Recepta na bestseller
Transkrypt
Recepta na bestseller
Tytułologia Przymus pisania każe mi zaczerniać papier i tworzyć tekst, o którym wiem, że nigdy przez nikogo nie będzie czytany. Nigdy nie będzie opublikowany i nigdy nie znajdzie czytelników. Jego przeznaczeniem – szuflada. Świadomość tego „nigdy” jest tak silna, że od razu kładę tytuł: Moja przyjaciółka szuflada. Nurtowany przymusem pisania tworzę coś, czego nikt nie kupi. Wątpliwe, aby ktoś na mój towar reflektował; może dlatego, że nie umiem go sprzedać? Inni to potrafią, ja nie. Patrzę na lady księgarskie zasłane stosami książek, których autorzy wykazali żyłkę handlową, czego dowodem jest właśnie fakt obecności tych książek na ladzie. Jak oni to zrobili? Duże znaczenie ma chwytliwy tytuł: Kochankowie Róży Wiatrów, Kochankowie Wielkiej Niedźwiedzicy, Kochanica Francuza, Mężczyźni, których miałam w łóżku. Ostatni z wymienionych tytułów został wymyślony przez sprytną pielęgniarkę, która z piórem w ręku wspominała swoich pacjentów, wszystkich tych nieboraków przykutych do szpitalnych łóżek. Ten i ów pacjent, który przeczytał książkę swojej dawnej pielęgniarki, mógłby się jej skwitować takim z kolei dowcipem: „Wolałbym mieć w łóżku raczej ciebie niż złamaną nogę.” Wszystkie zacytowane tytuły są bałamutne, nie mają nic wspólnego z „tymi rzeczami”. Warto jednak, niezależnie od treści utworu, umieścić na jego czele tchnące romansowością słówka, skoro najpoczytniejsze są romanse. To niegłupi chwyt. Że niegłupi, pouczają mnie o tym nie tylko witryny księgarskie, ale i zainteresowania czytelnicze znajomych. U Grażyny, mojej przyjaciółki, która nigdy specjalnie nie interesowała się muzyką, znalazłem na półce powieść o Feliksie Mendelssohnie-Bartholdym. Zdziwiłem się. Co tu robi książka o kompozytorze, jakim sposobem trafiła do tego księgozbioru? Oświecił mnie tytuł: Miłość nie jedno ma imię. No tak, miłość, wszystko jasne. Inny przypadek: kobieta mieszkająca w Pruszkowie, z dala od morza, które znane jej jest li tylko z nielicznych urlopów spędzonych nad wielką wodą, zaczyna mi opowiadać o swojej niedawnej lekturze tyczącej... życia marynarzy. Ni mniej, ni więcej. Zawarty w książce problem wiąże się ze specyfiką marynarskiego zawodu: trwające wiele miesięcy rejsy i destrukcyjny wpływ takiego sposobu życia na więź małżeńską. Słucham tych literackich refleksji i zadaję sobie pytanie: co ją obchodzą marynarze, czemu właśnie tę książkę wzięła do ręki? Odpowiedzi udzielił mi tytuł powieści: Kochankowie Róży Wiatrów. No tak, kochankowie, wszystko jasne. Prawidłowo! Pisarzowi nieznanemu a spragnionego sukcesu, komuś takiemu jak ja, nie pozostaje nic innego, tylko naśladować owych sprytnych, pomysłowych autorów. Już wiem, co zrobię. Zamiast Moja przyjaciółka szuflada, walnę na stronę tytułową: Moja kochanka szuflada. Mówiąc poważnie: manipulowanie tytułami w celu zwabienia czytelnika jest absurdem. Szczytem absurdu był ów komercyjny chwyt Boya, który to chwyt sprawił, że opatrzona opaską „tylko dla dorosłych” Rozprawa o metodzie Kartezjusza wylądowała – jak ktoś podpatrzył – w szufladce kucharki, prymitywnego garnkotłuka, obok romansów Mniszkówny i Marczyńskiego. Boy-Żeleński posługujący się niewybrednym dwuznacznikiem! Ten sam Boy, który o bibliofilstwie wyraził się: najgorszy sposób obchodzenia się z książką, najskuteczniejszy sposób ugrobienia tejże, wiadomo bowiem, że bibliofil ani nie przeczyta, ani drugiemu nie pożyczy. Dobrze, a co spowodował on sam, Boy? Że Kartezjusz, nie przeczytany przez kuchtę i innych podobnych nabywców, poszedł na podpałkę. Wszystko to nie zmienia faktu, że dobry tytuł, to znaczy dobrze dobrany, nie oszukańczy – stanowi połowę sukcesu. To niekiedy 80 procent sukcesu. Wspomnienia z pobytu „na nieludzkiej ziemi”, czyli przeżycia Polaka w Bolszewii, mogą być bardzo interesujące, jednakże tytuł Na nieludzkiej ziemi nie jest nadzwyczajny. Lecz oto inny pamiętnikarz, któremu udało się unieść głowę z komunistycznego raju, zabiera się do pisania i opatruje swój tekst tytułem Między młotem a sierpem. Ta aluzja do porzekadła: „między młotem a kowadłem” jest wprost genialna. O tytułach wymyślonych przez francuskich dziennikarzy można rzec, iż są „nie pozbawione” dowcipu. Gdy Goldwater, amerykański kandydat na prezydenta, przegrał w wyborach, skwitowano to we francuskiej prasie tytułem Goldwaterloo. Gdy przyjechali na występy do Paryża dwaj skrzypkowie, ojciec i syn, Dawid i Igor Ojstrachowie, w paryskiej gazecie pojawił się tytuł Król Dawid i książę Igor (aluzja do Starego Testamentu i opery Borodina Kniaź Igor). Francuski film o mężczyźnie, który zaszedł w ciążę, zatytułowano Największe wydarzenie od czasu, gdy człowiek wylądował na Księżycu. Film o kobiecie, której męża zastrzelono na stopniach kościoła, w chwilę po zakończeniu ślubnej ceremonii, otrzymał tytuł Panna młoda w żałobie. Nie zestarzejemy się razem, jeszcze jeden dowcipny tytuł, idealnie dobrany do filmu pokazującego nie tyle miłość, co przemijającą miłostkę. Niektóre francuskie tytuły stają się przysłowiami, np. Bohaterowie są zmęczeni. Przechodzą do mowy potocznej jako porzekadła, np. Wielkie żarcie. W drodze do pracy, w codziennej pieszej wędrówce labiryntem ulic, przechodziłem obok afisza, z którego uśmiechał się Belmondo. Na twarzy pogodny uśmiech, a palec na cynglu spluwy. Sam uśmiech, gdyby widoczna była tylko głowa, mógłby mdlić. Zmarszczenie brwi plus grożenie pistoletem trąciłoby groteską. Lecz połączenie uśmiechu ze złowrogim gestem to właśnie nadsekwański esprit. A więc francuski gwiazdor w roli policjanta, gliniarza, czyli gliny. Wyraz glina widniał na afiszu jako pierwsza część tytułu. Najpierw zwróciło moją uwagę liternictwo, arcydzieło pozornie niedbałej kaligrafii. Nie od razu poznałem się na tym arcydziele, trzeba było przejść obok afisza raz, drugi i trzeci, aby docenić mistrzowską rękę grafika. Za czwartym, a może dopiero za szóstym lub siódmym razem, czyli siódmego dnia, przystanąłem, by sycić wzrok tym wyrafinowanym kształtem liter. Pierwszy wyraz: Glina. Następnie spójnik czy. Początek trzeciego wyrazu: łaj... Stojąc przed afiszem objąłem wzrokiem cały tytuł i przeczytałem od początku do końca, ale niezgodnie z oryginałem, lecz po swojemu: Glina czy łajno? W tym momencie uświadomiłem sobie, że i mnie nie brakuje dowcipu. Owo dowcipne zmodyfikowanie tytułu, zniekształcenie go zgodnie z własnym widzimisię było ze wszech miar uzasadnione. Bo ja nigdy, choć pewnego razu niesłusznie przez gliniarza wylegitymowany, nie miałem dylematu: glina czy łajdak? Natomiast niejednokrotnie – w swoich wędrówkach po polach i lasach, po stacyjnym międzytorzu, a nawet po ulicach – przystawałem, by wlepić baczne spojrzenie w podeszwę buta, a następnie zadać sobie pytanie: – Glina czy łajno?