NIEWIERZĄCY PROBOSZCZ

Transkrypt

NIEWIERZĄCY PROBOSZCZ
Robert M. Rynkowski
NIEWIERZĄCY PROBOSZCZ
Przełom roku 1989 sprawił, że polscy księża zmuszeni zostali do określenia na nowo swojego miejsca w społeczeństwie. O tym, że czasami sprawia im to niemałą trudność, świadczą chociażby wypowiedzi w listopadowym „Znaku”. Wiadomo, iż należy
poprawić system kształcenia księży, przystosować ich do zmienionej sytuacji. Muszą
być przygotowani na to, że coraz częściej wierzący będą mniejszością, że mniej będzie
ludzi w kościołach. Z drugiej strony, powinni się liczyć ze wzrastającą rolą świeckich
w Kościele, z tym, że zechcą oni mieć swój udział w podejmowanych decyzjach. Na
rozwój sytuacji w tym kierunku wskazują doświadczenia krajów zachodnich. Warto się
im przyjrzeć i wyciągnąć wnioski.
Książka Ulricha Harbecke’a, Proboszcz, który stracił wiarę nie jest uczoną rozprawą,
lecz powieścią. Nie czuję się kompetentny, by oceniać jej walory literackie. Napisana
prostym językiem i z humorem (co sprawia, że jest łatwa w odbiorze) przekazuje czytelnikowi wcale niebanalne przemyślenia niemieckiego autora na temat Kościoła, wiary
i samych wierzących.
Fabuła książki jest prosta. Wieloletni proboszcz w St. Kilian, Wilhelm Hausner, zupełnie niespodziewanie, podczas wygłaszania homilii na Mszy wielkanocnej, traci wiarę. Chcąc być szczerym wobec parafian, przyznaje się do tego i zgłasza gotowość do
opuszczenia stanowiska. Wierni, początkowo głęboko oburzeni, pod wpływem redaktora miejscowej gazetki parafialnej postanawiają poprosić proboszcza o pozostanie
z nimi, bo przecież tak naprawdę to dobry człowiek. Największym problemem jest pokonanie oporu władzy kościelnej. Kardynał, po nieskutecznej próbie przywrócenia proboszczowi wiary w klasztorze, postanawia zgodzić się na żądanie parafian, licząc na to,
iż w końcu sami wyrzucą bezbożnika. Jednak wypadki toczą się w zupełnie niespodziewanym kierunku…
Pomijając to, czy możliwa jest utrata wiary w sposób równie gwałtowny jak nawrócenie św. Pawła albo czy gdziekolwiek na świecie znaleźliby się chrześcijanie, pragnący mieć
niewierzącego proboszcza, chciałbym się skoncentrować na momentach najważniejszych.
2
Niewierzący proboszcz
Pierwszy z nich to przedstawienie przez redaktora Stahlhofa w swoim artykule argumentów przemawiających za pozostawieniem proboszcza na jego stanowisku. Pisze
on, że do chwili utraty wiary proboszcz traktowany był jak dobry urzędnik, przewodnik dusz przydatny i nie sprawiający kłopotu, ale nigdy jako żywy człowiek, zupełnie
taki sam jak inni. Teraz utracił wiarę, a więc również cały dotychczasowy sens życia.
Jednak przez to stał się parafianom naprawdę bliski, bo przecież każdemu są bliższe
wątpliwości od samej wiary, a więc bliższy jest także wątpiący proboszcz niż najlepszy
funkcjonariusz kościelny. Przez swoją niewiarę stanął on w jednym szeregu ze swoimi
parafianami. Dlatego nie można go opuścić w chwili, kiedy najbardziej potrzebuje pomocy i kiedy również parafianie go potrzebują. Może on przecież przekazać ciekawe
myśli i pomóc szczerze szukać prawdy poprzez stawianie pytań, których dotąd nikt nie
miał odwagi postawić. Do tej pory ludzie byli sami z dręczącymi ich wątpliwościami,
teraz wśród nich znalazł się wątpiący, a przez to najbardziej ludzki, proboszcz.
Sądzę, że przedstawione tu myśli są warte głębszego zastanowienia, zwłaszcza
w kontekście ukształtowanego w Polsce modelu księdza parafialnego i duszpasterstwa.
Czy nie nazbyt często ksiądz bywa przez wiernych traktowany jak wzór wszelkich
cnót, chodzący ideał bez najmniejszej skazy, urzędnik „rozdzielający elementy zbawienia”? Takie idealizujące traktowanie sprawia, że między parafianami a księdzem tworzy się dystans, że w gruncie rzeczy wzajemnie się nie znają. A przecież to taki sam
człowiek jak inni, mający prawo do błędu. Nie jest kimś lepszym ani ważniejszym, lecz
przede wszystkim człowiekiem i chrześcijaninem. Dlatego widoczne w książce Harbecke’a pragnienie, by uczynić księdza jak najbliższym wiernym nie powinno budzić
sprzeciwu. Bliższe poznanie parafian i proboszcza mogłoby pomóc w przezwyciężeniu
kłopotów i wzajemnym wspieraniu się w chwilach trudnych. Być może wówczas
ksiądz nie byłby kimś odległym, nie rozumiejącym potrzeb swoich parafian. Może
również nagłe odejścia księży nie byłyby czymś tak bulwersującym, a może zdarzałyby
się rzadziej. Warto pamiętać, że i najwięksi święci miewali chwile zwątpienia, więc
ksiądz, który też czasami je miewa, z pewnością mógłby pomóc wiernym w ich przezwyciężeniu. Nie wydaje się, by przyznanie się księdza do wątpliwości mogło spowodować czyjąś utratę wiary.
Drugim ważnym momentem powieści jest sen proboszcza, oparty na przypowieści
Jezusa o uczcie (Łk 14,15–24; Mt 22,1–14). Proboszcz zostaje zaproszony na przyjęcie
„Tygodnik Powszechny”, 1 marca 1998 (2538) nr 9, s. 10
3
prawie wbrew własnej woli, nie czując się godny. Jednak ze wspaniałej uczty nie tylko
nie zostaje wyrzucony, ale gospodarz, którym okazuje się być papież, nawet przez
chwilę przyjaźnie z nim rozmawia, chociaż wie o jego odejściu. Doskonałą zabawę
w pewnym momencie zakłóca pogłoska, że przyjęcie to nie jest przyjęciem, gdyż nie
jest się tu dobrowolnie. Drzwi zostały bowiem zaryglowane i nikt nie może wyjść ani
wejść. Goście przestają się bawić, a zapewnienia gospodarza, że to tylko plotka, na nic
się nie zdają. Próby rozbawienia gości nie przynoszą rezultatu i w końcu gospodarz
zwraca się do Hausnera z dramatycznym pytaniem: Gdzie jest mój błąd? Przecież Kościół
jest dla tych ludzi. Mają się w nim czuć jak w domu, wolni i miłowani. Co mam uczynić, żeby
mi uwierzyli? Hausner widzi tylko jedno rozwiązanie: trzeba otworzyć drzwi i pokazać,
że każdy może wyjść, kiedy i dokąd tylko chce.
Olśniony tym snem, podczas niedzielnego kazania Hausner zapytuje, dlaczego jego parafianie nie czuli się wolni i szczęśliwi, gdy głosił im Radosną Nowinę? Dlaczego siedzieli zupełnie obojętni, zamknięci, kiedy mówił im o potędze miłości? Gdyby
ktoś ogłosił śmierć Boga, przyjęliby to ze wzruszeniem ramion. Czy powodem takiego
zachowania było to, że proboszcz nie pokazał im, że drzwi są otwarte, tzn. nie powiedział, iż każdy może z Kościoła wystąpić kiedy tylko chce i że nikt po nim nie rozpacza, nie grozi karami piekielnymi? Efektem tego kazania nie były masowe wystąpienia, wręcz przeciwnie – zdarzały się nawet powroty. Ludzie zaczęli się bowiem zastanawiać nad swoją wiarą, nad tym, dlaczego są w Kościele, dlaczego wierzą tak, a nie
inaczej.
Nie ze wszystkim można tu się zgodzić. Nie jest bowiem tak, że czyjeś odejście
od wiary nikogo nie obchodzi. Jest to w istocie głęboka rana zadana Kościołowi
i jego głowie, Chrystusowi. Jeśli jednak do sprawy podejdziemy w skali parafii, to
może się okazać, iż rzeczywiście autor ma rację. I to nie tylko dlatego, że ludzie
zwykle zamykają się w swoim świecie, nie interesując się innymi. Częściej jest raczej
tak, że czyjeś odejście dla jednych bywa powodem do potępienia odstępcy, dla innych – do własnego wywyższenia, a duża część zachowuje się zupełnie obojętnie.
Raczej rzadko znajdzie się ktoś, kto spróbuje pomóc. Trzeba powiedzieć, że jakaś
część wierzących w Polsce, podobnie jak mieszkańcy St. Kilian, trwa ze swoimi pytaniami i wątpliwościami zupełnie samotnie, bo nie mają z kim o nich porozmawiać.
Ksiądz często jest daleko, na dodatek zajęty swoimi obowiązkami, jedni znajomi ta-
4
Niewierzący proboszcz
kiego wątpiącego skłonni byliby prowadzić na stos, inni zaś albo sami nie bardzo
wiedzą, w co wierzą, albo się nad tym nie zastanawiają. Jak im pomóc? Na pewno
nie przez powoływanie niewierzących proboszczów, ale większa otwartość na potrzeby ludzi mających wątpliwości byłaby w Kościele wskazana. Wprawdzie nie da
się zaprzeczyć, że jest ona zauważalna w skali makro, ale w skali mikro wydaje się
jeszcze niedostateczna. Zupełnie inną sprawą jest natomiast kwestia samej możliwości opuszczenia Kościoła. Autorowi książki zdaje się chodzić o to, że wielu ludzi
tkwi w jego strukturach jakby nie z własnej woli, jak owi ludzie, którzy są na wspaniałej uczcie, ale nie mogą jej opuścić, co z kolei uniemożliwia im dobrą zabawę.
Widać tu sprzeciw autora wobec tradycyjnego modelu, kiedy to człowiek zostaje bez
własnej zgody ochrzczony, czyli zaproszony na przyjęcie, a następnie ma się cieszyć
kolejnymi etapami chrześcijańskiego życia. W efekcie popada w rutynę i obojętność.
Jest to z pewnością problem, którego nie da się rozwiązać przy pomocy prostych
recept. Sądzę, że nie tyle trzeba tu ukazywać możliwość opuszczenia Kościoła, bo –
wbrew opinii autora omawianej książki – dla wielu może ona być tylko impulsem
do odejścia od religii, ile raczej skłonić do refleksji nad wyznawaną wiarą. W każdym razie jedno jest pewne: trzeba sprawić, by chrześcijanie potrafili cieszyć się
swoją religią, by nie traktowali jej tylko jako tradycji, czasem nawet uciążliwej. Chodzi o pokazanie, iż rzeczywiście znajdują się na uczcie, a nie na nudnym przyjęciu
u gniewnego gospodarza.
Trzeba powiedzieć, że wyłaniający się z książki obraz hierarchii kościelnej nie
jest zbyt jasny, a dla wielu może być wręcz szokujący. Oto bowiem okazuje się, że
mimo przejawów demokracji w postaci rady diecezjalnej tak naprawdę wszystko
zależy od woli kardynała. Głównym przeciwnikiem, niemal wrogiem proboszcza,
jest wikary, regularnie składający raporty przełożonym. W ogóle w działaniach hierarchów widać niechęć do zmian, schematyczność myślenia, brak otwartości na inicjatywę i poglądy świeckich. W jakiej mierze jest to obraz prawdziwy? Oczywiście
błędem jest jakiekolwiek uogólnianie. Niemniej trzeba zgodzić się, że rzeczywiście
takie postawy niekiedy mają miejsce. Zaangażowanie świeckich w życie Kościoła,
przede wszystkim w proces podejmowania decyzji, jest jeszcze bardzo małe. Z drugiej strony takie przedstawienie księży przez autora książki nie jest pozbawione jednostronności.
„Tygodnik Powszechny”, 1 marca 1998 (2538) nr 9, s. 10
5
Jest to więc książka, którą warto przeczytać. Można nie zgadzać się z przedstawionymi przez autora propozycjami rozwiązań problemów, ale z pewnością postawione
pytania są godne zastanowienia.
Robert M. Rynkowski
Ulrich Harbecke, Proboszcz, który stracił wiarę, Wydawnictwo Salezjańskie, Warszawa 1998.