Agnieszka Wojciechowska Zdarzyło się w Krakowie Ze
Transkrypt
Agnieszka Wojciechowska Zdarzyło się w Krakowie Ze
Agnieszka Wojciechowska Zdarzyło się w Krakowie Ze szkoły wracałem w wyjątkowo podłym nastroju. Mama pracuje dziś na drugą zmianę, więc obiad jest, ale będę sam w domu prawie do północy. W dodatku ta dwója z historii.....i zebranie rodziców za tydzień. Nie lubię historii, a pan też za mną nie przepada: "Weź się, Miki, do roboty, bo będzie źle". Sam to wiem, już jest źle. Na klatce spotkałem pana Piotra spod 5-ki. "Mikołaj, nie ma gazu, coś naprawiają w piwnicy". I jeszcze to! Dobrze, że mama ostatnio kupiła mikrofalę, ale herbaty już się nie napiję, to pewne. Na stole jak zwykle kartka: „obiad......posprzątaj.......ucz się.....”..Normalka. Zagrzałem zupę, zacząłem jeść - i nagle błysk, huk, normalnie film mi się urwał. Budzę się, głowa mnie boli, twarz piecze.....Otwieram oczy, nic nie widzę! Oślepłem? Co to było? Rękami sięgam do twarzy, są owinięte jakimiś szmatami! Ktoś krzyczy. Nie, to ja krzyczę, ze strachu. - Spokojnie, synku. Czysty łój dobry na oparzenia. Ból głowy minie, kości masz całe. Poleżysz trochę, poprawi ci się, będzie dobrze - mówi jakiś głos. - Gdzie ja jestem, czemu tak ciemno? - Ciemno, bo noc, ale świeca się przecież pali. (Jaka świeca - myślę - a prąd?). -Kim pan jest? - To mistrz Baltazar, medyk od świętego Ducha - odpowiada drugi głos, trochę młodszy- Śpij teraz, noc jest do spania. Ja jednak nie śpię i słucham, jak głosy rozmawiają. "To Mikołaj, syn tego płatnerza, co go zabili dwa roki temu, na Morawach ponoć.....Szybko się wykuruje, bardziej potłuczony on niż oparzony. Ty go podjąłeś?......Tak. Szedłem Krowią, koło bramy Nowej, żebracy ogień pewnie zaprószyli na podsieniu, dom drewniany, sąsiedzi próbowali gasić, a on leżał pod murem.....Nie ratowali go?....Bez duszy leżał. Mówili, że ogień nim cisnął o mur......A matka?.....Nie wiem, mówili, że nic w pogorzelisku nie było. Popytam jutro". Dziwnie jakoś mówią, ale słowa rozumiem, tylko sensu w nich nie widzę. Ulica Krowia? Brama Nowa? Nie ma takich w Krakowie. Ale zaraz, zaraz? Pokazywał historyk, prawie niedaleko naszej kamienicy (murowanej, a nie drewnianej), gdzie była brama Nowa. I na placu św. Ducha byłem wiele razy, podobno był tam szpital.....Rany Boskie! Gdzie mnie rzuciło? Takie rzeczy to tylko w grach na kompie, że człowieka przenosi w przeszłość !!!! Spać!!! Może jak się obudzę, to się okaże, że to tylko sen. No i okazało się. To nie sen, niestety. Ale jak powiem, skąd się wziąłem, to mnie za czarownika wezmą albo na stosie spalą, w najlepszym razie zamkną w jakimś wariatkowie. Już wiem! Amnezję mam po wypadku, nic nie pamiętam i nic nie wiem (właśnie, trzeba się było tej historii uczyć). Przyszedł znowu mistrz Baltazar, obejrzał mnie dokładnie i mówi: " Wiem już, Mikołaju, że mama twoja w pożarze nie zginęła (- no pewnie, w pracy wtedy była, na szczęście -). Ale gdzieś zaginęła, dom spalony do cna. Byłeś żakiem albo gdzieś w terminie?". Robię głupią minę. "Nic nie pamiętasz? Co z tobą począć? Masz jakąś rodzinę?" Wzruszam ramionami - od śmierci ojca żadnej rodziny nie widziałem na oczy. "Słuchaj, Mikołaju. Zdrów już jesteś i tu zostać nie możesz, ale może mógłbyś mnie pomagać. Dostaniesz przyodziewek, jedzenie, kąt do spania". „Co miałbym robić?” - pytam – „nic nie umiem.” „Nauczysz się szybko. Czasem coś trzeba nosić, czasem wiadomość zanieść......Jak będziesz chciał, pokażę ci, jak się z chorymi obchodzić". Zgodziłem się od razu. Z początku nie było łatwo, ale szybko się okazało, że Kraków taki sam, tylko mniejszy i niektóre nazwy się zmieniły. Bramy są i mury, a za murami Garbary, Smoleńsko, Stradom i Rybaki, a Rudawa płynie dookoła i co kawałek ma inną nazwę. Mistrz nikomu nie odmawia pomocy i chodzimy za mury też, jak jest taka potrzeba. Noszę za mistrzem torbę z driakwiami i narzędziami, uczę się, co do czego służy. Mistrz przestrzega przed oszustami, którzy fałszywe driakwie sprzedają, pokazuje, jak robić je samemu z ziół, bursztynu i łoju. Już wiem, gdzie jest ulica Krowia (ale tam nie poszedłem ani razu), Szpiglarska (św. Tomasza), Kocia i Szrotarska (św. Marka). Wiem też, że szpital ma już ponad 300 lat, prowadzi go zakon duchaków, ich też jest kościół św. Krzyża. Przy szpitalu jest też przytułek dla sierot i szkoła dla chłopców. Brakuje mi Plant, ale za murami pełno zieleni. Jak mam czas, biegam z chłopakami po Rynku. Oglądamy kramy, przekupniów i kupujących. Mistrz pokazał mi, jak pan Rej nasz Rynek opisał: „...tam się nadziwujesz...u krup, u śledzi, u masła, u świec, u ryb, u śklenic, u rozmaitych rzeczy siedzi, a kto by ich zliczył"....Na słupie chorągiew pokazuje, że jest dzień targowy. Na Rynku ciasno, pewnie jest ze sto kramów, a jeszcze budynki, których potem nie będzie: Kramy Bogate przy Sukiennicach, Ratusz (a nie tylko wieża), Wielka i Mała Waga. W Małej waży się wosk, przyprawy korzenne i mydło, a w Wielkiej ciężkie towary np. miedź i ołów. Byliśmy tam z mistrzem, gdy kawał żelaza w wielkiej hali zmiażdżył dłoń kupca ze Śląska. Musiał mistrz dłoń mu odjąć, ranę związał i przypalał. Brrrr! Jeszcze teraz czuję dreszcz na to wspomnienie. W nocy mistrz rzadko mnie budzi. Jeśli już musi kogoś ratować, idzie z kimś dorosłym i z bronią, bo Kraków nocą nie jest zbyt bezpieczny. Dlatego jak mnie zbudził, bardziej się zdziwiłem, niż przejąłem. "Zbieraj się szybko, Mikołaju, bo pod Sędziwojką krew się polała i nocny ront mnie wzywa. Ktoś znaczny został widać poraniony". Nie mamy daleko, bo Sędziwojka jest przy Szpiglarskiej, obok kościoła św. Szczepana i cmentarza, pusto tam i ponuro. Niosę płótna, łubki i ledwie mogę za mistrzem nadążyć, gdy idziemy przez Kącik. Pod Sędziwojką leży dwóch poranionych, sądząc ze stroju to jacyś cudzoziemcy. Krwi pełno dookoła. Jeden jęczy, mocno pokrwawiony ale przytomny, więc od niego mistrz zaczyna. Krew tamuje, połamaną rękę wkłada w łubki, chusty kładzie na bok przebity nożem. Rozmawia z nim po łacinie, więc nie rozumiem ani słowa. Okazuje się, że wybrali się do Mikołaja Sędziwoja, i tu napadło ich trzech rzezimieszków. Ale czego po nocy szukali u alchemika, tego rzec nie chce. Zresztą zaraz omdlewa, pewnie dużo krwi stracił. Drugi leży bez ducha, na głowie wielki guz. Jak mistrz guz ogląda, słyszę: "Help me...help...my head....my back...." Odpowiadam bez zastanowienia: "Will be fine. This is a doctor". Obok już podjechał wóz, ładujemy rannych, woźnica jedzie z nimi do św. Ducha, a my powoli za nimi. - „On oprócz głowy ma stłuczone, albo strzaskane coś w plecach” „To Anglik. Mówił......” -„Rozumiesz jego mowę? Skąd?.......” .’Ojciec pilnował......” „ Ojciec, mówisz. Chciał cię na kupca wykierować, co po świecie jeżdzi?” W szpitalu mistrz ze mną dogląda obu rannych. Niby jestem tłumaczem, ale słabo sobie radzę. Ten, co mówi po łacinie bardzo jest słaby, ale pewnie wyzdrowieje, jeśli w ranach nie będzie ropy. Ten drugi niby nie ma żadnych ran (pewnie pałką dostał), ale czy kości całe, to trudno powiedzieć. Szczęśliwie nie dostał w kręgosłup, tylko w żebra. Wymiotuje cały czas, więc roboty mam przy nim mnóstwo. Krwi w wymiotach nie widać, mistrz mówi, że to dobry znak, ale głowa go martwi. Noc się skończyła, dzień mija, a my cały czas przy nich. Wieczorem dopiero obaj całkiem są przytomni, ale o nocnej wyprawie mówić nie chcą. W końcu ktoś przyniósł nam po misce polewki, a ranni dostali wywar z ziół. Siedzimy z mistrzem razem przy ogniu, jestem zmęczony, ale jakoś spać mi się nie chce. Polubiłem go. Uczy mnie cierpliwie, jest też cierpliwy dla chorych, nikomu nie odmawia pomocy. -„Mistrzu! Chciałbym wam coś rzec, ale się nie śmiejcie.” - „Nie będę się śmiał na pewno, mów, widzę, że to poważna sprawa.” I opowiedziałem mistrzowi pokrótce, jak to ze mną jest. Bałem się, że mnie wyśmieje albo do czubków wyśle. Ale nie! Zamyślił się głęboko i mówi: - „Jak wędrowałem po Niderlandach, słyszałem plotki, że coś takiego jest możliwe, ale nie dawałem wiary. (Jasne - myślę - sam bym nie uwierzył.) Rozumiem cię teraz lepiej. Powiedz szczerze: Chciałbyś wrócić?” - „Jest mi tu dobrze. Jesteście dobrym człowiekiem, wiele się nauczyłem, mógłbym tu żyć. O tamtym życiu staram się nie myśleć, żeby nie zwariować. Tu mam przyjaciół, ale tam została mama.... Tak! Chcę wrócić! Bardzo chcę! Tylko jak...” A mistrz mówi, że może byłaby taka możliwość. W Tyńcu pod Krakowem mieszka imć Jan Twardowski, uważany za czarnoksiężnika. Para się magią i wie więcej, niż zwykli ludzie. Może i on z jakiejś przyszłości....... Dla mnie Twardowski to postać z bajki, jeździ na kogucie, siedzi na księżycu, duszę oddał diabłu itd. A tu masz! Żyje, mieszka i mistrz go zna. Mistrz o nic więcej mnie nie pyta, tylko następnego dnia zabiera do Tyńca furmanką chłopa, co przywiózł na Rynek młode jagnięta. Boję się, ale już zdecydowałem. Muszę spróbować! Twardowski zgadza się na próbę...... - „Żegnaj, Mikołaju! Będę cię wspominał.” - Ja też zawsze będę waszą miłość wspominał wdzięcznym sercem, za to, coś dla mnie uczynił! I znowu noc. -„Miki! Dzięki Bogu żyjesz! Jak zadzwonili, że był wybuch gazu.......U sąsiada mieszkanie prawie spalone, ludzie poparzeni....” - „Mama...”