Pobierz artykuł - Wrocławskie Studia Wschodnie
Transkrypt
Pobierz artykuł - Wrocławskie Studia Wschodnie
Wrocławskie Studia Wschodnie 13 (2009) Wydawnictwo Uniwersytetu Wrocławskiego ANNA FEDERBUSCH-OPHIR Po wielkiej wojnie Bitwa o Tarnopol, w wyniku kilkakrotnych zmian zwycięzców, kiedy to raz były to wojska radzieckie na przemian zaś wojska hitlerowskie, w końcu rozstrzygnęła się i Tarnopol zajęły wojska radzieckie (…). Już w tych pierwszych dniach wolności mój szwagier [Józef Wyborski — K.K.] został zmobilizowany do wojska rosyjskiego (…). Jakie było nasze zdziwienie, gdy w nocy do okna zapukał szwagier, który umknął z szeregu przygotowanego do wymarszu na front (…). Nasza radość nie trwała długo, gdyż w krótkim czasie szwagier znów został zmobilizowany (…). Tym razem nie udało mu się umknąć z jednostki (…). Zmobilizowani żołnierze maszerowali w kierunku innej bazy wojskowej (…). Mimo że odległość była dość duża, szwagier nas usłyszał, opuścił swój szereg i biegiem przybył do nas, a przyniesione mu rzeczy w pośpiechu wrzucił do plecaka. W tym czasie konwojent szeregu dobiegł do nas i grożąc kolbą wyrzucił całą zawartość plecaka, szwagra zagnał z powrotem do szeregu, zaś nam kazał się ulotnić. Wróciłyśmy do wsi rozczarowane nieudaną wyprawą. Po krótkim czasie dostałyśmy wiadomość od szwagra, że znajduje się w okolicy Zbaraża. I znów postanowiłyśmy go odszukać (…). Jakie było nasze zdziwienie, kiedy zobaczyłyśmy szwagra w schludnej izbie, przy ładnym biurku, zajmującego się rejestracją rekrutów przed wyruszeniem na front (…). Po kilku dniach dostałyśmy wiadomość, że jego jednostka znajduje się już w pociągu w drodze na front. Tym razem siostra sama pojechała do Zbaraża i na dworcu, wśród wagonów wypełnionych żołnierzami, wywoływała nazwisko szwagra. Po pewnym czasie zbliżył się do siostry żołnierz z tego transportu i powiedział jej, że szwagier uciekł. Radził też, ażeby opuściła dworzec, gdyż mogą ją zmobilizować w miejsce szwagra (…). Tak się memu szwagrowi udało trzy razy uniknąć wysyłki na front. Transport, który odszedł ze Zbaraża na front, został po drodze zupełnie zbombardowany (…). Mój szwagier, który trzy razy uniknął mobilizacji na front rosyjski, został zastrzelony przez Murzyna na własnym podwórzu, w wolnej Ameryce, w Los Angeles. Taki los! W Tarnopolu pozostali przy życiu Żydzi zaczęli się zbierać, by organizować normalne życie. Z pięknej Gminy Żydowskiej Tarnopola, liczącej Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 173 2011-05-26 10:25:09 174 Anna Federbusch-Ophir w roku 1939 18 500 osób, pozostało po Zagładzie 134 niedobitków (…). Rozmyślałam o tym, jak inaczej wyobrażałam sobie wyzwolenie. Przez lata przeżyte w strachu i bólu z powodu utraty w bestialski sposób Rodziców, najbliższych członków Rodziny oraz Przyjaciół, w kotle strasznej Zagłady w getcie i w obozie — marzyłyśmy z siostrami o tym, że kiedyś będziemy „ludźmi wolnymi”. Wyobrażałyśmy sobie, jak będziemy spacerować po tarnopolskim „korso”, z którym się łączyło tyle miłych wspomnień. Rzeczywistość okazała się inna (…). Zarejestrowaliśmy się do repatriacji na Ziemie Zachodnie, przyznane Polsce po zakończeniu wojny (…). Repatriacja odbywała się ciężarówkami, pierwszą stacją był Kraków (…). Z Krakowa pojechaliśmy do Łodzi pod wskazany nam adres. Chroniccy bardzo dobrze nas przyjęli (…). Rodzina Chronickich składał się z pięciu osób: małżeństwo Chronickich, żona magister farmacji pracowała w aptece, mąż artysta teatralny, w tym czasie oficer w wojsku, córeczka 5-letnia oraz matka i siostra Chronickiej (…). Całymi dniami z siostrą i teściem na zmianę czekaliśmy w kolejce w Biurze Mieszkaniowym na przydział mieszkania. Niestety nie było widoków na otrzymanie przydziału mieszkaniowego (…). Na szczęście spotkaliśmy z mężem znajomego z Tarnopola (…). Ku naszemu zdziwieniu i zachwytowi wprowadził on nas w tajniki zdobycia mieszkania we Wrocławiu. Sam był właścicielem willi we Wrocławiu, w niezniszczonej działaniami wojennymi dzielnicy Karłowice, figurującej na mapie jako „Gartenstadt Karlowitz”. Rozmówca nasz ofiarował nam na pewien czas zajętą przez niego willę na Karłowicach, którą w najbliższym czasie miał opuścić mieszkający w niej oficer rosyjski (…). Ponieważ Urząd Mieszkaniowy nie dał nam nadziei na otrzymanie w najbliższym czasie mieszkania, postanowiliśmy skorzystać z rady tarnopolanina i przenieść się do Wrocławia. „Nasza przystań” Wrocław ( X 1945 — 6 I 1957) Zgodnie z powziętą decyzją wyruszyliśmy [z Łodzi — K.K.] na zwiady do Wrocławia. Podróż do Wrocławia podobna była do dalekobieżnych podróży w Rosji. Tłum ludzi napadał na pociąg i trudno było znaleźć się na stopniu wagonu. Również ja znalazłam się w takiej sytuacji, gdy byłam w ósmym miesiącu ciąży. O mało nie zostałam strącona przez stojącego przede mną osobnika, na szczęście stał za mną mój mąż i pomógł mi, z trudem, dostać się do wagonu. (…) Gdyśmy się szczęśliwie znaleźli w pociągu, mąż znalazł dla mnie „dobre miejsce” obok kąta przydzielonego dla poczty. Tam przeleżałam kilka godzin aż do przyjazdu do Wrocławia. Wrocław został miastem wojewódzkim Ziem Zachodnich na Dolnym Śląsku. We Wrocławiu odszukaliśmy mieszkanie według podanego nam przez tarnopolanina adresu. Okazało się, że mieszkający tam oficer rosyjski miał opuścić Wrocław dopiero za kilka tygodni. Na szczęście spotkaliśmy na Karłowicach lekarza ginekologa Sunia Triefa, który był moim kolegą w organizacji akademickiej „Kadima”. Byłam zaprzyjaźniona z jego Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 174 2011-05-26 10:25:09 Po wielkiej wojnie 175 siostrą Gustą. Gdy pracowałam w obozie Rokity (niemiecki obóz pracy na terenie Tarnopola — przyp. K.K.) jako stenotypistka, pomogłam jej, aby z mężem, Kubą Niwesem, byli razem i mogli pracować w tej samej wiosce. Niestety obydwoje zginęli. Zarówno ja, jak i Sunio ucieszyliśmy się ze spotkania po tak okropnej Zagładzie, w której większość naszych rodzin zginęła w barbarzyński sposób z rąk hitlerowskich zbirów. Nie było końca opowiadaniom o cudach, dzięki którym zostaliśmy przy życiu. Sunio jako ginekolog litował się nade mną, gdyż będąc — według niego — w najcięższym okresie ciąży, zmuszona byłam w tak trudnych powojennych warunkach organizować życie rodzinne. Dr Sunio Trief pełnił w tym czasie funkcję kierownika Ośrodka Zdrowia na Karłowicach. Dzięki jego znajomościom starał się załatwić nam willę na Karłowicach. Okazało się jednak, że w tym czasie władze miejskie wstrzymały z niewiadomych powodów przydzielanie willi oraz mieszkań luksusowych. Zadowoleni byliśmy, gdy nam przydzielono mieszkanie w domu, który zbudowany był systemem budowniczym [tak w tekście! — K.K.], obejmującym całą ulicę Berenta. Były to mianowicie domy, w których trzy mieszkania stanowił jedną całość, przy czym do każdego mieszkania prowadziło osobne wejście (…). Wybraliśmy wejście środkowe z numerem 37, licząc się z tym, że mieszkanie środkowe będzie w okresie zimowym łatwiejsze do ogrzewania (…). Zajęłam się wraz z przyjętą pomocnicą oczyszczaniem mieszkania; brakujące szyby w oknach uzupełniono szkłem wyjętym z kilku marnych obrazów będących w mieszkaniu. Starałam się uzupełnić brakujące meble, w pierwszym rzędzie odkupiłam od sąsiadów dwa łóżka, dla Nolusia i dla noworodka (…). Po szczęśliwym przyjeździe rodziny: męża, synka, teścia i Tosi [siostry autorki — K.K.] odczuwaliśmy wielką radość z „własnego domu”, chociaż faktycznie został nam tylko przydzielony przez Zarząd Miejski z niskim czynszem miesięcznym. (…). Mieszkanie składało się z trzech kondygnacji, na które prowadziły drewniane schody. Na pierwszym piętrze mieściła się łazienka z dużą wanną. Kocioł na wodę ogrzewany był wiszącym aparatem Philipsa. Dalej na tym piętrze była sypialnia oraz pokój teścia. Po jego wyjeździe urządziliśmy tam gabinet lekarski z małą poczekalnią. Na drugim piętrze był pokój synów oraz pokoik służbowy. Na trzecim piętrze był strych, gdzie były również półki dla przechowywania owoców. Z przedpokoju prowadziły drzwi do piwnicy, która podzielona była na kilka pomieszczeń: dużą część stanowiła pralnia z piecem, osobna część była na węgiel oraz większa część — na koks, którym ogrzewało się mieszkanie. Dookoła ścian były półki dla przechowywania owoców, każdy owoc pakowano w papier. Dom nasz był „domem otwartym”. Cieszyliśmy się życiem i w różny sposób to wyrażaliśmy. Na wiosnę kupiłam na rynku różne nasiona, które ogrodnik zasadził, natomiast podlewaniem zajmowaliśmy się z mężem i dziećmi. Przyjemnie było boso kręcić się po ogrodzie i zbierać plony. Z biegiem lat coraz mniejszy obszar zajmowały sadzone jarzyny, a większy obszar zajęły przeznaczone do zabawy miejsca dla dzieci. Dostaliśmy od znajomych duży rek z huśtawką, coraz więcej miejsca zajmowała piaskownica, do której sprowadzało się furmankami piasek. Życie nasze w ciepłych dniach toczyło się na werandzie i w ogrodzie. Weranda obwieszona była winogradem. Rosły tu winogrona białe i fioletowe o smaku bardzo kwaśnym, nie nadające się do jedzenia, natomiast wina z nich były wspaniałe, można się nimi było upić. Z kwiatów najpiękniejsze były piwonie. W ogrodzie rosło 37 drzew owocowych, głównie jabłka różnych gatunków, gruszki i wspaniałe brzoskwinie. Oprócz tego dość dużą część ogrodu zajęły truskawki (…). Zbiory, głównie jabłek, były tak wielkie, że obdarowywałam nimi sąsiadów i przyjaciół, część przechowywałam w piwnicy i na strychu. W tym czasie nauczyłam się robić wino z winogron oraz z jabłek (…). Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 175 2011-05-26 10:25:09 176 Anna Federbusch-Ophir Dla żartu przyniosłam profesorowi Juśkiewiczowi, chemikowi, wykładowcy, dwie flaszki wina, z jabłek i z winogron, celem odróżnienia. Niestety, w smaku były tak podobne, że nie sposób było odróżnić. Część flaszek korkowaliśmy według otrzymanych instrukcji celem przechowania na specjalne okazje. Mieliśmy miłych sąsiadów z prawej i lewej strony (…). Z sąsiadami wymienialiśmy owoce, takie jak orzechy i czereśnie, które u nas nie rosły. Oprócz drzew owocowych rosły dokoła parkanu dzielącego nas od sąsiadów spod numeru 39 — krzewy porzeczek, agrest. Ulubionym owocem mego męża były właśnie porzeczki, które u nas w Izraelu niestety nie rosną. Ze względu na cudowne warunki naszego mieszkania z dużym ogrodem przyjeżdżali do nas z centrum miasta przyjaciele, głównie męża, jeszcze z czasów gimnazjalnych, jak i z późniejszych studiów medycznych, również znajomi z czasów późniejszych. Niektórzy przyjeżdżali w dniach świątecznych jak na weekend, przebierali się i zachowywali swobodnie (…). Do najbliższych przyjaciół należeli: dr Halpern Froczek z żoną Esterką, dr Mendel Elek z żoną Polą, dr Klaften z żoną Szurą, dr Chalfen Igor z żoną Frydą, prokurator Barski z żoną, Egit Jakub z żoną Klarą, dr Fryda Zeman z mężem Mankiem, Stasia Jamińska (Eliza Płużnik), Szczerba Stach z żoną Sonią, Pickholz Sylwia z synkiem Jurkiem, Klein Zygmunt z żoną Wisią, Miller Danek i Ginka, Miller Marek z żoną Belą, weterynarz Binstock Jasio i inni. Również moja siostra Tosia przebywała u nas po urodzeniu we Wrocławiu synka Michała. Z wielką serdecznością gościliśmy ludzi, którzy okazali nam pomoc w okresie Zagłady. Byli to ludzie, którzy pomagali Ojcu męża oraz ci, którzy ukrywali mnie z siostrami: Marta i Genek Mażarscy. Mój mąż został kierownikiem oddziału w szpitalu na Karłowicach, mieszczącym się w klasztorze Urszulanek [przy al. Kasprowicza 56/58 — K.K.], stąd też jego pierwotna nazwa „Szpital Urszulanek” zmieniona została na Szpital im. Janusza Korczaka. Oprócz bardzo odpowiedzialnej pracy w szpitalu [męża — K.K.] rozwinęła się również praktyka prywatna. Ku naszemu ubolewaniu dzieci przychodziły z ciężkimi chorobami infekcyjnymi, co spowodowało, że w mieszkaniu często przeprowadzano dezynfekcje. W szpitalu mój mąż był kierownikiem Oddziału Gruźliczego, często występowała gruźlica opon mózgowych, leczona streptomycyną. Mąż mój był bardzo aktywny na zebraniach lekarskich, często zabierał głos, co nawet doprowadziło do nieporozumienia z profesor Hirszfeldową, kierowniczką Kliniki Pediatrycznej, która ubolewała nad tym, że lekarze z jej zespołu nie wykazują takiej aktywności. Ona też wprost zwróciła się do mojego męża, ażeby aktywność swą osłabił. Mąż mój pisał dużo prac naukowych opartych na badaniach chorych dzieci. W niektórych brałam udział z pracownicą oddziału bakteriologii szpitalnej. Mąż miał też wiele pomysłów odnośnie przyrządów do chemicznego badania krwi, które opracował, konsultując z Kliniką Chorób Wewnętrznych. Prace naukowe przesyłał do druku również w lekarskich gazetach w Szwajcarii. W 1955 roku mój mąż został mianowany przez Ministerstwo Zdrowia w Warszawie profesorem propedeutyki dziecięcej. Słuchaczami byli studenci trzeciego roku medycyny, którzy wybrali jako specjalizację pediatrię. (…) Rok 1946 był dla nas rokiem ważnych wydarzeń rodzinnych: 1 stycznia urodziłam synka, któremu nadaliśmy imię Jan (…). Janek bardzo dobrze się rozwijał i przysparzał nam wiele radości. W szkole podstawowej był najlepszym uczniem (…). Życie w domu na Karłowicach było bardzo urozmaicone. Noluś [starszy syn z pierwszego małżeństwa męża — K.K.] z Waldziem [syn siostry autorki, Marysi Wyborskiej Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 176 2011-05-26 10:25:09 Po wielkiej wojnie 177 — K.K.] chodzili razem do liceum (…). Obaj zdali maturę z dobrymi wynikami. Waldzio w tym czasie jeszcze interesował się sportem, zajmował się szermierką i miał dobre wyniki. Po maturze Noluś zaczął studia na politechnice, na fakultecie elektroniki. Waldi natomiast dostał się na studia na Akademii Medycznej we Wrocławiu. Po ukończeniu studiów spowodowałam, żeby Waldzio przyjechał do Izraela, gdzie ukończył specjalizacje w psychiatrii i neurologii. Głównie zajmuje się psychiatrią, założył rodzinę (…). Tosia [siostra autorki — K.K.] bardzo mi pomagała w zajmowaniu się Jankiem. W tym czasie zaczęłam interesować się medycyną. Ponieważ Józio [tzn. mąż — K.K.] był krótkowzroczny, starałam się wzrok jego szanować, czytając mu pisma lekarskie w języku niemieckim. Po pewnym czasie doszłam do wniosku, że wprawdzie czytałam dobrze, nie rozumiałam tekstu (…). Mąż mój doszedł do wniosku, że celem zapoznania się z pismami lekarskimi powinnam poznać medycynę i to od podstaw. W tym celu pojechaliśmy do księgarni, gdzie można było dostać podstawowe podręczniki dotyczące medycyny. I tak rozpoczęły się systematyczne moje lekcje w zakresie chemii, fizyki, biologii, następnie ściśle medyczne. Józio był wspaniałym nauczycielem, a ja przy wielkiej motywacji oraz dobrej pamięci, robiłam postępy. Byłam oczarowana wiadomościami z dziedzin, które były mi zupełnie nieznane. Lekcje odrabiałam bardzo sumiennie, uczyłam się głównie nad ranem w ogrodzie. W tym czasie, kiedy tajemnica wiedzy lekarskiej już nie była dla mnie obca, zdarzył się wypadek, który zadecydował o dalszym głębszym poznaniu nauk medycznych. Na prośbę męża zawiozłam do laboratorium lekarskiej mikrobiologii preparat wymazu z gardła chorego dziecka, celem wykrycia bakterii wywołującej dyfteryt, który był chorobą śmiertelną. Na wynik musiałam czekać dwie godziny. W tym czasie masa studentów udawała się na salę wykładową, gdzie profesor Ludwik Hirszfeld miał dać wykład. Dołączyłam się do grupy studentów i zajęłam miejsce w ostatnim rzędzie. Z wielkim zainteresowaniem słuchałam wykładu o streptokokach, wywołujących anginę oraz jeszcze inne poważne choroby. Do domu wróciłam pełna entuzjazmu, wdzięczna byłam mężowi, dzięki któremu doznałam tak wielkiego zadowolenia intelektualnego. Prosiłam męża, abyśmy się udali na spacer po Karłowicach. Na spacerze powtórzyłam usłyszany wykład i to tak dokładnie, że mój mąż był tym zdumiony. Pamięć miałam bardzo wyostrzoną i uczenie się nie sprawiało mi trudności. Postanowiłam systematycznie uczęszczać na wykłady, prosiłam siedzącego obok mnie studenta o kupienie również dla mnie, będącego wówczas w sprzedaży, skryptu lekarskiej mikrobiologii. Dzięki przypadkowi dowiedzieliśmy się, że profesor Hirszfeld z żoną spędzą kilka dni w Karpaczu. Postanowiliśmy z mężem tam pojechać celem osobistego poznania profesora, którego żonę, profesora Kliniki Dziecięcej, mój mąż znał. Rzeczywiście na spacerze spotkaliśmy parę profesorską. Mój mąż przywitał się z panią profesor i przy tej sposobności poznałam profesora Ludwika Hirszfelda, co zadecydowało o moim losie zostania lekarką (…). Opowiedziałam profesorowi o moim ogromnym zapale do poznania mikrobiologii lekarskiej; opowiedziałam również o moim poznaniu ogólnie medycyny dzięki memu mężowi, jak również opowiedziałam, że byłam „wolną słuchaczką” wszystkich wykładów profesora i że z jego skryptem przyjechałam na wczasy, że się z nim nie rozstaję i pogłębiam wiadomości. Powiedziałam również, że pragnę uczestniczyć w ćwiczeniach laboratoryjnych. Profesor Ludwik Hirszfeld był zdumiony moim entuzjazmem, udzielił mi rady, dzięki której dostałam się na organizujący się pierwszy dwuletni kurs asystentek lekarskich przy Akademii Medycznej we Wrocławiu. Profesor również obiecał mi, że natychmiast po ukończeniu tego kursu przyjmie mnie jako asystentkę (…). Nauka na kursie odbywała się przed i po południu. Byli profesorowie, którzy twierdzili, że nauka na kursie asystentek jest w niektórych przedmiotach bardziej intensywna, Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 177 2011-05-26 10:25:09 178 Anna Federbusch-Ophir aniżeli na studiach fakultetu medycznego. Czekanie na zezwolenie na emigrację do Izraela spowodowało, że wybraliśmy z mężem tylko dwuletnią naukę, a nie pięcioletnie studia medyczne, w obawie, że w międzyczasie nadejdzie zezwolenie na wyjazd. Okazało się, że obawy były bezpodstawne, ponieważ Ministerstwo Spraw Wewnętrznych w tym czasie granic nie otwierało. Nauka na kursie asystentek wymagała wielu godzin zajęć, niemniej poznanie materiału nie sprawiało mi wielkich trudności, ponieważ podstawowy materiał nauk medycznych miałam przerobiony z mężem. Kurs zakończyłam z dobrym wynikiem i profesor Hirszfeld dotrzymał obietnicy. Po otrzymaniu świadectwa ukończenia kursu zostałam przyjęta przez profesora do oddziału badania grup krwi (…). Wielkiej satysfakcji przysparzało mi prowadzenie grupy studentów na ćwiczeniach laboratoryjnych. Profesor uważał, że nauczanie związane jest z instynktem macierzyńskim asystentki. Raz podczas ćwiczeń ze studentami profesor zwrócił się do mnie: „Pani Anno, pani jest zapewne dobrą matką”, chcąc tym podkreślić, że jestem dobrą asystentką. Innym razem w sali wykładowej, gdy siedziałam wśród asystentów w pierwszym rzędzie, profesor tłumaczył studentom, że w pracy laboratoryjnej wymagana jest ruchliwość, jak podczas tańca, i znów profesor zwrócił się do mnie: „Pani Anno, pani na pewno dobrze tańczy?” — co skinieniem głowy, z lekkim zażenowaniem, potwierdziłam. W ogóle stosunek profesora do mnie był bardzo serdeczny. Profesor wiedział o mojej umiejętności pisania na maszynie i od czasu do czasu, gdy zabrakło sekretarki, z nonszalancją [rewerencją? — przyp. red.] całował mnie w rękę, mówiąc: „chodź dziecko, będziemy pisać”. Jakie było jego zdziwienie, kiedy ja nagle podczas dyktowania przerwałam pisanie. Zdumiony profesor pytał: co się stało? Odpowiedziałam, że dyktowane zdanie według mnie nie jest odpowiednie i należy je zmienić. Na co zaskoczony profesor przyznał mi rację, ale równocześnie stwierdził, że nie zdarzyło mu się, aby sekretarka przerwała pisanie dyktanda i doprowadzała do zmiany dyktowanego zdania. Profesor również chwalił mnie przed żoną, że jestem nie tylko dobrą sekretarką, ale zaparzałam dobrą kawę podczas przerwy, na której asystenci wymieniali opinie na temat prac naukowych przez nich wykonanych. Towarzyszyłam profesorowi przy kupnie w sklepie komisowym gumowego pasa wyszczuplającego. Miałam zdolności do sporządzania tabel w pracach naukowych profesora, co było bardzo przydatne. Dedykując mi swoje prace, profesor pisał: „Pani Annie Godlewskiej z podziękowaniem za pracę”. W latach okupacji hitlerowskiej w getcie warszawskim profesor nie zaniedbał pracy naukowej. Tam też zajmował się oznaczaniem plejady grupy krwi B. Od profesora dostałam zeszyt, w którym podane były rodziny, na których opierał się przy pracy nad grupami krwi, z dokładnym podaniem nazwisk. W zeszycie widoczne były ślady krwi, powstałe w czasie pobierania krwi do badania. Zeszyt ten złożyłam w archiwum YadVashem na ręce historyka doktora Józefa Kermisza. Okres pobytu w getcie warszawskim opisał profesor Hirszfeld w książce Historia jednego życia. Profesor wykładał na tajnych kompletach, dalej brał udział w zwalczaniu chorób zakaźnych, głównie tyfusu plamistego. Książka wywołała w środowisku żydowskim wiele sprzeciwów, np. w gazecie Opinia, gdyż w książce wychwalona została polska granatowa policja. Jak długo pracowałam jako asystentka, byłam przez profesora faworyzowana. Gdy drogą rotacji pracowałam w laboratorium nad wykryciem prątków gruźlicy przez sekcję świnek morskich, mój mąż uznał tę pracę za niebezpieczną w zaawansowanym okresie mojej ciąży i to było powodem, że pracę przerwałam. Ku mojej wielkiej radości mąż Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 178 2011-05-26 10:25:09 Po wielkiej wojnie 179 w zamian pracy w laboratorium zaproponował mi studia medyczne. Do podania na przyjęcie na studia konieczne było przedłożenie świadectwa maturalnego lub zaświadczenia i polecenia z miejsca pracy. W tej sprawie zwróciłam się do profesora Hirszfelda i ku mojemu rozczarowaniu profesor odmówił mi poparcia świadectwem pracy, motywując to tym, że „potrzebna mu jest dobra asystentka, a nie lekarka” i zwrócił się do mnie: „czy nie wystarczy mi być panią doktorową, że chcę być panią doktór?” (…) Celem osiągnięcia poparcia udałam się do profesora Henryka Makowera, kierownika oddziału wirusologii, gdzie pracowałam przez miesiąc. Wyłożyłam profesorowi moją prośbę, a ten z wielką serdecznością chciał mnie przekonać, że powinnam dziecko przez rok odchować i wówczas rozpocząć studia, po czym obiecał moją prośbę o przyjęcie na studia poprzeć za rok. Reakcją moją było: „teraz albo nigdy!” Profesor ugiął się z takim uporem wyrażonej mojej prośbie i odpowiednie zaświadczenie od niego otrzymałam. Droga do moich studiów medycznych została otwarta (…). Mimo ciężkiej pracy mego męża, na co składała się praca w szpitalu, praktyka prywatna i prace naukowe, oraz pomimo moich wielu zobowiązań w domu i na studiach, znajdowaliśmy czas na życie towarzyskie oraz imprezy kulturalne. Mieszkaliśmy w dzielnicy oddalonej od centrum miasta, lecz dzięki autobusowi i tramwajowi korzystaliśmy z imprez, z restauracji i ze spotkań u przyjaciół. Na pytanie przyjaciół, jak daję sobie radę z tak wieloma obowiązkami rodzinnymi i z nauką odpowiadałam: noc jest długa. Rzeczywiście godziny nocne i ranki poświęcałam nauce. W końcu czytanie nocą stało się nawykiem do dziś się utrzymującym. Pięć lat moich studiów medycznych stanowiło dla mnie najbardziej aktywny okres w moim życiu. Szczególnie ciężki przy moich obowiązkach macierzyńskich był pierwszy rok studiów. Zdarzało się, że dwukrotnie w ciągu dnia jeździłam taksówką do domu karmić dziecko i wracałam do klinik oddalonych od Karłowic o 10 kilometrów. (…) Studenci na roku podzieleni byli na grupy 20-osobowe. Wybrany grupowy notował obecność. Dyscyplina była bardzo sroga. Trzykrotna nieobecność powodowała stawanie przed komisją (…). Do egzaminów uczyłam się sama lub z dwiema koleżankami, które mieszkały w domu akademickim. (…) Przed każdym egzaminem mąż zadawał mi kilka pytań i na tej podstawie radził stawać do egzaminu na ogół w pierwszym terminie. Natychmiast po zdanym egzaminie telefonowałam do męża i podawałam otrzymany stopień. W ciągu studiów dwa egzaminy „oblałam”: z chirurgii wojskowej oraz z nauki marksistowskiej. Te egzaminy zdałam w drugim terminie. Największa dyscyplina obowiązywała na ćwiczeniach w prosektorium. Zdarzyło się, że w zimie podczas wielkiego ośnieżenia środki komunikacji nie funkcjonowały i zmuszona byłam pieszo odbyć trasę z domu do Kliniki Patologicznej oddalonej około 10 km. Przychodziłam spóźniona, tym bardziej że drzwi do prosektorium zamykano 5 minut przed godziną ósmą. Wskutek trzech spóźnień asystent wyznaczył mi karę: kolokwium oraz ćwiczenia w prosektorium codziennie przez okres miesiąca. Kary tej zapomnieć nie mogę. Na ogół zdawałam egzaminy z dobrym wynikiem (…). Przez około 10 lat czekaliśmy „na walizkach” na zezwolenie wyjazdu. Z początku wydawało nam się, że w ciągu dwóch lat zmieni się nastawienie władz polskich do emigracji Żydów do Izraela. Dlatego wybrałam krótką dwuletnią naukę w Szkole Asystentek Lekarskich. Okazało się, że sytuacja się nie zmieniła, rozpoczęłam dwuletnią pracę w Instytucie Immunologii i Mikrobiologii przy Akademii Medycznej pod kierownictwem profesora Hirszfelda. Ponieważ w międzyczasie się wyjaśniło, że o wyjeździe nie ma mowy, zaryzykowałam 5-letnie studia medyczne, w końcu i te ukończyłam. W dwa tygodnie po otrzymaniu zezwolenia na wyjazd zdałam ostatni egzamin. (…) Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 179 2011-05-26 10:25:09 180 Anna Federbusch-Ophir W okresie oczekiwania na zezwolenie wyjazdu dzieci podrastały. Starszy syn Noluś zdążył zdać maturę i rozpocząć studia na Politechnice. Także mój siostrzeniec, Waldi, który przez lata nauki w liceum przebywał u mnie, również zdał maturę i rozpoczął studia medyczne. Młodszy mój syn Janek rozpoczął naukę w szóstej klasie szkoły podstawowej, zaś Halinka [córka — K.K.] jeszcze była w przedszkolu. Gdy w roku 1956 dała się zauważyć „odwilż” w polityce polskiej, pojedyncze prośby na wyjazd do Izraela były pomyślnie załatwiane. W tym czasie telefonował brat mego męża Bronek z Jerozolimy, że Ojciec ma przejść ciężką operację żołądka i jest wskazane, ażeby Józio był obecny przy operacji. Jak wielkie było nasze zdziwienie, kiedy w biurze paszportów prośba męża została pozytywnie załatwiona. W dodatku urzędnik wydający paszport zapytał męża, czy ma dziecko w wieku poniżej 13 lat, gdyż istnieje możliwość dopisania go do paszportu. Po krótkiej naradzie z mężem postanowiliśmy dopisać do paszportu Janka, który liczył wówczas 11 lat. Tak więc mój mąż z Jankiem wyjechali do Izraela na okres miesięczny (…). Mimo choroby Ojca Józio i Janek dzięki Bronkowi zwiedzili dużą część Izraela. Do domu wrócili pełni wrażeń i upominków. Powrót ich sprawił, że wielu znajomych szykujących się do wyjazdu do Izraela przyszło zasięgnąć informacji o ich ogólnych wrażeniach o życiu w Izraelu, co warto tam wywieźć odnośnie różnych cen itd. Janek miał to zanotowane i on udzielał informacji. Na ogół wrażenia Józka i Janka o Izraelu były bardzo korzystne, co spowodowało, że chcieliśmy się tam jak najwcześniej znaleźć. Janek ogólnie ujął swoje zdobyte wiadomości i informacje podając: „Tam jest lepiej niż tutaj”. Wyjazd do Izraela sprawił, że koledzy szkolni, dowiedziawszy się, że Janek jest Żydem, zaczęli mu dokuczać, co spowodowało, że Janek zdecydował do szkoły więcej nie iść, tylko czekać na wyjazd i tak też było. Pod koniec roku 1956 władze polskie stworzyły możliwość emigrowania do Izraela. Niestety mój mąż, jako wybitny specjalista pediatra, profesor propedeutyki dziecięcej na Akademii Medycznej we Wrocławiu, był w tym czasie niezastąpiony, wobec czego wstrzymano nam zezwolenie na wyjazd. Na ustną prośbę męża został przyjęty przez ministra oświaty, profesora pediatrii, który dobrze znał sytuację w zespole pediatrycznym we Wrocławiu i ważne miejsce, jakie zajmuje mój mąż. Chcąc się jednak przychylnie do prośby ustosunkować, zgodził się wydać zezwolenie na opuszczenie Polski na paszporcie dyplomatycznym, umożliwiającym powrót do Polski w ciągu 5 lat. Oczywiście z możliwości powrotu do Polski nie skorzystaliśmy, taka możliwość została emigrantom do Izraela uniemożliwiona, emigranci zmuszeni byli zrzec się obywatelstwa polskiego. Termin opuszczenia Polski wyznaczony był na 6 tygodni od otrzymania zezwolenia. Rozpoczęło się gorączkowe przygotowanie do wyjazdu, a więc zamówienie wielkich skrzyń, robienie zakupów, likwidowanie mieszkania i inne sprawy, jak np. szczepienie dzieci przeciw gruźlicy. W tym czasie z nostalgią wracaliśmy do 11 lat przeżytego szczęśliwego życia jako ludzie wolni, zdobywający wiedzę, awanse naukowe oraz podwyższenie stopy życiowej. Wspominaliśmy szczęśliwe chwile przeżyte z małymi dziećmi (…). Janek był dzieckiem bardzo miłym i spokojnym, kołysanką jego była Pieśń partyzantów: Czy to śnieg, czy słoneczna spiekota, Zawsze słychać miarowy, równy krok To na bój idzie leśna piechota… Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 180 2011-05-26 10:25:09 Po wielkiej wojnie 181 Ulubioną piosenką Janka, którą pamięta do dzisiaj, jest: Wszystkie rybki śpią w jeziorze Tralala, tralala la Moja rybka spać nie może Tralala, tralala la… (…) Po zdaniu wszystkich moich egzaminów intensywnie zajęłam się pakowaniem rzeczy do wyjazdu. Mąż mój zajęty był przekazaniem wielu spraw następcy w szpitalu. Żal mu było opuścić zajęcia, zarówno w szpitalu, jak i w Klinice Propedeutyki. Wiedział, że trudno będzie takie stanowiska dostać w kraju, którego języka nie znał. Niemniej chęć znalezienia się w swoim kraju, wśród dużej rodziny, umniejszała żal rozstania. Żegnanie z sąsiadką Zosią Kasprzakową i z jej matką i dziećmi było bolesne. Nasi przyjaciele, koledzy męża z gimnazjum: dr Mendel Elek z żoną Polą, dr Klaften z żoną, asystentka męża dr Frydzia Zeman z mężem, czekali na zezwolenie emigracji do Izraela (…). Wyjazd nasz nastąpił 6 stycznia 1957 roku. Mając paszport dyplomatyczny sami pokryliśmy koszty wyjazdu: samolotem do Warszawy, stamtąd samolotem do Wiednia i w końcu do Izraela (…). Zaczął się nowy okres życia. Wybrał i podał do druku Krzysztof Krasuski Komentarz do wspomnień Anny Federbusch-Ophir Przedstawiony fragment autobiografii, której całość zatytułowana jest Z Galicji do Galilei. Dzieje mojego życia, wymaga komentarza. Zamieszczony tekst jest wyborem z ponad 50-stronicowej części kończącej (strony 154–210 oryginalnego wydruku), która nie weszła do książki pod powyższym tytułem wydanej w 2009 r. przez Żydowski Instytut Historyczny im. E. Ringelbluma w Warszawie. Edycja książkowa dotyczy losów autorki, Anny FederbuschOphir (1918–2003) w okresie międzywojennym i podczas wojny, tzn. młodości w Tarnopolu i we Lwowie wraz z dramatyczną walką o przeżycie holocaustu. Nota bene już w publikacji książkowej Wrocław jest wspominany osiem razy. I nie bez powodu, ponieważ od 1945 r., przez ponad 10 lat, autorka była wrocławianką i był to bardzo ważny etap jej biografii, bo jak sama pisze, był najbardziej aktywnym okresem jej życia. Syn i spadkobierca autorki, urodzony we Wrocławiu dr Dan Ophir, przesłał z Tel Awiwu niżej podpisanemu z upoważnieniem ogłoszenia dalszy ciąg autobiografii matki, obejmujący lata 1944–1956 (na owych wyżej wymienionych stronach 154–210). Ten dotychczas nigdzie niedrukowany tekst nosi tytuł Po wielkiej wojnie. Tarnopol, Lwów, Łódź, Wrocław. Traktuje on o krótkim powojennym zatrudnieniu w Tarnopolu i we Lwowie, a następnie o okresie, Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 181 2011-05-26 10:25:09 182 Anna Federbusch-Ophir gdy autorka wraz z mężem, do dziś dobrze pamiętanym we Wrocławiu znanym pediatrą Józefem Gold-Godlewskim, jako repatrianci, tranzytem przez Kraków i Łódź, przybyli do stolicy Dolnego Śląska. Niepublikowane dotąd wspomnienia zamyka rozdział zatytułowany „»Nasza przystań« Wrocław”, opisujący okres od października 1945 do 6 stycznia 1957 r. Ten rozdział autorka opatrzyła wymownym mottem pochodzącym z poematu A. Puszkina Eugeniusz Oniegin (w przekładzie Juliana Tuwima): Szczęśliwi, którzy niesterani Po burzach dotrą do przystani Świadectw niemałej kultury literackiej autorki jest w jej życiu więcej. Z liczącego 25 stron rozdziału o wrocławskim okresie życia wybrano do niniejszej publikacji około połowy tekstu. Opuszczono kilka szczegółów dotyczących krewnych i dalszych znajomych z zagranicy. Obiektywnie przedstawiona osobista relacja ma charakter dokumentów życia społecznego w mieście w jego powojennej, pionierskiej dekadzie. Wspomnienia dotyczą osiedlenia się, zagospodarowania, podjęcia studiów na Akademii Medycznej, pracy w Instytucie Immunologii i Mikrobiologii kierowanym przez Ludwika Hirszfelda, motywów i okoliczności emigracji. W tym zakresie przynoszą sporo informacji o środowisku lekarskim, o organizacji dydaktyki i praktyki medycznej. Uzupełnia je obraz ówczesnego codziennego życia rodzinnego, wychowania i wykształcenia dzieci. Zachowane wspomnienia dowodzą, że wrocławska dekada stała się dla autorki życiową Arkadią, okresem pozytywnie kontrastującym z okupacyjnym zniewoleniem i zgrozą holocaustu. Bezpośrednio przed opuszczeniem Wrocławia autorka notuje: „W tym czasie z nostalgią wracaliśmy do 11 lat przeżytego szczęśliwego życia jako ludzie wolni, zdobywający wiedzę, awanse naukowe oraz podwyższenie stopy życiowej. Wspominaliśmy szczęśliwe chwile przeżyte z małymi dziećmi...” Jest to wyznanie niezwykle wymowne i szczere, podobnie jak całość pisarstwa Anny Federbusch-Ophir. W tym stanie rzeczy może powstać pytanie, dlaczego autorka wraz z rodziną zdecydowała się wyemigrować. Jak się wydaje, było kilka przyczyn ku temu, między innymi kontekst historyczny i polityczny z ówczesną falą emigracyjną na czele, a także stałe wątki w młodzieńczej biografii autorki. Już przed wojną zbliżyła się do organizacji propagujących wyjazd do Palestyny. Na ostateczną decyzję mogła wpłynąć trauma wojenna, ale także i powojenna. Autorka pisze o roku 1953: „w Związku Radzieckim władze sowieckie rozpętały represje wobec Żydów, a zwłaszcza żydowskich lekarzy, z których wielu wówczas aresztowano i stracono. Istniała realna groźba, że podobne prześladowania władz komunistycznych mogą mieć miejsce również na ziemiach Polski” (s. 145 podstawowego wydruku autobiografii). Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 182 2011-05-26 10:25:09 Po wielkiej wojnie 183 W Izraelu dr Anna Federbusch-Ophir pracowała w laboratoriach medycznych i kasach chorych w Jerozolimie i w Tel Awiwie. Jest autorką i współautorką licznych prac naukowych z serologii. Zajmowała się też historią holocaustu i na ten temat udzieliła licznych wywiadów oraz napisała wiele artykułów publikowanych w prasie i w książkach. Została też promotorką odznaczenia „Sprawiedliwy wśród Narodów Świata” przyznanego przez Instytut Yad Vashem kilku Polakom i Ukraińcom, którzy pomogli jej przeżyć Zagładę. Krzysztof Krasuski После великой войны Резюме Представленный текст является неопубликованным отрывком автобиографии „Из Галиции в Галилею. История моей жизни” и продолжением книги, изданной Еврейским историческим институтом (Варшава 2009), оканчивающейся в момент завершения II мировой войны. Пережив Холокост, родившаяся в Тернополе Анна через Львов, Краков и Лодзь попадает во Вроцлав. Ее воспоминания охватывают годы пребывания во Вроцлаве с 1945 г. по 6 января 1957 г. В них последовательно описывается поселение и обустройство, учеба в Медицинской Академии, работе в Институте иммунологии и микрологии под руководством профессора Людвика Хиршфельда. Даются также объективные знания на тему пионерских послевоенных лет жизни города, организации медицинской дидактики и практики, а также повседневности семьи врачей (муж Анны ФедербушОфир, д-р Юзеф Голд-Годлевский это известный педиатр), воспитания и образования детей, а позже также обстоятельств принятия решения об эмиграции в Израиль. Вроцлавский период автор называет своей Аркадией. Пишет, в частности: „С ностальгией мы возвращались к 11 годам счастливо прожитой жизни как свободные люди, приобретающие знания, научный подъем и повышение жизненного уровня. Мы воспоминали счастливые моменты, прожитые с малыми детьми ...” Документированным отражением этих впечатлений является текст „Наша пристань — Вроцлав”. Перевел Ежи Россеник After the great war Summary The present work is a previously unpublished fragment of an autobiography entitled From Galicia to Galilee. The Story of My Life and a sequel to a book published by the Jewish Historical Institute (Warsaw 2009) that covered the period up to the end of the Second World War. Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 183 2011-05-26 10:25:09 184 Anna Federbusch-Ophir Having survived the Holocaust, the Tarnopol-born author found herself in Wrocław, which she reached via Lviv, Kraków and Łódź. Her reminiscences cover her life in Wrocław from 1945 to 6 January 1957. She describes her settlement in the city, her studies at the Medical School and work at the Institute of Microbiology and Immunology run by Professor Ludwik Hirszfeld. She provides the readers with objective information about the pioneering post-war years in the city’s life, about the organisation of medical education and practice, the everyday life of a doctor’s family (the author’s husband, Dr Józef Gold-Godlewski was a well-known paediatrician), about bringing up and educating children, as well as the circumstances of her decision to emigrate to Israel. The author refers to the Wrocław period of her life as an Arcadia. As she writes, “We would hark back nostalgically to the 11 years of a happy life as free people, who were broadening their knowledge, advancing in their professions and raising their standard of living. We would recall the moments of happiness with our little children...” These reflections are documented in “Our Haven — Wrocław.” Translated by Anna Kijak Wrocławskie Studia Wschodnie 13, 2009 © for this edition by CNS WSW13-kor_imprim.indb 184 2011-05-26 10:25:09