Refleksje Agnieszki Stein z warsztatu KONIU-MIKA

Transkrypt

Refleksje Agnieszki Stein z warsztatu KONIU-MIKA
KONIU-MIKA-CJA
Jedziemy z synem na warsztaty z końmi. Takie, na których konie
uczą ludzi. Ja już byłam na takich warsztatach „Art of
Leadership” – Sztuka Przywództwa. Cały dzień ćwiczyłam z
końmi i dowiadywałam się różnych rzeczy o sobie i o budowaniu
kontaktu z ludźmi. Z tych warsztatów mam moją własną
definicję lidera – to ktoś, kto bierze odpowiedzialność za
budowanie relacji.
Teraz chciałabym to przeżyć razem z moim synem.
Pierwsza informacja o tym, gdzie jedziemy i co będziemy robić,
wywołuje niezadowolenie i chyba niepokój. Konie śmierdzą –
informuje mnie Sergiusz. Opowiadam mu, że zależy mi na tym,
żebyśmy pojechali i że jak będzie chciał, to może się tylko przyglądać. Wyjaśniam też, że warsztaty nie
polegają na jeżdżeniu konno, tylko na pracy z ziemi.
Dojeżdżamy do Pasikoni. Najbardziej synowi podobają się zabawki na podłodze w sali warsztatowej.
Odważa się przedstawić, ale kiedy wszyscy mówią, jakie sobie stawiają cele, ma ochotę schować się
pod stół. Rezygnuje i siada mi na kolanach tylko dlatego, że obiecuję sama powiedzieć, że on nie chce
nic mówić.
Na warsztatach mamy przekraczać własne strefy komfortu. Tylko wychodząc poza to, co dobrze
znane i bezpieczne możemy nauczyć się czegoś nowego. Pojawia mi się w głowie pytanie, na ile
nauka w szkole ma w sobie element wychodzenia poza strefę komfortu, czy w ogóle ktoś uwzględnia
taką wiedzę.
Rozmawiamy w grupie o obowiązujących na warsztatach zasadach, między innymi o tym, że mamy
się uczyć budowania relacji z końmi bez nagradzania ich czymkolwiek.
Wychodzimy na zewnątrz, a tam na wybiegu czekają na nas trzy koniki: Ghaaja, Grace i Dandy.
Sergiusz dostaje kartkę z zadaniem, czuje się bardzo ważny. Jego radość jest jeszcze większa, kiedy
dowiaduje się, że zadanie nie będzie polegało na podchodzeniu do koni a tylko na obserwowaniu ich
z daleka. Z zapałem zaczyna informować mnie o tym, który koń jaki jest i co robi.
Już na początku i w trakcie całych warsztatów widać, że dzieci są ich pełnoprawnymi uczestnikami.
Tak samo biorą udział w ćwiczeniach. Wyrażają swoje zdanie i dzielą się wnioskami. Są tak samo
słuchane i poważnie traktowane. A co więcej, tak samo wiele wnoszą. Dorośli uczą się od koni, ale
także od dzieci. A dzieci uczą się od koni i od dorosłych, także dopiero co poznanych
współuczestników warsztatu.
Taki sposób nauki różni się zdecydowanie od nauki w szkole. Tutaj każdy odkrywa nowe rzeczy w
swoim tempie. Ma możliwość sam decydować, czego się będzie uczył i jak. I często uczy się tego,
czego nie przewidział nikt, włącznie z nim samym. Dodatkowo tutaj nie ma oceny. Nie ma takiej
kategorii jak źle, dobrze wykonane zadanie. Są tylko nowe rzeczy, których każdy dowiaduje się o
sobie i relacjach z innymi.
Dorośli uczą się czym jest kontakt, ale także dzieci odkrywają sekrety budowania relacji w całkiem
nowy i pozbawiony napięcia sposób. Tutaj jasne jest, że to człowiek ma zachęcić konia do kontaktu,
bo koń tego nie zrobi. To człowiek jest tym, który aktywnie podejmuje decyzję, że dopasuje się do
sytuacji. Więc w sposób pozbawiony oceny i krytyki moje dziecko samo formułuje zasadę: jak chcesz
się z kimś zaprzyjaźnić, to musisz się zachowywać tak, żeby mu z tobą było miło. To ważna lekcja
empatii i wychodzenia poza swoją własną perspektywę.
W takcie rozmów między dziećmi i dorosłymi okazuje się, że każdy inaczej rozumie rolę lidera, albo
przywódcy, każdy zwraca uwagę na inne cechy. Jeden uważa, że lider to jest ten, który cały czas jest z
przodu. Inny, że lider to ten, kto podejmuje decyzję. Jeszcze inny, że lider wkracza dopiero w razie
konfliktu lub zagrożenia. Tak jakby nie było jednego przywódcy a raczej różne zadania, w których to
coraz inna osoba może wchodzić w rolę przywódcy tak, aby grupa na tym jak najwięcej skorzystała.
W takim rozumieniu są pewne sytuacje, w których także dziecko może być liderem i to skutecznym.
Skutecznym czyli elastycznym. Takim, który patrzy, co działa a co nie i dopasowuje swoje zachowanie
do sytuacji.
Mój syn zaskakuje mnie kolejny raz, kiedy mówiąc o relacjach między końmi mówi dokładnie to, co ja
sama bym powiedziała. Na pytanie o to, który z dwóch koni był wyżej w hierarchii odpowiada:
Ghaaja, bo zaczepiła Grejs a tamta jej nie oddała.
Drugie zadanie polega na nawiązaniu kontaktu z koniem. Sergiusz przyjmuje rolę mojego asystenta.
Instruuje mnie, w jaki sposób mam podchodzić do konia, żeby się nie spłoszył. W końcu decyduje się
iść ze mną. I okazuje się, że zapach wcale mu nie przeszkadza a zadanie polegające na tym, by
zachęcić konia do podejścia jest fajne. Już po wykonaniu zadania moje dziecko informuje mnie
szeptem, że zdecydował się podejść do konia, bo zależało mu na tym, żebyśmy wygrali.
Kiedy wykonujemy ćwiczenie, „nasz”, wybrany koń nawiązuje z nami kontakt sam. Właściwie to on
jest stroną, która inicjuje interakcję. Podchodzi i kiedy wyciągam rękę popycha mnie głową, trąca
moje ramię. I okazuje się, że obawy, które mamy co do nawiązania kontaktu, mogą się nie
potwierdzić w życiu, bo oto kontakt został już nawiązany. W dodatku dużo w tej sytuacji zależy od
tego, jak ją zrozumiemy i nazwiemy. To, co ja nazywam i odczytuję jako zaczepianie i zaproszenie do
zabawy, ktoś inny mógłby odczytać jako atak i agresję. W relacjach z ludźmi, a szczególnie z dziećmi
jest to jeszcze ważniejsze, ponieważ dzieci są w stanie przejąć od nas nasze nastawienie do interakcji.
My myślimy – agresja, atak i to rzeczywiście zaczyna być atak. Ale możemy też pomyśleć: zaproszenie
do kontaktu, zabawa i tak się właśnie stanie.
W ćwiczeniu okazuje się też, że relację najbardziej widać, kiedy się oddalamy. Kiedy ktoś jest blisko
często koń zachowuje się jakby zupełnie nie zwracał uwagi na człowieka. Dopiero kiedy człowiek
oddala się, odchodzi, koń zaczyna się nim interesować. Podobnie często jest z dziećmi. System
przywiązania działa coraz mocniej w miarę oddalania się opiekuna. Kiedy opiekun jest blisko, można
zająć się zabawą, eksploracją czy jak w przypadku konia najczęściej jedzeniem.
W trakcie rozmowy po ćwiczeniach pojawia się pytanie: czym różni się cel od zadania. Czy możliwa
jest w życiu taka sytuacja, że nie wykonamy zadania a zrealizujemy nasz cel? W rodzicielstwie takie
sytuacje zdarzają się wielokrotnie. Płynie też z tego nauka, że warto tak stawiać sobie cele, żeby ich
realizacja była możliwa nawet bez wykonania zadania. Tak jest na przykład wtedy, kiedy stawiamy
sobie za cel rozwój i samopoznanie. Nie zależnie od tego, jak się potoczy sytuacja, mamy szansę
dowiedzieć się o sobie czegoś nowego. Osiąganiu satysfakcji w rodzicielstwie, najlepiej służą cele
długoterminowe. Takie, które przychodzą nam w odpowiedzi na pytanie o to, jaką relację chcemy
mieć z naszym dzieckiem i jakiego człowieka chcemy wychować.
Przychodzą kolejne ćwiczenia a moje dziecko wychodzi na środek samo, dotyka konia, daje mu
podejść, klepie go po chrapach. Wypowiada się głośno i śmiało. I w dodatku mądrze i na temat ;). W
matczynym zaaferowaniu czasem trzeba takich zajęć, żeby po prostu usiąść sobie z boku i popatrzeć
na własne dziecko tak, jakby było dopiero poznaną osobą. To też jest wkład w relację, wyjście poza
swoje dotychczasowe przekonania i wiedzę. Zobaczenie dziecka naprawdę jako pełnoprawnego
członka jakiejś grupy, kompletnie rezygnując z potrzeby pomagania, tłumaczenia, kontrolowania.
Nawet jeśli wydawało mi się, że akurat traktowanie mojego dziecka poważnie świetnie mi wychodzi
tutaj uczę się tego na nowo.
Jednocześnie mam kolejny raz refleksję, jak dużo dzieci mogą się nauczyć, kiedy po prostu pozwolić
się im uczyć. Może nie uczą się wtedy tego co MY chcielibyśmy im wtłoczyć do główek, ale czy to
naprawdę takie ważne? Bez ocen, bez popychania, bez sprawdzania co dziecko umie. Z całkowitą
swobodą. Uczysz się tak, tyle i tego na co masz ochotę. Całkowicie wolny. Ludzie pytają cię o zdanie
dlatego, że naprawdę chcą wiedzieć, co na dany temat uważasz a nie tylko po to, by sprawdzić, ile
przyswoiłeś.
To również nauka dla mnie jako lidera naszego rodzinnego stada. Lider nie musi cały czas
kontrolować. Wręcz przeciwnie. Może się rozluźnić i zająć sobą. Kiedy cały czas się napina i rządzi ma
mniejszy wpływ, niż gdy na luzie obserwuje a czasem po prostu jest.
I jeszcze jedna rzecz. Znowu przypomniałam sobie, jak wiele zależy od naszych wyobrażeń i planów.
Żeby ocenić skuteczność naszego postępowania potrzebujemy dobrej świadomości tego, jakie są
nasze cele. Bo czasem pracujemy, napinamy się, osiągamy a dalej jest w nas jakaś frustracja i smutek.
Może mieliśmy jakiś jeszcze, nieuświadomiony cel, którego nie udało się zrealizować? Może zależało
nam na czymś więcej? Co to takiego?
Na koniec wspólne ćwiczenie dotyczące wyznaczania celów i realizowania ich. I mam kolejną okazję
zobaczyć jak mój własny syn zostaje liderem. Widać wyraźnie, że jest to dla niego taki sukces, że nie
musi dostać ode mnie żadnego potwierdzenia, żeby się nim cieszyć. Może spokojnie pobawić się z
kolegą w stosie drewna na opał, który na koniec okazuje się najbardziej interesujący.
Agnieszka Stein, psycholog dziecięca, autorka pierwszej polskiej książki z nurtu rodzicielstwa bliskości
„Dziecko z bliska”, prowadzi stronę dla rodziców Dzikie Dzieci