Praca dydaktyczna na uniwersytecie

Transkrypt

Praca dydaktyczna na uniwersytecie
131
Praca dydaktyczna na uniwersytecie
Z Martą Bucholc rozmawia Paula Płukarska
Praca dydaktyczna na uczelni: hobby, misja czy styl życia? O ideale uniwersytetu, rynkowej rzeczywistości i ścieżce kariery akademickiej opowiada doktor Marta Bucholc.
Marta Bucholc, dr (ur. 1978, w Olsztynie); absolwentka filozofii i socjologii UW
w ramach Międzywydziałowych Indywidualnych Studiów Humanistycznych oraz
Wydziału Prawa i Administracji UW, doktor socjologii (2006, UW, promotor Paweł
Śpiewak); adiunkt w Zakładzie Historii Myśli Społecznej IS UW. Laureatka Nagrody
Znanieckiego, stypendystka Fundacji Tygodnika „Polityka” oraz Fundacji na rzecz
Nauki Polskiej. Tłumaczka angielskiej i francuskiej literatury naukowej, m.in.: Wyobraźnia socjologiczna C.W. Millsa, Czystość i zmaza Mary Douglas, Czas plemion
Michela Maffesolego. Interesuje ją teoria socjologiczna Maxa Webera i S.N. Eisenstadta. Zajęcia, które od 2000 r. prowadzi w Instytucie Socjologii UW, co roku są
bardzo wysoko oceniane przez studentów.
Paula Płukarska: Jak określiłaby Pani cele prowadzenia zajęć
na uczelni? Czy ma Pani jakąś własną wizję tego zadania?
Marta Bucholc: Tak, na pewno. Bycie na uczelni jest dla mnie pewnym
sposobem na życie: wymyśliłam sobie, że jest to takie życie, które chciałabym
prowadzić. Wiąże się z tym zagadnienie pracy dydaktycznej – tej pracy, która
dla mnie w tej chwili jest dużo ważniejsza niż praca naukowa jako taka. Chyba
dążę do tego, żeby moi studenci myśleli, to znaczy żeby ze mną rozmawiali
i żeby rozumieli to, co do nich mówię i umieli formułować samodzielnie własne myśli i żeby umieli robić to na takie tematy, w takich językach, w takich dialektach podejrzanych, w których oni nie zwykli mówić normalnie, czyli żeby
to rozwijało ich kompetencje komunikacyjne.
W takim razie przekazywanie konkretnej wiedzy jest materiałem,
na którym się realizuje ten cel?
Tak, na pewno. Ja nie przekazuję studentom konkretnej wiedzy, ale wiedzę
o książkach. Wiedza o książce to jest właściwie dokładnie tyle, moim zdaniem,
132
Praca dydaktyczna na uniwersytecie
co umiejętność sensownego uczynienia tej książki częścią własnego myślenia.
W taki sposób wiedza, jaką mogę przekazać, jest materiałem do budowania
pewnych kompetencji osobowościowych.
Jakie jest miejsce na przekazywanie wartości w tak rozumianej pracy
dydaktycznej? Czy etos naukowca, kogoś obiektywnego, zdystansowanego
i „uczącego tego, jak pracuje zdyscyplinowany umysł”, nie wyklucza przekazywania wartości poprzez własny autorytet?
Myślę, że wartości i dyscyplina naukowa się nie wykluczają. Postawa, która jest mi bliska, wcale nie wyklucza przekazywania wartości, choć
może te wartości są trochę inne. Istnieją takie wartości jak odwaga w myśleniu i pokora przejawiająca się w tym, że wyraźnie oddzielamy własne myśli
od myśli innych. Wartością jest taka weberowska pokora przejawiająca się
w uznaniu, że to, co my myślimy, nie jest ani ostateczne, ani skończone, ani
doskonałe, że jest to skazane na przygniecenie przez proces akumulacji. Szczerość jest wartością; dyscyplina, która się przejawia w umiejętności dostrzeżenia
wielu aspektów zjawiska, pokazania tych aspektów; także coś takiego, czego
uczy praca z grupą na zajęciach: szacunek dla sądu innego człowieka, umiejętność wysłuchania tego sądu, wejścia w dialog z tym sądem. To na pewno
są wartości.
Czy w uczelniach jest dzisiaj miejsce na realizację idei uniwersytetu,
która została stworzona w okresie niemieckiego Oświecenia przez Wilhelma von Humboldta, czyli na nacisk nie tyle na kształcenie zawodowe, ile
na rozwój osobowości?
Miejsce na pewno jest. W jakim stopniu jednak idea ta jest realizowana,
to inna sprawa. Nie można zapominać, że wizja Humboldta narodziła się w innych realiach. Nawet jeśli postrzegano wówczas uniwersytet jako miejsce, które ma odpowiadać na potrzeby społeczne, to były to potrzeby społeczeństwa,
a nie potrzeby opinii społecznej. W tej chwili uniwersytet, chociażby z racji
konkurencji na rynku edukacji, z racji dewaluacji wykształcenia, z racji technicyzacji wykształcenia, nastawiony jest raczej na realizację tego, czego ludzie
otwarcie od niego żądają. Liczy się to, czego chcą studenci, czego chce władza,
szeroko pojęta opinia publiczna, rynek. Nie uważam, żeby to znaczyło, iż instytucja ta musi zmienić swoje oblicze i stać się wyłącznie systemem reaktywnym,
który będzie dostarczał jakichś pożądanych przez społeczeństwo dóbr. W tym
sensie twierdzę, że miejsce jest, ale nie dziwi mnie, że nie na ten aspekt obecnie kładziony jest szczególny nacisk.
Czy w Pani przypadku ta idea jest jakąś bezpośrednią inspiracją?
Bezpośrednią inspiracją nie jest. Wprawdzie właśnie tak wyobrażam sobie wymarzony uniwersytet: elitarny, raczej dla niewielu, tworzący, produkujący taką arystokrację ducha, która w społeczeństwie miałaby swoje miejsce…
Z Martą Bucholc rozmawia Paula Płukarska
133
Bardzo chętnie pracowałabym w takim miejscu, mogłabym się spełniać realizując taki model kształcenia. Nie wiem jednak, czy właśnie tego teraz potrzebujemy.
Czy wobec tego praca na uniwersytecie w obecnym kształcie nie jest
dla Pani mało satysfakcjonująca?
Nie. Dzięki temu, że jest tu bardzo dużo ludzi o różnorodnych zainteresowaniach, moja swoboda jako pracownika jest ogromna. Ja mogę uczyć, o czym
chcę, mogę rozmawiać, o czym chcę. Przychodzą do mnie ludzie, którzy chcą
do mnie przyjść. Nikt nikogo nie zmusza, żeby chodził na moje zajęcia, nikt
nikogo nie zmusza, żeby u mnie pisał pracę magisterską. Taka dobrowolność
pozwala mi wyselekcjonować tych, którzy chcą ze mną, przynajmniej przez ten
semestr, rok czy dwa lata, pójść jakiś kawałek moją drogą. To jest taka magia
instytucji. Instytucja ta jest duża, pozostawia też dość dużo miejsca, w którym
można się rozgościć.
Wydaje się, że zajęcia, które Pani prowadzi, z historii myśli socjologicznej, socjologii wiedzy czy socjologii Maxa Webera, w niewielkim stopniu odpowiadają na zapotrzebowanie opinii publicznej, rynku czy studentów. Czy wobec tego znajomość klasyków myśli socjologicznej, kontekstu
historycznego, filozoficznego ma jakąś wartość?
Oczywiście, ma. Przede wszystkim dlatego, że pomaga rozumieć. Jeśli
postrzegamy socjologa, nie tylko uczonego, ale socjologa w ogóle, jako kogoś, kto jest w stanie lepiej rozumieć społeczeństwo niż ono samo siebie rozumie, to wartość takich zajęć może być bardzo duża. Jeżeli na przykład
czytamy Alexisa de Tocqueville’a Dawny ustrój i rewolucja, to nie tylko dowiadujemy się, co on sam myślał o rewolucji francuskiej. Zapoznajemy się
z opisem jakiegoś fragmentu rzeczywistości, dowiadujemy się, jak można rozumieć takie zdarzenia, jak można widzieć takie procesy. Dowiadujemy się, jak
sam autor je interpretował i dlaczego tak interpretował. Oczywiście, to nie znaczy, że on miał rację, ale że możemy coś przejąć z jego myślenia do naszego
myślenia. Możemy oszczędzić sobie idiotycznego wysiłku wymyślania po raz
dziesiąty jakiejś kategorii, ujmowania w nasze bezradne słowa czegoś, co lepiej
czy trafniej inni ujęli. Możemy stanąć na ich ramionach, czy to są olbrzymy,
czy to są karły – wszystko jedno, ale stanąć tak, żeby być wyżej i żeby widzieć
dalej. Bardzo byłoby to niekorzystne, gdyby każde pokolenie musiało intelektualnie zaczynać od nowa, a taka jest konsekwencja zupełnego odrzucenia klasyków.
Poza tym, to jest trochę pytanie o to, w jakim stopniu dla człowieka dobre jest obcowanie z tradycją, w jakiejkolwiek dziedzinie. Myślę, że obcowanie
z tradycją daje krzepiące poczucie, że nie jest się pierwszym i jedynym, któremu coś wydało się ważne. Dzięki tradycji można poczuć się częścią historycznej społeczności, rozciągniętej na bardzo duże obszary, podzielającej pasje
134
Praca dydaktyczna na uniwersytecie
czy nawet trudności. Jest to bardzo ważne. Gdy czytam Émile’a Durkheima,
czy José Ortegę y Gasseta, to mam takie wrażenie: „Boże, jak dobrze, że ktoś
inny też uważał to za ważne”. Zyskuję silniejsze przekonanie wewnętrzne,
że warto o tym myśleć. Może to jest kwestia ludzi słabych. Może ludzie silni
mają komfort myślenia o czymkolwiek z przekonaniem, że to jest ważne, ponieważ to ja myślę. Ja takiego poczucia nie mam, dlatego lubię się wzmocnić
w ten sposób.
Czy to pokrzepienie, jakie daje obcowanie z tradycją, nie jest dostępne
tylko dla nielicznych? Czy tym, którzy nie mają ukształtowanej wrażliwości na te wątki, Pani zajęcia mogą coś dać? Jak studentom można przybliżyć tradycję, tak aby wyszli poza zaliczanie kolejnych kolokwiów?
Niewątpliwie jest to trudne. Może to jest moja pycha, ale mam poczucie,
że naprawdę byłabym w stanie prawie każdego nauczyć dostrzegania wartości tradycji. Gdybym tylko miała czas, gdyż ludzie są bardzo różni, chociażby
pod względem zdolności intelektualnych. Nie dla wszystkich też rozważanie
kwestii bardziej abstrakcyjnych przedstawia większą wartość. Są tacy, którzy
nie chcą bądź nie umieją myśleć abstrakcyjnie. Gdybym więc mogła na pracę
z ludźmi poświęcać tyle czasu, ile oni sami potrzebują, ze względu na własne
możliwości i chęci, wtedy wrażliwość na tradycję prawie w każdym dało by się
wyrobić.
Problem, o którym Pani mówi, czyli to, że tradycja jest czymś, czego można się „nauczyć”, zdać i zapomnieć, jest grobem raczej trybu dydaktyki. Wynika to z nawału rozmaitych problemów, z którymi chcemy studenta zapoznać,
żeby wyszedł z większym zasobem kompetencji, żeby był mniej bezradny, żeby
miał poczucie, że on o tym czytał, o tym słyszał, to wie. Myślę, że zadaniem
nauczyciela takiego przedmiotu jak mój jest, niestety, uczynić ten przedmiot
jak najmniej dokuczliwym. Chciałabym prowadzić zajęcia tak, żeby studenci
nie myśleli o nich wyłącznie jako o czymś potwornym, ciężkim, długotrwałym
i zakończonym koszmarem egzaminu, ale żeby przynajmniej mieli wspomnienie miłej formy aktywności umysłowej. Dodatkowo jeszcze chciałabym spróbować to połączyć z pokazaniem tym, którzy poczują w sobie takie „ukąszenie”, że to może być fajne, że może warto za tym głosem iść.
Jak z perspektywy ośmiu lat pracy na uczelni ocenia Pani możliwość
kształcenia samej siebie? Czy poznawanie co roku dużej grupy osób i praca przez cały rok z ludźmi tak bardzo różnorodnymi jest jakimś czynnikiem kształcącym?
Na pewno. Nie jestem osobą szczególnie towarzyską i przez to nie mam
dużej łatwości nawiązywania kontaktów z ludźmi. Praca dydaktyczna była
więc dla mnie od początku niezmiernie ważna. Okazało się, że jest to sytuacja,
w której to ja muszę nawiązać kontakt i muszę to zrobić efektywnie. Nie mogę
udawać, że to robię. Jak będę udawać, to klapa, to się zamęczymy wszyscy na-
Z Martą Bucholc rozmawia Paula Płukarska
135
wzajem. Z tego punktu widzenia praca ta bardzo dużo mi dała w zakresie umiejętności interpersonalnych.
Poza tym praca ta kształtuje też o tyle, że otwiera na różne osobowości. Wiadomo, że znajomych i w ogóle ludzi, z którymi się człowiek dobrowolnie zadaje, dobiera się tak, żeby byli albo podobni do nas, albo różni,
w każdym razie według jakiegoś klucza. Traci się wtedy jednak umiejętność
tolerowania odmienności. Na studiach jest inaczej. Ze studentami się człowiek
nie zadaje dobrowolnie, w tym sensie, że jak przyjdą to są, to oni wybierają,
nie ja. Na pierwszym roku dostaję grupę ludzi, która jest bardzo zróżnicowana
– pod każdym względem: intelektualnym, przekonań politycznych, religijnych,
co w różnych dyskusjach prędzej czy później się ujawnia. W takich sytuacjach
postawa szacunku każe mi zawsze przychylnie podejść do tego zróżnicowania. Jest to bardzo kształcące, uczy lepiej rozumieć ludzi. Leczy nawet z tego,
że można by ludzi źle, nierówno, niesprawiedliwie traktować. Dla mnie pod
względem etycznym jest to bardzo ważne doświadczenie.
A czy ma Pani jakąś metodę dbania o własny rozwój intelektualny?
Taka higiena intelektualna?
Tak, właśnie.
Własne metody oczywiście mam, tylko nie wiem, czy są one metodami
dbania o rozwój. One są metodami dbania o umysł, to na pewno. Po pierwsze, staram się dużo tłumaczyć. Jest to bardzo dobre ćwiczenie intelektualne,
to mnie bardzo dyscyplinuje. Dobre jest dlatego, że zmusza do precyzyjnego
zrozumienia cudzej myśli. Nie mogę przeskoczyć żadnego fragmentu, nawet
gdyby mi się takie lenistwo chciało włączyć, to nie mogę.
Drugą metodą jest czytanie głupich książek. „Głupich” w sensie „nienaukowych”. Ja czytam wszystko, wszystkie Harry Pottery, czytam wszystko,
co się pokaże z fantastyki obcej. Agathę Christie metrami czytuję. Dalej – oglądanie filmów, ale filmów to ja chyba nie lubię głupich, poza ogromnym upodobaniem do Bonda, po prostu kocham Bonda, mogę oglądać dowolną ilość
Bondów.
Chciałam jeszcze zapytać o kwestię chyba najtrudniejszą: czy uprawianie nauki może być w obecnych warunkach czymś więcej niż hobby?
Czy można to potraktować poważnie?
Ależ oczywiście! Ja to traktuję śmiertelnie poważnie, ja z tego żyję. Jeżeli nie będę mogła uprawiać nauki, to umrę z głodu… Skoro dzisiaj mnóstwo
ludzi chce i decyduje się na to, żeby pracować na uniwersytecie, to nie robią
tego dlatego, że nie mogą znaleźć innego zatrudnienia. Ludzie na uniwersytetach to są ludzie, którzy mogą uprawiać dowolny inny zawód. Z pewnością,
gdyby poszli w rynek, to byłoby im tam finansowo lepiej. Tymczasem decydują
się na to, przychodzą tutaj, piszą doktoraty, dostają malutkie stypendia i malut-
136
Praca dydaktyczna na uniwersytecie
kie pensje, skazując się na bardzo ciężką pracę poza głównym miejscem pracy.
Muszą mieć jakiś powód.
Czyli jest Pani perfekcyjnie dopasowana do czasu i miejsca?
Nie wiem, to miejsca należałoby spytać, ale dobrze się tu czuję.
Wobec tego zazdroszczę Pani odnalezienia własnego miejsca i bardzo
dziękuję za rozmowę.
Zenek!
Ależ tu
piękny
widok!
Zenek?
Co się gapisz?
Ty stanąłeś na
ramieniu olbrzyma,
mnie się karzeł
dostał.
Po co nam socjologia?
Książka dla kandydatów na studia socjologiczne i studentów
Rozmowy opracowali
Tomasz Kukołowicz oraz Stanisław Maksymowicz, Dominika Michalak,
Paula Płukarska, Piotr Kowalski, Paweł Kłobukowski
przy współpracy Róży Sułek
Ilustracje
Piotr Kosiński
Instytut Socjologii Uniwersytetu Warszawskiego
Fundacja na rzecz Warsztatów Analiz Socjologicznych
Warszawa 2009