Adalbert

Transkrypt

Adalbert
Aleksandra Bukowska
kl. III b gimnazjum
Frombork
Adalbert
Czułam się bardzo samotna. Byłam wyrzutkiem społeczeństwa, na który nikt z rówieśników nie zwracał uwagi. Nie miałam prawdziwego ludzkiego
przyjaciela. Ze zrozumieniem spotykałam się tylko wśród zwierząt. One jedyne mnie nie krytykowały i nie odrzucały. Gdy tak spoglądam w przeszłość,
dostrzegam, że byłam bardzo dziwną nastolatką, daleko odbiegałam od wzorca szesnastolatki doby XXI w. Lubowałam się w odkrywaniu miejsc w
pobliskich lasach, które nie należą do najczęściej odwiedzanych przez ludzi. Właśnie tam znajdowałam spokój i czas na rozmyślania. Oddawałam się także
czynnościom takim jak oswajanie dzikich kotów, wędrówkom i zabawom z uchodzącymi za agresywne psami.
Przez moje niecodzienne zachowanie wśród społeczeństwa miałam opinię dziwaczki, czym bardzo martwiłam swoich rodziców. Często prawili mi długie
"kazania", podczas których nakłaniali mnie do zmiany stylu życia. Moi rodzice ze szczerego serca pragnęli, bym zaskarbiła sobie chociaż jedną przyjaciółkę,
bądź przyjaciela. Ja tymczasem ignorowałam te uwagi i aby odreagować napiętą domową sytuację tuż po zmroku udawałam się na pewne szczególne
miejsce, jakim był cmentarz. Przechadzałam się pomiędzy starymi, zniszczonymi niemieckimi grobami, wsłuchując się w wiatr, który, zdawało się, niósł ze
sobą jakieś dziwne szepty. Gdy czułam go we włosach , poczucie samotności mijało, a ja stawałam się szczęśliwsza. Bardzo ciekawiło mnie minione życie
spoczywających tu ludzi, chciałabym przenieść się do ich czasów i w nich pozostać.
Na cmentarzu odwiedzałam pewne szczególne miejsce jakim był zapomniany, leżący w rogu cmentarza, niezbyt wielki grób młodego człowieka. Chociaż
był murowany, to i tak nie zdołał oprzeć się upływowi czasu. Odrapany krzyż był z lekka przysłonięty przez gałęzie rosnącego nieopodal bardzo starego cisu.
Codziennie stojąc nad mogiłą odmawiałam w myślach modlitwę, a następnie gubiłam się w domysłach, kto też spoczywa pod cisem, jak żył i ile to już lat
upłynęło od jego śmierci.
Tak też było owego jesiennego wieczoru. Udałam się na cmentarz. Gdy przekraczałam cmentarną bramę, zaczął padać mocny deszcz i zerwał się silny
wiatr. Cmentarna alejka zamieniła się w rwący potok deszczowej wody. Brnąc z trudem pomiędzy grobami usiłowałam dotrzeć do grobu, który najbardziej
mnie intrygował. Droga była bardzo trudna do przebycia. Właściwie to znikła zatopiona w błotnych czeluściach. Nieustannie się potykałam, lecz nie
poddając się, cała brudna i przemoczona parłam przed siebie.
Wtem, robiąc ostatni krok w stronę grobu, potknęłam się i upadłszy, uderzyłam głową w grobową płytę. Poczułam mocny ból, który szybko ustał. Deszcz
także. Zrobiło się niezmiernie jasno, wszędzie otaczała mnie biel. Zdezorientowana leżałam na białej ziemi. W końcu w moją stronę zaczął przybliżać się
dziwny żółtozłoty blask, który początkowo mnie oślepił. Odzyskawszy wzrok spojrzałam w górę i spostrzegłam uśmiechniętą twarz chłopaka z czarnymi,
sięgającymi ramion włosami i jasnozielonymi oczami. Chociaż nigdy go nie widziałam, wydawał mi się znaj omy .Chłopak powitał mnie przyjaznym, pełnym
spokoju głosem i pomógł mi wstać. - Blanko, mam na imię Adalbert- przemówił.
- Blanko? Skąd znasz moje imię?!- wykrzyknęłam zaskoczona.
- Gdzie ja właściwie jestem? Muszę już wracać zaraz zapadnie noc. Moi rodzice będą się o mnie niepokoić! A tak w ogóle, to kto w XXI w. nadaje dziecku
imię Adalbert?- wrzasnęłam tak jak tylko najgłośniej potrafiłam.
- Uspokój się, nic ci nie grozi. A tak w ogóle, zaczyna dopiero świtać - odparł wręcz przesadnie spokojnym głosem przystojny brunet. Po czym zaczął mówić
o czymś zupełnie dla mnie niezrozumiałym. Zaczął mi dziękować i twierdził, że nie mógł doczekać się naszego spotkania, a także tego, że nareszcie może
spełnić moje marzenie. Patrzyłam na niego jak na człowieka niespełna rozumu. Skąd mógł znać moje marzenia?
Nagle chłopak chwycił mnie za rękę, czym przerwał moje dywagacje. Pociągnął mnie, a ja poczułam wówczas lekkość w moim wnętrzu. Bez próby
sprzeciwu, trzymana za rękę, podążyłam za Adalbertem. Z białego tunelu wyszliśmy na polną drogę, otoczoną skąpanymi w promieniach wschodzącego
słońca polami. Nastawał świt, który zwiastował gorący letni dzień. Postanowiłam nawiązać rozmowę z moim towarzyszem zadając mu wiele pytań.
- A więc... masz na imię Adalbert. Skąd to dziwne imię, gdzie mieszkasz i co my właściwie tu robimy? Nie kojarzę tego miejsca, więc zaczynam się niepokoić.
- Moje imię tobie może wydawać sie dziwne, ale w moich czasach jest ono niezmiernie popularne. Jestem Niemcem, mam szesnaście lat i mieszkam we
Frauenburgu. Na razie zapewne nic nie rozumiesz, lecz obiecuję ci, że wkrótce poznasz prawdę. Tymczasem pragnę spełnić twoje marzenie. - Odparł.
Nie uwierzyłam mu. Prześmiewczym, pełnym irytacji głosem odparłam:
- Oczywiście. To ja w takim razie jestem ciemnooką Arabką.
- Jak nie chcesz, to nie wierz, ale ja naprawdę jestem Niemcem.-powiedział
- To dlaczego mówisz po polsku?- dociekałam prawdy, drążąc temat tak długo, aż nie będzie już miał gotowych odpowiedzi.
- Przecież nie władasz niemieckim. Nasza komunikacja byłaby znacznie utrudniona. W świecie, w którym teraz żyję, nie ma rzeczy niemożliwych. W
królestwie umarłych nie wszystko ma logiczne dla zwykłego śmiertelnika wyjaśnienie.
To ostatnie zdanie powiedział po niemiecku, a następnie przetłumaczył mi je. Przestraszyłam się, ale dalej podążałam krok w krok przy Adalbercie.
Zaczęłam zastanawiać się, co o tym wszystkim sądzić. Wtedy ujrzałam pracujących w polu ludzi. W oddali zaś na wozie pełnym siana, ciągniętym przez
konia jechała rodzina z pięciorgiem dzieci. Był to dziwny widok. Nigdy nie widziałam, aby koń ciągnął wóz z sianem. Co za przestarzałe metody, przecież
traktor mógłby zrobić to znacznie szybciej. Pomachałam dzieciom, które zdawały się patrzeć w moją stronę, ale nie od machały mi. Wtedy odezwał się mój
towarzysz:
- Nie widzą cię.
- Przecież patrzyły na mnie- upierałam się
- Jesteśmy niewidzialni. Przenieśliśmy się w przeszłość. To są tylko cienie minionych lat, które już nigdy nie wrócą. Jest 1930 rok.
Popatrzyłam na niego jak na wariata, ale już nic nie odrzekłam, ponieważ spostrzegłam coś, co spowodowało, że zapomniałam zaczerpnąć powietrza.
Zobaczyłam alejkę młodych lip, przy której stał nowo postawiony krzyż, a wokół znajdowały się pola. Znad pól wyłoniła się katedra, ale na czubku jednej z
wież nie powiewała polska flaga. Odzyskawszy głos wykrzyknęłam tak, że przestraszyłam mojego opanowanego kolegę:
- Znam to miejsce! Mówiłeś prawdę. Przenieśliśmy się do przeszłości. Tak musiało tu wyglądać wiele lat temu. Ten krzyż... teraz jest nowy, a przecież
rozpadł się i zmurszały przestał witać wjeżdżających do miasta ludzi ponad dwa lata temu. Teraz te lipy są starymi i grubymi drzewami, a alejka jest
pokryta asfaltem.
Nie mogłam wyjść z szoku, przecież to niemożliwe.
- Chodź, to dopiero początek- odparł Adalbert.
Zbiegliśmy do miasta z górki, którą tak dobrze znałam. Wkroczyliśmy na ulicę pokrytą brukową kostką. Podziwiałam domy. Znaleźliśmy się na następnej
ulicy.
- Poznaję to miejsce, to ulica Polna. O... szpital Świętego Ducha!- ekscytowałam się. Szliśmy wzdłuż Kanału Kopernika, przy którym dzieci oddawały się
zabawom w "puszczanie kaczek". Główną ulicą miasta spieszyły na rynek konne wozy, pełne przeróżnych towarów, które śpieszyły na rynek, na którym w
tej chwili skupiło się główne życie miasta. Podążyliśmy w tamtą sronę. Minąwszy piękny ratusz, który nie dotrwał do naszych czasów, znaleźliśmy się na
gwarnym rynku. Poczułam zapach świeżych ryb. Spostrzegłam warzywa, owoce. W rogu rynku dwoje ludzi targowało się o cenę konia. Usiadłszy w cieniu
drzewa w milczeniu pochłaniałam wzrokiem ubrania, sprzęty, ludzi i ich poczynania.
Mogłabym tak siedzieć do końca dnia, obserwując mieszkańców Frauenburga, ale mój towarzysz, trącając mnie delikatnie w ramię, dał mi znak, że pora
ruszać dalej. Mijając domy, z których dochodziły zapachy świeżo upieczonego chleba, dotarliśmy nad zalew do portu, który wyglądał zupełnie inaczej niż za
moich czasów. W porcie do wbitych w dno zalewu żaków przycumowane były niewielkie, drewniane łódki. W pobliżu na lądzie suszyły się rozłożone sieci
rybackie. W oddali na rozległych wodach majaczyły łódki z rybakami.
Wyruszyliśmy w inną część miasta. Porównywałam wszystko z Fromborkiem, w jakim żyłam. Wtem mój przyjaciel odezwał si ę do mnie:
- Jest już późne popołudnie. Chciałbym ci pokazać jeszcze jedno miejsce, ważne zarówno dla ciebie, jak i dla mnie.
Spojrzałam pytająco na towarzysza. Przepełniona ciekawością ruszyłam za Adalbertem. Szliśmy jedną z ulic miasteczka. Wtem przystanęliśmy przy jednym
z domów. Przyjrzałam mu się i po chwili wykrzyknęłam- To mój dom!- Po chwili dopadła mnie fala smutku i niepokoju, co zastanę w środku budynku. Na
pewno nie będzie tam moich rodziców, ani brata, a po podwórku nie biega mój ukochany pies Orson.
- Wchodzimy?- odezwało się niepewne pytanie towarzysza.
Skinęłam twierdząco głową. Wtargnęliśmy niepostrzeżenie do środka domu, który tak dobrze znałam. Jego układ pomieszczeń przecież wcale się nie
zmienił. Zajrzałam do jednego z pokoi. Na piecu kaflowym, którego dzisiaj już nie ma, spostrzegłam śpiącego kota, łudząco podobnego do mojego Mruczka.
Wyszliśmy z pokoju, po czym ruszyliśmy długim korytarzem prowadzącym do salonu. Wkroczyłam do niego i oniemiała stanęłam, bowiem to, co
spostrzegłam wprawiło mnie w największe w życiu osłupienie. W salonie znajdowało się troje ludzi i pies. Rozpoznałam wśród nich Adalberta.
- To moi rodzice i ukochany pies- szepnął do mnie.
- Oddychaj, przecież możesz się poruszać, jesteśmy niewidzialni - kontynuował. Ale ja stałam jak sparaliżowana.
Rodzice wygłaszali do tulącego się do psa chłopaka prawie identyczne słowa, jakie ja w moim świecie słyszałam od swoich rodziców:
- Dlaczego nie szukasz kolegów? Chodzisz tylko po lasach, gdzieś znikasz, co się z tobą dzieje? Czy nie pamiętasz, co mówił lekarz? Dla swojego dobra
musisz zrezygnować z błąkania się po okolicy- pouczali Adalberta rodzice.
Wtem słuchający narzekań dorosłych chłopak szybkim krokiem, niemal ocierając się o mnie, wybiegł z domu niepokojąco kaszląc. A ja wprost za nim.
Wyskoczyłam przed dom, lecz brunet był już zapewne kilka ulic dalej. Wtem dogonił mnie mój kompan.
- Czas naszego spotkania dobiega końca... - odezwał się w końcu.
- Co? Już? Błagam cię, tak bardzo chciałabym odwiedzić jeszcze jedno miejsce...
Zawahał się przez chwilę, po czym trzymając się za ręce pobiegliśmy ku cmentarnej bramie. Idąc, czułam się taka szczęśliwa. Zrozumiałam, że łączy nas coś
o wiele bardziej tajemniczego i magicznego niż to, że znalazłam się w tym dziwnym świecie. Wkroczyliśmy na teren cmentarza, na którym było znacznie
mniej grobów niż w XXI w. Ruszyłam w stronę grobu, do którego zmierzałam każdego dnia. Nie było ani grobu, ani cisu. Nie istniały jeszcze wtedy sąsiednie
groby ludzi, których zapewne spotkałam przechadzając się po Frauenburgu.
- A więc wtedy jeszcze żyłeś?- zapytałam.
- To były moje ostatnie dni...- odparł.
Spojrzałam za siebie, na odchodzące po gładkiej tafli Zalewu ostatnie promienie dnia, które przypomniały mi o rozstaniu z ukochanym.
- Czy spotkamy się jeszcze kiedyś?- Zapytałam zatapiając mój przeszklony wzrok w zielonych oczach Adalberta.
- Na pewno w odległej przyszłości pisane jest nam znacznie dłuższe spotkanie, przepełnione zapachami wiatru i skoszonej trawy. A teraz wiedz, że zawsze
będę przy tobie. Kiedy tylko będziesz smutna, pomyśl, że ja stoję tuż przy tobie.
Wtem moja ręka wysunęła się z jego dłoni, a ja znalazłam się w białym tunelu. Poczułam chłód, a następnie dotyk na twarzy czegoś wilgotnego i ciepłego.
Otworzyłam oczy.
- Ach... Orson piesku , to ty...Jak mnie znalazłeś?- powiedziałam, masując obolałą część głowy i wodząc wzrokiem po ciemnym i pustym cmentarzu.
-Wiesz...miałam bardzo dziwny sen- spojrzawszy na grób Adalberta zwróciłam się do psa.