Macki rzeczywistości Macki rzeczywistości – prolog Kiedy ją
Transkrypt
Macki rzeczywistości Macki rzeczywistości – prolog Kiedy ją
1 Macki rzeczywistości Macki rzeczywistości – prolog Kiedy ją poznałam – wydawała się jednocześnie spokojna i wciąż czymś wewnętrznie poruszona. Siedziała na polanie, która spoglądała z góry na piaskową plażę, przy stawie o niepoważnej nazwie Śmieszek. Takie żorskie kąpielisko przeżywające co rusz momenty wzlotów i upadków, a mimo to od lat odwiedzane i jakby wrośnięte w bycie miasta. Jej twarz również nijak nie przystawała do nazwy tego wodnego akwenu. Odczytałam z jej oczu melancholię i zadumę, a z ułożenia głowy i ramion uczucie ciężaru i smutku. Było nas tam około kilkunastu osób. Coś tam śpiewaliśmy, trochę śmialiśmy się, ktoś kąpał się w nagrzanej, po całym dniu słońcem, wodzie, niektórzy popijali przyniesione piwo, inni odchodzili na bok i całowali się pod drzewami. Ciepły czerwcowy wieczór i noc. Szczypta dorosłości, niebezpieczeństwa i buntu zarazem. Zdążyliśmy zapomnieć o świeżo zdanej maturze. Przed nami otwierało się coś, czego jeszcze nie przeczuwaliśmy, dlatego z ekscytacją patrzyliśmy na te uchylone już drzwi do przyszłości. Przysiadłam się do niej, o ona uśmiechnęła się. Odpowiedziałam jej tym samym i tak siedziałyśmy w ciszy, która była czymś naturalnym i jakby z dawna wyczekiwanym. Dookoła śmiechy plątały się ze sobą, szepty i nawoływania tworzyły przedziwną karuzelę znaczeń. Wyłapywałam urywki i układałam z nich historie. Z ogniska leciały iskry, a z nieba spadały gwiazdy. Ktoś gasił ognisko wodą, ktoś inny bawił się kłębami dymu w robienie znaków. Para i dym wzlatywały w niebo, by skroplić się deszczem. Skry sypały się w niebo małymi drobinkami, albo wężowym ruchem wspinały w górę, gdy ktoś poruszył drwa. Cykliczny przepływ światła i wilgoci. Odwieczny handel między niebem a ziemią, między jednym wymiarem a drugim, między dwoma rzeczywistościami. Wpatrując się w ten obraz, po jakimś czasie nie miało się pewności, która rzeczywistość była prawdziwa? Drugi raz spotkałam ją po kilku latach. Śnieg i mróz od wielu tygodni zawiązały ze sobą sojusz. Drogi i chodniki oblepione były skorupą grubego lodu i przysypane tęgą warstwą białego puchu. Po wyjściu z domu, miało się wrażenie, że ziąb wystawia zęby i wbija się pod skórę przez warstwy odzieży. Przeraźliwie marzłam tej zimy i szukałam sposobu na doświadczanie ciepła w każdej możliwej postaci. Wędrując przez żorski rynek w „Pocałunku Anioła” zdecydowałam się na sojusz z gorącą czekoladą. Pocałunki niosą różne znaczenia – ten okazał się budzeniem do rzeczywistości. 2 Gdy weszłam do środka – siedziała tam ona. Moje zdziwienie równe było mojemu spokojowi. Spojrzałyśmy na siebie z tym ciepłem w oczach, które pamiętałam z naszego wcześniejszego spotkania. Zawisła między nami niesamowicie gęsta, a jednocześnie nieprzytłaczająca cisza. W moim wnętrzu odzywały się różne głosy. – Cieszę się, że to ty – powiedziała. – Ja też się cieszę – odpowiedziałam i to była prawda. – Opowiem ci historię, chcesz? – zapytała. – Tak, jeśli jest prawdziwa – moja automatyczna odpowiedź zdziwiła mnie, choć wiedziałam, że właśnie tego chcę. I opowiedziała. Z przerwami na delektowanie się smakiem czekolady, z przerwami na bycie tu i teraz, i na milczenie. I opowiadała, gdy szłyśmy już razem w kierunku, który prowadził nas do miejsc dla nas ważnych, mijając oświetlone latarniami kamienice Opowiadała mi ją jeszcze potem, gdy odwiedzałyśmy różne miejsce, zatopione w mieście i niewidoczne, a dzięki niej, stające się wyjątkowymi. I jeszcze do dziś, gdy się spotykamy wraca do niej i przywołuje jej kolor, detale, fakturę, dźwięki. Tą historię niosę w sobie od wielu lat, jak niewypieczony chleb. Domaga się ugłośnienia. Jej prawdziwość przekonuje mnie. Opowiem ją moimi słowami, ogarniając ją moją pamięcią i moim tworzeniem. Bo prawdziwe jest czasem to, co pamiętamy i to, jak pamiętamy. Resztę okrywa mrok. Światłocienie Kiedy zamyka oczy, przenosi się do rzeczywistości. Doświadcza w niej intensywnego poczucia „jestem”. Oddech prowadzi ją do miejsca, z którego wszystko się zaczyna i bierze początek. Jak z głębi jeziora, gdzie w ciemnych i nieprzeniknionych odmętach drzemie najważniejsza istota wody, jej byt - tak ona ze swojego wnętrza wydobywa spokój, znaczenie i ważność życia, wagę każdej chwili przeżytej świadomie, wchłoniętej i przetworzonej. Znajduje tam niewyobrażalnie bogate krainy, a zarazem jest to tak, jakby wracała do domu. Prawdziwe jest to, czego doświadcza wewnątrz siebie. Wyczulone zmysły pozwalają na czerpanie obfitości znaczeń, poruszeń, refleksji i odczuć. Pozwala sobie na więcej. Z każdym kolejnym wdechem, by z każdym kolejnym wydechem odsuwać to, co nierzeczywiste. To jak szukanie swojej wewnętrznej pieśni, jak docieranie do źródła, jak podróż do miejsca praprzyczyny. Zatraca się w tym, ale nie gubi. Widzialno-niewidzialne delikatne smugi światła, niczym wężowo i wolno poruszające się macki dobrotliwej i mądrej ośmiornicy-czarodziejki oplatają ją subtelnie i zachęcają 3 do wyprawy wgłąb. Poddaje się temu i to jest dobre. Spod jej palców wykluwają się znaki, symbole tego, co istnieje, po to, by wyrażać to, co czuje i widzi wewnątrz siebie. Jakby świat wchłonięty w ciągu jej życia, chciał, przetransformowany, objawić się w nowej perspektywie. Zadziwiający wewnętrzny proces tworzenia. Wprawia się w ten stan, tak dobrze jej znany, od kiedy tylko sięga pamięcią, od czasu, gdy nauczyła się pisać. A być może działo się to jeszcze wcześniej, gdy jej ciało zanurzone w ciepłych wodach płodowej różowości, unosiło się w ciele jej matki, zaś jej duch unosił się, doświadczał, transformował i czekał. Wszystko czego doświadczyła - pamięta. Słowa usłyszane, wypowiedziane i przeczytane. Błogosławieństwo i klątwa w jednym. Każdego dnia po wielokroć cieszy się i przeklina swój dar, swoje brzemię. Pamięć słów towarzyszy jej też od kiedy sięga… pamięcią. Są historie, które nosi w sobie jak nagrania video – złożone obrazy z wyraźnymi szczegółami, ruchome i pełne wielu możliwości ich interpretacji. Inne są zapisem pełnym niuansów brzmienia słów i dźwięków. Czasem tak wiele naraz doprasza się o jej uwagę. Macki rzeczywistości wciągają ją wgłąb siebie. Wtedy siada, otwiera błękitny zeszyt i pisze… Świt W jej głowie siedzi mała dziewczynka i liczy. Gdy była jeszcze dziewczynką miała liczydło. Drewniane, biało-czarne kulki nanizane na żyłkę, rozpiętą między deseczkami. Pięć czarnych i pięć białych, w dziesięciu rzędach. Jak armia na defiladzie. Przesuwała je i liczyła. Zawsze wychodziło tyle samo. Sto. Pięćdziesiąt czarnych i pięćdziesiąt białych. Równy podział. Nie można się było pomylić. Inaczej niż w życiu. Teraz, gdy dorosła i doświadczyła już wielu pomyłek, czasem przypominało jej się, odziedziczone po przodkach, liczydło z dzieciństwa. Stan, którego doświadczała wtedy, przesuwając drewniane kulki, wracał do niej. Napełniał senną błogością i spokojem. Wszystko było znowu przewidywalne i pełne sensu. Inaczej niż w jej życiu. Dzieci doświadczają poczucia wieczności czasu. Wyobrażenie sobie czasu, nim ich nie było, jest niemożliwe. Wierzą, że czas zaczął się, gdy one się pojawiły. Nie ma innego czasu niż ich. Wierzą, że były od zawsze. Nie zastanawiają się, czy zawsze będą. To jest oczywiste. Takie pytania nie przychodzą dzieciom do głowy. Do pewnego momentu. Po raz pierwszy zadaje sobie pytanie o swoją wieczność, gdy ma siedem lat. W pokoju pod ścianą, na posłaniu z koców leży jej pies, Kira. Dostała ją w prezencie 4 od rodziców. Wymarzona i piękna. Teraz umiera. Patrzy i widzi, jak jej klatka piersiowa unosi się raz po raz. Nie podnosi już głowy. Dziewczynka klęczy przy niej. Bardzo chce ją pogłaskać, ale mama zabroniła, bo może się zarazić, a przecież sama przechodzi kolejną wyczerpującą chorobę. Boi się cierpieć tak, jak ona. Obserwuje więc tylko jak oddech psa zwalnia i liczy. Wdech, wydech, jeden, wdech, wydech, dwa, wdech, wydech…, trzy… cztery… Czeka aż do końca. Aż do ostatniego oddechu. I liczy. Tysiąc dwieście trzydzieści cztery. – Mamo, ona już nie oddycha – mówi. – Jak tata przyjdzie z pracy, to ją zakopie na Śmieszku – odpowiada mama. – Przynajmniej będzie miała grób – dopowiada cicho. Jej ciałem wstrząsa szloch. – To przeze mnie! Zaraziła się ode mnie! – myśli, ale nikomu o tym nie mówi. Bierze winę na siebie i niesie ją. Przez wiele lat. W wieku dwunastu lat, na lekcji biologii dowiaduje się, że każdy oddech zbliża człowieka do śmierci. – Ile oddechów jest przeznaczonych na każde ludzkie życie? – zastanawia się i lęk zakorzenia się w niej. Stara się od teraz wydłużać przerwy między oddechami, przeciągać moment nabrania powietrza, wolno wydychać i liczyć. To, co wcześniej płynęło swobodnie, zostaje wzięte pod kontrolę i przymuszane do pracy na całkiem innych zasadach. Oddech i płuca buntują się. Niedotlenione, wymuszają na niej głębsze wdechy. Nabiera je z westchnieniem. Ma uczucie, że brakuje jej tchu. Zaprzestaje tego, gdy słyszy w wieku lat piętnastu, że głębokie i wolne oddychanie zwiększa długość życia. Uczy się więc kontroli oddechu z książek o jodze i ćwiczy, zaprzęgając do pomocy przeponę i licząc. Od jeden do czterech na wdechu, od jeden do ośmiu na wydechu. Szybko przekonuje się jednak, że strach przed krótkim życiem, nie jest najlepszą motywacją do dalszych ćwiczeń. Miast go okiełznać, ćwiczenia powodują jego nasilenie. To tak, jak nie myśleć o zielonym słoniu. A teraz nie myśl o zielonym słoniu! O czym właśnie myślisz? Natykając się na książkę o pozytywnym myśleniu – zmienia cel swoich oddechowych ćwiczeń na „długie życie”. Liczydło towarzyszy jej przez wiele lat. Zagubione podczas przeprowadzki, przez jakiś czas funkcjonuje „tylko” w jej głowie. Nieustannie liczy. Wszystko i wszędzie. Przymus liczenia odsuwa to, co nieprzyjemne. Liczenie płytek podłogowych w poczekalni lekarskiej, gdy czeka na diagnozę. Liczenie wagonów na przejeździe kolejowym, gdy spieszy się, bo dostała telefon o wypadku. Liczenie paluszków nowo narodzonego dziecka, gdy obok cierpi matka w połogu. 5 Aż nadchodzi taki moment, gdy już jako dorosła kobieta słyszy od matki to, co przecież już wiedziała, choć nie zdawała sobie z tego sprawy. Wtedy zaczyna doświadczać początków transformacji. Macki rzeczywistości wypuszczają korzenie w przeszłość i na gałęziach przyszłości powoli zaczynają się zielenić. Tej nocy, gdy matka po raz pierwszy opowiedziała jej o tym co było, zdawało jej się, że zaczyna rozumieć, coraz wyraźniej odkrywać to, co tylko przeczuwała. I tak jak zza mgły wyłania się widok, przepełniony feerią barw i szczegółów, tak w jej wewnętrznym świecie obraz stawał się coraz jaśniejszy. Tej nocy zasypiała tuląc do siebie liczydło w zaciśniętych dłoniach. Zaschły na nim jej łzy. Najpierw zabarwiły drewno ramki na ciemniejszy kolor, wysychając przywróciły mu ponownie jego pierwotną, sosnową barwę. Trzymała się go kurczowo, jakby miało ją uchronić przed utonięciem. Wciąż było w niej morze niewylanych łez. Ciału zabrakło sił, by pozbyć się ich nadmiaru. Cierpienie ma to do siebie, że trwa. Nie wystarcza jednego wieczoru, by odeszło. Nie zawsze wystarcza też łez, by mogły w nie wsiąknąć i wypłynąć. Czasem cierpienie płynie w żyłach i tylko tą drogą może wyciec. Tej nocy, tuląc liczydło do siebie, czuła, jak z każdym oddechem zaczyna wnikać do jej serca to przyjemne doświadczenie nasycania się spokojem. Jakby ten kawałek drewna wyciosany przez kogoś kiedyś, przyciśnięty do ciepłej skóry, na powrót wracał do formy pierwotnej i wypuszczał korzenie, które zadomawiały się w niej. Spijały wewnętrzną wilgoć nie wylanych łez i zamieniały ją w nadzieję, tak jak potrafią to drzewa – cząsteczki tlenu i wodoru, przezroczyste w swej formie - przeobrażają w zieleń. Tej nocy - gdy różne historie wracały i wracały, jak fale znoszące na brzeg, po sztormie, różne skarby ukryte w głębinach oceanu, wciąż kolejne i kolejne, jak liście nieustannie spadające z ogromnego dębu, jak mniejsze i większe kamienie niesione przez nurt rzeki i osadzające się na jej łagodnym brzegu, jak muszle i bursztyny wyciągane ruchem morza z jego głębi na brzeg - ona podjęła decyzję o umieszczeniu ich w dobrym miejscu, by już nie musieć wszystkich nieść w sobie. Skrzynka na kamienie, pudło ze spisanymi historiami. Gdy słońce, jeszcze ukryte za horyzontem, zaczęło oznajmiać kolorami nieba o tym, że to już nowy świt, który wita świat, w niej ugruntowało się postanowienie, o tym, co chce zakończyć, a co zacząć. A więc siadła. Otwiera błękitny zeszyt i pisze… 6 Ślady Inne położne na jej oddziale, na którym pracuje od trzech lat, uśmiechają się do niej pobłażliwie, gdy skupiona na liczeniu, przemierza korytarze, towarzyszy rodzącym. Mówią, że ma wtedy takie specjalne spojrzenie. Jakby była za taflą szkła. Któregoś grudniowego wieczoru, Krystyna z Izą kończyły właśnie dyżur, zaś ona i Renata zaczynały. Dwóm pierwszym nie spieszyło się do domu. Zerwała się potężna zamieć, pokrywała ubrania ciężkim, lepkim śniegiem i dławiła oddech. Obie z Renatą wyglądały jak śnieżne posągi, gdy zatrzasnęły za sobą z trudem drzwi szpitala, które wichura raz po raz otwierała z łoskotem. Recepcjonistka co rusz wybiegała ze swojej dyżurki i ciężarem ciała napierała na nie, by je zamknąć. Weszły do dyżurki pielęgniarskiej, by napić się ciepłej herbaty i ogrzać zgrabiałe ręce. Krystyna i Iza już tam były, i czekały, aż zamieć nieco odpuści, by móc wrócić do domu. Śnieżny pył sypał jednak niemiłosiernie i osiadał grubą warstwą na parapetach. Gdzieniegdzie sięgał już połowy okna. Chorzy na salach mieli wrażenie, jakby patrzyli na czarno-biały świat. Tyle że biel była na dole, a czerń na górze. Na odwrót niż w wierzeniach, gdzie zło i przypisana mu czerń okupują świat podziemny, a światło i biel mieszka w górze. – Wszystko stoi na głowie – powiedziała wtedy. – Co masz na myśli? – zapytała Iza. – Zobaczcie – Renata wskazała palcem okno w dyżurce – ona ma rację. Kobiety spojrzały we wskazanym kierunku. – Biel z czernią zamieniły się miejscami – stwierdziła Krystyna, przyglądając się kryształkom śniegu, przyklejonym do szyby i podświetlonymi przez świetlówki w pokoju oraz głębokiej, bezdennej czerni nieba, nad nimi. W podłużnym, prostokątnym oknie, do połowy zasypanym śniegiem, wyglądało to jak kostka domina. W całym szpitalu można było jednak grać tylko w dwie kombinacje ułożenia. Białe – białe, czarne – czarne. Żadnych innych opcji. A ona zaczyna liczyć ile jest okien na ich piętrze i ile pacjentek na wszystkich oddziałach, a jej wzrok zapada się w siebie. – Co ci jest? - głos Krystyny przywraca ją do rzeczywistości. – Co? Nic.. Liczyłam tylko. – Co liczyłaś? - W oczach przełożonej wyczytuje troskę i zaniepokojenie. – Liczyłam okna… znaczy pacjentki. Ile dziś mamy i… – Co liczyłaś? – teraz Renata przyłącza się do wypytywania. 7 Ona milknie, wewnątrz szuka słów i decyzji, by je z siebie wydobyć i gdy znajduje to wszystko – zaczyna opowiadać. O tym, co liczy, liczyła i na co nie liczy… O tym, co pamięta, a nie chce, o czym chce zapomnieć, a nie udaje jej się… Kobiety siedzą zasłuchane, a ona opowiada. Gdy kończy, po chwili ciszy, która przepełnia pokój na kształt otulającej waty i w jakiś niezrozumiały sposób zbliża je do siebie nawzajem i każdą z nich do swego wnętrza, odzywa się Krystyna – ich przełożona z dwudziestoletnim stażem pracy. – Ja też Wam powiem coś o sobie – wzdycha i zaczyna opowieść o tym, jak każdego ranka długo wybiera kubek, w którym zaparza sobie kawę. Ma ich dużo w kuchennej szafce. W wielu wzorach, kształtach i kolorach, z różnych miejsc, otrzymanych i kupionych z różnych okazji. Wierzy, że wybór kubka ma wpływ na jej cały dzień. I nie tylko. Jeśli nie wybierze właściwie, może stać się coś złego. Potrzebuje dużo czasu i namysłu, by skontaktować się z tym, co wewnątrz niej, z tym, co odwieczne i mądre, z tym co ujawnia się tylko poprzez przeczucia. Potrzeba wiele uważności, by odebrać ten sygnał z głębi swojej istoty i dobrze go odczytać. Nie jest to łatwe i Krystyna o tym wie. Od tego zależy wiele. Trzepot skrzydeł motyla i tornado. Wszystko jest ze sobą związane. Wie o tym od czasu, gdy pewnego poranka wybrała zły kubek i jej mąż już nigdy nie wrócił do domu. Odwiedza go teraz na pobliskim cmentarzu, a właściwie to, co wyobraża sobie z niego zostało, po karambolu i pożarze na autostradzie. Czasem zastanawia się, jak żarzyło się jego ciało przepełnione od lat hektolitrami alkoholu, napojone nim także i tego ranka, gdy wyjeżdżał. – Trudno przewidzieć rezultaty, wiecie? – mówi. – Jedyne, co można robić, to ćwiczyć uważność i uczyć się odczytywać znaki, jakie pojawiają się na naszej drodze. I jakby zaczarowane tą atmosferą – do opowieści o sobie przyłączają się kolejne kobiety. Iza opowiada o tym, jak od wielu lat czuje, że jest obserwowana. Każdego wieczoru, gdy szykuje się do spania, widzi, jak w mieszkaniu usytuowanym na wprost jej okien, w budynku obok, gaśnie światło. Po chwili przez okno wysuwa się tuba lunety. Poznaje ją po odbłyskach światła, jakie pojawiają się na niej przy mikro-ruchach, które wykonuje lunetą podglądacz z naprzeciwka. Dziwne jest to, że ona na to czeka. Każdego ranka budzi się ze smutną myślą, że dopiero wieczorem wydarzy się to, co najważniejsze w tym dniu. Stanie w świetle. W jej wyobraźni będą to jupitery. Dla kogoś zaświeci niemal jak gwiazda. Ktoś będzie ją podziwiał i pragnął. Stanie się ważna. Wreszcie. Dla kogoś. Ktoś poświęci jej więcej czasu niż otrzymuje od długoletniego małżonka. No chyba, że liczyć uwagę 8 skierowaną na nią wtedy, gdy uderza boleśnie w brzuch lub w twarz, kopie nerki, po latach z taką wprawą, że już nawet nie widać śladów. – Ślady zostają wewnątrz – kończy swoją opowieść Iza. Z kolei Renata wie, że nie powinna się cieszyć, gdy widzi zakonnicę. To podobny wróży zły dzień. A jednak za każdym razem, gdy zobaczy kobietę w zakonnym habicie, jej twarz rozjaśnia uśmiech, a ona wybucha perlistym śmiechem. Jej radość jest czysta i pełna energii. Rozpiera ją i czyni jej świat pięknym. A w jej świecie jest przecież ból i smutek. Nie łatwo przedrzeć się radości przez jego zasłonę. Uśmiech zamiera często wewnątrz niej, jeszcze nim się pojawi. Mrozi go spojrzenie jej ojca. Renata miała zostać lekarką. Taki był jego plan i córka zdała na medycynę. Po zaliczonym roku, marzenie ojca legło w gruzach córka wybrała zawód położnej. Tam chciała doświadczać przejawów kobiecości, uczestniczyć w cudzie narodzin i smutku poronienia. Ojciec nigdy tego nie zrozumiał. I nie chciał zrozumieć. Zamknął się w poczuciu słusznego gniewu i zamknął córce drzwi do swojego serca, a ona - straciwszy nadzieję na pojednanie z ojcem, wybrała życie zakonne. Tam jednak, nie mogła uprawiać swojego zawodu. Tam sfera płodności i seksualności była czymś groźnym. Życie pośród kobiet, które wyrzekły się swojej kobiecości i podjęły decyzję o nie byciu matką, stało się po jakimś czasie nie do zniesienia. Renata zrzuciła habit po pierwszych ślubach. Wyszła na przystanek, czekając na autobus do wolności. Przyjechał, ale ona na niego nie zdążyła. Było ich trzech, zaciągnęli ją do pobliskiego lasu. Prosiła, modliła się, a potem już tylko milczała. Gwałcili ją kolejno. Łzy ściekały strugami i wsiąkały w ziemię. Do dziś płyną wewnętrznym strumieniem, choć dziś potrafi się już cieszyć, że zakonny strój, nie wyznacza już jej życia, godzin przeznaczonych na modlitwę, samotność i ból. – Ból niesiemy w sobie, prawda? – mówi Renata. – Tak jak niosą go wszystkie kobiety od początku świata – odpowiada Krystyna. I pojawia się między nimi milczenie – to, które jest pełne znaczenia i mocy, jak pierwotna zupa pramaterii, z której powstają nowe formy. Życia. Od tego czasu cztery kobiety patrzą na siebie inaczej, pulsuje między nimi nowy rodzaj bliskości i zrozumienia. Czują jakby niosły coś, co sprawia im ciężar, jednocześnie przynosząc ulgę. Któregoś dnia umawiają się na kawę w kameralnej kafejce w pobliżu Rynku. Aromatyczny zapach kawy unosi się nad stolikiem, a coś jeszcze bardziej ulotnego zawisa między nimi – milczenie pełne znaczeń. 9 – Przeczytam Wam historię, którą napisałam jakiś czas temu, chcecie? – pyta ona. – Tak – odpowiada Iza. – Jeśli jest prawdziwa – dopowiadają dwugłosem Renata i Krystyna i zdziwione patrzą na siebie. Ona otwiera błękitny zeszyt i czyta… Świadomość Największym błędem jaki popełniła w życiu było poczęcie się, choć wtedy myślała o tym zgoła inaczej. Potem nauczyła się że życie opiera się na paradoksach. Wtedy wierzyła jeszcze w bezwarunkową miłość. Oczywiście to ona była jej dawczynią. Po to wszak przybyła. Do nich. Dla nich. Do swoich rodziców, którzy jej potrzebowali i pragnęli. Miała być ich embrionem odrodzenia, nadzieją na lepszą przyszłość, ratunkiem i błogosławieństwem. Miejsce, z którego wyruszyła w swą podróż znajdowało się poza ich czasem i światem, a jednak było z nim nierozerwalnie złączone, jak korzeń z kwiatem. Zimna, ciemna wilgoć, pełzające śliskie dżdżownice, rozkład i gnicie. I w tym samym miejscu - delikatny dotyk wiatru na płatkach kwiatów, kolorowe motyle spijające nektar, zapach róż, blask słońca, odżywcze krople deszczu. Kwintesencja scalonych przeciwieństw. Sama podróż była kontynuacją tego, co już znała. Tunel delikatnego światła, skłębione niczym chmury – kolory różu i fioletu i na końcu, zapraszająca ciemność, obiecująca bezpieczeństwo i opiekę. Tak, czuła się dobrze, wręcz wyśmienicie. Przepełniona szczęściem, którego nadmiarem miał obdarzyć tych dwojga, do których zmierzała. Najtrudniejsze było podjęcie decyzji o przyjściu im z pomocą i wyprawie w nieznane. Nie dlatego, że nie chciała pomóc. Chciała całą swoją maleńką istotą. Nie była jednak pewna czy podoła zadaniu uszczęśliwienia ich. Wszak było ich dwoje a on tylko jedna. No i pozostawał jeszcze problem właściwego wyboru przyszłych rodziców. Czy to na pewno oni? Czuła jak wyciągają ku niej ramiona, które jawiły się w jej świecie niczym kołyszące się na wietrze trzciny – łagodne, zapraszające i niewymownie smutne. To ten smutek tak ją rozczulił, że nie potrafiła już patrzeć w innym kierunku. Jej serce, nieistniejące jeszcze wtedy materialnie, łkało i szamotało się na ich widok. Nie, nie mogła wybrać inaczej. Lepiej? Tego pytania w ogóle sobie nie zadawała. Wtedy. Rozterki i dokonanie wyboru miała już, „na szczęście” – jak wtedy myślała – za sobą i teraz spokojnie dawała się unosić tej fali światła i ciepła ku nowemu życiu. To ona była nowym życiem. 10 - Czujesz już jak się rusza? – pyta On. - Nie. Przecież to jeszcze za wcześnie – odpowiada Ona. - Moja matka mówi, że czuła mnie jeszcze przed trzecim miesiącem. - Może byłeś wielkoludem? – uśmiecha się do niego. - Wielkopłodem może – śmieje się on i przytula ją do siebie. Słyszy to wszystko przez ściany swojego nowego domu. Słyszy i rozumie. I wie, że to mówią osoby siedzące obok niej. Obok jej matki. Gdyby jeszcze potrafiła wypuścić na zewnątrz swoje astralne ciało, zobaczyłaby poczekalnię pełną kobiet z uwypuklonymi brzuchami. Niektóre gładzą te wzniesienia odwiecznym ruchem ciężarnych, a ich twarze łagodnieją. Inne trzymają mężczyzn, którzy przyszli z nimi za rękę i z niecierpliwością czekają na wiadomości od lekarza, który za chwilę je przyjmie. Czy wszystko dobrze? Czy z dzieckiem w porządku? A co znaczą te skurcze brzucha, które mam od dwóch dni?... Jej matka nigdy o nic nie pyta lekarza. Poddaje się rutynowym badaniom i z taką samą rezygnacją, z jaką tu przyszła, wychodzi. Po badaniu lekarz przygląda się jej uważnie przed wypisaniem recept. – Ma pani jakieś pytania? – Nie – odpowiada ona patrząc na papiery na jego biurku. – W takim razie proszę przyjść za trzy tygodnie. – Dobrze. Dziękuję. Do widzenia – odpowiada kobieta mechanicznie i wychodzi. Lekarza drażnią pacjentki przychodzące z wypisaną na kartce listą pytań - Jakaś nowa moda – myśli z dezaprobatą, ale ta „bezpytaniowa” też go irytuje. Gdzie jest granica między pogodzeniem się a obojętnością? Między akceptacją a brakiem nadziei? Ta, która trzy razy oczekiwała, oczekuje już inaczej, czeka na coś innego. Nadzieję trzyma na długiej smyczy, by nie musieć jej oglądać. Teczkę z czarnymi scenariuszami nosi zawsze przy sobie. Rzeczywistość nie jest w stanie tak rozczarować, jak wyobraźnia, która podsuwa hipotetyczne rozwiązania i czaruje. Rozczarowanie to amputacja czarów, bycie blisko realności autentycznego świata. Jeśli chce się chronić przed rozczarowaniem, nie używa się czarów. Jej matka nigdy nie myśli o nich „córki”, nie myśli „dzieci”. Teraz myśli – te trzy przed nią. Nie zapytali co chce z nimi zrobić. Mówili bezosobowo, jak to w szpitalu, i do niej, i o nich. – Niech nie płacze, będą jeszcze następne. 11 – Niech idzie do domu, odpocznie, my się tym zajmiemy. „To” było w pełni ukształtowaną istotą, której nie pozwolili jej zobaczyć. Sama też się bała. Wszystkim wydawało się, że łatwiej zaprzeczyć. Jak mówienie małemu dziecku, które skaleczyło się w kolano, krew wypływa, rozcięta skóra piecze, zostanie blizna, wszyscy na to patrzą i zamiast prawdy padają słowa - Nic się nie stało, no już nie boli, już nie płacz, zobacz ptaszek tam leci! Iluzoryczny sposób na radzenie sobie z bólem, z losem, z cierpieniem. Czasem jednak matka czuje, jak trzepoczą w niej skrzydełka. Tych, które wzbiły się w górę? A co stało się z ich ciałkami? Woli nie wiedzieć, choć wie. Wyobraźnia katuje ją obrazami, budzi w nocy. Szpitalne odpadki, piec, czyjeś dłonie wrzucające pakunki w płomienie, przemieszane z innymi kawałkami. Jak pali się tyle krwi? Czy dym jest różowy? Półśniąc szuka odpowiedzi, nim rzeczywistość nie ukaże się w pełni. Ciemność sypialni, oddech śpiącego mężczyzny obok, szum przejeżdżających co jakiś czas samochodów, tykanie budzika, jej walące serce, w którym coś trzepocze. - Jedno życie nam nie wystarcza – myśli matka, leżąc w ciemności. Dlatego lubimy czyjeś historie. Czytamy o nich, podsłuchujemy, plotkujemy, oglądamy na ekranie i wciąż nam mało. Nasze życia przepełnione są twarzami. A jak wygląda nasza twarz z czasu przed naszymi narodzinami? Zwykle powstrzymuje swoją wyobraźnię, zakłada jej cugle, by chronić serce. Jednak czasem, ale bardzo rzadko, zamyka oczy i pozwala sobie wyobrażać, jak wyglądałoby życie tych trojga, których twarzy nie zobaczyła. Jeszcze rzadziej – pozwala sobie na wyobrażanie ich twarzy, uśmiechów, koloru oczu i włosów, nigdy nie ujrzanych grymasów noworodków, rezolutnych spojrzeń pięciolatków…, nastoletniej inteligencji i poczucia omnipotencji… Czym jeszcze można zadziwić rodziców, mając przed sobą trójkę rodzeństwa? No chyba, że jest się pierwszym żywym dzieckiem – wtedy jest zupełnie inaczej. W spadku dostaje się przepełniony kosz rodzicielskich oczekiwań i lęków. Uświadomiła to sobie tuż po urodzeniu i już wtedy pomyślała, że poczęcie się, nie było dobrym pomysłem. Jednak tej decyzji nie dało się już zmienić. Życie swoim życiem jest często wystarczająco trudne. Gdy do tego dołoży się życie życiem swoich rodziców i ich dzieci, którym życie nie było dane – ciężar jest ogromny. Niosła go dzielnie, acz doznając w drodze wielu obrażeń. Było tym trudniej, że nie wiedziała co niesie. Pamięć sprzed narodzin jest wymazywana. Niektórzy sądzą, że to anioły czynią 12 znak zapomnienia nad naszymi ustami, po którym zostaje nam delikatne wgłębienie pomiędzy nosem a górną wargą. Pocałunek Anioła… Jednak przeszłość i tak wypływa i wpływa na teraźniejszość. Jak rzeka, która niesie w sobie podziemne źródło, strumień, wszystkie swoje odnogi i swoją przeszłość – do samego morza. Jest w niej obraz matki, która stoi nad kuchennym blatem i patrzy przez okno. Ona przysiada obok niej przy stole i patrzy na jej postać. – Jakby jej wzrok zawiesił się na gałęzi rosnącego naprzeciwko drzewa – przychodzi jej do głowy i podnosi do ust kubek z zieloną herbatą. – Zawieszenie, powieszenie – myśli ona i kubek wyślizguje się z rąk. Na podłodze zielone listki tworzą niepokojący wzór. Matka nie odrywa wzroku od okna. – Tak myślę – odzywa się do córki - oddech i śmierć, oddech i życie. – O czym mówisz mamo? – pyta ona, zabierając się za wycieranie podłogi. – Wdechem zaczyna się nasze życie, kończy wydechem. Cykl. Niezmienny od zawsze. – Tak, to prawda – odpowiada i wyrzuciwszy resztki swojej herbaty i ulubionego kubka do kosza, siada przy stole, czekając aż matka podejmie wątek. Patrzy na jej zgarbione plecy, które nagle się prostują. – Wszystko czego potrzebujesz, jest w Tobie – mówi matka, zmienionym, stanowczym głosem, odwracając się do niej. – Pamiętaj – dodaje – jest tam miejsce dla tych, którzy byli i które były i już ich nie ma. Nasze serca są pojemne. Cierpimy, gdy je zamykamy. Teraz to wiem. Gdy złapiesz motyla i ściskasz go w dłoniach, na koniec on umiera i cierpienie rozlewa się już na co najmniej dwie istoty. Gdy trzymasz otwartą dłoń, motyl na pewno odleci, ale jest szansa, że przyleci inny… – Ty jesteś tą czwartą, tą której udało się wreszcie złapać linę życia – mówi jeszcze matka i jej wzroki na powrót zapada się w sobie. – Mamo – gdyby moje siostry… gdyby one… – jakie imiona by nosiły? Gdy słyszy odpowiedź – już wie, że nie mogła być inna… Tej nocy – tuląc liczydło… liczy… 13 Cisza pełna treści wybrzmiewa po ostatnich jej słowach. Osiada z wolna na sprzętach, stolikach. Cisza, która stwarza przestrzeń na to, co jest tu i teraz, co było i na to, co nowe. – Jaka jest Wasza ulubiona cyfra – pyta Iza? – Cztery – odpowiadają pozostałe. Gdyby ktoś zajrzał teraz do wnętrza kawiarni – zobaczyłby cztery nachylone nad stolikiem postacie kobiet. Skupione i zastygnięte. A gdyby ktoś wniknął w ich myśli i przeżycia, doświadczyłby całej plątaniny uczuć i refleksji, olśnień i pytań bez odpowiedzi. Jednak nikt nie przechodził właśnie ulicą Bałdyka, a przelatujące gołębie widziały jedynie dachy kamienic nad żorskim Rynkiem. Macki rzeczywistości - epilog Obraz ten wyświetla się na ekranie mojego wewnętrznego doświadczenia, dzięki słowom, które słyszałam od niej. I wiem już, że rzeczywistość jest też tym, co się nie wydarzyło. Obrazy nakładają się na siebie jak klatki filmu do aparatu, które nie przesunęły się i zlały w jedno. Dźwięki docierają jednocześnie, jak muzyka zza ściany i odgłos telewizora sąsiadów, tworząc specyficzny szum. Odczucia przelewają się wewnątrz i mieszają jak farby. Zieleń z czerwienią, błękit z żółcią. By dokonać rozdzielenia, zamykam oczy. I widzę cztery strony świata. Gdy kieruję się na zachód – widzę, jak zmieniają się kolory i w mieście zaczyna się jesień. Oranże, brązy, szelest suchych liści pod stopami. Zwracając kroki w drugą stronę – natrafiam na biel zimy. Północne wiatry i przenikliwy chłód pomieszany z zastygnięciem i mieniącymi się w słońcu odblaskami światła na śniegu. Wschód przyciąga mnie ku wiośnie, a w mieście rozkwitają rabaty i zieleń drzew. Moje oczy patrzą na południe i stopy doświadczają ciepła nagrzanego asfaltu, a nozdrza wypełniają się zapachem, świeżo spadłego, deszczu. Kupuję liczydło. W hurtowni papierniczej, tuż przy urzędzie miasta, o której usłyszałam, wychodząc z samochodu, jak jakaś dziewczynka mówiła – W tym zielonym domku mieszkają kredki, prawda mamo? – Kredki, kolory – myślę. – Cztery podstawowe… Czterokolorowe kulki nanizane i rozpięte na planie czworokątu, który z czterech stron obejmuje to, co wewnątrz. Spaja i porządkuje. Przesuwam je i liczę. Dwadzieścia pięć zieleni 14 wiosny, dwadzieścia pięć błękitów zimy, dwadzieścia pięć żółci lata i dwadzieścia pięć czerwieni jesieni. Cztery wymiary czasoprzestrzeni, opisujące to co jest, nadające ramy. A jak to jest z czasem? – myślę. – Przeszłość, przyszłość, teraźniejszość… A co jest tym co czwarte? Gdzie i jak zapisać, udokumentować to, co dzieje się w wewnętrznym świecie? W tym, w którym tworzymy światy. A może to one tworzą nas? Spotkałam się z nią na Śmieszku. Było tam wszystko, co potrzebne. Ogień, woda, ziemia i niebo. Przenikanie, transformacja, nieuniknione współistnienie. Bliskość budowanego w tej okolicy miasta miasteczka westernowego, uświadomiła mi odwieczną koegzystencję przeciwieństw. Smutek i rozpacz zwyciężonych, a z drugiej strony nieprzewidującą konsekwencji, radość z triumfu zwycięzców. Jakby siły we wszechświecie umawiały się na istnienie w duetach. Byt jednej, warunkuje żywot drugiej. Dookoła ogniska ułożyłyśmy cztery konstrukcje z patyków i liści. Wyglądały jak małe tipi Indian z plemienia Apsaalocka, z ich poczwórnością tyczek i czwórnogiem, jako podstawą. Cztery kierunki wiatrów i zmienność pór roku: tam gdzie wschodzi słońce, tam, gdzie żyje wieczne lato, tam gdzie zachodzi słońce i tam, gdzie żyje wieczna zima. Oznaczyła je literami, od których zaczynają się imiona jej sióstr. Przy pierwszym K, przy drugim I, przy trzecim R i przy ostatnim A – litera jej imienia. Pierwsza i ostatnia. „Tipi” spłonęły. Ich zgliszcza, po ugaszeniu wodą, zebrała i zaniosła do czterech wybranych przez siebie miejsc. Nie nazywa ich grobami, tak jak nie nazywa tego, co w jej sercu – pustką. To jest przestrzeń. Można ją wypełni(a)ć. Miejsce w sercu jest równie ważne jak miejsce, które można odwiedzać, by móc pamiętać, że coś było. Nic na świecie nie ginie, jedynie ulega transformacji. Gdy „pochowała” już i je, i siebie, może zacząć żyć. Doświadczenie, wyobrażenie i akceptacja własnej śmierci – daje jej możliwość zanurzenia się w życiu. Żyje, bo pozwoliła sobie doświadczyć swojej śmierci. Patrzyłam jak odprawia swój rytuał tam, gdzie śmierć połączyła się ze światłem i cieniem, jaki dawał ogień. Ślady na śniegu pozbierała i nanizała na nić świadomości, by móc o świcie przetransformować je w życie i śmiech. Żywioły tańczyły wraz z nią i we mnie. Teraz już wiem, że tak naprawdę była tam tylko jedna z nas – ta rzeczywista. 15 Spis treści: Macki rzeczywistości – prolog............……………………………………….….…….......... 1 Światłocienie….........……………………………….……………..……………..………….. 2 Świt............……………………………………………………..………………….……..…. 3 Ślady….........…………………………………………...…………………..……..…………. 6 Świadomość......…………………………………………………..………………………..... 9 Macki rzeczywistości – epilog.........………………………………….………….………….. 13