skórę flamingom, ten pewnie utonął już jakiś czas temu. Ale nie Ed. Ed opadał
bardzo powoli, obserwując, jak raz za razem któryś z ptaków zanurzał łeb w wodzie, sięgał
nim dna i orał je dziobem w poszukiwaniu pożywienia. Widok był piękny, porywający. Ed
zapragnął na bezdechu dotrzeć na sam dół i na własnej skórze przekonać się, co tak bardzo
wartościowego skrywa się w mule, że jest niezbędne do podtrzymania gatunku pięknych,
różowych flamingów.
Problem w tym, że zaczęło brakować mu powietrza. Każdy inny miniaturowy ludzik
zakasałby przysłowiowe rękawy i zaczął wypływać (wiem, że ja bym to zrobił), ale nie Ed.
On, nierozsądny, frywolny, impulsywny mikroczłowiek, nieustannie pozwalał swemu ciału
opadać w dół. Ale swojej mikroporcji powietrza potrzebował, więc dużo dłużej ciągnąć
tego nie był w stanie. . .
Ed tonął, a przez ciemne dotychczas dno zaczynał prześwitywać pewnego rodzaju
błysk, jakiegoś rodzaju poświata. Zdawało się, że pod dnem zakopano skarb, złote kamienie, a może klejnoty, ale Ed nie potrafiłby powiedzieć z całą pewnością, bo powoli zaczynał
tracić przytomność i zarazem ostrość patrzenia, którą bezskutecznie starał się odzyskać.
Nie mam wątpliwości, że Ed by utonął, gdyby nie szczęście, jakim obdarzył go los.
W momencie, gdy już niemal był przegrany dla tego świata, jeden z flamingów zanurzył głowę tak blisko Eda, że ten był w stanie instynktownie złapać za jego szyję. Kiedy
ptak poczuł na karku mikrouchwyt, wynurzył raptownie głowę, a malutki, wyczerpany Ed
zsunął się na różowy grzbiet flaminga.
Zanim zdążył dojść do siebie, usłyszał znajomy, bliski głos.
— Wracamy — powiedział skrzat z czapeczką na głowie, siedzący na grzbiecie innego
ptaka, stojącego na lewo od Eda. Po prawej stronie swojego flaminga ujeżdżał Edgar.
— Dokąd znowu? — zapytał, krztuszący się, przemoknięty do suchej nitki, Edward.
— Wybacz, ale to już nie twoja sprawa — odparł Dobiesław i poklepał swojego flaminga po karku. To samo zrobił Edgar. Moment później obaj wzlecieli w powietrze i oddalili
się w bliżej nieokreślonym kierunku, do miejsca, które postanowili zachować w tajemnicy.
Ed, patrząc, jak skrzaty odlatują w dal, spostrzegł, że siedzi wprawdzie na grzbiecie
flaminga, lecz nie jest to flaming prawdziwy, a jedynie reprezentująca go plastikowa figura
naturalnej wielkości. Zauważył też, że sięga stopami do ziemi, musiał więc w międzyczasie
przybrać swoją nieminiaturową postać.
Figura, którą ujeżdżał Ed, była wetknięta w ziemię przed bocznym wejściem do lokalu,
który opuścił nie tak dawno temu. Plastikowa rurka imitująca wyprostowaną nogę flaminga
była dodatkowo przysypana piaskiem z pobliskiej plaży, choć pewnie bardziej adekwatne
byłoby pokrycie jej mułem. Ed chwycił wyimaginowane lejce i potrząsnął nimi, próbując
przekonać ptaka do lotu.
— Pst. . . — usłyszał wówczas i ujrzał przed sobą znajomą sylwetkę Anatola. — Przyszedłeś po więcej, mistrzu? — Ed złapał za kieszeń; wyczuł w niej kształt małej, okrągłej
tabletki. — No i jak, mistrzu, mamy interes?
7

Podobne dokumenty