STRACHY NA LACHY Bezrobotnośd uderza po kieszeni, ale

Transkrypt

STRACHY NA LACHY Bezrobotnośd uderza po kieszeni, ale
Proza Jurka jest niezwykła; w formie jak gdyby
komunikatów, przekazujących nie tylko dziejące się
wydarzenia, lecz bodźce myślowe z nimi związane. Każda
historia to swego rodzaju IMPULS, prowokujący do
którejś tam z kolei refleksji i analizy wydarzeo.
Autor często prowokuje przebiegiem akcji i wplecionych
w nią wątków myślowych. Robi to bezkompromisowo,
nie bacząc na aprobatę czy dezaprobatę czytelnika. Daje
całkowicie wodze swojej fantazji, która często jest
nieposkromiona, co czyni prawie wszystkie jego
opowiadania niejako ewenementem.
Bywa i tak, że czytelnik jest pozostawiony sam sobie, nie
wiedząc "co z tym fantem zrobid" tzn. czy historyjka jest
zabawna, czy też pożałowania godna… Byd może, że taki
byl zamierzony efekt Jurka, pisząc te epizody???
Mówiąc krótko, autor nie dba o jakiekolwiek
konwenanse i przyjęte prawidła zachowawcze, które
uchodzą za tzw. SPOŁECZNĄ ETYKIETĘ DOBREGO TONU!
"LECI" suwerennie i majestatycznie niczym orzeł
"rzucając" raz po raz swoim uważnym wzrokiem na
świat, ludzi i wydarzenia, które potem komasując,
"deponuje" bez żenady i jakiejkolwiek "okrasy" na
stronach swojej książki.
Błyskotliwe, inteligentne dialogi uczestników tych
epizodów, czynią tzw. prozę życia niezwykle interesującą.
Teresa Brozek-Hohensee
STRACHY NA LACHY
Bezrobotnośd uderza po kieszeni, ale najbardziej - po głowie: ruchy się stają wolniejsze,
niezdecydowane - bo nie ma o czym decydowad - zmniejsza się napięcie
konieczne do
wypełniania
No coz,historyjki
sa roznego
"kalibru"!Dla
życiowych zadao, jak chodby wstawanie z łóżka. W fizjologicznym sensie
bezrobotny
upodabnia
się
kazdego
cos milego,albo
tez niemilego!Jedna
do córki miliardera - nic nie musi.
pod tytulem "WBIJ KURDUPLA" jest zenitem
Wieczorem wyczytałem w książce o stresach, że jak ktoś nic nie musi,
nazywa się "nieboszczyk".
wyrafinowanego
dowcipu, A LA
Rano, tylko żona zamknęła za sobą drzwi, śmignąłem z wyrka: wracam
w podskokach
do w
stresów!
I
CARTE´!!!,bawi
do lez
mistrzowski
sposob!!
wymyśliłem kapcie.
INNA SZCZEGOLNIE MNIE
Biznesplan był krótki: zarobid parę groszy. W dziedzinie kapci nie jestem
zielony, zawsze szyłem samzadac
ZAABSORBOWALA!!!;chcialabym
wystarczy to, co znam, pomnożyd przez ileś tysięcy. Materiałowo jestem
na razie
samowystarczalny:
autorowi
konkretne
pytanie,czy aby studiowal
igła, parę kilometrów rybackiej nitki, miękkiej wykładziny z podłogipsychoanalize
i ścian będzie FREUDA???
na sto par kapci.
Bo kwintesencja
Pierwszy zarobek inwestuję w materiał, z drugiego rzutu mam trochę
trzeci starczy
na parę
tegozysku,
opowiadania
jest trafna
niczym
miesięcy mieszkaniowych opłat - wtedy zwalniam tempo ze względu
na pamięd taty,
całe życie
przyslowiowy
strzalktóry
w dziesiatke!!!
zwalniał, bo wiedział, czym pachnie bogactwo.
Z tymi myślami uszyłem w godzinę jeden kaped. Atut nie do przebicia: szybko, solidnie, tanio - każdy
kupi nawet, jak nie potrzeba. Przy drugim coś się zaczęło psud. Zrobiłem przerwę na papierosa. Kopcę
jednego za drugim, nie rozumiem, co może się psud, jak dobrze idzie. Wracam do dzióbania igłą, ale
przewodnia myśl co rusz ucieka od roboty - a to dzieci szaleją nad głową, a to śmieci, a to, zdaje się,
ktoś puka.
- Z takim zapałem - mówię - daleko nie zajedziesz.
Z takim, czy owakim - mało kto robi z zapałem to, co musi. Jedziemy twardo bez zapału. Do
wieczora zmęczyłem dwie pary. Ustawiłem w szeregu, podziwiam.
- Wy może się i nadajecie - mówię w koocu - ale nie ja.
Co będę się okłamywał - kolejna próba wyjścia z kryzysu zbrzydła na starcie. Upadłem na wyrko
zmartwiony, co to się stało z człowiekiem, który się nadawał do wszystkiego, a teraz - do niczego.
- Dalej mogę wszystko - mówię po namyśle - tylko nie kapcie.
Przykładam się do poduszki - zasną upiory, instynkt coś podpowie. Ledwo się przyłożyłem - ktoś
puka. Otwieram: dwaj panowie.
- Pan Pieczul?
- Tak jest.
- Mamy interes.
- Już mam interes: szyję kapcie.
- Nie mówiłem? - mówi jeden do drugiego. - Wszystko się zgadza.
- Jak chodzi, panowie, o podatek, to jeszcze nic nie zarobiłem.
- Po prostu - ideał. Przeczytał pan ciut więcej niż jedną książkę, wykształcenie podejrzane, ale pełne,
atut nie do przebicia: przepije pan każdą głowę obcego paostwa pod słoninę z cebulą i zaśpiewa jej
kołybielnuju, jest pan wybitna dupa wołowa w interesach, czyli nie będzie z panem żadnych afer, w
Boga pan nie wierzy, ale też do nikogo pan nie należy.
- O co właściwie chodzi, panowie?
- Komputer wybrał pana na prezydenta w s z y s t k i c h Lachów.
- Jezus Maria! - wrzasnąłem i obudziłem się.
Nie pamiętam: ze śmiechu, czy ze strachu.
PROŚBA MARYSI
Znalazłem w starej komunistycznej gazecie list.
Kochana redakcjo!
Ja chodzę do trzeciej klasy bardzo mi się podoba w szkole bo można się bardzo dużo nauczyd.
Nasza pani mówi że nie warto lecied na pieniądze ona gra w totka. Pan dyrektor zawozi kupony
wszystkich nauczycieli do miasta swoim trabantem i kupuje nowe a potem na lekcji jest
narzekanie że w totku jest oszukaostwo bo w mieście zawsze ktoś wygrywa a w naszej wiosce
nikt. Pani mówi że pieniądze to nie wszystko. Cała wioska nie lubi Kowolki bo jest najbogatsza.
Mówi kto tam panie ma za dużo Jezu jakie tera wszystko drogie a sąsiadce nawet soli nie pożyczy.
Jej syn zabił widłami i zjadł naszą gęś bo wlazła na ich kopel oni się specjalizują w bukatach. Stary
Chryl ma cały dom zawalony roboczymi ubraniami gumiakami mydłem proszkiem bo oni w kółku
dostawali a on nie używał do roboty chodził oberwany i mówił że wszystko się przyda. Raz
chłopaki rzucili w niego jajkiem żeby zobaczyd co powie. On powiedział tyle pinindzy
zmarnowane. Staśka znają na wszystkich wioskach bo lubi pid za cudze. Jak ktoś podpije i nie ma
przy sobie to Stasiek jemu pożycza i on stawia Staśkowi i wtedy Stasiek się upija. Jak w zlewni
była ta pani to ludzie narzekali
że daje mało tłuszczu i ją wyrzucili. Teraz jest pan. Mój tatuś mówi że on przyjechał autobusem
a odjedzie własnym fiatem nie będzie czekał aż go wyrzucą. Do nas przyjeżdżają wczasowicze z
miasta. Jeden pan wczasowicz opowiadał mojemu tatusiowi że jedna goła pani taoczyła po stole
tego pana i się kąpała w szampanie potem jechała z tym panem w taksówce w drugiej taksówce
jechał kapelusz tego pana. Mój tatuś się upił i mówił że zaraz jedzie do miasta. Moja mama mówi
że człowiek dostaje pomieszania od pieniędzy po co się kąpad w szampanie jak woda lepsza. Ja
widziałam szampan bo jak tatusia wyrzucili z pracy za pijaostwo to przeszedł na drugą stronę
ulicy dostał lepszą pracę i kupił szampan. Zachlapał pół sufitu całą podłogę i do dziś się chwali.
Kochana redakcjo ja bym prosiła czy nie można z miesiąca oszczędności wygospodarowad jedną
minutkę rozrzutności żeby ludzie byli dobrzy dla drugich i żeby im wszystko dawali. Ja dałam
tatusiowi jabłko ale on nie chciał.
Marysia
GRUZINI NA MAZURACH
Szanowni Koledzy, miało byd jeszcze o gruziostwie. Chciałem na zakooczenie tematu narysowad
nieciekawą, prawie wspólną cechę człowiekowatych: wtórnośd zachowao, czyli bezrefleksyjne
małpowanie bliźnich od dziecka, ale na razie się powstrzymam z tej racji, że mnie sentymenty
dopadły.
W Żegludze Mazurskiej też było tęgie gruziostwo, tyle że się tak nie nazywało. Praca była tam
nieatrakcyjna z powodu chyba ośmiu miesięcy przebywania na lądzie, zaś atrakcyjna - z powodu
czterech miesięcy pływania. Szanowni Koledzy, mówię jako osiemnastolatek: szał ciał! W tym - jedno
świostwo. Na wszystkich siedmiu pasażerskich statkach, na których byłem jako załogant lub gośd,
były punkty podglądania pao, wstyd mówid, w kibelkach - jeśli damskie sąsiadowały z
pomieszczeniami załogi. Na "Hance Sawickiej" podglądaliśmy panie przez bulaje w maszynowni.
Może dlatego maszynownia pana Mariana P. świeciła się jak psu jajka. Co chwila któryś z nas trzech
wpadał pucowad rurki paliwowe albo cóś.
Drugą atrakcją były większe, branżowe wycieczki,
które wynajmowały statek na wiele godzin albo i na cały dzieo. Nas praktykantów najbardziej
urządzały wycieczki żywnościowców: piekarzy, mleczarzy, cukierników - bo wtedy nie wydawaliśmy
na żarcie ani grosza. A serdeczni goście prawie nam na siłę do gąb wpychali. Duże wycieczki miały tę
przewagę nad banalnym, codziennym podglądaniem pao, że były i panie, i wóda. O ile można było
sobie wyobrazid wycieczkę bez pao, o tyle bez wódy - niemożliwe. Bardzo sobie zapamiętałem
wycieczkę nie pamiętam jaką, ale z ogromną ilością wódy i jeszcze większą - grochówki. Na obiad
stanęliśmy w Mikołajkach. Wszyscy, łącznie z załogą, poszli do knajpy. Ja zostałem na statku, bo już
wtedy brzydziło mnie jedzenia i picie. Wielu wracało po obiedzie wężykiem. Również na słabszych
nogach wrócił mój kolega z nawigacyjnej klasy Jasiu Wołosek. Ale on miał przynajmniej
wytłumaczalny powód: przyniósł pełniutkie piętnastolitrowe wiadro grochówki. Kazał mi jeśd.
Powiedziałem, że nie jestem głodny, właśnie się najadłem. Gówna psiego się najadłem. Honor mi
uderzył do głowy: co to ja - świnia jestem, żeby mi w wiadrze paszę nosid?! Nie powiedziałem tego
głośno, ale tak było. Ten dzieo zakooczył się jak każdy - w nocy. Dojechaliśmy do Giżycka dzięki
Jasiowi i mnie, bo on ciut mniej pił niż załoga, a ja wcale. Poza tym nic strasznego nie zaszło. Nic nie
rozumiem: nigdy nic strasznego nie zaszło, mimo systematycznego zalewania pały przez załogę! Kiedy
w tamtym roku zgadaliśmy się z Tadziem Wydrychem, że w 1962 na Mazurach on to był on, a ja to ja i
razem staliśmy w sterówce na moim statku, a załoga leżała - też się, cholera, nic nie stało. Mój
mechanik, nawet jak stał czasem w czasie manewrów przy silniku z nosem opartym o rozdzielacz
powietrza, też nigdy niczego nie spieprzył. A jedyny w ciągu trzech miesięcy mojego pobytu wypadek
stał się, kiedy wszyscy, łącznie ze mną, byli trzeźwi. Wczesnym rankiem mieliśmy pusty przelot z
Rucianego do Piszu, gdzie czekała wycieczka. Dzionek zaczynał się nieciekawie - jak w Smoleosku. Na
Bełdanach jeszcze jako tako, ale jak wjechaliśmy na Śniardwy: mleko.
- Nie ma rady - mówi kapitan - musimy jechad brzegiem.
No i jechaliśmy, tylko że "Marceli Nowotko" miał chyba ponad 180 zanurzenia.
Jedziemy po omacku, naraz: chrrr,grrr, stop.
- O job twoju! - powiedział kapitan. - Kaplica.
Śniardwy mają od cholery kamieni - prawie tyle, co wody. A przecież jest to niemal morze, przy
słabszej widoczności nie widad brzegów.
Polecieliśmy na dół sprawdzad, czy nie ma dziury. Wyglądało że nie ma. Ale weź rusz, to zaraz może
byd. Nie wiadomo co robid. Jedyne najbezpieczniejsze, wydawało nam się, zejście z kamieni - wycofad
się tą samą drogą, jaką żeśmy na nie weszli.
- Ale co ze śrubą? - mówi kapitan - Czy ona w ogóle jeszcze jest?
Przyszedł czas na mnie, bo bardzo tych moczypałów polubiłem
- Panie kapitanie - mówię - idę pod wodę.
- Nigdzie nie idziesz. Pójdziesz i nie wrócisz.
- Starczy mi powietrza na dwie minuty. Cały statek zdążę obadad, nie tylko śrubę.
- No, jak dasz radę...
- Kurde, ja?!
Plum i tyle mnie widzieli. A ja widziałem - gówniano, ale coś widziałem. Nie było ze śrubą tak źle:
pozawijane i popękane pióra na koocach, ale do stoczni szło się dotelepad. Tak kapitanowi
powiedziałem.
Daliśmy wstecz, no i po trochu poszło. Na głębszej wodzie kapitan wypróbował wszystki biegi małe i
duże, wstecz - statek się słuchał.
- To, kurde, jedziemy do Piszu - powiedział.
Bo wcześniej była gadka, że wracamy do Giżycka.
Pojechaliśmy noga za nogą. Przed Kanałem Jeglioskim mgła się rozrzedziła na tyle, że można było
trafid z kieliszkiem do gęby z okazji szczęśliwego zakooczenia przygody. To był początek pięknego,
bogatego w same szczęśliwe wydarzenia dnia. Tylko króciutka chwila trzeźwości była pechowa i
trochę nas i paostwo kosztowała, bo po udanej wycieczce poszliśmy na stocznię.
MIĘDZY NAMI ZWIERZAKAMI
Jestem australopitek i mam szczęście - złapałem mysz. Trzymam za ogon, zaczynam jeśd od głowy.
Doskakuje kumpel, wyrywa z ust, połyka - ogon mi tylko został. Lad w mordę nie wypada, bo między
nami zwierzakami nie ma nic ludzkiego - zabrał to zabrał, trudno, i się obudziłem. Milion lat zleciało
jak z bata strzelił. I od razu radośd: dziś wypłata! Nareszcie coś mądrego zjem, może nawet chlapnę.
Właśnie zrobiłem kumplowi mostek nad strumykiem-fosą, za którym jest ostrokół. On wpuścił złote
rybki. Chałupa jego - cud, mostek japooski, niespotykana przyroda: wrzosy w kwietniu kwitną i
cytryna dojrzewa. Całości pilnują cztery boksery i pekioczyk. Odstawiłem się jak stróż, polazłem.
- Masz tu trochę - mówi - po resztę przyjdź jutro.
Za komuny tyraliśmy łeb w łeb, po równo. Potem on wpadł w pieniądze, ja - w... wiadomo.
Przyszedłem jutro.
- Głupia sprawa - mówi - przyjdź jutro. Będzie na bank.
Przyszedłem.
- Można ocipied z tymi bankami - mówi. - Najlepiej przyjdź pojutrze.
W ogóle można ocipied. Wróciłem do domu, walnąłem się na wyrko.
- Co będę - mówię - chodził. Porządnego człowieka cudze pieniądze palą w ręce, na pewno sam
przyniesie.
Tydzieo jechałem na owsianych płatkach, na deser - pokrzywa, mlecz i wąskolistna babka. Zarobiona
forsa urosła w oczach nie do wytrzymania - poszedłem.
- Czego nie byłeś? - mówi.
- Jestem.
- Ale jak miałeś byd, to cię nie było. Czekałem cały dzieo.
- Przeziębiłem się. Liczyłem, że przyniesiesz.
- No wiesz co! Ja nie mam nawet kiedy kichnąd. Niesłowny jesteś.
- Jak robiłem po czternaście godzin, to byłem słowny?
- Co innego robota, co innego pieniądze - na poczekaniu nie wytrzepię.
- Półtora tygodnia czekam.
- Aleś ty naiwny! Masz mnie za milionera? Nie rozumiesz, na czym polega interes.
Fakt. Rozumiałbym - byłbym milionerem.
- Dobra - mówię - nie pali się, poczekam.
Nawet nie zauważyłem, jak minął rok. On jeździ moją ulicą do kościoła, ja - różnie: wracam z knajpy
albo właśnie idę. Przeważnie na mój widok wiał. Jak nie miał wyjścia, strzelał pierwszy:
- Właśnie o tobie myślałem! Pamiętam, nie bój się, pamiętam.
Za każdym razem. Przez niego zapomniałem jak "dzieo dobry" wygląda. Parę dni temu niosę
pokrzywę na obiad i babkę na kolację - a tu jego bryka przy chodniku. Chciałem się zapaśd pod ziemię.
Nie zdążyłem - kiwnął na mnie kiełbasą, którą właśnie jadł. Podszedłem.
- Właśnie o tobie myślałem - mówi. - Może niedługo będę ci mógł dad.
Przed chwilą zawadziłem o knajpę, ale odwaga jeszcze nie nadeszła.
- O co ci chodzi - mówię - trupojadzie? Czy ja żem ci matkę zabił?
I zacząłem wiad.
Nie tylko złoto w TŻŚ
Szanowni Koledzy, Wychowawcy i Nauczyciele,
starsi, młodsi i ci, którzy czasu już nie liczą, w roku 1968, po jedenastu latach nauczania
języka rosyjskiego w TŻŚ we Wrocławiu przy ulicy Bruecknera 10, została wyrzucona z pracy
pani magister Anna Lichtig. Była Żydówką.
Przez pięć lat nauki w naszej szkole nie doświadczyłem nigdy - w każdym razie niczego
takiego nie pamiętam - natrętnej indoktrynacji prosocjalistycznej lub antyreligijnej.
Drużyna harcerska, do której należałem, a którą prowadził rzadkiej kultury i dorosłej w tak
smarkatym wieku umysłowości Zyga Michalski (po jego odejściu zmarła przez zaniknięcie),
była pomyślana przez niego w duchu skautowskim - bardzo dalekim od polityki: byliśmy na
jednym biwaku w Szczodrem, raz paradowaliśmy jako drużyna wodniaków na 1 Maja,
budowaliśmy ze sklejki żaglówkę typu "Słonka" (nigdy jej nie skończyliśmy), trochę
pływaliśmy na wypożyczonych z hufca dmuchanych pontonach, no i interesowaliśmy się
druhnami z tegoż hufca przy ulicy Wita Stwosza.
Pewnego wieczoru wizytował nas przy kanale w pobliżu śluzy "Zacisze" emerytowany
wówczas pierwszy dyrektor szkoły pan Antoni Gregorkiewicz (mieszkał w budynku kadry
między szkołą a internatem) - przedwojenny harcerz, któremu Zygfryd Michalski złożył
meldunek. Albo mnie pamięć myli, albo nie myli: pan, czyli druh Gregorkiewicz, przybył w
przedwojennym harcerskim mundurze. Bo że miał harcerską czapkę - to pamiętam na bank.
Drugą okolicznością ilustrującą ówczesną polityczną obojętność szkoły niech będzie spotkanie
mojej mechanicznej klasy z panem wicedyrektorem Wietchym - Słoniem. Było to na krótko
przed maturą i przed rekrutacyjną wizytą w szkole oficera LWP, który nas namawiał do
startowania do szkół oficerskich. Drobna dygresja: do eksploatacji wchodziły nowe BM-500 i
tury - brakowało wyszkolonych załóg, a szkoła przecież nas szkoliła dla żeglugi, nie dla
wojska, czy innych równie szlachetnych specjalności. Nie wiem, na jakim szczeblu
wymyślone więc zostały długie, czteromiesięczne praktyki indywidualne po egzaminie
maturalnym. Dopiero po odbyciu tych praktyk, czyli w październiku, mieliśmy otrzymać
świadectwa maturalne. Z tego powodu droga na cywilne studia była praktycznie zamknięta nikt na uczelniach nie słyszał o czymś takim, żeby świadectwa maturalne w październiku
dostawać, więc nie przyjmowali podań bez świadectw.
Jedynie szkoły oficerskie i SN-y, czyli dwuletnie studia nauczycielskie, godziły się, że przed
egzaminami wstępnymi złożymy stosowne zaświadczenia, a po ewentualnym przyjęciu
dostarczymy w październiku świadectwa maturalne. Zachowywaliśmy się śmiesznie, bo
ratując się przed obowiązkowym wojskiem, szliśmy dobrowolnie do wojska, czyli do szkół
oficerskich. Nawiasem mówiąc, matka-żegluga, od wojska nas, jak to się mówiło,
reklamowała, ale niewielu z nas się paliło do żeglugi - szkoła wzbudziła większe ambicje. I oto
nikt, kto wtedy nie żył, a teraz z lubością wiesza na komunie psy, by nie uwierzył: Słoń na
spotkaniu z nami przed wizytą oficera LWP - zawodowego obrońcy ustroju! - mówił mniej
więcej tak: Ja rozumiem, chłopcy, że matura to przepustka w świat, że was różne rzeczy kuszą,
że macie różne marzenia, upodobania, ale powiem wam jedno:
"Ja zawsze byłem pacyfistą i dobrze na tym wyszedłem" (w cudzysłów wziąłem słowa, które
dokładnie zapamiętałem), i wam tego samego życzę. Za taką krecią robotę gdzie indziej
wylądowałby na białych niedźwiedziach. Zachował się nie jak rzecznik ustroju, do czego jako
wicedyrektor szkoły był zobowiązany, lecz jak rzecznik określonego interesu na wolnym
rynku: "Hej, sokoły, omijajcie oficerskie szkoły!".
Ale i tak nas kupa do WKR-u poszła: chyba co najmniej dziesięciu na trzydziestu czterech
mechaników i nawigatorów. Część skończyła potem szkoły oficerskie. W każdym razie co
Słoń miał powiedzieć - przecież nie bez porozumienia z panem dyrektorem Cieślą - to
powiedział. Tak więc w moich czasach szkoła siewcą panującej ideologii za bardzo nie była:
uczyliśmy się poszczególnych przedmiotów, najchętniej - zawodowych, i tyle.
Dlatego w 1968 roku, jako student czwartego roku rusycystyki, przeżyłem szok, kiedy się
dowiedziałem od pani Ani Lichtig, że wywalono ją ze szkoły. Był to rok strajków studenckich,
w których mnie i Jasia Sokołowskiego - mojego rówieśnika i absolwenta klasy nawigacyjnej też, ma się rozumieć, nie zabrakło. Nie pamiętam, czy strajkował Sylwek Baranowski,
absolwent dróg wodnych i ówcześnie student czwartego roku germanistyki, który mieszkał we
Wrocławiu i swoim zwyczajem kpił ze wszystkiego, a najwięcej - z ustroju. Ja nawet, jako
kompletny polityczny tuman, znalazłem się w komitecie strajkowym Uniwersytetu
Wrocławskiego, co komitetu może nie nobilitowało. No więc w Polsce Ludowej pani Ania,
nauczycielka mej niepolitycznej szkoły, nagle wylatuje z pracy za narodowość.
Nie znam się nie tylko na polityce, ale i na antysemityzmie, antyrosyjskości, antyniemieckości,
a nawet na antylitewskości, choć spod Wilna jestem - w mojej rodzinie żadnego "anty" nie
było, mimo że ojciec w ruskich łagrach siedział (siedział i cierpiał razem z Ruskimi, więc w
jaki sposób miałby być antyruski w kaczym, dajmy na to, rozumieniu?).
Kiedy się zatem dowiedziałem od Ani (tak między sobą panią profesorkę nazywaliśmy, więc
zachowam tę formę), że została wywalona z mojej ukochanej, najważniejszej w życiu szkoły
za narodowość, skamieniałem. Normalnie zbaraniałem. Kochacie po równo ojca i matkę, i oto
się dowiadujecie, że ojciec wyrzucił matkę z domu... Największemu wrogowi nie życzę takiej
wiadomości. Co mieliśmy zrobić z Jasiem Sokołowskim? Zapewnialiśmy tylko bezradnie
Anię, że przeżywamy, że jesteśmy z nią, że jeśli tylko będziemy mogli w czymś pomóc...
Ania nie rozwodziła się przed nami nad tym z całą pewnością wielkim dla niej ciosem
(wszyscy szybko wiązali się z naszą szkołą emocjonalnie), ale poznaliśmy od niej nazwiska
trzech popularnych nauczycieli, którzy byli inspiratorami tej "patriotycznej" egzekucji na
żywym człowieku. Na człowieku pięknego ducha, wielkiego umysłu i dostojeństwa, bardzo
kompetentnym w zawodzie, oddanym szkole i uczniom.
Kto z ówczesnych uczniów i nauczycieli zna te nazwiska, to zna - ja ich upubliczniać nie będę,
nie jestem IPN. Głównie ze względu na pamięć Ani, która, choć wyartykułowała swoją gorycz
przed kilkoma zaufanymi, to nie robiła z tego sprawy publicznej, nie nosiła w sobie potrzeby
słownej zemsty, zaś jako człowiek dużego intelektualnego i moralnego kalibru nie rozczulała
się nad własną krzywdą i nie poświęcała większej uwagi roztrząsaniu małości swoich
krzywdzicieli. Cóż zresztą odkrywczego można byłoby powiedzieć o panach nauczycielach,
którzy, choćby i wielcy w swych specjalnościach, okazali się bezrefleksyjnymi nosicielami
jednego z najgłupszych, najbardziej ciemnogrodzkich polskich stereotypów: antysemityzmu?
Chyba tylko to, że jak my wszyscy, nie stworzyli sami siebie, lecz byli ukształtowani przez
rodziców i najbliższe otoczenie, zamknięte w rytuałach, uprzedzeniach, fobiach, z których
późniejsi panowie nauczyciele nie potrafili własnym wysiłkiem się wydostać. Dla mnie raptusa
i politycznego matoła tym, który stawiał ostateczną parafkę na dokumencie o zwolnieniu, był
pan dyrektor Cieśla. Więc, mimo wielu jego zasług, uznałem go wówczas z oczywistą
przykrością za tak samo małego, jak inspiratorów tej niegodziwości. Ania jednak, mając w
obliczu swej wielkiej krzywdy moralne prawo do skrajnego nawet subiektywizmu,
wypowiadała się o panu Cieśli ze zrozumieniem i szacunkiem - więc i mnie się odmieniło.
Sporo się wtedy od niej nauczyłem.
Ona świetnie wiedziała i widziała ( sama nie będąc homo politicus ) że dyrektor, człowiek
zrównoważony i szlachetny, trzeźwy materialista, niemający żadnych wariackich fobii i
uprzedzeń, jest między młotem a kowadłem. Szkoła była już w tym czasie jego wielką pasją i
miłością. Sprawiedliwym, spontanicznym buntem mógł zrujnować i własne życie, i tę miłość.
Krzywda jednego człowieka - pani Ani Lichtig - usankcjonowana jego podpisem i milczącą
zgodą wszystkich, może zapobiegła wówczas większej krzywdzie, jeśli się pomyśli, co by się
mogło wówczas stać ze szkołą, gdyby jej nawiedzonego twórcy-pasjonata zabrakło.
Mniej więcej tak mógłbym streścić wyważone słowa Ani o ówczesnej, nie do
pozazdroszczenia, roli dyrektora, jakie od niej usłyszałem. Mówiła spokojnie, a mnie szlag
trafiał na wszystkich i na wszystko. Oto w majestacie jakiegoś diabelskiego prawa
szlachetnemu człowiekowi, któremu krzywdziciele nie dorośli do pięt, dzieje się krzywda, a ty,
Panie, nie walisz piorunami, nie grzmisz!
Przypadek Ani był jednym z tysięcy w owym czasie, a nasza szkoła, niestety, nie okazała się
enklawą przyzwoitości, choć miałem ją właśnie za enklawę i wyjątek. Taką enklawą okazał się
Uniwersytet Wrocławski, który był Ani głównym pracodawcą. Przekazała mi słowa
ówczesnego rektora Alfreda Jahna - geografa, lwowiaka, wielkiej klasy naukowca i człowieka
o najwyższych moralnych zasadach, który zgodził się na nasz studencki strajk w głównym
gmachu uniwerka, gwarantował nam bezpieczeństwo i miał kilka poruszających,
dramatycznych wystąpień w czasie strajku:
"Dopóki ja będę rektorem i dopóki ode mnie to będzie zależało, nie pozwolę nikomu zrobić
krzywdy".
I nie pozwolił. Nikt za jego rządów nie stracił pracy z tak absurdalnego powodu, jak przyjście
na świat z takiej a nie innej matki. Pani Ania spokojnie pracowała w Studium Języków Obcych
do emerytury. Oczywiście, na tyle spokojnie, na ile w ogóle może żyć spokojnie w Polsce
niekatolik. W tym nieszczęsnym kraju z pokolenia na pokolenie przekazuje się bowiem
święte-dęte narodowe zadanie: oczyścić dom z obcych. Jak oczyścimy - będzie raj. Już
ładnych parę wieków czyszczą.
Rok obcowania z internetem umocnił mnie w przekonaniu, że mój kraj jest najgłupszym w
swoim antysemityzmie krajem świata. Słuchałem też dla wiedzy toruńskiego radia: dzwonili
po nocy patrioci, mówili: "Wiadomo, kto pod naszą świętą ziemią ryje, nie musimy głośno
nazywać".
To, czego nie musieli nazywać, nazywa się, rzecz jasna, "Żyd", a porozumienie bez głośnego
nazywania, gdy rozmawiający świetnie wiedzą, o którą nazwę chodzi, to świadectwo głębi i
trwałości narodowej fobii. Najpogodniejszy w świecie nieboszczyk de Mello, który jezuitą był
mądrzejszym od każdego radia o całą wieczność, powiada: "Za każdym razem, gdy zobaczę
osobę narodowości amerykańskiej, powiem: Amerykanin. W ten sposób zatracam
niepowtarzalność, unikalność, którą posiada każdy człowiek".
Nazwy służą poznawaniu, lecz przez zastygnięcie rzeczywistych albo urojonych znaczeń stają
się stereotypami i, bywa, służą również zakłamaniu świata.
Antykomunizm bez komunistów i antysemityzm bez Żydów będą trwać w Polsce, aż zgaśnie
słońce i nic tu nie pomoże matematyczny wywód, że skoro dziewięćdziesiąt pięć procent
polskich obywateli stanowią katolicy, to bardzo jest prawdopodobne i logiczne, że sprawcami
dziewięćdziesięciu pięciu procent paskudztw są sami swoi, a nie obcy. Ale widać Polak tak
ma, że kiedy na obcego zwali, to mu lżej - jak na spowiedzi. Nawet ciągnącą się jak guma z
majtek sprawę wiz na wjazd do Ameryki, zwala na Amerykanów, nie na swoje znane w
świecie właściwości, żeby nie powiedzieć: wspaniałości.
O ewentualnym upublicznieniu sprawy pani Ani rozmawiałem z dwoma kolegami
absolwentami. Byli zdania, że z paru powodów lepiej siedzieć cicho. Rozumiem ich motywy,
choć nie podzielam, więc com napisał - napisałem.
Może ktoś zechce zauważyć, że ani mi w głowie zemsta. Leżał po prostu na sercu jednego z
ulubionych uczniów Ani kamień i uwierał - musiałem go zwalić.
Żadna z głównych osób dramatu już nie żyje. Amen.
ZEMSTA
Do pokoju pani wpadło słooce. Wszystko pojaśniało razem z nią - okropna rzadkośd. Pstryknąłem
fotkę na ciemniejszy czas, wrzuciłem do laptopa.
- Ojej! - pokazuję jej - miałaś byd ty, a tu jakiś pekioczyk!
Usłyszałem takie słowa, że gdybym nie słyszał, to bym nie uwierzył. Ci, co ją znają od paradnej strony pewnie też. Naklęła się, naurągała, wskoczyła na rower jak Małgorzata na miotłę i uciekła. Zerkałem
przez firankę, czy nie jedzie tyłem do przodu z emocji, ale prawidłowo wsiadła. Mogłem spokojnie
pomyśled, czy da się stare dzieci uczyd. Kiedyś oddawałem jej dziesięciokrotnie. Potem odkryłem, że
skoro ma bez przerwy muchy w nosie, a ja oddaję dziesięd razy, to mam o tyle więcej much. Nim się
rozsypię w proch, pasowałoby coś z tym zrobid. Nie z ambicji - z logiki: nie będzie przecież furiat uczył
równowagi choleryka. I zrobiłem. To, co zrobiłem, nagrałem na taśmę.
"Też człowiek, tylko inaczej: leży po wojskowemu, a gdzie jej tam do wojskowości. Te rączyny...
kurde, deszcz pada? Nie będę nakrywał, bo już nie zobaczę. A jak nie zobaczę - co zrobię? Skąd mam
wiedzied, jak jeszcze nie robiłem. Coś się wywinęło, to zawsze była pod ręką, czasem nawet za bardzo.
Proszę, jak się to szybko odmienia: teraz widad, że wcale nie za bardzo. Całe życie chciałem jej
powiedzied parę prostych rzeczy, ale nie było jak. Może jeszcze zdążę? Owszem, w słowo nie wskoczy.
Ale czy, wobec tego, potrafię w ogóle coś powiedzied? Nie ma tego przyzwyczajenia, żebym do niej
mówił, a ona ani mru-mru. Ani ona nie przyzwyczajona, ani ja. Gadałem z nią bardzo dużo bez niej,
czasem całkiem do rzeczy, prawie że się uczyłem na pamięd. Potem idę z oliwną gałązką, patrzę: język
zostaje w tyle. Taki okolicznościowy feler. Chcę powiedzied jedną rzecz, a już po głowie lata
pięddziesiąt - jedna ważniejsza od drugiej. Od czego zacząd? Zaczniesz od byle czego - na byle czym
skooczysz. Nie ma siły, żeby się język nie zaplątał. Przez to jej nie zdążyłem powiedzied.
Nieuporządkowane miałem, nie po kolei. Broo Boże, nie chcę powiedzied, że z niej była świetna
słuchaczka, tylko ja - językowe kalectwo. Z niej była taka słuchaczka jak ze mnie mówca. Ale czy to
drugiego człowieka masz tylko po to, żeby był ładny, mądry i niepyskaty? A chciałbyś mądrego
pyskatego? Poza tym co rusz zwalały się nowe wiadomości, nie szło się połapad. Chwileczkę, panowie!
Co mi żonę sprzed nosa zabieracie! Nie widzicie, cholera, że się mówi? A zresztą. Zawsze wyrywasz się
do przodu, to led. Pochowam cię i zaraz też przylecę".
Przewinąłem taśmę, przesłuchałem, deszcz trochę popadał. Położyłem magnet na jej wyrku.
- Naści, piesku, na obiad, jak wrócisz z pracy. Nie dajesz dojśd do słowa, to teraz ja ci nie dam.
I zwiałem w jedno miejsce, gdzie mają kuflowe ciemne fest mocne.
szwejk
Tego się nie robi
Wrzasnęło coś nad uchem:
- Jesteście, szwejku, Żyd?
Obudziłem się ze strachu, a to się dalej drze:
- Jesteście, szwejku, Żyd?
- To pan porucznik?! Mało nie umarłem.
- Już pół godziny pytam. Mówiliście, że nos wam się zadarł, bo wjeżdżaliście w życie nogami
do przodu, tak?
- Tak jest. Przez to widzę tylko na boki.
- Czyli jeszcze gorzej niż Żyd: obrzydliwy antysemita.
- Jezus Maria! Co to?
- Kleicie durnia?
- Melduję posłusznie, to inna specjalność, ja jestem idiota. A po czym pan porucznik poznał,
że jestem ten, co pan powiedział?
- Po nosie. Czemu mówiliście, że się zadarł?
- Bo zadarty.
- Chodzi o to, czemu mówiliście akurat jak pytałem, czy jesteście Żyd.
- Żeby coś powiedzieć.
- A nie mogliście powiedzieć kiedy indziej?
- Melduję posłusznie, jak jedna z moich dam puściła bąka w łóżku, a ja powiedziałem jak pan
porucznik: Nie mogłaś kiedy indziej;, od razu usłyszałem;cham!;. I ona mogła kiedy indziej, i
ja, ale wtedy żadne na to nie wpadło.
- Wiecie, że Żydzi są garbatonosi?
- O Boże!
- Nie udawajcie, że nie wiecie.
- A niech ich! To musi być nieszczęście!
- Proszę! Nie dość, że antysemita, to jeszcze; wojujący. Widzicie, jak was łatwo
rozszyfrować?
- Bardzo łatwo - ja siebie co dzień rozszyfrowuję.
- Wyskoczyliście z zadartym nosem, żebym nie myślał, że jesteście Żyd. Trzeba
wyraźniejszych dowodów?
- Na co?
- Na jajco. Wiecie przynajmniej, kto to Żyd?
- Nie.
- Znów! I po co tak kręcić?
- Melduję posłusznie, Pan feldkurat Katz nauczał, że mowa ma być: tak, tak, nie, nie, więc
mówię: nie. Prościej nie umiem. Od dziecka słyszę: Nie wiesz, że to Żyd? No żeby mnie kto
zabił, nie wiem - mówili Żyd i tyle. Słuchałem raz jednego towarzystwa. A oni na
wyścigi:Toż to Żyd!Toż to Żyd! albo, Wiadomo, kto, albo Wiadomo, kto pod naszą świętą
ziemią ryje i żaden nie tłumaczył. Wyglądało, że Żyd to coś, co się rozumie samo przez się. U
kogo się rozumie, u tego się rozumie. Dopiero pod koniec jeden powiedział: Żyd to też
człowiek. Ale to chyba przesada, bo tyle to bym wiedział. Znajomi, jak zaczną o
nieszczęściach, od razu:Rusek, Żyd i nie tłumaczą. Więc zwracam się z uprzejmą prośbą: jak
już mnie pan porucznik ze snu wyrwał, to może pan wyjaśni.
- Wojujący antysemita, który nie wie, kto to antysemita, a nawet nie wie kto to Żyd, to
najidiotyczniejsze, szwejku, co w naszym świętym kraju może być. Chyba że robicie ze mnie
durnia.
- Melduję posłusznie, jak pan feldkurat Katz wymyślał sobie po pijaku od ostatnich, a ja
prosiłem, by nie robił z siebie durnia, tłumaczył, że tego się nie robi, bo to jest dar boży, to się
ma.
Przedwyborczy komentarz Jerzego Pieczula
Targowisko susności
Psyloz do mie Kacper.
- Ide do Rady - pado.
- To se idź.
- Ale jo chce być radny.
- To se bydź. A co tam bedzies robił?
- Pinindze bede broł.
- Das troche?
- A skund ci wezne? Das na mie gos, to ci postawie litra – ale pirw tsa nakleić mojom
fotografie.
- Dzie?
- Syńdzie.
- Na co, jak cie syńdzie znajom?
- Tak sie robi.
Jak sie robi, to sie robi. Naso wiś mo pińć chałup, a fotografiów un miuł tysiunc. Zakim my
wypili pirsygo litra, zakleili my całom wiś – ino kuminy wystawały. Drugie tys kleili.
Nawidziołem sie mundrygo wincy jak za całe zycie: a to zaś robota la kazdygo, a to
psespicyństwo na kozdy ulicy, a cysto mo być, a zdrowo, a bogato, ajajaj. Ani zodyn nie
chciuł, ze mo być bidno, gupio i choro. Ksiundz padoł:
- Róbta, co chceta, aby katolik z katolikiem.
U nos same katoliki, ino jedyn jehowa. Jo zem go pytoł, za kim pódzie.
- Za nikim – pado. - Kole zyci mi lata wase targowisko susności. Zaro bydzie kuniec świata –
pódzieta do pieka razem z probos- cem.
- Pieka ni mo – padom.
- La was sie najdzie. Jedno gadata, drugie robita i furt pijeta.
Z tym to mo racje.
- A co – padom – robić, jak ni mo co?
- Wiela mos dzieciów?
- Moze i dwanaście.
- To kuńc i sie nawróć na prawdziwom wiare.
Z tym to ni mo racji.
To wum powim, ze wsyśkie kandydaty wygroły. Tero pół wioski je radne, pół – nieradne, bab
nie lice. Ale to sie zmini – wsyśkie bedom radne, jo tyz. Inacy ni moze być, jak wsyśkie
dobze chcom. Ino jedyn jehowa wypatruje kuńca świata.
Jak-em Kacpru rade doł
Psyloz do mie, patsy w bok.
- Co – padom – tak w bok patsys? Prosto pats.
- Nie wim, co robić,
- Rób bele co.
- Mało pinindzy z ty Rady, chce wincy.
- Bydź psewodnicuncy.
- Jak?
- Margieła wykop.
- Jak?
- Nie załuj materiału – spij. Powis na Radzie: “Nie umi pić”.
- Tak zrobie.
Na drugi dziń zem do nich posed, bo uny radzom w knajpie. Uostatni wlos psewodnicuncy
Margieł. Pado:
- Chopy, ni mo dziś Rady – za chory jezdem, nie poradze.
Chopy w śmiech.
- Pirsy jezdeś, uostatni wchodzis?! Dupa-ś, nie chop. Kto jutro
psydzie pirsy – cy na dwóch kulosach, cy na wincy – tyn bydzie
psewodnicuncy.
Na drugi dziń wsyśkie byli pirse. Zabinkowali sie w dźwiach, ni
mogom wejś. Co który sie rwie, to uny go za frak:
- Prrr, Kuba, nazad!
A pić sie chce. Patsom: jo siedze w środku.
- Co tyn tu robi? - pytajom Franka, co mo knajpe.
- To nie widzita? Chla.
- Uod kiedy?
- Uod rana.
- Psyloz tseźwy?
- A jus! - nalany.
To uny do mie:
- Wiela ześ wcora wypił?
- Seś litrów bez zapitki.
- Gupio gadas.
- Bo gupio pytata. Same wita, ze wincy nie pije jak liter.
- I jesce chlas?! W imie Uojca i Syna, jezdeś psewodnicuncy.
My tak nie mogymy stać i patsyć.
- Ni moge być, bo ani zem nie radny.
- Ty wincy radny jak my. Tu nie zund, ino samozund – rozkazuj.
- No to jadymy na ta ryba. Franek, wio!
Tak-em został psewodnicuncy i zostaje do dzisiednia. Chlać
kazdy umi, ino nie kazdy mo łeb. No nie, Kacper?
Dwa oka mgnienia z życia hegemona Łuki
Odrzutowce latają parami, w młodej trawie coś piszczy, kaloryfery grzeją nie gorzej od
słońca, w sali – straszliwa duchota. Łuka, zamiast pracować dla kraju, więc i dla siebie, siedzi
z czołem opartym na dłoni i rozmyśla. Właściwie nie to, że rozmyśla, po prostu – zamyka i
otwiera oczy. Zamyka - żeby się lepiej skupić, otwiera – żeby nie zasnąć. Szkolenie BHP ma
się ku końcowi.
- Tak więc, panowie – podsumowuje kierownik, ocierając szyję mokrą od znoju – w nowoczesnym społeczeństwie klasa robotnicza jest siłą motoryczną. Jest – czy się to komu podoba
czy nie – inspiratorem, sprawcą i kontrolerem, słowem: hegemonem. Na tym bym skończył.
Przy następnej okazji porozmawiamy sobie o formach sprawowania władzy przez klasę
robotniczą, czyli przez was. Są pytania?
Wstaje hegemon Łuka.
- Panie kierowniku... - zaczyna.
A kierownik:
- Ty, Łuka, lepiej siadaj.
To Łuka siada.
I po szkoleniu.
*********************
Tylko nastał upragniony kapitalizm, Łukę rozbolała wątroba. Nie pomagała robota na
świeżym powietrzu, gołe baby w kioskach, czytanie harlekinów ani to, że starał się chodzić
uśmiechnięty
Jednego dnia wrócił z pracy przed fajrantem. Nie rozebrał się jak czlowiek, wlazł w butach do
pokoju, padł na kanapę, aż sprężyna pękła.
- Ogłaszam upadłość – powiedział.
- Ty nienapita świnio! – wrzasnęła kobita. - Chociaż byś zdjął buty!
- Ty głupia kobieto. Od dziś nie wyrzucasz skórek od chleba.
- Bo co?
- Zakład się rozleciał.
- Jezus Maria! - plasnęła się kobita w oba policzki naraz, bo jej zakład – też.
Leżał Łuka tydzień, drugi, ale mu się od tego nie polepszyło, odwrotnie: prócz wątroby, łeb
zaczął pękać. Tylko wnuczka przed kolorowym telewizorem, kupionym na raty za
przewidywany dobro- byt, piszczała z uciechy:
- Ociec, prać drogie omo!
- Nie ma co, trzeba coś robić – powiedziała kobita, a lat miała pięćdziesiąt.
Zrobiła kanapkę z serem, zawinęła na drogę w dobre słowo:
- Masz nie wracać bez forsy!
Łuka zarzucił łopatę na ramię, ruszył w świat robić interesy na własną rękę.
Nie długo szedł, nie krótko – w sam raz, żeby mu pęcherze pękły przy jakiejś farmie.
Wyciągnął się wygodnie na poboczu. Akurat przejeżdżał jakiś gość.
- Co tak leżysz? - powiedział.
- A co ty tak stoisz?
- Jest robota.
- To rób.
- Dla ciebie.
- Skądżeś wytrzasnął mój adres?
- To wszystko moje - gość zatoczył nosem łuk aż po horyzont. - Wła- śnie kupiłem.
- A to moje – Łuka pokazał na chmury. - Nie dałem ani grosza. Ale patrz, cholera, uciekły.
Jak gadali, tak gadali, ale się dogadali. Bez formalności, nie kiwnąwszy palcem, Łuka się stał
na nowo hegemonem, tyle że na czarno.
Na śniadanie dostał chleb ze szperką na tę swoją wątrobę. Pojadł więc suchego chleba, zapił
wodą i wio do roboty. Harował cały dzień jak wół. Wieczorem dostał wszystko naraz: drugie
śniadanie i całą resztę. Oczywiście, nie jakieś kaszanki – chleb ze szperką. Szmyrgnął szperkę
w klomby, pokąsał chleb, łyknął wody, siusiu, paciorek – i w wyro. Na drugi dzień było
podobnie, z tym że, zamiast paciorka, Łuka ciężko westchnął. Trzeciego dnia wieczorem
usłyszał, że zarobił akurat na chleb ze szperką, które właśnie zjadł. Powiedział słabiutko:
- Ooo!
To był bunt.
Pięć minut po tym, jak się nie zjawił w robocie na czwarty dzień, przyleciał Drugi, któremu
podlegał.
- Czego nie idziesz do roboty?
- Huśtajcie się na swojej szperce. Ogłaszam głodówkę.
Drugi zatkał ręką gębę i poleciał z nowiną do Pierwszego. Kiedy zobaczył, że ten po
odebraniu wiadomości pęka z radochy, rozluźnił się i też zaczął rechotać. Nagle urwał, bo
Pierwszy przyłożył rękę do gęby – milcz, serce! - i pognał, że tylko kurz.
Z Najwyższym to już była cała zabawa. Stanęli obaj naprzeciw siebie, a farmer pokazuje
palcem na swój brzuch. Co pokaże – to rży. A Pierwszy za nim. A on za nim. A potem farmer
pokazuje na brzuch Pierwszego – i buahaha! A potem Pierwszy pokazuje nieśmiało na brzuch
Najwyższego. Tamtemu się spodobała taka poufałość.
- Jo-jo! - ryczy.
I dawaj! Robota stoi, a oni tykają się palcami w brzuchy. Do wieczora. Wyrechotali się za
wszystkie czasy.
Wieczorem Najwyższy zwołał ludzi. Wódy nastawiał od groma, sam wlazł na wóz. Stoi,
patrzy na tych swoich ludzi. Naraz podnosi rękę, macha do dołu, jakby krowę palował – aż
przykuca – i jak wrzaśnie:
- A niech zdycha, durnia kawał!
I dureń zdechł.
KRÓTKI FILM O PRZEMIJANIU
W mesjańskiej Polsce wszystko jest rodzinne, słodkie i domowe, ja zaś odrzuciłem wszystkie
słodycze z wyjątkiem cukru z buraków. Ale co szkodzi Szanownym Kolegom z okazji
rodzinnych - a jakże - świąt zawinszować
KRÓTKI FILM O PRZEMIJANIU
Wracam z czystym sumieniem z brudnej roboty, a moje rude szczęście ryczy przed lustrem.
- Co tak – mówię – sobie ryczysz?
Pokazuje garść włosów z rudej głowy.
- To jest – mówię – powód?
Uśmiałem się jak Kopernik, który odkrył kapuściany głąb złożony z miliardów rozumów.
Gwiżdż na to, jaki jesteś, patrz, że jesteś, bo jeszcze chwila – już cię nie ma. Mam trzydzieści
cztery śmiertelne choroby, gówniany charakter, niedowidzę przy jedzeniu, prawie wszystkie
zęby wypadły, nogi się plączą na rowerze – przez to trafiłem pod samochód – a czuję się
świetnie. Bo jak nie świetnie, to po kiego żyć? Wytrzepałem swój łysy łeb – dwa włoski
spadły do wanny.
- Widzisz? – mówię. – U mnie nawet nie ma co wypadać.
Jeszcze mocniej ryknęła. Wystraszyłem się, że umrze przed lustrem ze starości. Wziąłem za
frak, zaniosłem na tapczan. Zasadnicza płciowa różnica: chłopu czas leci, a tu – babę
pocieszać. Zaśpiewałem kołybielnuju po francusku.
- Wiesz – mówię – czym się różni staruszka od staruszka?
Śpi, aż chrapie. Poszedłem na palcach do siebie, otworzyłem na świat okno – wpadła masa
świeżego smrodu. Kopcę czarnuchy „don Pedro”, smoła kapie z ust, dumam o przemijaniu
gówna, co brzmi dumnie. Zaczadziłem się, aż język kołkiem stanął, pić się zachciało.
Sekundę pomyślałem.
- Dobra – mówię – spoczywaj w pokoju, ja tymczasem prysnę.
Poszedłem do psychiatry. Jego narzeczona od razu:
- O, już ich poniosło.
- Stul pysk, krowo – mówi psychiatra – przy gościu!
- Słyszałeś, jak on się przy gościu do kobiety odnosi?
- Też – mówię – czasem ze swoją porozmawiam.
- Chyba nie jak dziad.
Co się będę chwalił, jak dopiero wszedłem.
- Piękna pogoda – mówię. – Aż się chce wyjść.
- Zdążyłam przy chamie osiwieć. A jeszcze nie ma ślubu!
- Ruski wyż, jak stanie – mówię – stoi ruski miesiąc. Będzie zatrzęsienie grzybów. W gorące
lato grzybnia ma ciepło pod ziemią i się rozwija jak szalona. Jesienią tylko formalność:
deszcz.
- W ogóle nie ma wstydu – tylko pieniądze, dziad, przynosi.
- Deszcz, oczywiście, musi być, z tym że – na samym końcu.
- Udaje, że innych leczy, a sam potrzebuje leczenia.
- Pasjami wiesza na mnie psy przy gościach – mówi psychiatra. - Zamkniesz ty w końcu
mordę, krowo?!
A do mnie:
- Szczęście, że umiem nad sobą panować. Idziemy.
Poszliśmy na całość: on – ze złości, ja – z radości. Świetnieśmy się rozumieli.
Pod koniec miałem krótki film: stoi moje szczęście ze zwieszoną głową, liczy włosy, co na
dłoni wyrosły. Zgoda – ruda, ale najpierw przecież osiwiała. Byłem przy tym, choć za wiele
widziałem. Teraz mi się też, psia mać, urwało...
Kultura wpadła w ucho
Daleki sąsiad pozdrawiał żonę po północy – widać dopiero wrócił – w rytm dum-dum grającej szafy, a ona darła mordę. Nie chciało mi się spać. Polazłem, mówię grzecznie, żeby
się przymknęli.
- Trochę kultury, chamie! - powiedziała pani i trzasnęła drzwiami, aż w całym bloku psy się
pobudziły.
Co tam trochę – dałbym wszystko, gdybym miał pewność, co takiego kultura. Jedno życie
mam w mieście, drugie – w lesie, dlatego nie jestem na bieżąco, wciąż się potykam o obce
rzeczy.
Spotykam kumpla, z którym się bardzo dobrze rozumiemy: on lubi jasne, ja – ciemne mocne.
Siadamy i pytam o kulturę.
- Człowieku – mówi – ty śpisz czy jak? Kto ma głowę do takich słów?! Kasa, bryka, dysko,
komórka, zęby, ściana – to są teraz słowa. Co ma do tego jakaś kultura.
- To w końcu wiesz, czy nie?
- Jasne, ale zapomniałem. Chyba że jeszcze masz na piwo, to może bym przypomniał.
Miałem, i to tyle, że obaj żeśmy zapomnieli.
Potem, pamiętam, wracam autobusem. Pełno ludzi, nikt nic nie mówi, tylko – jeden młody:
półdupki – na dwóch siedzeniach naraz, nogi rozkraczone jak przy porodzie na zakręcie,
co drugie słowo – wyraz. Na oko widać, że nie ma chłop żadnych wątpliwości. Na pewno
będzie wiedział to, czego ja nie wiem, w razie bym zapytał. Nie chciałem przy ludziach, patrzyłem, gdzie wysiądzie i – za nim. Podchodzę, pytam, czy nie wie przypadkiem, co to za
zwierzę ta kultura. Dostałem w dziób, zanim zdążyłem zamknąć. Od razu się zrobiło jak
ten Polam – wszystko jasne.
Jak to jednak obce słowa wpadają w ucho.
Partiotyzm
Szanowni Koledzy, dla jasności - parę słów o ostatnim z neandertal- ców.
Nie obchodzi on żadnych świąt, imienin, nie kłania się sztandarom, rocznicom. Nie rozumie
symbolik, alegorii, metafor z powodu kwadratowy łeb. Jest chyba ukraińskie przysłowie:
“Gdy powiewa sztandar, rozum mieści się w trąbie”. Naturalnie, rozum neandertalca może się
mieścić najwyżej w trąbeczce. Jak kiedyś popijałem, niepotrzebne mi były specjalne okazje w
rodzaju pierwszej komunii córki kumpla – wystarczyła chęć. A co do sztandarów, to mam
takie wspomnienie. Dwa razy niosłem sztandar szkoły w Warszawie na 1-go Maja. Dowodził
kompanią pan major Krygowski. Przydarzyły się dwie rzeczy. Drzewce sztandaru było
składane. Kiedy przed trybuną z panem Gomułką przenosiłem sztandar z pozycji “na ramię
broń” do pozycji “prezentuj bron”, część ze szmatką wyfrunęła z rurki i poleciała ze dwa
metry do przodu – to jedna przygoda. Druga (która pierwsza, która druga – nie pamiętam): tak
samo prowadzi pan Pryciupa, zbliżamy się do trybuny równym krokiem, ale zwykłym
marszowym, a przecież jesteśmy chłopaki tak wytresowane, że się okropnie chcemy pokazać.
Co to za mundurowa kompania, która idzie jak stare baby po mleko! Pan Krygowski – nic.
“Zapomniał?” se myślę. I czuję, że wszystkie chłopaki są za mną – nawet dosłownie, bo
niosłem sztandar. Straszna poruta. Może szkoła miała odgórne polecenie, byśmy nie udawali
wojska? Tak czy owak, nie wytrzymałem, wrzasnąłem: “kompania!” - bo taką komendę w
szkole wydawaliśmy do przyjęcia kroku defiladowego. Huknęło, grzmotnęło - poooszło
wojsko! Co za ulga! Warszwiacy bili brawo, że mało co muzyki było słychać. Dostałem
potem opieprz od pana majora - byle gówno śmie przejmować komendę w obecności
dowódcy – ale nie za mocny.
Słowem: przyjemnie było i się zmyło. Od dawna nie akceptuję żadnych rytuałów. Dla
jasności: nie oceniam tych, co akceptują. Ich wybór, i tylko tyle. Natomiast wpędza mnie w
nastrój beznadziei niekończąca się polsko-polska wojna. 1 Maja i 3 Maja są tradycyjną
okazją. Oto maluteńki przykład, jak wojna na nowo się odradza przy każdej okazji - również
nad trumną, kiedy nawet ateiście wypadałoby się przymknąć.
Wywiad ze znaną posłanką.
Gazeta: - Z Rosji informowano, że w czasie lądowania samolotu była gęsta mgła.
Posłanka: - To bardzo dziwne, bo do nas, zgromadzonych w Katyniu, dopływały sprzeczne
informacje. My też słyszeliśmy o tym, że była mgła. Dla mnie to bardzo dziwna informacja.
W Smoleńsku byliśmy w sobotę rano o godz, 4, a potem pojechaliśmy do Katynia i wszędzie
była piękna pogoda.
Większość mojego zawodowego życia - jako kopacz melioracyjny i łodziowy rybak –
spędziłem pod chmurką. Obserwowanie i przewidywanie pogody było koniecznością –
zwłaszcza na morzu – ale też stało się moją pasją. Mały przykład. Od początku mojej pracy
na łodzi mieliśmy ze wspólnikiem Zbychem dużą przyjemność w uprawianiu
meteorolgicznego chiromanctwa. Słuchaliśmy niemieckich prognoz sto razy dokładniejszych
od naszych i
wykreślaliśmy drogę zwłaszcza niżów od Morza Północnego do naszej przystani w Ustroniu
Morskim. Udawały się nam prognozy do dwóch dni naprzód. Starsi od nas rybacy coraz
częściej przychodzili do nas na gadkę o pogodzie - nie jako do znawców, ale jako do trochę
kapujących po niemiecku: “Co tam Niemcy podali?”. Zdarzyło się, że zaczęli przychodzić nie
względem Niemców, ale względem nas: “Co wy uważacie?”. Oto, jak do tego doszło. Był
czas śledzia, chyba kwiecień. Cały dzień dmuchała północno-zachodnia szóstka. Pod wieczór
ani trochę nie zelżała, nasi na drugie dwanaście też podali szóstkę. Więc nikt z rybaków w
morze nie poszedł (kutry przy tym kierunku i sile wiatru również nie wychodzą). Prócz nas
dwóch. Bo nam wyszło z sytuacji na Morzu Północnym trochę bliżej nas – że jutro nie tylko
nie będzie szóstki, ale w ogóle nic nie będzie, jeśli się posłużyć panem Kononowiczem. Jak
wychodziliśmy w morze, a łódź stawała na sztorc, tak że mało nie powypadaliśmy do tyłu,
rybacy się pukali w czółko. Tego, co było w naszych duszach na drugi dzień, nie da się opisać
– trzeba przeżyć: morze – stół, i to odprasowany, ani śladu martwej fali, co jest dobrym
znakiem na kilka dni, widoczność – aż za horyzont. Dryfujące siatki – parę kilometrów od
przystani (bojki widać), na ślepo by trafił. Śledzia dowaliło tyle, że trochę się siatki podtopiły,
i chyba dwa łososie - potrafią się wkręcić w małe oczka śledziówek zębami, kiedy gonią za
śledziem. Odtąd rybacy przychodzili do nas nie po to, by usłyszeć, co mówią Niemcy, ale –
co my. Owszem, przewieźliśmy się parę razy i na Niemcach, ale tylko parę.
Tak więc, Szanowni Koledzy, kiedy się na przykład wiezie rowerem na przystań wycięte
tyczki do bojek, to po drodze są wyboje. Jedziesz o czwartej rano górką – cieplutko, dołkiem
– jak mówią Ruskie: “Zub na zub nie popadajet”, prawie mróz. W Koszalinie pada,
W Słupsku – słoneczko. Jadę odmulać rowy po kolana w wodzie i w lodzie: w Koszalinie ani jednej gwiazdki śniegu, osiem kilometrów dalej – biało. A taka madam ignorantka
powiada publicznie w śmiertelnie ważnej sprawie: “To bardzo dziwne”. Bardzo dziwne, że
tam, gdzie była ona – była piękna pogoda, a tam gdzie jej nie było – pogoda była niepiękna.
Znawczyni nie wie, rzecz jasna, że wczesnym rankiem, przy pięknej słonecznej pogodzie, na
niżej położonych obszarach, w dolinach rzek, przy krótkotrwałej różnicy temperatur i
ciśnienia, może być mgła jak mleko, i to nierzadko, nie jest to jakaś niezwykła sytuacja. A
publiczny głos posła, choćby najgłupszy, jest głosem politycznym. Czytałem parę ruskich
gazet w internecie. Słyszą takie głosy. Być może przez takich siejących zło i nienawiść
posłów mamy już po herbacie, czyli po oczekiwanej przez naiwnych zgodzie.
Szanowni Koledzy, chciałem tylko, jako pasjonat spraw językowych, pokazać, że od takie
słownego gówienka “bardzo dziwne”, może dojść czort wie, do czego, nawet – jak od
rzemyczka do koniczka. W dużej mierze już doszło. Radujmy się, psia jego mać, że znów
chce
złapać Kozak Tatarzyna.
Do Jasia Pawłowskiego z Kanady.
Jasiu, wiem o Tobie od ponad roku, ale w internecie nieśmiało operuję od niedawna. Mam
króciutki, przedwojenny, na korbkę – z tego powodu w tej chwili może to być mój ostatni
kontakt na jakiś czas. Główna moja obawa przed stałym inernetem: żeby nie wpaść w nałóg.
A Ty, mój drogi, już wówczas wąsaty (czy Ty się, Jasiu, czasem nie urodziłeś z wąsami?)
Kolego z jednej ławki w pierwszej klasie, czyli w najgorszym czasie, byłeś ze swoim ciepłym
nosowym głosem wielką duchową podporą dla zagubionego na obczyźnie. Mieszkając we
Wrocławiu na Oporowie, nie miałeś powodu czuć się zagubionym, ale my w internacie - tak.
Pierwsz klasa to była prawie wojskowa unitarka. Dzięki, Jasiu.
Jurek Pieczul
Kurde, bym zapomniał! Mały kawałek z okazji niezliczonych w Polsce odświętnych okazji.
Nie ma w szkole przedmiotu myślenie i nie ma takich jak w Helladzie akademii, w których
uczniowie chodzą z mistrzami po ogrodzie, myślą. Kandydat na człowieka uczy się myślenia
przypadkiem: od taty, jak się kłóci z mamą, na lekcji geografii, od rówieśników w bramie.
Mama z tatą też uczyli się przypadkiem, i babcia z dziadkiem, i dziadków dziadki.
Podchodzi do mnie na przystani babcia.
- Świeża ta flądra? - mówi.
- Przecież żywa.
- Widzę - ale czy świeża?
Z przypadkowych nauk są sędziowie i pierdzistołkowie, dziennikarze i profesorowie,
policjanci i złodzieje - wszyscy.
- Co za barany uczą dzieci seksu! - mówi pan młynarz. - Nikt dotąd nie uczył, a jesteś- my.
Ciebie ktoś uczył?
- Nie, dlatego nic nie umiem.
- To co ze swoją robisz?
- Oglądam telewizję.
Pani młynarzowa wie, że jest niedobrze, bo ludzie są niedobre. Jak będą dobre, to będzie
dobrze - wystarczy chcieć. A, skurkowane, nie chcą.
Raz rzekłem: „Przypisywanie marksizmu ateistom to chwyt prawicowych demagogów”. Na
to boży ptaszeczek: „Tak jakby nie było lewicowych demagogów!”. W przekładzie na
nadrzeczne budownictwo to wygląda tak: ja: „Na prawym brzegu rzeki stoi dom”; on: „Tak
jakby nie było lewego brzegu!”.
Na razie
Przebudzenie
Jako panująca klasa robiłem za komuny trakt przez las, konkretnie – szuflowałem.
Przejeżdżał pan leśniczy. Stanął.
- Cześć, Pieczul! Jak leci?
Jest w Polsce szlachecki zwyczaj, że starszy stopniem mówi do starszego wiekiem ty bez
wzajemności, co oznacza serdeczność. W ogóle zwyczajów jest bez liku: do podpułkownika
się mówi „panie pułkowniku”, wolnokupujący do wolnosprzedającej – „pani kierowniczko”,
kołek do kapucyna – „panie profesorze”, stulatek do trzydziestolatka w komży – „ojcze”.
- Gówniano, panie leśniczy, ale nie narzekam.
- Sam robisz?
- Skąd! Nie dałbym rady.
- To z kim?
- Z całym narodem, z partią...
Drugi raz wpadłem w patriotyzm czytając książkę o wrocławskim Janie zakonniku. Jeśli choć
w jednym z bogów jest tyle pogody i dowcipu, co w tym Janie, to szczerze żałuję, że nie
wierzę. Zachwalając mocną azjatycką herbatę, Jan opowiada, co zaszło, kiedy Azjaci
Polaków tą siekierą poczęstowali: Polacy przez trzy godziny nie mogli mówić, a tubylcy mieli
święty spokój. Z przyczyn patriotycznych od razu pomyślałem, że ciekawe byłoby zobaczyć,
co by zaszło, gdyby nasi poczęstowali ich czymś naszym.
W święto pracy spotkało się trochę bezrobotnej hołoty w leśnej chacie. Pasterską Azję
reprezentował stary baran. Był polski koktajl: piwo, wódka, kwach. Odwrotnie niż rodacy
przy herbacie: trzy godziny żeśmy gadali, a tryk spadł z rożna i się spalił. Budzę się w nocy,
snuję się jak pan Twardowski po księżycu z wiadomych przyczyn – wpadłem na beczkę.
Wsadziłem łeb, i szczerze mówię, że w życiu tyle nie wypiłem, takie to było smaczne.
Wróciłem spać. Budzę się znów nad ranem – jak było niebo w gębie, tak teraz piekło.
Wyskakuję z wyrka: drogi do beczki nie pamiętam! Ale gospodarz też wstał.
- Mów szybko – mówię – gdzie ta beczka z piciem!
- Tyś to pił!? Ja w tym moczyłem barana trzy dni!
Myślał, że mnie dniami przestraszy. Zanim się reszta pobudziła, w beczce nie było nic –
najwyżej gęstwina. Więcej nie muszę opowiadać – każdy wie jak się szykuje do peklowania
solankę.
Jest trzeci maja. Specjalne słońce świeci, bawią się dzieci, a ja wypiłem w domu ostatni
kompot i wciąż smali. Żona-lekkoduch poszła do kościoła z pieniędzmi. Niech się dzieje, co
chce – więcej patriotą nie będę. Owszem, pożyjesz od wielkiego dzwonu w liczbie mnogiej,
to, tamto, ale, niestety, zdychasz sam.
LEKARZ I TYLKO LEKARZ
Mógł kleszcz, mogła pchła, mogła i muszka – mało to zwierza w lesie? - w każdym razie wyskoczyła
plamka w takim miejscu, że mało nie wpadłem w nabożnośd. Urato- wało mnie tele: podali w
najgłówniejszych wiadomościach, że w całym kraju są modły za biskupów. Szybko zmieniłem kanał.
Słyszę, że jest niespotykany wysyp kleszczy. Jest od nich zapalenie mózgu czy przydatków – nie
dosłyszałem, bo się zająłem sprawdzaniem własnego przypadku. Profesor przedstawiała objawy
ustnie – za cholerę nie było widad podobieostwa.
- Pies – mówię – drapał objawy, mów, babo, co robid.
Dziennikarka tak samo prosiła, ale profesor się zaparła: nie będzie leczyd statystycznego pacjenta, od
tego jest rodzinny lekarz. Dokładnie zbada, postawi diagnozę, dobierze indywidualnie specyfiki,
poradzi, jak unikad.
- Rozumiem – mówi dziennikarka i nie rozumie, że wstyd tak mówid.
- Nie jesteś, pindo, od rozumienia - mówię – tylko od mówienia w imieniu pokrzywdzonych przez los.
Oni mają rozumied, a nie ty.
-Powtórzmy – ona na to – żeby widzowie zapamiętali, co robid w przypadku wystąpienia
podejrzanych objawów: niezwłocznie się udad do lekarza.
- Czyli nic nie robid – mówię.
- Dokładnie – mówi druga językowa małpa – lekarz i tylko lekarz.
Najlepsza ze wszystkich lekarzy jest modlitwa – ślepy widzi, jak się biskupi dobrze mają – ale w tym
podejrzanym wypadku trudno, idę.
Nastałem się pod gabinetem, nasłuchałem mądrości, przy okazji się puknąłem w czoło, że gdyby był
kleszcz, to by był – a nie ma. Jeszcze bardziej się wystraszyłem, bo mógł się schowad. Przychodzi moja
kolej. Włażę, pokazuję plamkę. Lekarz rzuca okiem z daleka.
- Nic nie widzę – mówi. - Pracuje pan?
- Bez przerwy. Z czego to może byd, panie doktorze?
- Wpisuję tylko wizytę.
- Nie ma potrzeby, robię na czarno. Na jakim tle ta plamka, panie doktorze?
- Na paoskim. Jak będzie odwrotnie: pan na tle plamki – proszę się zgłosid.
- Przy okazji: mam zwyrodnienie kręgosłupa i stawów barkowych.
- Nie zawracaj pan głowy. Następny!
Kamieo spadł z serca. Profesor to profesor – wie, co mówi.
Nim kur zapieje
Łaził gośd po chałupach, sprzedawał mleczne żarówki jako oszczędnościówki. Pani Dorcia kupiła
cztery za czterdzieści złotych. Czyli naciął ją na jakieś trzydzieści. Roślinożernym bezrobotnym będąc,
żyłbym za to dziesięd dni. W owym czasie dwóch posłów roz- trąbiło na całą Polskę, że spróbują przez
miesiąc żyd za piędset na łeb. Wydali grubo więcej. Niesmacznośd ich eksperymentu była stąd, że
najbiedniejsi z tych, co ich wybrali, żywili się za sto.
Wracam od pani Dorci zmartwiony, że żyję w kraju o tysiącletniej tradycji, i że w ogóle żyję. Złudzenia
sprzedaje się tu jako rzeczywistośd: patyki na przykład jako wino, papierowe kukły jako życiowe kino,
kłamstwo i chamstwo jako wolnośd słowa, zbydlęcenie młodych jako luz obyczajowy, dziadostwo jako
hrabiostwo, starzynkę jako świeżynkę itede. Kiedyś popiłem z podleśniczym, co hodował owce.
Ciemnotą w mięsie będąc, kupiłem od niego dla mięsożernej pani młodziutkiego dzika. Osesek
rozgotował się i obiad znikł. Koledzy lepiej znali gościa, więc wydumali, że to było jagnię. Przyszło na
świat martwe, a on mi wepchnął je po znajomości. Wszystkich chyba zakasował dziadzio, co śliwki
sprzedawał jako śliwki pod transparentem PROMOCJA, żądając grubo więcej od innych za kilogram.
Wchodzę do domu: pani majstruje pod sufitem.
- Spadniesz mówię - i się zabijesz. Dzieo dobry.
- Kupiłam w pracy oszczędnościową żarówkę po promocyjnej cenie taki facet sprzedawał, wszystkie
baby brały.
Patrzę: to samo oszustwo, co u pani Dorci.
- Jakaś epidemia z tą promocją mówię.
I chcę tłumaczyd, na czym polega naiwnośd. Przypadkiem naiwnośd się przemianowała na głupotę.
Usłyszałem odwrotną pocztą, że głupota to właśnie ja, bo nie rozumiem nowoczesności. Już miałem
odpalid, że właśnie ona, ale przyhamowałem. Dośd się naodszczekiwałem jako dziecko, wypadałoby
przed śmiercią wydorośled uciekłem.
Na drugi dzieo wracam z pracy wita mnie słoneczko:
- Miałeś rację mówi. - Księgowa sprawdziła w sklepie: zwykłe żarówki. Kupiłyśmy kota w worku.
- Co to za kot, jeśli na opakowaniu stoi jak byk: STO WAT.
- Gośd mówił, że właśnie tyle daje światła.
- Nienowoczesny gośd, co tu naprawia wszystko sam, chciał wczoraj powiedzied, że waty to
rzeczywista moc, a nie urojone światło, ale nie dopuściłaś do głosu.
- Miałeś rację. Przepraszam.
- Pierwszym autorytetem dla ciebie jest księgowa, co płaci w ciemno, potem sprawdza, a prorok w
domu jest lekceważony.
- Jeszcze raz przepraszam.
- To językowy tik, co nic nie znaczy. Jeszcze dziś, nim kur zapieje, trzy razy się mnie wyprzesz.
- Jurcysiu w życiu
Upływa szybko życie. Wracam wieczorem nie pamiętam skąd, z naprzeciwka rude słoneczko.
Zupełnie niepodobna do siebie: te ruchy, ta mina, ten ciuch! Chciałem wiad w bok, ale nogi nie dały.
- Jak ci tak mówi nie wstyd paradowad w gumiakach po mieście!
- A co ja jestem modelka? Gumiaki wykonały ze mną mnóstwo ciężkiej pracy, nie będę się ich
wstydzid.
- A ja nie będę z dziadem na ulicy gadad. Cześd!
- To po co zaczepiasz? Cześd!
Pierwszy raz się wyparła.
Wróciłem do domu. Odpalam fajkę od fajki, myślę o wstydzie. Dosyd się go najadłem, jak chodziłem
w furt naprawianych trzewikach na gołe nogi, w przerabianych łachach, i woziłem braci do żłobka
rozklekotanym wózkiem znalezionym w gruzach. Aż teraz tego wstydu wstyd.
Nie wiem, ile trwało dumanie, bo mnie obudził głos:
- Ludzie, toż tu siekiera zawiśnie!
- Niech wisi mówię To mój smród.
- Beee! Więcej się do ciebie, łachmaniarzu, nie odezwę.
Zatkała hrabiowski nos i poszła. Drugi raz się wyparła.
Krzyżyk na drogę będziemy słuchad innych mędrców: Kiedy raz nastąpi kulturowy rozdział, wszystkie
siły społeczne działają nie w kierunku złagodzenia go, lecz usztywnienia. Jedną z tych sił jest
wzajemna pogarda
- W jedyncy jedyny boże Rongo! - mówię wstrząśnięty. - Więc jak ten stadny pawian podpadam pod
to, co powszechne?! Ona jest, jaka jest i ja jestem, jaki jestem. Czy to drugiego człowieka masz po to,
żeby ci potakiwał, był ładny mądry i niepyskaty? Niedoczekanie!
Idę do pani odwoływad pogardę. Czyta w łóżeczku. Nawet nie zacząłem mówid, a ją wykrzywiło ją ze
wstrętu.
- Nie rozumiesz, że się ciebie brzydzę, pijaku?!
Kur zapiał!
BABA TO BABA - A GDZIE CHŁOP?
Chyba bandyci na mnie napadli, bo wróciłem po wypłacie bez grosza. Po paru dniach, jako
że w naszych spokojnych stronach nie napada się za jednym zamachem. Mój krokodyl,
zamiast durniowi współczuć, wyskoczył z mordą. Z rozgoryczenia powiedziałem w swoim
pokoju wiersz:
- Pani, twych wdzięków nie trzeba mi wcale.
Usłyszała. Wsunęła przez drzwi oblicze, chwilowo jak u mopsa, rzuciła prozą, wróciła do
kuchni. Słyszę: pluje. Nie wytrzymałem, polazłem.
- Ja się ciebie nie brzydzę - mówię - ale uważaj, gdzie plujesz, sama też będziesz jeść.
Spojrzała. Sierść mi się zjeżyła ze strachu ale stoję bo mam parę słów.
- Ty - mówię - nie ma się co rzucać. Gdybym widział, że okulary leżą na podłodze, to bym
nie nadepnął, ale nie mogłem widzieć, bo leżały na podłodze. Szanujmy życie, jakie jest,
ślepe to ślepe - trudno, na słońcu też są plamy.
Jest mięsożerna, ma w sobie kiełbasiany jad.
- Ty parszywa świnio - mówi - łachudro, moczymordo, obrzępało, bydlaku, kanalio,
chamska mordo, debilu, judaszu, flejtuchu, kocmołuchu, oszuście, padalcu!
Oczywiście, nie jednym tchem, bo by się udusiła - streszczam dorobek ładnych paru lat.
Nazbierało się, owszem, ale patrzę, że nie tak strasznie. Inna rzecz, że skąd wytrzasnęła takie
słowne bogactwo, skoro z internetu nie korzysta.
- To wszystko? - mówię. - Cała twoja opowieść o człowieku?
Trzeba było widzieć jej minę, jak usłyszała: człowiek.
- Żeby cię szlag trafił! - mówi.
Słyszałem kiedyś, jak mądra suka uczyła psa na spacerze, że baba się różni od chłopa i nie
ma co się z nią gryźć w okresie wścieklizny. Bardzo to sobie zapamiętałem, tylko że pies też
bywa uparty. Widziałem w sześćdziesiątym ósmym, jak szło ze sto psów za suką, a wszystkie
mialy jedno w oczach: nieustępliwa walka o nasze ideały. Zacząłem żonie wyjaśniać, jak nie
dba o swój interes, życząc mi źle.
- Żebyś ty zdechł - ona na to.
Widzę, że wszystko wystrzelane, mój pobyt w kuchni stracił rację. Wróciłem do punktu
wyjścia - do samotności długodystansowca. Zablokowałem swoje drzwi krzesłem, zacząłem
gadać jak równy z równym. Do późnej nocy. Dobre jest takie gadanie - nikt nie wpada w
słowo. Na chwilę tylko przyhamowałem, bo się zdawało, że żmija w swoim pokoju syczy.
Podkradłem się nawet pod jej drzwi. Ale to było tylko chrapanie. Ma czyste sumienie, nic
więcej. Wcale jej nie zazdroszczę, mnie na chrapanie szkoda czasu. Wziąłem kawałek
sznurka - a jest go od metra na pamiątkę jednego z moich bezdochodowych zawodów zawiązałem na kole ratunkowym, które mi wisi na wszelki wypadek, założyłem pętelkę na
szyję, wczuwam się na leżąco, nie w siebie - w nią. Żal mi się jej zrobiło nie do wytrzymania.
Chyba zasnąłem z tej emocji, bo naraz słyszę:
- Jeeezus Maria!
Otwieram oczy: rudy policjant leży na podłodze.
- Nie drzyj się - mówię - bo usłyszą. Co to - już dzień?
Sztywna. Chciałem skoczyć z tym kołem, ale - wzdycha. To leżę spokojnie. Budzi się. Łzy
jak z sikawki.
- Jeeeeeezu! - wyje. - O Jezu Jezuniu, doczekałam się!
- Nie umiesz normalnie powiedzieć "dzień dobry"?
Trząchnęła głową, zrywa się z podłogi, skacze na mnie.
- Jurcysiu kochany!
Raz już słyszałem coś takiego - może w piętnastym roku narzeczeństwa, jak zdarzyło mi
się przynieść wypłatę.
- Ot dureń! Dzwonię po pogotowie.
- A dzwoń, chyba że dla siebie .
- Coś ty chciał zrobić, idioto?
- To po co mdlejesz, jak nie wiesz? Kazałaś zdychać, to trenuję.
- Boże, za coś ty mnie pokarał takim czubkiem. O mnie nie pomyślałeś?
- Bez przerwy myślę: siedzisz mi na chorym kolanie.
- Po co pijesz, jak wiesz, że tego nienawidzę?
- Głupie gadanie: żebym był napity. Ciebie nie namawiam, bo wiem, że tego nienawidzisz.
Od słowa do słowa - jeszcze nie otworzyli sklepów, a już byliśmy jak mąż z żoną: ona - w
swoim pokoju, ja - w swoim, drzwi - pozamykane, moje - podparte krzesłem. Z tym że ona
chyba od razu poszła spać z emocji, bo nie słyszałem, żeby się tłukła. Mnie znów zjadała
gorycz, że taki ładny koniec diabli wzięli przez głupie spanie. Jedna pociecha, że to nie żaden
koniec, tylko, jak zwykle, początek.
PIERWSZACZEK
Pierwszaczek był najlepszym pierwszaczkiem w klasie. Jego dwa paluszki bez przerwy sterczały w
górze. Kiedy wracał ze szkoły do domu, najpierw odrabiał pilnie lekcje, dopiero potem szedł się
bawid.
Dorośli chcieli mied jak najwięcej najlepszych uczniów, dlatego co roku urządzali dla najlepszych
noworoczną choinkę w dużym mieście, żeby wszystkie dzieci zazdrościły i też chciały byd najlepsze.
Pierwszaczek pojechał na swoją pierwszą choinkę. Tam było przedstawienie, różne zabawy,
niespodzianki i wędka szczęścia. Pierwszaczek zarzucił wędkę i wyciągnął książeczkę. Bardzo się
ucieszył, bo strasznie lubił czytad. Potem chodził po salkach, w których były bardzo ciekawe rzeczy,
potem był na przedstawieniu, a dzieci na scenie śpiewały: "W nowym roku przyspieszmy kroku, tak
jak co rok". Potem nie mógł się doczekad, kiedy dojedzie do domu, żeby wszystko opowiedzied i
pokazad książeczkę, i zacząd ją czytad.
Potem przeszedł do drugiej klasy, a pani zadała do domu wierszyk. Uczył się bardzo długo, żeby się
nie zaciąd, jak pani będzie pytad, ale nie mógł się skupid, bo dostał pasem za to, że stłukł szybę, kiedy
po lekcjach właził do domu przez lufcik, bo zgubił klucz. Jak pani pytała, to się zaciął i dostał dwójkę.
Płakał cały dzieo. Wieczorem postanowił pod pierzynką, że więcej się nie zatnie.
Potem znowu była choinka dla najlepszych uczniów. Pierwszaczek myślał, że nie pojedzie, bo z jego
klasy tylko Marzenka miała same piątki. Ale dorośli kazali, żeby w każdej klasie było dwóch
najlepszych uczniów, więc pojechał.
Na miejscu dostał karnecik. Nawet go nie przeczytał, tylko od razu pobiegł do salki, w której w
tamtym roku wygrał książkę.
Siódmaczek, który sprawdzał karneciki przy wejściu, popatrzył i powiedział:
- Nie da rady.
- A czemu ?
- A temu.
Pierwszaczek stanął pod ścianą i nie wiedział, co robid. Wtedy zobaczył, że idzie Marzenka.
Wyciągnęła karnecik, a siódmaczek powiedział:
- Proszę bardzo.
Marzenka spojrzała na Pierwszaczka jakoś tak i weszła .
- Rozumiesz, smyku - powiedział siódmaczek. - Tu jest tylko dla tych, co mają same piątki.
Pierwszaczek zaczął szybko uciekad. Schował się pod schodami i płakał. Wyszedł z kryjówki dopiero
jak dzieci się szykowały do odjazdu. W domu postanowił pod pierzynką, że już nigdy nie będzie
płakad.
Od tej pory wracał ze szkoły, rzucał tornister i szedł się bawid. Nie odrabiał żadnych lekcji.
Pani z początku się dziwiła:
- Co to się stało z naszym Pierwszaczkiem?
Potem zapomniała o nim, a jak przychodzili do szkoły goście, mówiła:
- A to jest nasza najlepsza uczennica Marzenka.
Potem szkoła się skooczyła, Marzenka dostała na pożegnanie piękny dyplom z frędzlami, a
Pierwszaczek nie wiedział, czy w ogóle dostanie świadectwo. Ale jakoś go wypchnęli.
Potem Marzenka została wzorowym garkotłukiem i miała dużo grzecznych dzieci, i czytała im
wesołe książeczki, które napisał Pierwszaczek.
RZĄDY MAMY
Wracam, dajmy na to, do chaty, a powrotów mam na razie tyle, ile wyjśd. Jeszcze jestem na progu mój prywatny detektyw wyskakuje zza winkla.
- Piłeś!
Przeważnie nie chcę kłamad - bo co z kłamstwami zrobię w grobie? - ale jak inaczej z domowym
policjantem? Tłumaczę, że nie z wczasów wracam, ale z ciężkiej pracy na rozbujanym morzu - mam
prawo padad na nos. Uwierzy, nie uwierzy - zależy ile tej pracy było, czy miałem przy sobie pietruszkę.
Inna rzecz, że, skurkowana, gwiżdże na pietruszkę, bo i po oczach potrafi - lepsza jest od całej policji.
Przegrane jest takie życie pod takim nadzorem.
Cała cywilizacja, od Noego poczynając, powstała pod wpływem alkoholu; najpierwszy cud Jezusa - to
przemienienie wody w wino, a nie na odwrót; takie kulturotwórcze rzeczy jak kazirodztwo,
cudzołóstwo, gwałty, oszustwa, wojny, zbrodnie, grabieże (nawet przedszkolak rozumie, że hrabia
jest od "grabid") niemożliwe by były bez alkoholu - ale czy taki garkotłuk to uszanuje?
Osiemdziesiąt sześd procent małżeostw bez przerwy żyje w ciężkim stresie, i dzieci, siłą rzeczy, żyją, i
dzieci dzieci - i tak to leci. Z jakiej by racji baba śmiała warczed, gdyby się nie czuła władzą? Czuje się dlatego od wieków mamy matriarchat, czyli rządy mamy. A feministki wojują o zrównanie praw. Co
za perfidia! Kto tu się z kim ma równad - kat z ofiarą? Modliszka - z samcem, którego z kopytkami
zjadła? Owszem, u zwierzaków podział damskich i męskich ról bywa różny - jest również równośd, ale
się nie wzięła z wojowania ani stąd, że siadł ktoś i wymyślił. Życzę paniom modliszkom takiego
samego szczęścia w paszczęce, jakim cieszą się ich samce. Niestety, ewolucja zarządziła inaczej:
ukształtowała babę dla innego szczęścia - dla dzieci. A chłop zrobił swoje i - paszoł ty w kibinimatier.
Nie masz gdzie iśd lub nie chcesz? To znaj swoje miejsce i siedż cicho - ot i cała równośd w
matriarchacie.
Paru badaczy znalazło różnice w babskim i chłopskim mózgach. Wystraszyli się i przestali badad - taka
to nauka. A może w tych różnicach jest coś lepszego od urojonej równości?
Z niewielu zgodnych małżeostw, jakie znam, przedstawię jedno: leżą w jednym grobie. On - doktor
medycznych nauk (z przyczyn filozoficznych nie miał prywatnego gabinetu, a nagłej pomocy udzielał
za frajer - najwyżej jakaś flaszka), ona kura domowa. Czy on był napity, czy nienapity, niosła mu do
łóżka kawę, herbatę, sok z armaty...tfu!...z kapusty, albo i szklankę wódki - nigdy się nie skrzywił ani
ona. Ona - odwrotnie niż niepokalane święte na obrazkach - zawsze chodziła uśmiechnięta. Miałą
powód. Goniłem raz za nimi
w parku, żeby pogadad. Już prawie dogoniłem, słyszę:
- Ty zawsze dla mnie jesteś najpiękniejsza.
Mieli do kupy sto sześddziesiąt lat. Wygrani byli, co tu gadad.
Zapatrzyłem się kiedyś na pana lwa i pana pawiana. Pan lew sobie leży, myśli - to jego przyrodzona
specjalnośd. Troska o byt jest na głowie pani. Każde robi to, co potrafi najlepiej i na drugiego nie
narzeka. Inna rzecz, że jak pani fajtnie, pan jest przegrany.
Pan pawian jest mądrzejszy: ma masę żon i furę dzieci. Jak mu coś nie pasuje - wstanie, popatrzy:
wszystko pryska do matek, kto nie ma matki - robi w gatki. Wszyscy jak jeden mąż trzęsą się ze
strachu, tylko właśnie jeden mąż się nie chce trząśd. Porządek, spokój, wielka cisza - odwrotnie niż u
pana wszelkiego stworzenia. Tyle bym miał do powiedzenia.
Wspomnienie o gruziństwie
Dołóżmy jeszcze jedno wspomnienie o gruziństwie. Może już tu gdzieś sto lat temu
wspominałem, więc powiem jak mój tata, który przez całe życie wspominał łagry: "Mówiłem,
ale jeszcze raz powiem".
W Koźlu nie było nawet pół kontenera. Więc mieliśmy jechać do Gliwic właśnie po połówkę.
Ale najpierw trzeba się było naoliwić, bo po poprzednim dniu było bardzo sucho. Oliwiliśmy
się w znanej łodziarskiej oliwiarni, imienia nie pamiętam. Pamiętam tylko kolegę z ciut
młodszej klasy - znanego w całej szkole albo i dalej judokę. Potem pamiętam, że stanąłem na
schodkach do kajut jak Rejtan -"No pasaran", może nawet rozdarłem koszulę - i
powiedziałem kolegom Maniusiowi, Rysiowi i Kaziowi, że po moim trupie, ale najpierw ich
natłukę. A poszło o to, że wszyscy prócz mnie rwali się, żeby już jechać do Gliwic. A tu nie
tylko że oliwa sprawiedliwa na wierzch uszami wypływała, nie tylko że już była noc, ale
czekała nas jeszcze śluza Januszkowice - o ile pamiętam, co najmniej 11 metrów różnica
poziomów. Trzeźwym nie ma co tłumaczyć, co grozi w śluzie, a pijanemu nic nie jest groźne.
Jak byłem na praktyce na Mazurach, napruty mechanik fajtnął przez reling do wody w śluzie
Guzianka. Płyciutka śluza, prądu przy śluzowaniu prawie się nie czuło, więc nie było obawy,
że statek go przygniecie do ściany. Wgramolił się z powrotem uśmiechnięty:
- I co, kurde, umiem pływać? A wy myśleliście, że co?
W Januszkowicach mogło być inaczej - dlatego się tak zaparłem. Ja - żółto-zielony w
łodziarce - musiałem się stawiać starym harpaganom. Fakt, że posłuchali. Nocowaliśmy przed
śluzą. Rano wjechaliśmy na Kanał Gliwicki. Jeszcze dobrze nie zahamowaliśmy przy dalbie,
a już kapitan z Mańkiem ruszyli na poszukiwanie wodopoju.
Nie było ich ze trzy godziny. Wrócili nawet dosyć prosto, ale nic nam, świnie, nie przynieśli.
Tak czasem wygląda koleżeństwo. To ich tłumaczy, że poprzedniego dnia przepiliśmy bony
żywnościowe, więc zostały grosze. Inna rzecz, że koleżeństwo polega na tym, że się sobie od
ust odejmuje i daje drugiemu - tak sobie wtedy myślałem. Zanim dojechaliśmydo Gliwic,
widzieliśmy dwa bizony w takiej samej jak my sytuacji, a jeden z nich - w sto razy lepszej, bo
załoga wracała zygzakami, za to - z pełnymi torbami, aż zazdrość brała patrzeć. Zbliżamy się
do gliwickiego portu: woda czarniejsza od sadzy.
- Żebyś mi, Maniuś - mówię - postawił teraz cztery flaszki, dołożył sto tysięcy i kazał leźć w
ten syf - nie wlazę.
- To dobrze, bo nie mam nawet na piwo.
Stanęliśmy, Piękny, ciepły wieczór, port - coraz ładniejszy, bo świateł od metra, woda się
błyszczy, wcale nie widać, że nie przeźroczysta. Właśnie się skończyłem wycierać po kąpieli,
włożyłem majtki. Słyszę krzyk. Widzę przez okno łazienki faceta na nabrzeżu po drugiej
stronie basenu: macha rękami, pokrzykuje. I coś w wodzie się barachta. Jak wyskoczę na
pokład.
- Maniuś - krzyczę - łap koło, leć za mną, gość się topi!
I zapierniczam. Mam 33 lata, jelenia bym już nie przegonił, ale jeża - na pewno. Więc sam
siebie przegoniłem i doleciałem. Mało do basenu nie wpadłem. Wtedy ruda była już
granulowana, więc całe nabrzeże to było jedno kulkowe łożysko - trzeźwy poleciałby na pysk,
co dopiero napity. Przy krawędzi nabrzeża stał pochylony gość, kiwał się, coś radził,
mamrotał, a ten w wodzie sobie tonął. Utrzymywał się jeszcze na powierzchni, ale machał
rękami jak wiatrak, więc od razu było widać, co potrafi. Skoczyłem skokiem ratowniczym,
czyli łeb na wierzchu, żeby wiatraka z oczu nie stracić, dopłynąłem, objąłem z tyłu. W tym
miejscu składam niedoszłemu topielcowi gratulacje: świetny byłeś, chłopie! Nic a nic nie
panikował, nie łapał się kurczowo, nie szamotał - fantastycznie mi ułatwił robotę. Nie ma to
jak ratować pijaków - wcale się nie przejmują. Gorzej było z Maniusiem: z nerwów rzucił
koło ze sześć metrów od nas. Machnąłem na nie ręką, bo ja - po koło, a gość - pod wodę, i jak
go w atramencie w nocy znajdę? Przez moment pomyślałem, że wyciągnąć chłopa z wody po
wysokiej ścianie będzie kłopot, ale zaraz zobaczyłem, że jedzie w naszą stronę tur - chlopaki
się zorientowali. Tur w sam raz się nadaje do wyciągania topielców - niziutki jest. Podali
chłopaki bosaki, jakoś żeśmy się wygramolili. Zapytałem tylko topielca, czy wie, co jest
grane. Kiwnął głową, że wie i żeśmy się rozstali. Ten radca na brzegu wymamrotał, że są z
bydgoskiej beemki.
Tyle słów o gruziństwie na dzień dzisiejszy.
Aha, jak skaczę do wody, przeważnie mi spadają majtki. Tym razem spadł mi jeden z
ulubionych butów. Do dziś leży
na dnie. Gdyby to było na Mazurach, może bym na drugi dzień odszukał, ale nie w tym
atramencie. Chyba że pomógłby taki jeden, któremu nikt nie wmówi, że czarne jest czarne.
BEZROBOTNY NA URLOPIE
Wyleciałem z czarnej roboty za niemoralnośd. Pan Jacek, teoretycznie bardzo przyzwoity gośd,
wściekł się, że szukam za jego plecami jakichś stawek, kiedy on sam z siebie chce dla mnie dobrze,
poczerwieniał, wypłacił zaległości co do grosza, wyrzucił mnie na bruk. Nie powiem złego słowa. W
ogóle nic nie powiem, mam poważniejsze sprawy, na przykład - co robid z nieznaną bliżej masą
wolnych dni. Nie bardzo lubię grzecznie spad, więc czasami jest kłopot, jak mnie trzeba zostawid
samego.
Jednego razu żona wraca z pracy, a ja leżę w kuchni na podłodze. Zachodzi od głowy, nachyla się odrzuciło ją.
- A jakże - mówi - mój piołun na spirytusie.
- Masz mnie za rabusia? Myślisz, że zeżarłem twój piołun?
Podsuwa butelkę: w środku - jakieś glony. Oglądam, wącham, przechylam nad językiem - spadły może
dwie krople.
- Tfu! - mówię - co za paskudztwo, teraz sobie przypominam. A ja, dureo, myślałem, że to ziołowa
herbata.
- A nie pomyślałeś, że jak coś stoi w pawlaczu w moim bucie, to nie po to, żeby ktoś znalazł?
- Jasne, że pomyślałem. Ale najpierw mnie zaciekawiło, co to robi w takim miejscu, że trzeba włazid
po drabince.
- Boże! Dziad, oszust, a jeszcze - złodziej. Tylko tego brakowało.
- Od razu "Boże". Każdy się może pomylid.
- Oj ciężko się pomyliłam. Ty w ogóle nie masz sumienia.
Już chciałem powiedzied coś gorzkiego, żeby w pięty poszło - że jak wytrąbiłem to świostwo i kładłem
się na podłogę, nic mnie nie ruszało, tylko właśnie sumienie - nawet chciałem wstad, nalad wody do
butelki. Zamiast tej prawdy powiedziałem nieoczekiwanie inną:
- Nawiasem mówiąc, zanim cię niepotrzebnie spotkałem, byłem taki jak ty - odpowiedzialny i
prawdomówny.
- Umrę ze śmiechu. Chyba - jako zygota.
- Nie uczyłem się oszukiwad na bezludnej wyspie.
- Po co się miałeś uczyd - masz to w genach.
- Skąd się wziął ten zwyczaj, że tylko powiem coś mądrego, zaraz jest użyte przeciwko mnie?
- Nie wiesz?
- Też masz coś w genach?
- Idiota. Postaw się na moim miejscu - pracuj, sprzątaj, pierz, ja wyskoczę na piwo. Raz na dwa
miesiące dam pół wypłaty, powiem wesoło, że tylko tyle było, i znów skoczę.
- A skacz - od dziecka jestem samowystarczalny.
- Niedługo będziemy obchodzid złotą rocznicę tej wystarczalności w moim towarzystwie. Chyba
przyrządzę uroczysty obiad.
- I sama zjesz. Od dziś przychodzę na swój garnuszek.
Chciałem ją dodatkowo przygwoździd mocnym słowem, ale się zapodziało. Rozmowa poszła w
niewłaściwym kierunku. A chodziło o drobiazg: planowałem udowodnid, że wszystko przez nią.
Jestem oszust, bo się boję w tym domu mówid prawdę. Czyli że ona ma równy udział w moim
grzechu, jak nie większy, bo jest przyczyną, a ja co - mały, wystraszony, Bogu ducha winny skutek.
Żeby nie ona, chodziłbym po świecie z podniesioną głową - bo kto by mnie rozliczał? Tyle tylko
miałem powiedzied. Ale że się zająknąłem, a ona to wykorzystała - musiałem się ustosunkowad. To
ona znowu. To ja też. A ona cztery razy. Aż tyle naraz nie potrafię -pogubiłem się, nie wiem, gdzie
jajo, gdzie kura.
- Idź - mówię - babo, lepiej spad.
Nie odpowiada. Do niej niepodobne. Rozglądam się: leżę, sierota, na podłodze przy butelce z glonami
i debatuję sam ze sobą, a pięd po trzeciej. Ona wraca pół do czwartej. Jak skoczę z podłogi. Chlust
wody z kranu do butelki, butelkę - do pawlacza, okno - na oścież, garśd kminku - w dziób, gryzę jak
ekspresowa mysz, zapijam dezodorantem. Wchodzi.
- Co - mówi - tak pachnie?
- Posikałem się na twoją cześd.
- Gdzieś się wybierasz?
- Gdzie tam, zmęczony jestem - dorabiałem klucz do piwnicy.
- To się połóż, zaraz coś zrobię do jedzenia.
Szybko uciekłem, bo ona potrafi nie tylko po zapachu. Pstryknąłem tele-morele, zamknąłem oczy.
Leżę do góry brzuchem i tu się zgodzę z każdym, że rodzina to dobra rzecz. Pomału nadchodzi śpik.
Słyszę koocem ucha, że bezrobocie się zmniejsza.
- Daj Boże - mruczę - aby nie za szybko.
RZECZ NABYTA
Po raz, żeby nie skłamad, któryś usłyszałem w świętym radiu: "Sprawiłeś, że na całej ziemi usta
dzieci i niemowląt oddają Ci chwałę". Śmieszne się wydało, no bo jak - prezes mieszkaniowej
spółdzielni powołuje do życia ciało, by mu oddawało chwałę? Może i tak - ale kto oddaje chwałę? Jak
nie ma nic mądrego do roboty, chwałę się najwyżej głosi - oddaje się honory, cześd. Poszedłem do
psychiatry. Opowiadam i mówię:
- Jako niemowlę robiłem kupę rzeczy, a chwały nie pamiętam.
- Za dosłownie bierzesz poezję. Osesek głosi chwałę tym, że jest - całym sobą.
- To czemu poezja uwzięła się na usta, a nie na przykład na wątrobę?
- Bo w nich jest ta częśd człowieczeostwa, która nie jest zwierzęciem. Z ust padły pierwsze słowa i
pierwsza niedosłownośd. Wiesz, kiedy pojawili się bogowie?
- Jak miałem cztery latka.
- Zgadłeś. Wpierw człowiek mówił konkretnie: aaa, uuu, yyy. W takim języku nie było miejsca dla
idei. Niewidzialni przyszli na świat, jak powstały techniczne możliwości: kiedy się słowo oderwało od
rzeczy.
- Najpierw powstały warunki, dopiero po nich - ci, co je stworzyli?!
- Nie inaczej.
-To mówimy od rzeczy.
- Ano mówi się. Pierwszego dnia się pojawiło światło, czwartego - źródła światła. Dziś zjadłem
kiełbasę ze świni, którą zabiję jutro. Wczoraj kołchoźniki śpiewały: "Stalin wszystkich bojów naszych
chwałą, Stalin to młodości naszej blask". Dziś coś podobnego jest przez satelitę: "Usta dzieci i
niemowląt oddają Ci chwałę". Słyszałeś o homo alala?
- Nie.
- Niemówiący osobnik z rodziny człowiekowatych, na przykład wychowany przez zwierzęta. Z paru
podarowanych przez los przypadków wiadomo, że życie zrodzone przez człowieka nie musi byd
człowiekiem.
- Mówi się, że nawet poczęte - jest.
- Lud Toradżów na Celebes nie zaliczał do ludzi nawet dzieci, którym jeszcze nie wyrosły zęby.
Dziecko mężczyzny i kobiety staje się człowiekiem nie przez urodzenie, ale przez naukę.
- A może się nie stad?
- Oczywiście. Jest tylko kandydatem na człowieka - reszta zależy od otoczenia. Ludzkie szczenię najbardziej nieporadne wśród zwierzęcych szczeniąt - samo nie wykształci w sobie niczego, co
ludzkie. Wychowają je wilki - będzie zębami drzed mięso, nogę podnosid przy sikaniu, wyd, ziemię
drapad, ale nie złapie zająca, nie stanie na dwóch łapach i nigdy nie powie: mama.
- Przecież to naturalny dźwięk od ssania pochodzący.
- I od słuchania mamy. Ludzkie dziecko, które w pierwszych latach się nie nauczy mówid od ludzi,
będzie idiotą do kooca. Nikt go potem nie nauczy, tak jak nie nauczy mówid małpy.
- Czyli co z wychowanym przez wilki?
- Będzie karykaturą wilka i człowieka.
- Ni pies, ni wydra ?
- Tak jest. Człowieczeostwo - rzecz nabyta. Niby oczywistośd, a weź powiedz matce-Polce - nie daj
Boże, babci - że jej dopiero co ochrzczony cherubinek jest stuprocentowym ateistą.
- Czyli nie trzeba szukad skrajnych przypadków - wystarczy trzeźwo patrzed.
- To przypadek najrzadszy. Dlatego są neurastenie: wieczne pierwszeostwo stereotypów i emocji
przed rozumem. Z emocji mały by dużemu w dupę wlazł - tak powstała liryczna neurastenia, czyli
poezja. Niewidzialni, jako esencja ludzkiego lęku i nierozumienia, siedzą tam, gdzie byli poczęci: w
kadzidlanym słowie - w niczym więcej.
- W szkole byłem tak tępy, że pięd razy na dzieo robiłem rachunek sumienia i nawet am czytałem
nabożnie z książeczki, jak pisało psułem(am), szkodziłem(am), dręczyłem(am).
- Ja też.
- Nie gadaj!
- A skąd bym znał lęk?
Psychiatra wyjął flaszkę. Raźniej się zrobiło.
- Może nie jest tak źle z tym nabytym - mówię. - Trochę się, jako człowieczeostwo, rozumiemy.
- Dokąd się słowo nie oderwie od rzeczy.
Oderwało się: pozalewaliśmy pały jak ta ferajna, co położyła kij na koniec świata w filmie "Ostatni
brzeg".
BUTY NA MIARĘ
Miałem zreperowad żonie buty. Lubię reperowad - w ogóle co rusz bym coś naprawiał. Nie powiem,
sknocid też potrafię - dosyd wszechstronny jestem. Znalazłem na szosie kawał świetnej gumy.
Przykroiłem, przykleiłem, leżę zgodnie z instrukcją, czekam aż chwyci za czterdzieści osiem godzin.
Przy okazji zrobiłem trochę koło siebie: namoczyłem skarpety. Najpierw nie chciało mi się ściągad z
braku czasu.
- Co tam - mówię - ściągnę, może się zdążą wyprad przez czterdzieści osiem. A nie zdążą - licho z nim,
pan bezrobotny ma czas, poczeka.
No i czekam.
Żona wraca z pracy.
- Chryste Panie! - mówi.
- Dzieo dobry.
- Czyś ty już całkiem zdurniał? Skarpetki w salaterce?!
- Gdzie mają byd - w wannie? Wiesz, ile trzeba zmarnowad wody, żeby się raczyły zanurzyd?
- Potem mam z tego jeśd?
- A jedz na zdrowie - salaterka nadaje się do wszystkiego, tak samo jak ręce.
- Boże, w środku cywilizacji - pitekantropus!
- Kto tu zapraszał jakąś cywilizację - masz swój pokój.
Wysmarkałem się tęgo w gacie, rzuciłem na podłogę, bo nie noszę podpinek w spodniach i w ogóle
bielizny - człowiek nie cebula - a ta z uporem maniaka robi prezenty. Dlatego używam zamiast
chusteczki.
- Nie mogę! - mówi.
I ucieka. Słusznie - też bym się oddalił, zamiast pyskowad, gdyby mi nie pasowało.
- Czekaj - mówię - coś mam dla ciebie.
Niosę buty, pokazuję. Ta - oczy w słup.
- Nie poznajesz? - mówię. - Może i nie poznajesz, bo wyglądają jak nowe. Trafiła się świetna guma dużo kauczuku, będziesz nosid sto lat.
- A coś ty tu za łopaty przykleił?
- Ciebie nie było, to kroiłem podług swoich stóp.
- Idiota.
Bystry policjant, nie ma co, nic się przed nim nie ukryje. Ale co się dziwid, w koocu jest specjalistą całe życie przykłada swoją miarę do moich spraw.

Podobne dokumenty