podgląd - Beezar.pl
Transkrypt
podgląd - Beezar.pl
Obudziłam się o godzinie siódmej. Słońce zdążyło już nagrzać porządnie cały domek, a na zewnątrz zrobiło się dosyć gwarno. Wyjrzałam przez okno. Dzieci biegały wokół resztek wczorajszego ogniska przerzucając z rąk do rąk niebieską gumową piłkę. Kobiety zajmowały się przygotowywaniem posiłku, a mężczyźni różnymi innymi robotami. Ubrałam krótkie spodenki, biały podkoszulek, nałożyłam trampki i usiadłam z powrotem na łóżku. Moje myśli zaczęły błądzić wokół śniadania. Naszła mnie ochota na płatki czekoladowe ze świeżym krowim mlekiem, jakie zwykła przygotowywać mi Celina każdego ranka. Niestety w pobliżu była tylko koza, a co do płatków, to raczej też żaden z mieszkańców takowych nie posiadał. Z ciężkim sercem i duszą na ramieniu, ja i mój mały głód udaliśmy się do pokoju gościnnego, gdzie czekała na nas niespodzianka. Na stole rozstawione były różnej wielkości miseczki. Wszystkie były zrobione z porcelany, ale co ważniejsze, każda z nich wypełniona była prawie po brzegi jadalną zawartością. Trudno było mi spekulować co mogło się w nich znajdować, ponieważ ani substancją, ani kształtem potrawy nie przypominały mi niczego znajomego. Machnęłam jednak na to ręką i z radością przysiadłam się do siedzącego już przy stole i pałaszującego z wielkim apetytem śniadanie Raahiego. – Hadżi przyniósł jakieś dziesięć minut temu – powiedział uprzedzając moje pytanie. – To miło z jego strony. A co to takiego? – spytałam, zanurzając jednocześnie palec w jednej z miseczek. – Gulasz z afrykańskich chrząszczy. Cofnęłam palec w pośpiechu. Raahi roześmiał się. – Żartuję. Nie mam pojęcia z czego to jest, nie pytałem. Ale zjadliwe. Powiedziałbym nawet, że smaczne. Nałożyłam sobie na talerz trochę sałatki owocowej i po łyżce innych specjałów z każdej kolejnej miseczki. Miskę z podejrzaną substancją przypominającą gulasz jednak pominęłam. – Nie rozumiem twojej obiekcji do tego gulaszu. Nawet jeśli byłby faktycznie z jakichś robali, to nie powinno ci to przeszkadzać. W końcu to ty zajadasz się mrówkami – Raahi kontynuował naśmiewanie się ze mnie. Chyba dobrze się bawił, bo po chwili zaczął się krztusić ze śmiechu. Uderzyłam go w plecy, aż ręka mnie zabolała. Poczułam jakbym klepnęła stal. – Skąd wiesz o mrówkach? – spytałam podejrzliwie, kiedy Raahi wreszcie opanował śmiech i przestał się dusić. – Zostawiłaś wczoraj opakowanie na kanapie. Spojrzałam na róg kanapy, w którym istotnie znajdowała się ostatnia paczka moich prażonych mrówek. Sięgnęłam po nią i ze smutkiem stwierdziłam, że jest pusta. Swój wzrok skierowałam na Raahiego. – Nie były takie złe jakby się wydawało… – wybąkał kuląc się jednocześnie pod moim spojrzeniem. Złapałam znajdującą się najbliżej mnie poduszkę i cisnęłam nią z impetem w Raahiego. Ten spojrzał na mnie zdziwiony, jednak szybko odwzajemnił atak. Chwyciłam kolejną poduszkę i usiłowałam trafić nią w, już teraz, ruchomy cel jaki stanowił Raahi, jednak poduszka wślizgnęła mi się z ręki i upadła na stół strącając z niego mój widelec. Raahi korzystając z utraty mojej broni, szybko schylił się po poduszkę, którą oberwał wcześniej i rzucił nią we mnie. Po paru minutach zaciętej walki, roześmiani i zmęczeni polegliśmy razem na polu bitwy jakie stanowiła kanapa. Z trudem łapiąc oddech powiedziałam: – To była taka mała bitwa na rozgrzewkę. Bitwa przed wojną, którą za chwilę będę musiała stoczyć. – Metafora niezła – zaopiniował Raahi tonem przypominając mi mojego nauczyciela angielskiego z liceum – Jednak jak się mają poduszki do tych olbrzymich latających gadów, czy co to tam właściwie jest. – Nijak – wzruszyłam ramionami i skubnęłam w zamyśleniu dolną wargę, co robiłam zawsze kiedy intensywnie się nad czymś zastanawiałam. A myślałam właśnie o kanionie. – Słuchaj – wydobyło się równocześnie z moich, jak i Raahiego ust. – Ty pierwszy. – Ty pierwsza. Powiedzieliśmy znów równocześnie. – Nie licytuj się, tylko mów – powiedział w końcu Raahi. – Dobra. W takim razie powiedz mi… co robiłeś dziś w nocy? – Spałem? – odpowiedział Raahi pytaniem. – Okej, a poza tą częścią nocy w której naprawdę spałeś? – Aaa, wtedy… – Raahi spojrzał gdzieś ponad moją głowę i odparł – Spacerowałem. – Spacerowałeś – powtórzyłam. – Zgadza się. – W środku nocy. – Czasem mnie tak nachodzi. Westchnęłam z poirytowaniem. – Dobra Raahi, pytam poważnie. Gdzie się podziewałeś między dwunastą w nocy a czwartą nad ranem. – Brzmi jak przesłuchanie. Nic nie powiem bez adwokata – Raahiemu najwyraźniej dalej było do żartów. – Raahi! – krzyknęłam w końcu, czując się jakbym karciła pięcioletniego chłopca. – Mówię prawdę! – Raahi wstał, skrzyżował ręce na piersi i przechadzając się nerwowo po pokoju tłumaczył: – Po prostu czasem kiedy nie mogę zasnąć, muszę przez jakiś czas pochodzić. Bezsenność często mnie dopada w nowych miejscach, a spacer to jedyne co mi pomaga. – Niezależnie od tego czy jest to środek nocy, czy nie? – dopytywałam. Raahi popatrzał na mnie pobłażliwym wzrokiem i odrzekł: – Zazwyczaj jest to środek nocy. Bo śpi się w nocy, z tego co się zdążyłem zorientować. Chyba, że śpi się w dzień, a ja od urodzenia żyję w nieświadomości. Z tego wychodziłoby, że wcale nie cierpię na bezsenność, po prostu śpię nie wtedy kiedy trzeba. Raahi najwyraźniej postanowił mnie zagadać myśląc, że w ten sposób odwróci moją uwagę od problemu. Postanowiłam nie drążyć więc tematu, jednak odnotowałam sobie w pamięci, żeby jeszcze wrócić do tej rozmowy. Wstałam z kanapy i poszłam do łazienki. Wyjęłam z małej kosmetyczki szczoteczkę do zębów i pastę, jednak zanim zaczęłam szorować zęby spytałam jeszcze: – A ty co chciałeś mi powiedzieć? Raahi wytrącony ze swoich rozmyślań stanął jak wryty i usiłował sobie przypomnieć o czym chciał mi powiedzieć. Ja natomiast przystąpiłam do szczotkowania zębów. – A, już wiem. Chciałem pogadać o tym kanionie – Raahi podszedł do drzwi łazienki, oparł się o framugę i wlepiając we mnie pewne siebie spojrzenie powiedział: – Może jednak ja zejdę na dół. Jestem silniejszy, większy a poza tym… Spojrzałam na Raahiego wzrokiem numer sześć, który u większości ludzi na których go kierowałam powodował co najmniej ciarki. Podziałało i na Raahiego. Może efekt wzmogła piana na moich ustach powstała w wyniku szczotkowania zębów. – Okej, temat wyczerpany – powiedział zrezygnowany Raahi i odwrócił się na pięcie. Po skończeniu porannej toalety spakowałam do plecaka najpotrzebniejsze rzeczy, takie jak szkatułka na kamień, eliksiry od Absarokeego i butelka z wodą i tak zaopatrzona opuściłam razem z Raahim nasz mały przytulny domek i udałam się po Hadżiego, a następnie jego jeepem w stronę kanionu, gdzie miałam stawić czoła największemu niebezpieczeństwu od… właściwie to od paru dni, kiedy szarpałam się w lesie z ogromnymi pnączami i kiedy zostałam uprowadzona przez sforę wilków. W porównaniu z tymi przeżyciami, kanion wydał mi się nagle mały i nic nie znaczący. Nie wiedziałam jeszcze, jak bardzo pomyliłam się w swojej ocenie. Drogę do kanionu przebyliśmy w ciszy. Każdy próbował na swój sposób jakoś się skoncentrować przed trudnym zadaniem. Ja medytowałam po cichu wypowiadając w myślach różne mantry, Raahi z ogromnym zainteresowaniem przyglądał się swoim paznokciom, a Hadżi po prostu prowadził w skupieniu. W końcu dojechaliśmy na miejsce. Strome brzegi wielkiego kanionu teraz przerażały mnie jeszcze bardziej niż poprzednio. Może to dlatego, że miałam już pełną świadomość tego, co się w kanionie oprócz nieszkodliwych kamieni jeszcze znajduje. Wysiadłam z samochodu, kucnęłam i automatycznie zaczęłam poprawiać sznurówki. Zupełnie jakby to mogło mnie ochronić przed gigantycznymi Pterostemami. Zaczęłam rozglądać się wokół. Jedynymi pionowymi punktami na tej płaszczyźnie pokrytej piachem byli Raahi, Hadżi, jego samochód i drzewo. Zirytowało mnie to trochę z niewiadomych przyczyn. Na szczęście irytacja szybko przeszła, a żaden z chłopców nie zauważył mojego chwilowego rozdrażnienia. Stanęłam naprzeciwko Hadżiego w oczekiwaniu na wytyczne. Zauważyłam też, że Raahi zatacza już któreś z kolei koło, wydrążając w piasku jego kształt. – To jaki jest plan? – uprzedził mnie Raahi, patrząc na Hadżiego wyczekująco i jednocześnie nie przestając kręcić się w kółko. – Plan? – zdziwił się Hadżi – Plan jest taki, że działamy spontanicznie. – Co takiego? – Raahi zatrzymał się wreszcie i wlepił rozgniewany wzrok w Hadżiego – Nie wymyśliłeś żadnego planu działania? Żadnej strategii? Nie po to prosiliśmy cię o pomoc! Wybuch Raahiego był tak nieoczekiwany, że zarówno ja jak i Hadżi staliśmy w całkowitym osłupieniu przyglądając się rozwścieczonemu Raahiemu i czekając aż z jego ust zacznie wydzielać się biała piana. Nic takiego jednak nie nastąpiło. – Raahi, uspokój się – poprosiłam. Bałam się jednak do niego zbliżyć, więc zostałam koło Hadżiego. Pomyślałam, że w jego wybuchu złości było coś dziwnego. Coś jakby… zwierzęcego. – Strategię można opracować wtedy, jeśli jest się w stanie przewidzieć następstwa i skutki danych działań. I jeśli ma się odpowiednie środki – tłumaczył Hadżi spokojnie – Ja nie mogę ułożyć planu, mając do dyspozycji tylko stare drzewo, linę i świadomość tego co może, ale nie musi nastąpić. – Trzeba było nas uprzedzić, że mamy się jakoś przygotować. Może udało by nam się zdobyć coś, żeby odstraszyć te cholerne ptaszyska. – Już widzę jak stoisz nad kanionem z kamieniami i rzucasz nimi w Pterostemy, a one w popłochu uciekają. – Nie o to mi chodziło! – zdenerwował się Raahi, a jego twarz zaczęła przybierać purpurowy kolor – Kupiłbym jakiegoś gnata i bym je powystrzelał! – Prawda jest taka, że prędzej byś się zesrał w spodnie niż strzelił do któregoś z nich! – Hadżiemu również puściły nerwy. – Przestańcie! – krzyknęłam rozpaczliwym głosem. Musiało to zabrzmieć przeraźliwie, ponieważ obaj chłopcy nagle zamilkli i spojrzeli na mnie przerażeni – One mogą was usłyszeć – powiedziałam, mając na myśli Pterostemy. – Faktycznie narobiliśmy trochę za dużo hałasu – Hadżi spuścił głowę, jakby przyjmując winę na siebie – Słuchaj, Raahi… Przepraszam za to co powiedziałem. Chciałem tylko… – Nie, to ja przepraszam. Nie kontrolowałem się. Po prostu martwię się… – A teraz uściskajcie się ładnie na zgodę – wtrąciłam zniecierpliwiona – I przejdźmy wreszcie do działania. Hadżi uścisnął Raahiemu rękę i po chwili na ich twarzach znów pojawił się spokój sprzed paru minut. Opanowany na powrót Hadżi, zaczął mówić. – Sprawa wygląda tak. Jaskinie, w których Pterostemy mają gniazda znajdują się w każdej ścianie kanionu. W każdej… z wyjątkiem tej – ruchem ręki wskazał jedną ze ścian. Była ona najbardziej stroma ze wszystkich ścian. Dodatkowo pokryta była ostrymi jak brzytwa kamieniami, które przypominały zęby ogromnego rekina. – I… – zaczęłam niepewnie – jesteś w stu procentach przekonany… o tym, że nie ma innego zejścia… oprócz tego? – Niestety. – Nieźle. Hadżi widząc, że powoli zaczynam wpadać w panikę podszedł do mnie, złapał mnie za ręce – czemu Raahi zaczął się podejrzliwie przyglądać – i powiedział: – Jakkolwiek to teraz zabrzmi, powiem ci jedno. Wiem, że twoje poświęcenie dla brata jest ogromne i wiem, że wiele cię to kosztuje, ale jest plus twojej decyzji. Jeden wielki plus. – Jaki? – Taki, że kiedyś, kiedy będziesz wspominać to co się tu dzisiaj dzieje, pomyślisz sobie „Nie wierzę, że to zrobiłam!”. Gdy jednak zabraknie ci na którymś etapie twojej podróży odwagi i zawziętości, z jaką pokonujesz teraz wszystkie przeszkody, wtedy pomyślisz jedynie „Żałuję, że tego nie zrobiłam”. Ta odwaga, którą w sobie masz, ta zawziętość, twoja ambicja… To pozwoli ci przetrwać to wszystko i pomoże ci zmierzyć się ze wszelkimi trudnościami. Jednak musisz poczuć w sobie tą odwagę, twój umysł musi się nią wypełnić. Pamiętasz, co wczoraj ci mówiłem, zanim wzięłaś meskalinę? – stojący nieopodal Raahi skrzyżował ramiona na piersi i z uwagą słuchał tego, co mówił Hadżi – Że najpierw musisz oczyścić umysł. Musisz oczyścić go z wszystkich myśli, a potem pozwolić zadziałać meskalinie. Dziś będzie podobnie. Jedyna różnica będzie polegała na tym, że dzisiaj, twoją meskaliną będzie odwaga i spryt. Hadżi nie powiedział już nic więcej. Podniósł z ziemi linę, którą obwiązał mnie mocno. Przeciągnął drugi jej koniec za wielkim drzewem robiąc na nim pętlę. Siebie również obwiązał tą samą liną, po czym przystanął na brzegu kanionu trzymając w rękach jej koniec. – Kiedy będziesz gotowa, pociągnij dwa razy linę. Wciągniemy cię z powrotem. – Dwa razy. Dobrze. Już miałam przygotowywać się do zejścia, kiedy podszedł do mnie Raahi i powiedział: – Laryso, nie bądź uparta. Ja to zrobię. – Ja już postanowiłam Raahi. Odejdź ode mnie. – Ale… – Odejdź. Raahi spojrzał na mnie i przez tą krótką chwilę, kiedy jego oczy patrzyły w moje zauważyłam, że jego źrenice płoną. Płoną żywym ogniem. Raahi odszedł w stronę Hadżiego, jednak ogień nie zniknął. Przeciwnie, zaczął wypełniać moją głowę. Po chwili poczułam gorące płomienie także w moich dłoniach, potem nogach. Później miałam już wrażenie, że płonę cała. Zrozumiałam, że to odwaga, którą zwizualizowałam sobie w postaci ognia, wypełnia moje ciało. Dotknęłam wisiorka z kością tygrysa na mojej szyi, policzyłam w myślach do dziesięciu i zaczęłam schodzić po linie do kanionu. Ściana kanionu była naprawdę stroma. Ostro zakończone kamienie wbijały mi się w podeszwy trampek powodując nieprzyjemny ucisk na stopach. W dodatku wystające kamienie raniły boleśnie moje odsłonięte nogi, kiedy powoli osuwałam się w dół. W chwili kiedy Raahi i Hadżi zniknęli z mojego pola widzenia, poczułam dziwne uczucie. Ku mojemu dziwieniu nie był to strach. Nie była to także panika. Raczej ekscytacja zmieszana z podnieceniem. Przez chwilę zatęskniłam także za moim dzieciństwem, kiedy jedną z najtrudniejszych decyzji było wybranie koloru kredki do pokolorowania włosów postaci na papierze. Gdyby kilkanaście lat temu ktoś powiedział mi, że będę schodzić do afrykańskiego kanionu wypełnionego po brzegi wszelkimi możliwymi zagrożeniami i to w dodatku tylko i wyłącznie z powodu jakiegoś kamienia… posikałabym się ze śmiechu. – Ał… – zasyczałam, kiedy kamień wbił mi się w udo i przeciągnął swoje ostrze kilka milimetrów pod skórą. – Wszystko w porządku? – usłyszałam z góry ciche wołanie Raahiego. – Tak! – odkrzyknęłam również, w miarę możliwości, cicho. Przestraszona, że Pterostemy mogły usłyszeć któreś z nas, odwróciłam głowę w stronę ściany gdzie gniazd było najwięcej. Nasłuchiwałam przez krótką chwilę, ale nic się nie wydarzyło. Zaczęłam schodzić dalej w dół. Po chwili schodzenia zauważyłam, że kanty moich dłoni pokryte są czymś ciemnoczerwonym. Jedną ręką uchwyciłam się kamienia, a drugiej uważnie się przyjrzałam. Dłoń była cała pokiereszowana. Okazało się, że odpychając się od ściany kamienie wbijały mi się także w ręce. Jednak w przeciwieństwie do nóg, na dłoniach nie czułam bólu. Mając świadomość, że zostało mi już tylko kilka metrów, zaczęłam znowu odpychać się od ściany pozwalając na to, żeby kamienie wyszarpywały z moich dłoni skórę i pogłębiały powstałe już do tej pory rany. Z ogromnym zniecierpliwieniem co rusz spoglądałam w dół, wyczekując upragnionej chwili, kiedy to moje stopy miały spotkać się z twardym podłożem. Jeszcze trzy metry – liczyłam w myślach – Jeszcze dwa – ręce zaczęły mi drżeć z podniecenia – Jeszcze jeden – Moje myśli zaczęły wirować wokół kamieni Wulele, których zdobycia byłam już tak blisko. Wreszcie dotknęłam stopami ziemi. Nie byłam jednak w stanie stanąć od razu na prostych nogach. Usiadłam na ziemi i rozpłakałam się z bólu. Było to jedyną rzeczą, na jaką było mnie w tym momencie stać. Nachyliłam się nad poranionymi nogami, aby sprawdzić jak wielkie są rany. Natychmiast pożałowałam swojej decyzji, ponieważ słone łzy zaczęły skapywać na poranione nogi i potoczyły się prosto do ran powodując ogromne pieczenie. Zakryłam usta dłonią i dopiero wtedy pozwoliłam sobie na zduszony krzyk. W ustach poczułam metaliczny smak krwi, a w zębach natychmiast zaczęły mi chrzęścić drobinki piasku, który przylepił się do moich zakrwawionych dłoni kiedy siadając oparłam się o ziemię. Krzyknęłam nie tylko z powodu ogromnego bólu jaki powodowały pieczące rany, ale też z powodu samego ich widoku. Poranione miałam całe uda, kolana i łydki. Pomyślałam ze strachem o bliznach, którymi będą pokryte moje nogi i które już zawsze będą przypominały mi o tych cholernych ostrych kamieniach. Pożałowałam, że nie ubrałam dżinsów, ale po chwili zastanowienia doszłam do wniosku, że kamienie pewnie i tak przebiłyby się przez materiał. A więc uratowałam parę dżinsów – pomyślałam z przekąsem. Posiedziałam tak jeszcze przez chwilę tłumiąc szloch i ocierając oczy brudną ręką i kiedy już pogodziłam się z faktem, że moje nogi zdobi krwistoczerwona siatka, zdecydowałam się wstać. Szczęśliwa, że nie pojawił się żaden Pterostem i jednocześnie bliska ponownego wybuchu płaczu, z powodu bólu który wyraźnie wyrysował się na moich nogach, z trudem zdjęłam plecak i położyłam go na wystającej półce skalnej. Rozejrzałam się wokół i zauważyłam coś błyszczącego po prawej stronie. Całkowicie podekscytowana znaleziskiem, nie zwracając uwagi na otoczenie, natychmiast skierowałam się w stronę, gdzie leżały błyszczące kamienie. Kolorem przypominały jesienny topaz. Wyglądały jak diamenty i tylko dzięki temu, że były błyszczące mogłam odróżnić je od innych kamieni zawalających dno kanionu. Wulele były nieduże, wielkością przypominały nakrętki z butelek. Przykucnęłam nad miejscem w którym było ich najwięcej i szukałam wzrokiem jak największych, jednak ku mojemu zaskoczeniu, wszystkie były dokładnie takiej samej wielkości. Zgarnęłam kilka kamieni do ręki, wstałam i przyjrzałam im się z bliska. Wulele były piękne. Niby przezroczyste, ale jednak pobłyskujące kolorem jesieni wpadającym w burgund. Zupełnie jakby ktoś zmieszał wyschnięte brązowe liście z całą jesienną aurą, dorzucił kilka kasztanów i tak powstałym kolorem wypełnił każdy kamień. W mojej dłoni spoczywało więc siedem kamieni Wulele. Uznałam, że tyle w zupełności wystarczy. Wróciłam do miejsca, w którym zostawiłam plecak. Jedną ręką rozsunęłam zamek i wyjęłam z bocznej kieszonki małe pudełeczko, w którym wcześniej spoczywały kwiaty Huo-ngai. Kwiaty przełożyłam jednak wcześniej do szkatułki, którą dał mi Absarokee, a teraz ich miejsce w pudełku miały zająć błyszczące kamienie. Włożyłam je więc ostrożnie do pudełka uważając, aby żaden nie upadł. Następnie zamknęłam pudełko i włożyłam je z powrotem do kieszonki. Dopiero wtedy ogarnęło mnie poczucie szczęścia. Zdobyłam kolejny składnik mieszanki, która miała wyleczyć Wiktora. Kolejny składnik tego piekielnego antidotum. Oparłam ręce na biodrach i odwróciłam się. Dopiero teraz zaczęłam uważnie przyglądać się otoczeniu. Dno kanionu pokryte było różnej wielkości kamieniami, jednak nie w każdym miejscu. Gdzieniegdzie znajdował się żwir zmieszany z piachem. W niektórych miejscach widoczne były nieduże skałki, które zdawały się wyrastać spod ziemi. Kamienie Wulele leżały w skupiskach w różnych miejscach. To, z którego wzięłam kamienie znajdowało się najbliżej ściany którą zeszłam. Reszta skupisk była oddalona ode mnie o dobre trzydzieści metrów, w dodatku dzieliła je ode mnie wąska rzeczka, której wcześniej nawet nie zauważyłam. Domyśliłam się, że wewnątrz kanionu musi znajdować się jakieś źródło, które ma swoje ujście w którejś ze ścian. W końcu te stworzenia chyba coś piją? Rozglądałam się tak wokół, ale ani żwir, ani żadna ze ścian nie wzbudziły we mnie większego zainteresowania. Moją uwagę przykuł natomiast biały owalny przedmiot, leżący niecałe dziesięć metrów od miejsca w którym stałam. Pomyślałam, że może to jajo Pterostema. Już miałam iść w stronę tajemniczej rzeczy, jednak w ostatniej chwili zawahałam się. Spojrzałam w górę i zobaczyłam, głowę któregoś z chłopców. Krawędź była jednak tak wysoko, że nie byłam w stanie rozróżnić który to z nich. Widziałam tylko małą kulkę wystającą znad krawędzi. Domyśliłam się, że Raahi lub Hadżi położył się i dopiero wtedy wychylił, aby przypadkiem nie wpaść do kanionu. Po chwili koło głowy pojawiła się też ręka, która machała w jakiś dziwny sposób. Odmachałam, jednak dopiero po paru sekundach doszło do mnie, że gest ten oznaczał, że mam wychodzić z kanionu. Chciałam się już stamtąd zabrać, ale tajemniczy biały przedmiot nie dawał mi spokoju. Powoli i ostrożnie ruszyłam więc w jego stronę. Szłam po cichu stąpając delikatnie po sypkim żwirze i piachu, a im bardziej zbliżałam się do białego przedmiotu, tym wyraźniej zaczął mi on coś przypominać kształtem. Faktycznie był biały i miał jakby owalny kształt, jednak nie było to jajo jak podejrzewałam. Dwa metry dalej, następnie metr ode mnie, aż w końcu pod moimi stopami leżała czaszka. Przypomniała mi się opowieść Hadżiego o jego bracie Kofim, który został zaatakowany przez Pterostema. Przypomniałam sobie też o tym, co Hadżi powiedział później. Że chciałby zejść do kanionu po szczątki swojego brata, aby możnego było pochować. Nie zastanawiając się więc ani chwili, schyliłam się i mimo niemałego obrzydzenia ujęłam delikatnie czaszkę w dłonie. Od mózgoczaszki odpadła żuchwa, podniosłam więc i drugą kość, jednocześnie przyglądając się jej z uwagą, po czym rozejrzałam się za resztą kości. Coś białego wystawało spod fałdy żwiru, kilkanaście centymetrów od miejsca, w którym znalazłam czaszkę. Ostrożnie odgarnęłam żwir i piasek na bok i tak oto weszłam w posiadanie kolejnej kości. A dokładnie kości piszczelowej. Wetknęłam ją sobie pod pachę modląc się, aby nie było to przypadkiem bezczeszczeniem. Udało mi się znaleźć także łopatkę i dwa żebra. Reszta kości znajdowała się w sporej odległości od miejsca w którym stałam, w dodatku były porozrzucane w różnych miejscach. Postanowiłam więc, że schowam do plecaka te kości, które już mam, a potem wrócę poszukać reszty szkieletu. Z takim postanowieniem obładowana archeologicznymi znaleziskami, odwróciłam się w stronę ściany po której zeszłam na dół i wtedy stało się coś co spowodowało, że nogi się pode mną ugięły. Osoba która wychyliła się znad krawędzi kanionu, niechcący musiała zepchnąć w dół jakiś mały kamień, który niestety pociągnął za sobą inne kamienie powodując tym samym małą lawinę. Wszystko byłoby w porządku gdyby nie fakt, że lawina ta zatrzymała się na półce skalnej, na której położyłam swój plecak. Wystający kamień najwyraźniej i tak już dostatecznie obciążony moim ciężkim plecakiem, nie wytrzymał dodatkowego obciążenia, jakie spowodowała lawina kamieni która na nim się zatrzymała. Nie minęła chwila, kiedy półka runęła z hukiem. Z góry zaczęły dochodzić mnie jakieś krzyki, jednak ja stałam sparaliżowana i niezdolna do zrobienia kroku. – Larysa! Uciekaj! – niewyraźne krzyki zaczęły przybierać formę konkretnych słów i docierać do mnie dopiero po chwili. Nie rozpoznałam głosu wołającej mnie osoby, jednak nie interesowało mnie to w zupełności. Moją uwagę natomiast zwróciło coś innego. Krzyk rozlegający się za moimi plecami. Zaskoczona odwróciłam się i zaczęłam wypatrywać osoby, z której ust mógł wydobywać się ów krzyk. Z przerażeniem stwierdziłam, że to wcale nie ludzki krzyk, a złowrogi skrzek, na dodatek wydobywający się z jaskiń znajdujących się w kanionie. Nie musiałam czekać długo na efekt huku wywołanego obsunięciem się skały. Z jaskiń zaczęły wyłaniać się czarne łby. Miałam okazję przyjrzeć się tym niesamowitym stworzeniom z bliska. Pierwszy Pterostem, który wyleciał z jaskini wielkością przypominał niedużą krowę. Drugi był rozmiarów małego słonia. Kiedy pojawił się trzeci przestałam je liczyć i przyglądać im się w osłupieniu, odwróciłam się na pięcie i pobiegłam szybko w stronę, gdzie pod gruzami leżał mój plecak, uważając przy tym aby nie zgubić żadnej kości. Dopadłam plecaka paroma susami i wpakowałam do niego kości nie bacząc już na możliwość ich zbezczeszczenia, po czym nerwowo zaczęłam szarpać linę, którą cały czas miałam obwiązaną wokół ud i pasa, zapominając o umówionych dwóch szarpnięciach. Hadżi jednak najwyraźniej zdał sobie sprawę z powagi sytuacji, bo już po paru sekundach moje nogi oderwały się od ziemi. Chwyciłam linę kurczowo, zostawiając na niej ślad krwi z moich rąk. Podkurczyłam nogi na ile mogłam i odpychałam się mozolnie od ściany, aby nie podrapać pleców lub brzucha. Mimo tego, że byłam odwrócona plecami do Pterostemów, ciągle miałam ich obraz przed oczami. Skąd takie stworzenia wzięły się w Afryce? I dlaczego zamieszkują akurat ten kanion? A może jest ich więcej? Może nie tylko ten kanion jest ich kryjówką? W głowie kłębiły mi się pytania, na które nigdy miałam nie znaleźć odpowiedzi. Skupiając się na powrót na wspinaczce, niespodziewanie poczułam silny podmuch wiatru. Wydało mi się to dziwne, ponieważ w Lomitingo temperatury przekraczały czterdzieści stopni, wiatru nie było wcale, nie mówiąc już o silnych i nagłych podmuchach. Odwróciłam głowę i zamarłam. Kilkanaście metrów nad dnem kanionu, a jednocześnie kilka metrów ode mnie, krążyły Pterostemy. Ku ogromnemu przerażeniu, doliczyłam się ich jedenastu. – Hadżi! – krzyknęłam – Pospiesz się, błagam! Zadarłam głowę w górę i zobaczyłam, że od krawędzi kanionu dzieli mnie jakieś dziesięć metrów. Uczepiłam się liny najmocniej jak mogłam i z coraz to większą siłą, która niewiadomo skąd pojawiła się w moich mięśniach, zaczęłam odpychać się od ściany równocześnie oglądając się za siebie co jakiś czas. Wspinałam się z coraz większym trudem, do oczu napływały mi łzy, a nogi powoli zaczynały odmawiać posłuszeństwa. Aż w końcu popełniłam błąd. Widząc niewielką odległość, jaka dzieliła mnie od krawędzi, napięłam nogi jak najmocniej potrafiłam i z ogromną siłą odbiłam się od ściany. Nie zauważyłam niestety, że punkt z którego się odbiłam, stanowiła nieduża skałka, która pod wpływem mojego ciężaru oberwała się, powodując tym samym moje bolesne zderzenie z ostrymi kamieniami. Na całym brzuchu poczułam ostre ukłucia. Zawyłam z bólu i pozbawiona resztek sił zawisłam bezwładnie pozwalając, aby Hadżi wciągał mnie do góry jak szmacianą lalkę. Dziesiątki drobnych ostrzy, które rysowały mi brzuch i zakrwawione nogi nie było jednak ostatnim przykrym doświadczeniem, jakie miało spotkać mnie w kanionie. Pterostemy, które do tej pory krążyły bez celu nad dnem kanionu, zainteresowały się w końcu czymś innym. Wydając z siebie przeraźliwy skrzek, przerwały swój krąg i poleciały w różnych kierunkach. Pech chciał, że największy z Pterostemów zainteresował się mną. Intuicja podpowiadała mi, żeby się odwrócić, co też szybko uczyniłam. I wtedy znalazłam się oko w oko ze strasznym stworzeniem. Oczy Pterostema połyskiwały złowrogą czerwienią. Jego martwe spojrzenie przypominało oczy rekina. Ostry dziób był w kilku miejscach wyszczerbiony. Głowa pokryta była szarą łuską, a gdzieniegdzie wystawały długie czarne pióra. Chciałam zamknąć oczy i wmówić sobie, że to tylko koszmar senny i że zaraz się obudzę. Nie potrafiłam jednak oderwać wzroku od niezwykłego stworzenia. Patrzałam z przerażeniem jak Pterostem zbliża się do mnie zastanawiając się jednocześnie w jaki sposób zaatakuje. Czy przebije mnie na wylot dziobem? A może złapie w swoje silne szpony i zrzuci z wysokości? Zamknęłam oczy. Po chwili poczułam przeszywający ból w plecach. Odchyliłam głowę w tył, aby choć trochę uśmierzyć ból, który promieniował już do szyi. Pomyślałam o Wiktorze. – Przepraszam cię braciszku – szeptałam, a łzy spływały mi do gardła, przez co zaczęłam się krztusić. Zaczerpnęłam powietrza uchylając nieco powieki. Moim oczom ukazało się niebo. Otworzyłam je szerzej, chcąc dostrzec upiorne stworzenie. Pterostem jednak zniknął.