Puszcza opowiadania - Jan Jerzy Karpiński

Transkrypt

Puszcza opowiadania - Jan Jerzy Karpiński
HM i
Cena
zł 4.?5
J
’ K
a
r p
i ń
s k
i
PAŃSTWOWE ZAKŁADY WYDAWNICTW SZKOLNYCH
Pk A- di. B. Hryniewiecki
J A N
J E R Z Y
K A R P I
Ń S K I
PUSZCZA
OP OWI A D A
*
W A R S Z A W A
1951
PAŃSTWOWE ZAKŁADY W YDAWNICTW SZKOLNYCH
Książka zatwierdzona pismem M inisterstwa
Oświaty N r 0c-401/51 z 5 IX 1951 jako
dozwolona w bibliotekach szkół stopnia
podstawowego
Podpisano do druku 7 X II 51
Nakład 10 000 + 350 egz.
Arkuszy druku 51/-*
Zarządzenie 1469
Zamówienie 7040
Pap. druk sat. 70 g kl. V, 61X86 cm. Druk ukończ. X II 1951 D-2-29342
Zakłady Graficzne Państw. Zakładów W ydawnictw Szkolnych w Łodzi
PfOi* di. 3. Brynk^i^hj
W S T Ę P
N a północno-wschodniej granicy Polski, tam,, gdzie sąsiadujemy
z bratnią Białoruską S R R , leży sławna Puszcza Białowieska. Zachod­
nia jej część znajduje się po stronie polskiej, wschodnia— po stronie
białoruskiej. Jest ona największą puszczą nizinną Europy środkowej
i zajmuje obszar około i 250 km2 . Je j wspaniałe łasy są w dużej mie­
rze pochodzenia naturalnego, wykazują w swojej budowie bardzo duże
podobieństwo do lasu, jaki tworzyła tu kiedyś sama przyroda. Tu za­
chował się najdłużej, bo aż do łat 19 14 — 1919, żubr w stanie dzikim.
Tu mamy go i dziś w stanie półdzikiej hodowli zarówno po stronie pol­
skiej, jak i białoruskiej.
W samym środku Puszczy, tuż przy osadzie Białowieża, znaj­
duje się wielki rezerwat puszczański, zwany Białowieskim Parkiem
Narodowym. Zajmuje on obszar Puszczy około 50 km2 . Na tym obsza­
rze wszystko jest chronione : głeba, wody łeśne, cały świat roślinny —■
od potężnych, niebotycznych drzew poczynając aż do najdrobniejszych
roślin, które porastają ich podnóże — oraz cały świat zwierzęcy, a więc
ssaki, ptaki i inne kręgowce, owady, przeróżne zwierzęta niższe. Chro­
ni się tutaj cały leśny zespół biologiczny, tzw. biocenozę, która jest wy­
tworem przyrody martwej, świata roślin i świata zwierząt, a w któ­
rym wszystko jest wzajemnie uwarunkowane. Tutaj naukowcy leśni­
cy oraz naukowcy przyrodnicy prowadzą badania i obserwacje zarów­
no nad poszczególnymi składnikami zespołu biologicznego, a więc drze­
wami leśnymi i innymi roślinami, zwierzętami, glebą leśną, klimatem
leśnym, jak i nad lasem jako całością, by wykrywać prawa, które rzą­
dzą jego rozwojem.
Nie są to badania oderwane od życia, od praktyki, lecz ściśle
z nią związane. Chodzi o to, by coraz lepiej poznawać naturę roślin
3
i zwierząt leśnych, pozostających w jedności ze środowiskiem ich ży­
cia i rozwoju, by coraz lepiej poznawać procesy oraz prawa życia
i rozwoju lasu jako zespołu biologicznego. Przez poznawanie osiąga
się praktycznie umiejętności: i . gospodarczego rządzenia lasem, 2. kie­
rowania jego życiem i rozwojem tak, jak to jest potrzebne i wygod­
ne dla gospodarki narodowej, 3. należytego użytkowania lasu, ą. stwa­
rzania lasów sztucznych dających człowiekowi jeszcze większe korzyści,
niż dają lasy tworzone przez przyrodę.
Badaniami naukowymi nad lasem w Białowieskim Parku Naro­
dowym zajmuje się Instytut Badawczy Leśnictwa. Pracują w nim i ucze­
ni, i ludzie prości pod wspólnym kierownictwem, które chciałoby nie
zapominać i o Was w swej pracy codziennej. Chciałoby ono zaznaja­
miać i Was w formie przystępnej z życiem i obyczajami zwierząt, z ży­
ciem drzew i roślin puszczańskich, z życiem Puszczy. Chciałoby przez
to nie tylko dać Wam w lekturze pożyteczną rozrywkę, lecz także utr­
walać w Was dobry stosunek do lasu, zyskiwać w Was sprzymierzeń­
ców w krzewieniu idei poszanowania naszej przyrody w życiu codzien­
nym. Jest to nieodzowne w przyszłej Waszej pracy w dziedzinie gospo­
darowania i pomnażania dóbr przyrodniczych naszej Ojczyzny. Rozum­
ny stosunek człowieka do przyrodniczych dóbr materialnych polegać
musi z jednej strony na ich szanowaniu w życiu codziennym, a z drugiej
— na kierowanym ich kształtowaniu, pomnażaniu i ulepszaniu przez
ich umiejętne przeobrażanie. Przy takim do tych dóbr stosunku wcieli
się i u nas w pożyteczną dla narodu i kraju rzeczywistość zasada poda­
na przez wielkiego przeobraziciela przyrody, radzieckiego uczonego
Miczurina: nie oczekiwać biernie na dary od przyrody, lecz czerpać
z niej pełnymi garściami. By tak być mogło, trzeba gospodarować
nią rozumnie, szanować, poznawać coraz lepiej i przeobrażać w kie­
runku wygodnym dla człowieka, dla gospodarki narodowej, dla państwa.
Ci, którzy pracują w Białowieskim Parku Narodowym i Instytu­
cie Badawczym Leśnictwa w Białowieży, obcują stale z przyrodą Pu­
szczy, jej światem roślin i zwierząt. Cząstkę naszych obserwacji uję­
tych w formę opowiadań składa Autor w Wasze ręce. Niech będą Wam
i rozrywką: i pomocą w poznawaniu naszego lasu, w poznawaniu naszej
pięknej a tak pożytecznej dla człowieka przyrody!
Nasz Białowieski Park Narodowy zwiedzają corocznie liczne
wycieczki robotnicze, chłopskie, inteligencji pracującej, a przede wszyst­
kim uczącej się młodzieży. Niechże ta książeczka przyczyni się do
jak najwydatniejszego zwielokrotnienia liczby tych wycieczek, a szcze­
gólnie wycieczek młodzieżowych, do Puszczy Białowieskiej, do sław­
nej Białowieży !
5
P
R
Z
E
Z
P
U
S
Z
C
Z
Ę
azałem jechać stępa. Woźnica chrząknął i wsunął z namaszcze­
niem koniec bata w tulejkę przy siedzeniu. Dzień był gorący,
bezwietrzny, na błękitnym niebie ani jednej chmurki. Lipcowe
słońce zalewało blaskiem i ciepłem korony drzew, wdzierało się
kaskadami promieni do wnętrza Puszczy.
K
Nadchodziło południe.
Powietrze było przepełnione brzękiem owadów, przepojone
zapachem żywicy i macierzanki. Liczne jej kępy w kształcie więk­
szych i mniejszych różowych poduszek pokrywały brzegi puszczań­
skiej drogi. W miarę posuwania się wózka unosiły się z kwiecia
chmary motyli, latały nad głowami, siadały na grzbiecie konia, mu­
skały skrzydełkami po twarzy. Jechaliśmy dosłownie wśród kwia­
tów i motyli. Dokuczały jednak bąki. Podczas gdy koła wózka
turkotały miarowo po wybojach, koń, szedł stępa, opędzając się
rozpaczliwie od tych natrętnych owadów.
Już od dłuższego czasu krajobraz nie zmieniał się. Jechaliśmy
śród boru mieszanego, w którym wybijały się na pierwszy plan sę­
dziwe, wyniosłe sosny. Miały one korę płasko spękaną szerokimi
płatami. Ich pnie tworzyły potężne, równe bloki, w górze z lekka
łukowato zgięte, jak gdyby pod ciężarem własnych koron. Wystę­
powały bądź pojedynczo, bądź
grupami, zawsze jednakowo piękne,
sś
Mjjh
niebotyczne. Obok sosen rosły,
okryte od stóp do głów ciemną,
zwartą zielenią zwisających ku do­
łowi gałęzi, świerki. Kędzierzawe,
mocne dęby o pniach rozrośnię­
tych w liczne konary, ożywiały
widok. Gdzieniegdzie ukazywała się
z oddali sylweta wysmukłej brzozy
6
Bór był podszyty świerkiem i leszczyną
lub zaszeleściły wysoko w górze
swym listowiem wiecznie drżące
osiki.
To tu, to tam widać było wśród
starodrzewia pierzaste, młode ja­
rzębiny.
Wszędzie jednak biła w oczy
łagodna czerwień pni sosnowych.
Gatunki współpanujące z sosną
tworzyły piękne ramy i upiększe­
nia obrazów.
Bór był podszyty świerkiem i leszczyną. Na jego brzegi sty­
kające się ze szkarpami drogi wyległy ku przestrzeni i słońcu prze­
różne gatunki kwiatów, traw, ziół i krzewinek. Wibrujące w pro­
mieniach słońca, rozgrzane powietrze tętniło życiem unoszących
8
Czarne bociany
się tłumnie nad barwnym kobiercem owadów. Kosmate trzmiele
leśne, drapieżne osy, chrząszczyki, muchy, pszczoły i motyle —■
wszystko to razem z kwiatami tworzyło bajecznie kolorowy, a tak
niezmiernie ciekawy światek żyjący w słońcu swym własnym ży­
ciem u podnóża wiekowych olbrzymów.
Motyle, pszczoły i trzmiele najchętniej obsiadały kępy macie­
rzanki, chabry i osty leśne oraz blade skabiozy. Na roślinach baldaszkowych rej wodziły długowąse kózki i muchy. Rzadziej były
odwiedzane przez owady kielichy dzwonków i naparstnic, lilie zawojki i niebieskie orliki. Jechaliśmy w milczeniu, patrząc na ten
przepych i bogactwo życia Puszczy.
Ptactwa było słychać niewiele. Siedzące na jednej z nisko ugałęzionych przydrożnych sosen dwie sikory - czubatki wydawały
ostrzegawcze dźwięki, poglądając z ukosa na złowieszczą sylwetkę
przelatującej opodal dzierzby. Świstunka-wójcik wytrwale skando­
wała luźne takty swej melancholijnej piosenki, a z głębi boru dola­
tywał przeciągły krzyk orlika.
Minęliśmy słup na zakręcie, gdzie droga rozwidlała się. Woź­
nica skręcił na prawo, po czym ujął bat w rękę i śmignął nim w po­
wietrzu. Szkapa ruszyła tęgim kłusem, a po pół godzinie drogi usły­
szeliśmy dalekie szczekanie psów oraz gęganie gęsi, zwiastujące blis­
kość leśniczówki.
Dojeżdżaliśmy do osiedla człowieka W Puszczy.
Miało się już ku wieczorowi, gdy mijaliśmy w drodze powrot­
nej most na rzece Leśnej. Po obu jej brzegach rozpościerały się łąki
obramowane wysokimi ścianami lasu, pod którymi kłębiła się mgła
unoszona zwolna w górę wstępującymi prądami powietrza.
Od strony lasu nadlatywał wielki., długonogi ptak. Zatoczył
kilka kręgów i opuścił się na łąkę. Czarny bocian! W promieniach
zachodzącego słońca lśnił mu się zielenią czarny pancerz na piersiach,
połyskiwał karminem długi, mocny dziób. Stanęliśmy przygląda­
jąc się pięknemu ptakowi Puszczy, który kroczył wolno ku zarośnię­
tej grążelami i trzciną rzece.
W powietrzu zalegała cisza i tylko gdzieś z oddali dolatywały
dźwięki wieczornej pieśni drozda.
10
J
E
L
E
N
I
E
T)arwna jesień puszczańska!
Przy przymrozkach jesiennych tworzy się na ziemi z opadają­
cych liści grabów suty, złotolity dywan przetykany purpurą liści
klonów i osiny. W promieniach rannego słońca srebrzą się oszro­
nione siatki pajęcze, sypią skry zwisające z gałązek krople rosy. Gdzie
słońce jeszcze nie dotarło, siwy szron okrywa trawy i badyle. Zio­
nie stamtąd chłodem.
Słychać, jak odrywają się palczaste liście klonów z oświetlo­
nych słońcem koron drzew i lecą w dół, stukając o konary i gałęzie.
r
-
Bagnisty ostęp lasu
U
... i zrudziałych kęp paproci
Wyszliśmy na drogę prze­
rzynającą bagniste ostępy lasu.
Rzeczka Jelanka mijała ją kilka­
krotnie, wijąc się falisto przez teren
grząski a żyzny, porosły olchą
i jesionem, śród łanów żółknącej
pokrzywy, wywrotów świerkowych
i kłód, tworzących niedostępne
spiętrzenia i zawały. Jej brzegi
porastały chmiel i psianka, ja­
rzębiny i kalina, kraśne pękami
jagód, rumianozłote w blasku
sj01^ca j chłodzie. Rosnące przy
pniach nadbrzeżnych czeremchy, porzeczki i trzmieliny zwisały
nad rzeczułką. Sypał się z nich złoty liść na jej żelaziste wody.
Butwiejące złomy i kłody tamowały leniwy ich bieg, tworzyły zapory
oraz głębsze „okna“ o powierzchni gładkiej, odbijającej jak w zwier­
ciadle, sylwetki drzew, krzewów i zrudziałych kęp paproci. Czasami
odbijało się w nich słońce lub spadł zwarzony chłodem liść jesionu.
Nerwowe drgnięcie lustrzanej powierzchni rysowało wtedy na niej
łagodnie falujące szerokie koła.
Czarna wstęga tej malowniczej puszczańskiej rzeczułki ukła­
dała się w śmiały, esowato powyginany deseń na tle ciemnej zieleni
świerków, złota, czerwieni i brązu.
Gdy mijaliśmy ostatnie jej zakręty, na drodze przed nami uka­
zała się ciemna sylweta, za nią druga i trzecia.
Przechodziły jelenie.
Znieruchomieliśmy obserwując z zapartym oddechem nieco­
dzienne zjawisko. Silny byk o rozłożystych, silnych wieńcach # za­
trzymał się. Zwolna odwrócił głowę w naszą stronę i patrzył prze­
nikliwie. Wyszło na dukt jeszcze kilka łań. Snuły się po koleinach
i wybojach ogryzając ścięte przymrozkiem bedłki i młode pędy malin.
Byk zwietrzył ludzki odór.
Położył wieńce na grzbiet i skoczył w tę samą lukę, z której wy­
szedł na nasze spotkanie. Za nim, jak cienie, znikły przestraszone łanie.
* Objaśnienia w układzie alfabetycznym podane śą na końcu książki.
12
B yk zw ietrzył ludzki odór . . .
Staliśmy jeszcze przez chwilę. Było cicho jak pierwej, tylko
szeleściły cytrynowożółtym listowiem osiki przydrożne.
13
F
I
L
I
M
N
O
N
ie znacie Filimona? Ho, ho!
To człowiek mądry, „pusz­
czański“ . Niewielkiego wzrostu,
gęsto zarośnięty na ogorzałej
twarzy, z łagodnymi oczami dzie­
cka. Ma swoje zdanie o każdej
rzeczy, ma swój własny i zaw­
sze trafny sąd. Nie narzuca
się nikomu. Jeżeli jednak ktoś
chce zasięgnąć rady, poradzi do­
brze. Wszystko pamięta: i to,
co sam przeżył i widział, i to,
co słyszał od ojca i dziada, i to,
co opowiadali sąsiedzi, znajomi
oraz przygodnie spotkani ludzie..
A Puszczę zna jak żaden inny
człowiek. Nie tylko zna, ale i kocha. Z dala od niej umarłby
już na pewno z tęsknoty. Lubi wspominać dawne dzieje -—• trzeba,
tylko umieć „wywołać wilka z lasu“ .
Przejeżdżaliśmy właśnie przez uroczysko* Sosnowe.
— Sosny nie ma, tylko grabina z dębiną, to powinno zwać
się „Grabowe“ albo „Dębowe“ — mówię.
Filimon poruszył się na siedzeniu.
— Nie! To musi być „Sosnowe“ — odrzekł. — Tu stała wielka
sosna, w której mój dziad Omelian barć wyrąbał i pszczoły hodował.
I kłoda samobitna* nad barcią na hal wach* wisiała. Pokazywał mi
ją mój ojciec, jak spadła z drzewa, bo halwy przegniły od starości...
Ale już wtedy niedźwiedzi nie było... —
— A dawniej dużo było niedźwiedzi ? —- zapytałem.
Na razie nic nie odpowiedział. Po chwili dopiero ocknął się
z zadumy i rzekł:
U
— Dużo nie dużo, ale były... —
I w takt miarowego turkotu kół wózka po wybojach zaczął opo­
wiadać. — Za czasów Omeliana orali wołami koło Sosnowego. A na
noc nie zawsze wracali do wsi, bo było daleko. ^Omelian miał takiego
wołu, który, jak tylko go z oka spuścił, uciekał zaraz do chaty. Orali
raz do późnego wieczora. Omelian wyprzągł wołu i uwiązał mu
gruby klocek u szyi, by nie uciekł. Wół pokręcił głową, bo klocek
był ciężki, i zaczął skubać trawę. Omelian co raz to spoglądał od
swego ogniska, czy wół się pasie. Ano, pasł się. Do ogniska przy­
siadł się sąsiad i zaczęli przyskwarzać słoninę. Po pewnym czasie
patrzy Omelian, a wołu nie ma. Wziął tedy tęgi drąg i poszedł go
szukać.
I zdawało mu się, że usłyszał trzask, jak wół uciekał. Pobiegł
za nim. Ciemno było, jak zwyczajnie w nocy w Puszczy, ale za to
dobrze słychać. Złość go wzięła wielka, ściskał w ręku drąg i doga­
niał uciekającego. Zamajaczył mu tłusty zad przed oczami, rozmachnął się i uderzył. Wół podskoczył do góry i popędził jak oszalały.
Długo jeszcze było słychać trzask łamanego pod nogami chrustu,
próchna i gałęzi. Omelian zły zawrócił do ogniska. Odgrażał się.
Na świtaniu musi iść do wsi...
Jeszcze nie różowiało na wschodzie, gdy Omelian przebudził
się. Przeciera oczy i patrzy: wół leży koło ogniska i żuje trawę. A tam­
ten ? Gdy się rozwidniło, nacisnął czapkę futrzaną na oczy, prze­
pasał się rzemiennym pasem, u boku zatknął siekierę i ruszył do
Puszczy. Powoli dochodził do wywrotów*, przy których dogonił
wołu. Po śladach nie mógł nic rozpoznać, bo przydeptane z wieczora
zielska podniosły się na rosie. Dalej szedł z pamięci i zaczął okrążać
na prawo i lewo. Kołował tak już dobrą godzinę. Nagle wychwycił
siekierę zza pasa, mocno ścisnął ją w garści i stanął. O kilkanaście
kroków przed nim przewieszona w poprzek czerniała na powalonej
kłodzie jakaś niesamowita tusza*. Omelian ostrożnie szedł do niej.
Przystanął znowu, patrzył uważnie. Poznał bartnego zwierza. Kud­
łacz leżał na kłodzie z przetrąconymi krzyżami bez oznak życia.
Mocarne łapy były szeroko rozkrzyżowane, a kudły zwichrzone.
Omelian stał... —
15
Jakiś czas jechaliśmy dalej w milczeniu. Filimon marzył. Po
chwili śmignął batem na konia i dorzucił:
— Były niedźwiedzie! Dużo nie dużo, ale były... —
P R Z Y G O D A
W I E W I Ó R K I
a wielkiej polanie otoczonej szumiącą Puszczą stała drewniana
szopa. Od dołu była wsparta na sześciu mocnych słupach i mia­
ła w przekroju kształt sześciokąta. Z góry była nakryta okrągłym,
spiczastym dachem z dranic*. Pomiędzy słupami były umocowane
pochyłe drabinki, za które strażnik narzucał wonnego siana. Na
dachu widać było z jednej strony drzwiczki.
Szopa ta nosiła w języku Puszczy nazwę paśnika.
Opodal paśnika na kobiercu z mchów i opadniętego listowia
grabiny odpoczywało stado żubrów. Złociła się polana w promie­
niach jesiennego słońca, a w dali, w porannej mgle, majaczyły syl­
wetki puszczańskich drzew. Ciszę przerywał monotonny stuk dzię­
cioła wyłupującego skrzydlate nasionka z szyszki wetkniętej w szcze­
linę kory starego dębu.
Żubr Borus, przewodnik stada, nagle zastrzygł uszami i szybko
odwrócił głowę w kierunku paśnika. Widocznie dolatujący stamtąd
szmer obudził jego czujność.
Szmer stawał się coraz wyraźniejszy: coś się działo na dachu
paśnika. Mignęła na dranicach ruda plama i zatańczyła po dachu.
Wiewiórka przysiadła na chwilę tuż przy niedomkniętych drzwi­
czkach, po czym dała nura w czeluście strychu. Borus podniósł się
z legowiska i ruszył w kierunku paśnika. Zbliżywszy się nieco, przy­
stanął. Z wnętrza strychu dolatywało stłumione chrobotanie. Wie­
wiórka wybierała zdrowe żołędzie spośród nagromadzonego tam dla
16
Zubr
stada na zimę zapasu, odkładała je przy szczelinie, by potem powynosić dorodne nasiona do swych leśnych kryjówek.
Żubr stał. Zachrobotało głośniej i w szczelinie ukazała się ruda
plama. Wiewiórka trzymała w pyszczku żołądź. Żubr zastrzygł uszami.
Ona kierowała się ku jednemu ze słupów podtrzymujących skle­
pienie dachu. Żubr ruszył powoli w tym samym kierunku. Zatrzy­
mał się przy słupie, strzygąc uszami.
Wiewiórka próbowała spuścić się z dachu na słup.
Żubr odsądził się i jak taranem* uderzył weń łbem.
Zatrząsł się w posadach paśnik, a echo łoskotu uderzenia pod­
niosło na nogi odpoczywające stado. Przerażona wiewiórka pod­
skoczyła do góry, wypuściła z pyszczka żołądź i w mgnieniu oka
wdrapała się na szczyt dachu. Spostrzegła żubra. Cykając nieustannie,
miotała się po dranicach. Borus cofnął się kilka kroków wstecz,
przechylił łeb i jednym okiem spoglądał na dach.
17
Puszcza opow iada — 2
Wiewiórka przysiadła wachlując rudą kitą.
Żubr ruszył ku drabinkom i skrył się pod okapem dachu. Chwy­
cił pyskiem kłak wonnego siana i począł je miętosić jęzorem.
Ozwało się chrobotanie — wiewiórka podskoczyła ku przeciw­
ległemu słupowi.
Żubr cofnął się od drabinki i strzygąc ciągle uszami ruszył ku
przeciwległej stronie paśnika. Stanął przy słupie. Wiewiórka zsunęła
się na brzeg i skoczyła na słup. Borus znowu odsądził się i łupnął
weń łbem. Ruda plama wywinęła w powietrzu młynka, odskakując
błyskawicznie na czub dachu.
Borus wyszedł spod paśnika, przechylił łeb, popatrzył w górę
i skierował się wolno ku stojącemu w oddali stadu. Chlastał jęzorem
na boki, stąpał ciężko i sapał wypuszczając z nozdrzy białawe na
zimnie strugi pary. Zatrzymał się raz jeszcze, odwrócił głowę i łyp­
nął okiem w stronę paśnika.
Wiewiórka tańczyła na dachu.
Machnął ogonem i poszedł...
W tej samej chwili rozległ się głośny, podobny do śmiechu
krzyk dzięcioła na pobliskim dębie.
A opodal majaczyła we mgle Puszcza.
Ż
U
B
R
Z
Y
C
A
S
trażnik żubrowy energicznym ruchem ręki nakazywał milczenie.
Dochodziliśmy do kępy starych świerków, w której musiała
przebywać żubrzyca. Należało sprawdzić, co się z nią dzieje przed
ocieleniem, gdyż od trzech już dni nie zjawiała się przy paśniku.
Mieliśmy do przebycia niewielki grabowy gąszczyk, by stanąć
pod okapem olbrzymiego wywrotu, skąd moglibyśmy spokojnie
18
obserwować kępę świerków.
W razie potrzeby moglibyśmy
wdrapać się na szczyt kilku­
metrowej, prostopadłej ściany
korzeni wywrotu i stamtąd
oglądać
najbliższą
okolicę.
W tym punkcie dzieliłaby nas
od
miejsca
domniemanego
przebywania żubrzycy odległość
wynosząca nie wiele więcej
ponad pięćdziesiąt kroków.
Ubraliśmy się w kombinezony ochronne, włożyliśmy gumowe
buty. Zabraliśmy długie lekkie drążki i tak uzbrojeni przedzieraliśmy
się powoli przez gąszcz grabowy.
Gdyśmy dochodzili do wywrotu, zza ściany jego płaskiego
systemu korzeniowego ukazała się nagle brodata głowa z pięknymi
półksiężycami rogów, rozdętymi nozdrzami i groźnie łyskającymi
ślepiami. Struchleliśmy z przerażenia. Cofać się było za późno.
Strażnik rzucił drążek i skoczył ku najbliższemu świerkowi. Ja sta­
łem oszałomiony, gdyż w tej samej chwili ujrzałem leżącego na ziemi,
tuż pod nachyloną głową matki, małego, kosmatego żubrzyka. Zubrzyca
wydała z siebie gardłowy chrap przypominający raczej krótkie rże­
nie i skoczyła błyskawicznie w ślad za uciekającym. Ujrzałem jeszcze,
jak podobny do dużego pluszowego niedźwiadka żubrzyk uniósł
się na zadzie i klęcząc na cienkich przednich nóżkach próbował
wstać z ziemi, po czym uskoczyłem w tył i pobiegłem z powrotem.
Ciężko zadyszany, sam nie wiem, jak i kiedy, znalazłem się z dru­
giej strony gąszczu grabowego. Zdjął mnie wielki niepokój o Strzelca,
gdyż usłyszałem jego rozpaczliwe ho-op! Nie było czasu do na­
mysłu. Okrążyłem, jak mogłem najprędzej, grabiniak i zdążałem do
miejsca, z którego dochodził głos. Z daleka już dostrzegłem ucze­
pionego na grubym pniu świerkowym strażnika, którego atakowała
z dołu rozjuszona żubrzyca. Wpierając się racicami przednich nóg
w szeroką podstawę drzewa, podrzucała głowę do góry i usiłowała
dosięgnąć go rogami. Drzewo było zbyt grube, by móc objąć jego
pień, toteż trzymał się kurczowo rękami i nogami samych warstw
19
kory. Zdołał podciągnąć się do góry na tyle tylko, że żubrzyca nie
mogła go dosięgnąć, lecz zachodziła obawa, że w pewnej chwili opu­
szczą go siły i obsunie się w dół. Na domiar złego zobaczyłem, że
kosmaty żubrzyk zbliża się powoli do matki, rozstawiając niezgrabnie
chwiejące się nóżki na niepewnym jeszcze dla niego podłożu. Zubrzy­
ca zaprzestała na chwiłę ataku i podbiegła do małego. Fukając groźnie,
lizała go po grzbiecie. Wtedy stało się to, co przewidywałem —
strażnik z szumem zaczął obsuwać się w dół.
Żubrzyca odpowiedzała nowym atakiem na drzewo. Dzięki
niepospolitej przytomności umysłu zdołał w ostatniej chwili pod­
kurczyć pod siebie nogi i w ten sposób uniknął uderzenia. Nie od­
stępowała teraz od niego, a żubrzyk poszedł za matką i, obojętny
na wszystko, położył się przy samym pniu świerka. Należało działać.
Chcąc odwrócić uwagę żubrzycy od na wpół przytomnego, jak słu­
sznie przypuszczałem, Strzelca, zacząłem krzyczeć i walić drążkiem
po chrustach, zbliżając się stopniowo w jej kierunku. Zwróciła głowę
ku mrtie, biła ogonem po zadzie, lecz nie ruszała się z miejsca. Miała
przecież swoje maleństwo przy sobie! Doprowadzony do ostatecz­
ności jej nieustępliwością oraz w poczuciu ciążącego na mnie obo­
wiązku ratowania człowieka, zbliżyłem się na odległość kilkunastu
zaledwie kroków i zacząłem rzucać w nią odłamkami przegniłych
patyków i sęków. Porywała się groźnie raz i drugi, lecz zaraz wra­
cała do leżącego maleństwa. Zniecierpliwiony, podbiegłem niespo­
dzianie kilka kroków naprzód
i rzuciłem w nią kawałem darni.
Teraz
zaatakowała naprawdę.
Zdążyłem tylko zauważyć, jak
strażnik oderwał się od pnia świerka
i znikł mi z oczu.
Gdy po gwałtownej ucieczce
zatrzymałem się w bezpiecznym
miejscu, nie słyszałem na razie nic:
ani fukania żubrzycy, ani krzyku
Strzelca.
Dopiero po chwili
rozległo się znowu, lecz już z innej
strony, przeciągłe ho-op! Odpo20
władałem. Wreszcie ujrzałem go, zdążającego chwiejnym krokiem
w moją stronę. Był blady i zupełnie wyczerpany.
Opowiadał, jak śledził z napięciem moje wysiłki skierowania
uwagi żubrzycy na siebie, jak drętwiały mu ręce i nogi, jak ostatnim
wysiłkiem mięśni trzyma! się na drzewie, jak WTeszcie spadł i ucie­
kał na czworakach, korzystając z chwilowej nieobecności groźnego
zwierza.
Oddychał ciężko i ocierał rękawem pot z czoła.
Zaiste, szczęśliwie wyszliśmy z tego cało.
B
U
R
Z
A
T)rzeprowadzono do nowej zagrody rezerwatu żubra Biesa. Wkrótce
miano mu przydzielić żubrzycę. Na razie pozostawał w za­
grodzie sam.
#
*
#
Dzień był gorący, parny; pod wieczór w powietrzu czuć było
burzę. Gdy się ściemniło, chmury zaległy horyzont i pełzły zwolna
przed siebie, zawlekając go czarną, grubą kotarą. We wnętrzu Pusz­
czy panowała cisza. Od zachodu ukazał się pierwszy zwiastun burzy
— błyskawica znacząc na niebie swą drogę świetlistym zygzakiem.
Za chwilę echo oddalonego grzmotu rozległo się leniwie po niebies­
kim stropie i wstrząsnęło ciężkim, dusznym powietrzem. Zakolysały
się czuby niebotycznych świerków, zaszeleściły liście na mocarnych
lipach i dębach i znowu zapanowała cisza. Zygzaki błyskawic raz po
raz rozdzierały czarną powłokę, oślepiały swym blaskiem, a echo
grzmotów stawało się coraz bliższe, coraz wyraźniejsze.
21
Wtem rozległ się szmer spa­
dających ciężko po liściach pier­
wszych kropli deszczu, a jedno­
cześnie suchy trzask bliskiego
gromu przebiegł dreszczem przez
korony drzew.
Zerwała się wichura, zahuczało
w Puszczy. Łamały się z trzaskiem
całe drzewa, z łoskotem leciały w dół połamane konary. Ulewa
wzmagała się, rzęsiste fale deszczu siekły zieloną odzież rozkołysa­
nych puszczańskich olbrzymów.
Ogłuszający huk wstrząsnął posadami rezerwatu; piorun roz­
trzaskał potężny świerk łamiąc go wpół. Odłamana kolumna, obciążo­
na masą gałęzi i zielonego igliwia, runęła w poprzek na dwie linie
parkanu tworzące korytarz oddzielający zagrodę Biesa od zagrody
żubra Borusa. Legły pod jej naporem przęsła parkanu obu zagród.
Borus oddalał się od swego' stada potrząsając łbem i kołysząc
miarowo cielskiem na boki. Błyskawice oświetlały mu lukę w par­
kanie. Przesunął się przez nią do korytarza pomiędzy zagrodami.
Zobaczył drugą lukę naprzeciw i — wszedł do zagrody Biesa.
Bies przebywał na brzegu polany. Nagle posłyszał miarowe
stąpanie. Zwrócił głowę w stronę" skąd pochodził odgłos, i zobaczył
w świetle błyskawic wyłaniający się z gąszczu potworny, brodaty
łeb. Zawrócił na miejscu i skoczył ku ścianie lasu.
Wśród grzmotów zwarli się mocarze obok starych dębów na
polanie. Burza szalała dalej, wicher porywał drzewa za czuby, tłukł
i miotał połamanymi konarami, a u podnóża wiekowych olbrzymów
gorzała walka. Z pochylonymi ku ?iemi łbami siłowali się ze sobą
sapiąc i bijąc wściekle ogonami po zadach. Z pysków ściekała piana,
buchała para ze zlanych strugami wody rozgrzanych cielsk. Chwilami
odstępowali od siebie, by z większą siłą uderzyć. Ścierał się róg
o róg, trzeszczały czerepy, bryzgała na karki spieniona krew.
Nadbiegali z kagańcami dwaj przerażeni strażnicy. Łuny bijące
od kagańców oświetliły polanę. Widząc grozę sytuacji jeden z nich
wychwycił nagan i dal salwę strzałów w powietrze ponad głowami
walczących byków. Nie wywarło to żadnego wrażenia na rozjuszo­
22
nych zapaśnikach. Strzelcy zaczęli hukać łamiąc gorączkowo świerczynę, podpalając trzeszczące igliwie kagańcami i miotając w byków
płonące gałęzie. Rozpaczliwe wysiłki strzelców nie odnosiły jednak
skutku i śmiertelny bój trwał.
Od silnego uderzenia w skroń Bies stracił równowagę. Borus
atakował zadając ciężkie razy oszołomionemu przeciwnikowi. Ten
ukląkł w roztratowanym błocie, chwiał się. Atakujący byk zabiegł
z boku, odsądził się i uderzył w kłąb*.
Bies legł pokonany.
Broczył obficie krwią. Próbował oprzeć się na złamanym kikucie.
Borus przestał atakować, patrzył spode łba, chlastał jęzorem
i obchodził Biesa wkoło.
Następowało przesilenie burzy. Grzmoty oddalały się i ulewny
deszcz ustawał.
Gdy przetarło się na zachodzie, powracał Borus przy świetle
ostatnich błyskawic na teren swej zagrody.
Na pobojowisku dogorywał Bies, a z koron dębów padały na
ziemię rzęsiste krople wody.
Z
A
S
A
D
Z
K
A
yruszyliśmy z domu około godziny pierwszej po północy. Obfi­
ta rosa wróżyła słoneczny i ciepły poranek. Szybko zbliżaliś­
my się do południowej granicy Białowieskiego Parku Narodowego*,
obserwując rysującą się coraz wyraźniej poszarpaną linię lasu na­
jeżoną większymi i mniejszymi stożkami świerków. Gdy przekro­
czyliśmy podwoje ciosanej z dębu bramy, ogarnęły nas takie ciemnoś­
ci, że trzeba było z początku posuwać się niemal po omacku, z pa­
mięci. Powoli wzrok oswajał się z trudnymi warunkami widzenia
i zaczęliśmy rozróżniać sylwetki drzew, smugę drogi oraz zarysy
pionowych ścian potężnych wywrotów. Stąpaliśmy bezszelestnie
po miękkiej glebie, łowiąc uchem odgłosy nocnego życia Puszczy.
W kilku miejscach natknęliśmy się na stada dzików, które uciekały
od nas łamiąc z trzaskiem zbutwiałe leżące drzewa i suche gałęzie
zaścielające dno Puszczy. Gdy rozwidniło się, mogliśmy zejść z dro­
gi i pójść na przełaj.
Przedzieraliśmy się odważnie przez gęste grabiniaki, prze­
skakiwaliśmy przez zwały i rumowiska powalonych drzew, omijali
bagienka i zbyt zwarte chaszcze*. Rzucała się w oczy piękna różno­
rodność w rozmieszczeniu gatunków drzew. Każde odchylenie te­
renu, zmiana jakości gleby oraz jej wilgotności powodowały ciągłe
zmiany w drzewostanie.
Po dwóch godzinach dobrnęliśmy do jam borsuczych. Były
założone w dość gęstej drągowinie* świerkowej podszywającej kępę
starego, mszystego boru, zagubioną wśród grondów* uroczyska Orłowe. Teren wydawał się nieco wyniosły i suchy, a gleba piaszczysta.
Świadczyły zresztą o tym kupy wyrzuconego z jam żółtego piasku,
którymi była pokryta część kępy. Pagórki wkoło jam starych po­
rastał mech i złociła warstwa igliwia. Na niektórych rosły wysmuk­
łe kanie* o pstrych kapeluszach rozpiętych na kształt chińskich pa­
rasoli. Na piasku przy jamach zamieszkałych można było odróżnić
świeże ślady borsuków.
Strażnik zapewniał mnie, że borsuki do jam jeszcze nie wra­
cały, lecz powrót mógł nastąpić lada chwila.
W świerczynie panował półmrok, więc o zrobieniu zdjęć nie
mogło być mowy. Należało przeto zadowolić się obserwacją za­
chowując się przy tym bardzo ostrożnie; wszak mieliśmy do czynienia
ze zwierzęciem nieufnym, obdarzonym doskonałym węchem i słuchem.
Strażnik odszedł poza obręb kępy, ja zaś wcisnąłem się pomię­
dzy wskazane mi dwie grube sosny i zamarłem w bezruchu. Gęste,
młode świerki osłaniały szczelnie moją kryjówkę prawie do wysokoś­
ci głowy. Ukryty byłem dobrze, a pole widzenia miałem duże, nie
mogłem więc w żadnym wypadku przeoczyć pojawienia się borsuków.
Komary dokuczały zawodząc natrętnie koło uszu i kłując, gdzie
się dało. Zalegała cisza mącona jedynie dźwiękami głosów budzącego
się ze snu ptactwa puszczańskiego. Zakwilił ostrzegawczo kowalik
sygnalizując pojawienie się w pobliżu wiewiórki, która schodziła
ostrożnie w dół po chropowatej korze starego dębu.
24
Borsuk
Borsuków nie było widać.
Spojrzałem na zegarek, dochodziła godzina wpół do czwartej.
Gdy wyjmowałem rękę z kieszeni, mignęła się na piasku przy­
sadzista sylweta i znikła w otworze jednej z jam. No, tego samo­
chcąc przeoczyłem! Zataiłem oddech dając się przez chwilę bez­
karnie kąsać komarom po karku i twarzy. Niestety, co minęło, to
nie wróci.
Mniej więcej po dziesięciu minutach usłyszałem lekki szmer
i tym razem ujrzałem wyraźnie wyłaniającego się z gąszczu borsuka.
Przystanął na kupie żółtego piasku, podniósł pasiasty łeb do góry,
chwilę węszył, po czym rzucił się do otworu jamy i znikł w jej wnę­
trzu. Niemal równocześnie zjawiły się jeszcze dwa, lecz skryły się
w norach tak szybko, że mogłem jedynie stwierdzić sam fakt ich po­
wrotu.
Byłem i z tego zadowolony, gdyż obserwacje borsuków nale­
żą do bardzo trudnych.
Wyszedłem powoli ze swej kryjówki i skinąłem na strażnika.
Nadchodził rozradowany wnioskując z mojej miny, że borsuki wi­
działem. Prostowałem odrętwiałe nogi i opowiadałem o swych wra­
żeniach. Słońce złociło wierzchołki drzew, gdy schodziliśmy ku
bagnistej rzeczułce rozważając możliwości zrobienia zdjęcia bor­
suków w innym uroczysku.
25
/
N
I
E
S
P
O
D
Z
I
A
N
K
A
B
rniemy przez porośnięte olszyną bagniste łąki, by skrócić drogę
do wrzynającego się w Polanę Białowieską, wysuniętego ku
południowi cypla* Puszczy. Poranne mgły włóczą się jeszcze nad
rzeką, gdy na niebie, za naszymi plecami, ukazuje się powoli wielka,
czerwona tarcza słońca. Obfita rosa pokrywa wysokie, sięgające wy­
żej kolan trawy, wśród których nie brak różnego zielska i kwiatów. Na
delikatnie różowych baziach błotnego rdestu jej krople połyskują
w porannym słońcu matowo jak perły. Tam znowu, na strzelają­
cych wysoko do góry wiechach kremowobiałych kwiatów więzówki,
siedzą pogrążone we śnie motyle, zielone i miedziane złotawce*.
Komary zawodzą monotonnie, znad rzeki dolatuje wrzask derka­
cza*, a w Puszczy odzywa się pierwsza kukułka. Z daleka ukazała
się na chwilę kształtna głowa sarny
— kozła i znikła tak szybko,
że ledwie zdążyliśmy rozpoznać
kierunek jego ucieczki po falującym
ruchu traw.
Jesteśmy przemoczeni do pasa.
Gdzie łąka rzednie, bagno staje
się bardziej grząskie. Rosną na
nim kalie błotne o mlecznobiałych
konchach*. Utykamy w grząskiej
topieli na dobre. Chwilami zdaje
się, że wyciągamy z trudem nogi
z żelazistej rudawy po to tylko,
by zapaść się w nią o krok dalej
jeszcze głębiej.
Słońce zalewało swym blaskiem
brzeg Puszczy, gdy dobrnęliśmy
wreszcie do skraju lasu. Zmęczeni,
długo odpoczywaliśmy opędzając
26
się od bąków i wsłuchując w tętniące wrzawą ptaków, a tchnące
świeżością życie poranka. Po niedospanej nocy i uciążliwej prze­
prawie przez bagno odczuwaliśmy ociężałość całego ciała. Byliś­
my upojeni powietrzem, rozleniwieni ciepłem słońca i odurzeni
niezrównanym zapachem wilgotnej od rosy, jędrnej zieleni.
Trzeba było jednak iść dalej.
Przy wstępie do Puszczy powitały nas zaczajone w cieniu i chło­
dzie komary. Las był nieco podmokły; świerczyna z osiką, gdzie­
niegdzie dęby i olchy, pojedyncze graby, sporo brzozy. W runie*
rzucały się w oczy lekko nakrapiane, lancetowate liście plamistych
storczyków i pióropusze paproci. Przewodnik szedł przodem zręcz­
nie lawirując wśród pni świerków najeżonych zdradliwie twardymi
jak stal, ostrymi sękami. Omijaliśmy miejsca zbyt zacienione szu­
kając luk i przerzedzeń w drzewostanie*. Kwitły tam konwalie,
łodygi kokoryczek uginały się pod ciężarem zwisających rzędami
kształtnych lampioników.
W jednym z mrocznych zakątków cypla natykamy się na nie­
spodziankę. Obuwiki! — i to cała kępa! Pyszność ich kwiatów, ory­
ginalność barw i formy za­
dziwiająca. Duże kwiaty zwisały
na łodygach pojedynczo lub po
dwa jeden nad drugim. Przy
każdym podmuchu wiatru schylały
się rozdwojone ich czuby, trzęsły
się nerwowo skręcone spiralnie
brunatnoczerwone ostrogi*. Es­
tetycznie zakrzywione żółte pan­
tofelki w środku kwiatu silnie
kontrastowały z czerwienią, a szma­
ragdowozielone liście podkreś­
lały papuzie zestawienie barw
całości. Najpiękniejszy z naszych
storczyków! Naprawdę cieszyliśmy
się. Warto było brnąć po bagnie,
warto było poświęcić niedzielny
odpoczynek.
Obuwik
**
27
K
:
.'.^8
Konwalia
Obuwików było dużo. Odszukaliśmy jeszcze drugą i trzecią
kępę. I dopiero teraz zrozumieliśmy, jaki był właściwy, tak skrzętnie
ukrywany przed nami cel zaprojektowanej przez przewodnika wy­
prawy!
WIZYTA
MISIA
NA
G AJÓW CE
ałą noc na osadzie ujadały psy. Gaj owiną budziła się często, nasłu­
chując i rozmyślając, co też mogło je tak zaniepokoić. Mąż był
nieobecny i oprócz niej nie było na gajówce nikogo. Czasami strach
ją przejmował, czasami miała ochotę wyjrzeć i zobaczyć. Przemę­
czyła się tak do rana. Gdy zaczęło się rozwidniać, psy ucichły i po­
wróciły do swych bud. Zaraz też gajowinę zmorzył sen. Wkrótce
jednak nowe ujadanie poderwało ją na nogi. Wyjrzała oknem i zo­
baczyła, jak psy rzuciły się ku oborom, skąd dolatywało beczenie
zamkniętych owiec. Gdy wyszła na dwór, uspokoiły się, przybiegły
28
do niej i łasiły się koło nóg. Przywiązała je na łańcuchach, po czyni
wróciła do izby.
Po umyciu się i roznieceniu ognia zabrała wiadro i udała się
do krów na udój. Psy poszczekiwały, ale nie zwracała już na nie
uwagi.
Powracając od udoju usłyszała z tyłu głośny szmer. Gdy się
obejrzała, zobaczyła, jak płot przesadził jakiś kudłaty potwór bez
ogona, ze spiczastym pyskiem i sterczącymi do góry, krótkimi uszami.
Przerażona, zaczęła uciekać rozlewając obficie mleko na murawę.
Kundle szarpały się na łańcuchach jak oszalałe, ona zaś biegła
bez pamięci ku domowi.
Tymczasem miś rozglądał się ciekawie w nowym otoczeniu,
a zmiarkowawszy, że ze strony psów nie grozi mu niebezpieczeń­
stwo, przyczłapał do rozlanego mleka i żłopał je z ziemi. Oblizywał
się przy tym smakowicie, poglądając z ukosa na hałasujące psy. Chcąc
się przekonać, czy nie ma ukrytego więcej mleka pod murawą, roz­
drapał ją pazurami i węszył. Nie znalazłszy nic, stanął. Nie zważając
już teraz zupełnie na hałasujące psy poczłapał dalej, kierując się ku
zatrzaśniętym drzwiom kuchni, za którymi dygotała ze strachu na
wpół przytomna gajowina. Gdy przypadkowo spojrzała w okno, uj­
rzała ku swemu jeszcze większemu przerażeniu przywarty do szyby
łeb potwora, parę małych, świdrujących oczek i dwie kosmate łapy
opatrzone długimi pazurami. To miś stanął na tylne łapy, przed­
nimi oparł się o szybę okna i mruczał z zadowolenia na widok sto­
jącego w kącie wiadra z mlekiem. Gajowina wpadła do komory, a
niedźwiadek coraz silniej naciskał na szybę plamiąc ją błotem i po­
zostawiając na niej ślady swych łap. Gdy rozległ się brzęk tłuczo­
nego szkła, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do ucieczki przez
tylne wyjście.
Miś zbił szybę i wlazł przez okno do kuchni. Bez wahania pod­
szedł do wiadra, zanurzył łeb i chciwie chłeptał mleko. W miarę
tego, jak ubywało go w wiadrze pęczniał coraz bardziej, sapiąc z prze­
jęcia i wysiłku. Odpoczywał, oblizywał się czerwonym jęzorem
i znowu żłopał. W końcu usiadł na zadzie, objął wiadro przednimi
łapami, uniósł do góry i przechylił tak nieszczęśliwie, że resztę mle­
ka wylał sobie na głowę. Wiadro potoczyło się z hałasem po podło29
dze, a on trząsł łbem i mruczał. Siedział zażenowany, drapiąc się
jedną łapą po brzuchu, a drugą otrząsając resztki płynu z kudłów
na głowie.
Gajowina pędziła bez pamięci przez las do osady leśniczego.
Wpadła zadyszana i opowiadała bez związku o całym zajściu. Domyś­
lono się, że chodzi tu o jednego z półtorarocznych niedźwiadków
wypuszczonych dwa tygodnie temu do Puszczy. Zwołano kilku lu­
dzi, którzy wraz z gajowiną pobiegli do gajówki.
Gdy zbliżali się już do drzwi domu, wychyliła się z nich kud­
łata głowa misia trzymającego w pysku, ściągnięty widocznie ze sto­
łu, kawał chleba. Pootwierali szeroko usta i stanęli. Nim się opamię­
tali, niedźwiadek wygramolił się na dwór, a zobaczywszy zbiegowis­
ko ludzi upuścił na ziemię trzymany w zębach kęs, skoczył ku ros­
nącej w środku dziedzińca grubej brzozie i w kilkanaście sekund
siedział już na jednym z jej konarów, wysoko w koronie.
30
J AK MIS CHCIAŁ SIĘ ZAPRZYJAŹNIĆ Z ŻUKIEM
odpoczywał pod rozłożystym świerkiem, a hen w górze szu­
Miśmiało
na wietrze sklepienie Puszczy. Był kwiecień. Leśne mrów­
ki pełzały leniwie po igliwiu ściółki; za zimno było, toteż nielicznie
jeszcze wyruszały z mrowiska na wyprawy po łup.
Miś widocznie poczuł chłód. Fala dreszczu poruszyła mu ku­
dły na grzbiecie. Podkurczył łapy, zebrał się w sobie, siadł i ziewnął.
Opodal kroczył niemrawo czarnogranatowy żuk. Nagle za­
trzymał się rozkraczając śmiesznie nogi — przed nim na igliwiu
leżał spory patyk. Żuk zaczął włazić na przeszkodę. Przy próbie
przejścia pośliznął się na gładkiej powierzchni patyka, przechylił
w tył i upadł. Przewrócony na wznak, wywijał rozpaczliwie noga­
mi, szukając po omacku jakiegoś oparcia.
Bystre oczy misia dostrzegły żuka i bacznie obserwowały jego
wysiłki. Po chwili wyciągnął przed siebie łapę i poruszył żuka pa­
zurem. Żuk podkurczył nogi i znieruchomiał. Miś zerknął figlar­
nie, cofnął łapę i czekał. Żuk leżał nieruchomo, ruszając od czasu
do czasu wachlarzykiem czułka. Czarne oczy misia wnet dostrze­
gły ruchy wachlarzyka. Skoczył na równe nogi, popatrzył zawa­
diacko na skulonego żuka i stanął słupka*.
Rozpoczęła się zabawa. Przyskakiwał to z jednej, to z drugiej
strony do śmiesznego towarzysza, kręcił się w koło na dwu łapach,
jakby zachęcał go do wspólnych figli.
Czarnogranatowy żuk ostrożnie poruszył nóżkami. Miś aż za­
mruczał z zadowolenia i radości! Zgarnął przednimi łapami leżące
przed nim igliwie i podrzucił wraz z żukiem do góry. Spadające
śmiecie zaprószyło mu głowę oraz brunatne kudły. Otrząsnął się
raz, drugi — kichnął.
Długo szukał czarnogranatowego towarzysza. Nie odnalazł go.
Podniósł się wreszcie z ziemi i węszył na wietrze.
Następnie skierował się wolno na pobliskie bajoro.
M
I Ś
W
K
Ł
O
P
O
T
A
C
H
dy pociąg stanął na stacji w Białowieży, wysypały się z wagonów
gromady dzieciaków, które przyjechały na wycieczkę do Pusz­
czy. Zaspane, zmęczone drogą, nakładały pospiesznie płaszcze, za­
rzucały plecaki, podawały z rąk do rąk ciężkie, wypchane bielizną
i żywnością plecaki. Przeciągłe gwizdki dyżurnych wzywały do usze­
regowania się w pary i wymarszu do schronisk. Całe sznury owych
par, dziewczynek i chłopców, ciągnęły ze stacji, poprzedzane przez
wysłanych na spotkanie przewodników. Długi wąż rozpadł się na
odcinki dopiero na terenie parku. Każda z grup podążała teraz osob­
no, kierując się do wyznaczonych im pomieszczeń. Grupa dziewczy­
nek została skierowana —- ku ich niezmiernej radości — do Myśliw­
skiego Domu. Złożono naprędce plecaki i wszelki bagaż na dziedziń­
cu, podążając przed główne wejście na raport. Wychowawczynie
uwijały się wśród hałaśliwej gromadki nawołując do zachowania po­
rządku i spokoju.
G
Zaczajony w świerkach miś widział, jak otwierano wrota dzie­
dzińca i jak wybiegały stamtąd dziewczynki. Gdy całe towarzyst­
wo oddaliło się, opuścił kryjówkę, podkradł się pod wrota i wsunął
nos w szparę przy zamknięciu. Widocznie poczuł smakowite zapa­
chy dolatujące z głębi dziedzińca, gdyż zaczął wkładać w szparę to
jedną, to drugą łapę próbując otworzyć wrota. Nie mógł tego doko­
nać. W miejscu, gdzie parkan przylegał do muru, była rynna. Pod­
szedł tutaj, wdrapał się na nią i w kilka sekund był na szczycie ogro­
dzenia. Siadł okrakiem na grzbiecie parkanu, stroił pocieszne miny,
rozglądał się i mruczał.
Na dziedzińcu nie było nikogo.
Spoglądał na porozkładane plecaki, teczki i walizki; właśnie
one kryły w sobie źródło ponętnych zapachów! Spuścił się ostroż­
nie na dziedziniec, stanął na wszystkie cztery łapy i poczłapał ku przy­
nęcie. Usiadł na zadzie, mruczał i drapał się niezdarnie po kudłach.
32
Zabrał się w końcu do roboty.
Obwąchiwał plecaki, wytrząsał
zawartość teczek, darł na strzępy
papier wydobywając coraz to inne
smakołyki.
Co się nie nadawało do zje­
dzenia, odrzucał na boki, mięto­
sił w łapach i deptał. Kiełbasa,
kanapki, chleb i bułki znikały
w jego paszczy z zadziwiającą
szybkością. Czekoladę pochłaniał razem z opakowaniem, zbierał
łakomie rozsypane na murawie cukierki. W miarę zaspokajania swego
niedźwiedziego apetytu stawał się coraz bardziej wybredny. Chlebem
gardził zupełnie, z kanapek zlizywał tylko masło, mięso jadł
niechętnie, jakby z przymusu.
Dorwał się wreszcie do pudełka z ciastkami, smakował, mlas­
kał jęzorem i raczył się nimi obficie.
Był tak opanowany łakomstwem, że nie słyszał nawet gwaru
powracającej dziatwy.
Gdy otworzono wrota dziedzińca, ujrzano go siedzącego na sto­
sie nagromadzonego bagażu i dojadającego resztki cukiernianych
przysmaków. Pysk miał usmarowany kremem, kudły zaprószone
okruchami pieczywa, a wkoło leżały powywracane walizki, roz­
rzucone drobiazgi, strzępy papieru i opróżnione teczki. Okrzyki
zgrozy pomieszały się z okrzykami zachwytu. Dziewczynki biegały,
krzyczały przywołując podążające za nimi wychowawczynie. Nie­
bywałe podniecenie zapanowało wśród rozbawionej gromadki. Nie
zważano na poniesione straty, nie chciano widzieć zniszczenia i po­
gromu, widziano tylko śmiesznego, kudłatego niedźwiadka. Zaskoczony
zaczął ssać łapę i skomlił cichutko, żałośnie. Miał minę niepopraw­
nego malca schwytanego na gorącym uczynku i spodziewającego
się za to dobrze zasłużonej kary.
Wychowawczynie lamentowały wołając rozpaczliwie o pomoc,
a co śmielsze dziewczynki starały się zawrzeć bliższą znajomość
z misiem podając mu na długim patyku kawałki wybornego sera.
33
Puszcza opow iada — 3
Wpadli na dziedziniec dozorcy parkowi wzywając dziewczynki
do ukrycia się pod szopą. Nie poszło to tak łatwo. Co chwila robiły
stamtąd wypady przychodząc z pomocą osaczonemu niedźwiadkowi
i przeszkadzając bohatersko dozorcom. Zachęcały misia wcale nie­
dwuznacznie do stawiania oporu, bądź też ratowania się ucieczką.
Nim przewidzieli, co zrobi, skoczył na parkan, zjechał po rynnie
w dół i, ku utrapieniu dozorców, znalazł się znowu na wolności.
M I S I E
„JAŚ“
I
„ M A Ł G O S I A “
była drobniejsza, „on" krępo zbudowany; siostrzyczka
Ona"i braciszek,
nieodłączna para. Nie zawsze trzymały się „ma­
my". Właśnie nadbiegały w galopie jeden za drugim, a ja ukryłem się
Jaś i Małgosia
34
szybko za pniem drzewa. Opodal rósł wyniosły, ugałęziony niemal do
ziemi świerk. Zziajane, podbiegły do niego. „On“ stanął na tylne
łapy i przez chwilę trącał przednią—zwisającą mu nad głową gałąź.
Przypatrywał się przy tym ciekawie jej drgającym ruchom, jakimi
odpowiadała na uderzenia. Nagle podskoczył do góry chwytając
się oburącz za nią. Zawisł i wymachiwał niezgrabnie w powietrzu
tylnymi łapami. Próbował dosięgnąć nimi ziemi, oparcia, które
stracił pod sobą. Trwało to jednak krótko. Zaczął śmiesznie zadzie­
rać i podrzucać do góry tylne łapy próbując także nimi uchwycić
za gałąź. Udało się! Huśtał się teraz na niej, uczepiony obiema pa­
rami łap.
„Ona“ cały czas przyglądała się ciekawie wyczynom braciszka.
Małe oczka iskrzyły się. Stanęła na tylne łapy i zakręciła się w kółko,
jakby w tańcu. Potem zaczęło się to samo: niezgrabne podskoki
do góry, uchwycenie przednimi łapami za drugą gałąź, i wreszcie
udany chwyt tylnymi.
Na rozbujanych gałęziach huśtało się dwoje niedźwiadków,
niby dwoje rozkosznych malców, a ja z zapartym oddechem przy­
glądałem się temu obrazkowi z puszczańskiej bajki.
35
W E S O Ł E
W Y B R Y K I
M I S I A
D
zień był gorący i przy tamie kąpano się zapamiętale. Woda
Narewki spadała kaskadą z wysokich stawideł i wybijała głęboki
dół, w którym najchętniej przebywały dzieci obryzgane pianą, roz­
czochrane i zadowolone z siebie.
Nikt nie przeczuwał, że w pobliżu czaiła się niespodzianka.
Z kępy olszyny wyzierał zdradziecko czarny łeb misia, a bystre
oczy śledziły ruchy rozbawionych dzieci. Kilka razy podawał się
ku przodowi, cofał, wyciągał przed siebie to jedną, to drugą łapę
i zgarniał ku sobie ziemię i zeschłe liście.
Gdy wychylił się z gąszczu, dzieci w popłochu rzuciły się do
ucieczki.
Miś podskoczył i puścił się galopem za uciekającymi. Dzieci
rozpierzchły się na wszystkie strony. Przystanął rozkraczony, z wy­
suniętym na bok jęzorem. Tymczasem dzieci znikły z pola widzenia
i tylko ich krzyk wskazywał kierunek, w którym uciekały. Podążył
za głosem.
Ludzie w parku botanicznym uciekali na widok misia. Przy­
glądał się im ale nie wykazywał chęci do zabawy z nimi. Zziajany,
poczłapał do Domu Turystycznego i rozciągnął się w cienistej
grupie świerków. Było gorąco. Ludzie krzyczeli, biegali, podkradali
się do kępy i ze wszystkich stron podglądali misia. Gdy tylko
poruszył się, uciekali co sił w nogach.
Po krótkim odpoczynku wyruszył na dalszą wędrówkę. Pod­
szedł do ławki, wskoczył na nią, pohuśtał się na poręczy i przewrócił
razem z nią na ziemię. Zaciekawiły go potem kosze na odpadki.
Wspinał się, grzebał w papierach, a gdy zwęszył coś smakowitego,
obejmował słupek przednimi łapami i wyrywał go z ziemi, wysypu­
jąc całą zawartość kosza na drogę.
Ludzie wszędzie przeszkadzali mu i bawili się jego kosztem.
Przywędrował wreszcie do zamkniętej bramy, przełazi przez
nią i poczłapał na stację kolejową.
36
Odjeżdżający schodzili się do pociągu. Zajęci rozmową, pilno­
waniem bagażu i kupnem biletów, nie zauważyli misia wkraczają­
cego po szerokich schodkach na pomost odjazdowy. Dopiero gdy
poczłapał w kierunku kasy biletowej, wszczął się krzyk i tumult.
Spłoszony hałaśliwym przyjęciem, zeskoczył z pomostu i pobiegł
w kierunku miasteczka. Ludzie także biegli za nim, wymachując
rękami i nawołując się nawzajem. Dopiero gwizd podawanego
pociągu cofnął ich z powrotem.
Mógł teraz swobodnie przedostać się przez most na Narewce.
Człapał właśnie po rozpalonych płytach pustego chodnika ulicy,
gapiąc się na duży, czerwony gmach poczty. Gdy zrównał się z wejś­
ciem, przystanął, pogapił się i wszedł do gmachu. Dostał się po
kamiennych schodach na parter, wspiął się i zatargał klamką drzwi.
Były zamknięte z powodu przerwy obiadowej. Po chwili ruszył na
piętro. Doszedł do telegrafu, stanął na tylne łapy i nacisnął klamkę.
Drzwi nagle otworzyły się. Ujrzawszy nieoczekiwanego interesan­
ta przerażona telegrafistka krzyknęła i rzuciła się do ucieczki.
Kto wie, co by jeszcze miś narobił, gdyby nie pogoń wysłana za
nim z biura łowiectwa. Osaczono go — w budce telefonicznej i
wpakowano do drewnianej klatki.
Nie zaznał już więcej swobody; nazajutrz został odesłany do
warszawskiego ZOO.
37
KLĘPA B A Ś K A R O Z P R A W I A SIĘ Z MISIEM
głębokim borze otwarto rezerwat* dla łosi. Na niewielkim
skrawku Puszczy miały wszystko: bagna porośnięte olszyną,
gdzie mogły się kąpać i chłodzić do woli, wysokie grondy z dębem
i grabiną, świerkowe zagaje, sosny niebotyczne i łączki porośnięte
kępami wikliny. Wśród dziewięciorga małych, kilkumiesięcznych
łoszaków* rej wodziła dwuletnia klępa „Baśka“ . Były to niezaradne,
a szpetne z pyszczków maleństwa, odebrane od matek gdzieś daleko
po to, by stać się w przyszłości założycielami nowego rodu łosi pusz­
czańskich, wytępionych w Białowieży doszczętnie. Trzymały się
„Baśki“ jak matki. Gdy stawały przy ogrodzeniu przyglądając się
przejeżdżającemu drogą wieśniakowi, były bardzo podobne do garba­
tych, kłapouchych osiołków.
Pewnego poranku przybłąkał się do rezerwatu zbałamucony przez
ludzi, półtoraroczny niedźwiedź. Pierwszym jego wyczynem było
wypicie przygotowanego dla łoszaków przy stróżówce mleka. Pomimo
że otrzymał za to od dozorców cięgi, plątał się przez cały dzień w naj­
bliższym sąsiedztwie. Nazajutrz, nie zauważony, przełazi przez
ogrodzenie i bobrował po jego zakamarkach. Wkrótce odszukał
spoczywającą w bagnie gromadkę łoszaków, porozpędzał je, a potem
zaczął się dobierać do ich skóry. Na odgłos rozpaczliwych pisków
podniosła się odpoczywająca w pobliżu „Baśka“ . Malcy w panicznym
strachu zbiegli się do swej przybranej matki nie odstępując od niej
teraz ani na krok.
Ujrzawszy ogromną, bojowo nastrojoną klępę, niedźwiedź tak
został zbity z tropu, że stanął jak wryty. „Baśka“ skoczyła ku niemu
i zaatakowała. Miś w nogi. Ruszyła za nim „Baśka“ z całą gromadą
dziewięciu łoszaków.
Miś rwał co sił w nogach, a łosie pędziły za nim. Nie zdążył
jeszcze dobiec do ogrodzenia, gdy dopadła go „Baśka“ tłukąc do­
tkliwie przednimi „badylami“ *.
38
Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu został tak pobity
i najadł się tyle strachu.
Po ucieczce z rezerwatu nie ukazał się już więcej ani w blis­
kiej, ani w dalszej okolicy.
NOSIŁ WILK RAZY KILKA, PONIEŚLI I WILKA
S
zkodliwy chrząszcz leśny, zwany szeliniakiem, przypomina z wy­
glądu karykaturę słonia dzięki głowie wyciągniętej ku dołowi
w długi ryjek. Prawie czarny, z niewyraźnymi jasnobrunatnymi
przepaskami na pokrywach, o powolnych ruchach. Leśnicy znają
go dobrze.
Stał właśnie rozkraczony przed leżącym na piasku patykiem,
potem niemrawo przelazł przez przeszkodę i wgramolil się na maleń­
ką, jednoroczną sosenkę. Umieszczone na końcu ryjka żuchwy wpiły
się jak nożyce w soczystą miazgę badylka sosenki. Kroiły go bez­
litośnie, wgryzały do rdzenia. Zaspokajał w ten sposób swój apetyt
kosztem miazgi cienkiego badylka drzewka. Przy kolejnym skurczu
nożyc sosenka pochyliła czubek — została niemal na wpół prze­
cięta. Szeliniak zgramolił się z niej i ruszył w dalszą drogę. Los napot­
kanej drugiej sosenki był taki sam; za chwilę pochylił się bezwładnie
jej czubek na bok.
Chodziła ta karykatura słonia od sosenki do sosenki i przeci­
nała je wpół.
I
tak było co dzień, tak było przez tydzień, miesiąc. Siał sze­
liniak zniszczenie na prawo i lewo, a wiatr zrywał pochylone, sczerwieniałe czupryny sosenek i roznosił po puszczańskich wertepach.
Zamiast jędrnych, zielonych siewek sterczały na szlaku jego węd­
rówki same ogłowione badylki. Zaszedł wreszcie w swej wędrówce
pod szkółkę leśną, taki sobie żłobek dla niemowląt drzew leśnych.
39
Podmuchy wiatru niosły stamtąd żywiczne i inne aromaty świad­
czące, że w żłobku roiło się od różnorakich wychowanków. Szeliniak
podążył ku szkółce gramoląc się na oślep przed siebie. Nagle obsu­
nęły mu się pod nogami ziarenka piasku, przekoziołkował się w po­
wietrzu i wpadł z impetem na dno rowka, którym szkółka była oko­
pana. Z trudem podniósł się na nogi. Pokiwał kolankowato zgiętymi
czułkami i ruszył znowu przed siebie. Wędrował już sporo czasu
po dnie rowka. Wtem nowe obsunięcie się gruntu pod nogami. Spadł
teraz głową w dół na dno kwadratowej studzienki wykopanej mis­
ternie na szerokość całego rowka. W studzience siedziało już wielu
jego pobratymców. Pośród tych amatorów soczystej miazgi uwijał
się aksamitnoczarny, opatrzony drgającym nerwowo wąsatym ryjkiem
ssak wielkości myszy. Siał między szeliniakami takie same zniszczenie,
jak siały one wśród maleńkich drzewek. Przyszła kreska na szeliniaka. Jeden chwyt ostrymi ząbkami — i już było po nim.
*
#
*
Gajowi kontrolowali studzienki w rowkach przy szkółce.
— Z tej studzienki to i nie ma co wybierać — ozwał się jeden.
— Popatrzcie, towarzyszu — ryjówka sprawiła sobie ucztę. Wszys­
tko pożarte!
Chwycił ostrożnie aksamitne zwierzątko palcami za ogon i wy­
puścił je na utkany z ziół, traw i mchu kobierzec w pobliskim gąszczyku.
JAK SFILMOWAŁEM Z A J Ą C A W PUSZCZY
"1 X 7racaliśmy do domu. Kładące się na mchach długie cienie
* * zwiastowały bliski zachód słońca.
Na jednym z zakrętów drogi zobaczyliśmy niespodziewanie
pasącego się w głębi lasu zająca. Słyszał dobrze turkot nadjeżdża­
40
jącego wózka, lecz nie zwracał
na to wielkiej uwagi. Czasami
przestawał tylko skubać trawę,
zwracał ku nam głowę, lecz nie
uciekał.
A parat filmowy miałem
przy sobie. Um ówiłem się z żo­
ną, że gdy podjedziemy nieco,
ja zsunę się niepostrzeżenie
z wózka, a ona pojedzie dalej.
Po odjechaniu jakich trzydziestu
kroków od zająca zatrzym a konia,
sama zejdzie z wózka i zacznie
przechadzać się tam i z po­
wrotem po drodze. — Oczywiście
— dodałem — żadnej uwagi
na „kusego“ ! Pam iętaj!
Zając
G dy koń zatrzym ał się i żona schodziła z wózka, zając zanie­
pokoił się: podniósł głowę do góry i nastawił słuchy. N astąpił kry­
tyczny m om ent — ucieknie czy nie ucieknie ?...
Zobaczyłem wreszcie żonę idącą wolnym krokiem w moją stronę.
Zając kicnął dwa kroki i zaczął jednak coś skubać trzym ając jedno
ucho podniesione do góry.
Zacząłem obchodzić „kusego“ . T e n nastawił całą swoją czuj­
ność w kierunku drogi, niby to skubał, kicał od niechcenia, a słuchał.
Gdy żona nawracała do wózka, ja już stałem za nim z tylu nie
dalej jak na osiem kroków.
Zawarczał autom at aparatu, a zając nic; nie słyszy, śledzi tylko
to, co się dzieje na drodze. T rzym am go dobrze „na m uszce“ . W idzę
przez w izjer*, jak potrząsa uchem , by spędzić komara, co m u się
wreszcie — nie udaje. Podnosi więc tylną łapę do góry i drapie nią
po uchu. Kicnął i skubie trawę. Żona kaszlnęła, zając położył słuchy
po sobie i przycupnął. Podniósł się znowu ostrożnie na nogi i słucha.
Brawo!... stanął słupka!... rozgląda się. Żona poszła widocznie da­
lej, bo uspokoił się. Znowu jedno ucho podniósł do góry — kica.
41
Kom ar wlazł m u widać do nosa; prychnął i trzęsie głową... Znowu
kicnął dwa kroki i słucha. Sięga pyszczkiem po listek na krzaku...
Przysiadł na zadzie i nastawił słuchy...
Sprężyna autom atu słabnie, dokręca się trzydzieści metrów
taśmy.
W zająca nagle jakby piorun trząsł — usłyszał warkot. Daje
na oślep susa przed siebie. W wizjerze mignęły mi się dwie tylne
nogi, a w środku biała łatka. Po — szedł!.,.
Z
A
P
A
D
Y
ybraliśmy się we troje: żona moja, łowczy* i ja. Strzelcy
podpatrzyli, że głuszce trzym ają się w borach bagiennych,
i ustalili dokładnie miejsce zapadów. T am , gdzie cypel grondu wrzynał
się w bagna, znajdowały się najbardziej dostępne i najbardziej dogodne
miejsca obserwacyjne.
Od drogi, na której zostawiliśmy konie, trzeba było iść dobre
półtora kilometra. Słońce ledwie kłoniło się ku zachodowi, więc
mieliśmy dość czasu, by nie śpiesząc się dobrnąć do wyznaczonych
nam stanowisk przed rozpoczęciem się zapadów. Szliśmy wolno,
gawędząc swobodnie i nie zwracając większej uwagi na otoczenie.
Śnieg leżał po lesie, brudny, jakby zakurzony, a w każdym zagłę­
bieniu terenu chlupała pod nogami woda. Zmuszało to do skupia­
nia uwagi i przeszkadzało w rozglądaniu się na boki. Łowczy zatrzy­
mywał się jednak od czasu do czasu i wsłuchiwał pilnie w odgłosy
dolatujące z Puszczy. Podczas wykonywania tych czynności po­
zostawał nieco w tyle, byśmy nie przeszkadzali m u swoją rozmową.
Na jednym z takich przystanków usłyszałem za sobą stłumione:
pst! pst! Odwróciłem się. Zrozum iałem , że wzywa nas do zacho­
wania milczenia oraz zatrzym ania się. Pociągnąłem żonę za rękaw,
przykładając jednocześnie palec do ust. Łowczy zbliżył się i oświad­
W
42
czył przyciszonym głosem, że przed nami znajduje się duże stado
dzików. Staliśmy natężając słuch i patrząc uważnie we wskazanym
kierunku. Po chwili usłyszeliśmy krótki, urwany kwik, jaki zwykle
wydaje warchlak* nadepnięty lub potrącony ryjem przez sam urę*.
Objąwszy rolę przewodnika łowczy zaczął podprowadzać nas
do kępy dębów, w której żerowały dziki nie przeczuwające nawet
obecności ludzi w tak bliskim sąsiedztwie.
Już po przejściu kilkudziesięciu kroków ujrzeliśmy snujące się
pomiędzy drzewami sylwetki, w których z łatwością rozpoznaliśmy
kilka dużych sam ur, kilka zeszłorocznych „wycinków“ oraz całą
gromadę małych, tegorocznych warchlaczków. Stado czuło się zupeł­
nie bezpiecznie, toteż rozproszyło się i myszkowało na dość dużej
powierzchni. Zbliżając się krok za krokiem, podeszliśmy tak blisko,
że mogliśmy obserwować każdą grubszą sztukę z osobna. Sam ury
ryły spokojnie ściółkę pokręcając śmiesznie krótkimi ogonkami,
a warchlaczki baraszkowały ze sobą trącając się nawzajem lub uga­
niając jedne za drugim i. Od czasu do czasu dolatywało do nas gło-
Dziki
śniejsze chrząknięcie którejś z
m atek stwierdzającej w ten sposób
swą obecność wobec rozbawionych
pociech. Cala grom ada zbliżała
się zwolna w naszą stronę, toteż
zaniechaliśmy dalszego podchodze­
nia i ukryliśm y się za pniam i drzew.
Ponieważ wiatr był dla nas
pom yślny, dziki zbliżyły się wkrótce
na odległość zaledwie 15— 20 kroków. D opiero wówczas jedna z sam ur wyczuła nas, fuknęła jak miech kowalski i w dzikim galopie
skoczyła w tył. Jak wielokrotnie odbite echo zawtórowały jej fukaniem inne sam ury, po czym stado runęło przez las łamiąc i tratując
wszystko na swej drodze. W idok był wspaniały! Czarne sylwetki
migały się pod słońce, a las rozbrzm iewał niesamowitym hukiem
i trzaskiem.
Oszołomieni wspaniałością widowiska, staliśmy jeszcze długo,
nie ruszając się z miejsca.
G dy ochłonęliśmy z wrażeń, łowczy poprowadził nas dalej.
W krótce osiągnęliśmy cypel grondu i zajęli wskazane stanowi­
ska. Słońce spu-zczało się za las. Za sobą mieliśmy grond, a przed
sobą półkolistą linię zalanych wodą borów bagiennych, gęsto pod­
szytych na wpół połam aną przez śniegi trzciną.
>
G dy usłyszeliśmy pierwszy oddalony łopot skrzydeł, serca
zabiły nam żywiej, a oddech stał się szybki, nieopanowany.
Głuszec usiadł gdzieś daleko. N astąpiły chwile oczekiwania, wez­
brały nadzieje na ujrzenie pięknego ptaka z bliska.
Rozległ się drugi łopot, także daleko, po nim następny i wresz­
cie zobaczyliśmy sylwetkę głuszca płynącego m ajestatycznie ponad
koronami pobliskich karłowatych sosen. Ptak usadowił się hałaśli­
wie w pobliżu naszego punktu obserwacyjnego. Chrząkał i stękał
przeskakując z gałęzi na gałąź, aż w końcu rozsiadł się wygodnie
i zamarł w bezruchu. Poza polem naszego widzenia, lecz w pobliżu,
usiadł jeszcze jeden głuszec. Po chwili zaczęły dolatywać stam tąd
urywane dźwięki jego pieśni. Tokował!* Powtórzył pieśń dwa
razy i przerwał.
44
Zm rok szybko zapadał, komary dokuczały coraz bardziej.
G dy ściemniło się zupełnie, łowczy dał znak, że pora wracać.
K
O
B
rzoza rozwijała liście — nieomylny znak, że głuszce przestają
tokować. Łowczy namawiał mię jednak, by wybrać się do uro­
czyska Czerlon. Obecny przy tym strzelec przym rużył oczy i rzekł
krótko: — Jeszcze grają! — Zdecydowałem się. Omówiliśmy szcze­
góły spotkania i sprawa została załatwiona.
Było po dwunastej w nocy, gdy m inęliśmy stojącą przy szosie
leśniczówkę. Panowała tak wielka ciemność, że z trudem rozróżniałem
białe kamienie, którym i obstawiono szosę w odstępach regularnych
z obu stron jezdni. D ługo, długo jechaliśm y, nim wypadło skręcić
na drogę przy terpentyniarni*.
Sylwetki niebotycznych sosen rysowały się w m roku jak fan­
tastyczne kolum ny wspierające swymi czubami czarny strop lasu.
Na tle szarzejącego nieba majaczyły niewyraźne plamy koron drzew.
G dy wjechaliśmy na szczyt wzniesienia, ujrzałem migające
w oddali małe światełko. W miarę podjeżdżania światełko rosło prze­
kształcając się powoli w słup ognia bijący w górę od rozpalonego
przy drodze ogniska. N a tle łuny widać było czarną nieruchom ą
sylwetkę Strzelca, prawdopodobnie wsłuchującego się w dolatujące
go odgłosy stuku kół naszego wózka. Widzieć nas jeszcze nie mógł,
natom iast sam stanowił doskonały przedm iot obserwacyjny nawet
na stosunkowo dużą odległość. Widzieliśmy wyraźnie, jak rzucił
polano do ogniska, podszedł do stojącej opodal ławeczki i zarzucił
strzelbę na ramię.
G dy podjechaliśm y, zasalutował i pomógł mi zsiąść z wózka.
Zdjąłem burkę i grzałem się z przyjemnością przy ogniu prostu­
45
jąc skostniałe od dłuższego siedzenia
nogi. W tym czasie woźnica wyprzągł
konia, podsunął m u worek z obrokiem,
a potem kucnął przy ogniu i zacierał
ręce.
—
Niedługo ruszymy — zde­
cydował strzelec.
T ymczasem przysiedliśmy na
ławeczce i gawędziliśmy o tym
i owym. Światło ogniska rzucało
jaskrawe odblaski na pień starej sosny,
na którym w takt pląsów płomieni tańczyły cienie. Gdzieś w pobliżu
kręcił się puszczyk zawodząc ostatnią zwrotkę swego U h u L . H u—
hu—h u !
Ozwały się pierwsze żurawie. Strzelec zerwał się z ławki i dał
hasło do wymarszu. W yjąłem z futerału aparat filmowy, po czym
ruszyłem za nim.
Schodziliśmy szybko ku bagnom porośniętym karłowatym lasem
sosnowym, podszytym trzciną oraz kępami wierzb bagiennych.
Przeszliśmy nie więcej niż pół kilometra, gdy strzelec nagle
chwycił mię za rękę i szepnął: — Gra!
Ogarnęło mię wzruszenie. Usłyszałem ciche: ty— kut... ty—kut...
Pieśń rwała się, przerwy były częste i strzelec radził czekać.
Sądząc po sile głosu grał niedaleko, najwyżej w odległości pięćdzie­
sięciu kroków.
Czekaliśmy, a głuszec grał.
W reszcie zacząłem podchodzić, a raczej podskakiwać. Skoczy­
łem raz, drugi, dziesiąty i słuchałem. Pieśń lała się za pieśnią. Z od­
ległości piętnastu kroków rozróżniałem wyraźnie jego kształtną
sylwetkę. Byłem tak zasłuchany i wpatrzony w piękną zjawę, że
nie spostrzegłem , w jaki sposób strzelec znalazł się tuż za mną. Gdy
usłyszałem szmer za sobą, drgnąłem nerwowo i zrobiłem nieopatrz­
nie krok naprzód.
W tym samym momencie rozległ się łopot skrzydeł, a w oczach
zawirowały mi korony drzew, i ciemna plam a odlatującego
głuszca.
Zjawa prysła — wszystko było stracone!
46
D
Z
I
W
N
Y
G
Ł
U
S
Z
E
C
rwale rąbali las. Stuk siekier rozlegał się dalekim echem w ciszy
chłodnego, jesiennego poranka. Sosny waliły się na ziemię łamiąc
gęste podszycie świerkowe. Ich korony chyliły się zwolna, potem
opisywały w powietrzu wielki łuk i jak meteory ze świstem leciały
w przestrzeń ścierając i miażdżąc wszystko na drodze swej ostatniej
wędrówki. Gdy legły na ziemię, drwale obrąbywali sęki, obcinali wierz­
chołek i konary oczyszczając dokładnie gonny pień. Buchał ogień,
trzaskały iskry, gdy do ogniska dorzucano świeżej choiny, gdy pod­
sycano jego żar suchym i, żywicznymi sękami. Od wschodu do za­
chodu słońca wrzała praca.
M iało się ku wieczorowi, gdy drwale zasiedli przy ognisku.
Spożywali ostatni posiłek porządkując narzędzia i przygotowując się
do drogi na odpoczynek po pracy. Słońce zaszło, wiatr ustał i pocią­
gało chłodem oraz wilgocią.
D
47
Nagle dal się słyszeć łopot skrzydeł; wielki, czarny ptak usiadł
z hałasem w koronie jednej z pobliskich sosen. K ręcił się niespokoj­
nie na grubym konarze, za chwilę przesiadł się na drugi i przecha­
dzał po nim wydając gardłowy chrzęst. Drwale poglądali z ciekawością
na dziwną zjawę, nie ruszali się z miejsc i zachowywali spokój.
— Głuszec — szepnął jeden z nich.
Tym czasem ptak usadowił się wygodnie na gałęzi i patrzył
obojętnie z góry na dogasające ognisko oraz siedzącą przy nim gro­
madkę ludzi.
Drwale półgłosem rozmawiali ze sobą dzieląc się uwagami na
tem at osobliwego gościa. G dy zaczęli wstawać od ogniska, głuszec
wyciągnął szyję, przyglądał się im , lecz nie okazywał żadnej obawy.
Nie płosząc go odeszli z boru.
G dy zjawili się nazajutrz do pracy, głuizca na sośnie ju ż nie
było. W krótce zapomnieli o nim , zajęci krzątaniem się koło roznie­
cania ogniska i przygotowywania pił do ścinania drzew. Legła pierwsza
sosna, zastukały siekiery przy okrzesywaniu gałęzi. Niespodzia­
nie drwale usłyszeli przeciągły świst w górze i ujrzeli znowu czarnego
ptaka zataczającego w powietrzu wielkie koło. Zniżył lot, skierował
go ukośnie ku ziemi i usiadł przy koronie powalonej sosny. Zdum ie­
ni, przerwali pracę wyczekując z zapartym oddechem , co będzie
dalej. Głuszec rozejrzał się dokoła, po czym zaczął objadać pączki
z leżących obok świeżych gałązek sosnowych. Drwale spojrzeli na
siebie porozumiewawczo. Jeden z nich nachylił się, podniósł szyszkę
i rzucił ją w kierunku ptaka. Wywarło to zgoła nieoczekiwany od­
ruch z jego strony. Nastroszył pióra, wyciągnął szyję w ich kierunku
i bił ze złością dziobem o ziemię. Ogarnęło ich jeszcze większe zdu­
mienie.
Tym czasem głuszec uspokoił się i w dalszym ciągu obrywał
igliwie oraz pączki z gałęzi korony sosny. Wskakiwał na nie i wyszuki­
wał smaczne kąski. N a wszelkie próby straszenia odpowiadał po­
stukiwaniem dzioba o konary. Po namyśle oraz dłuższej naradzie
pozostawili go w spokoju i zabrali się do dalszej pracy. Przez cały
dzień trzym ał się ich sąsiedztwa, zajęty wyszukiwaniem żeru. Od
czasu do czasu odpoczywał rozsiadając się wygodnie na powalonej
48
kłodzie oraz grzał się w słońcu. O zm roku, gdy kończyli pracę i za­
bierali się do odejścia, odleciał.
Od tego dnia głuszec stał się nieodłącznym towarzyszem drwali.
Zjawiał się z rana, gdy rozpoczynali pracę, znikał wieczorem, gdy
ją kończyli. Oswoił się z nimi do tego stopnia, że wkrótce brał chleb
z ręki i przetrząsał kieszenie zdejmowanej przy pracy odzieży. Raz
dał się naw et schwytać, lecz tak podrapał i pobił dziobem drwala,
że ten czym prędzej wypuścił go z rąk.
W ieść o tym rozniosła się szybko, toteż codziennie zjawiali się
ciekawi, by oglądać zasłyszane' dziwy. N a odwiedziny reagował
w ten sposób, że trzym ał się z dala, lecz — nie odlatywał. W idzia­
no, jak zjadał codzienną porcję chleba, jak kręcił się przy drwalach,
ja k łowił m uchy siadające na ich plecach, gdy jedli obiad lub od­
poczywali podczas pracy.
Raz usadowił się na noc na pniu ściętej sosny i pomimo płosze­
nia nie zdradzał ochoty do odlotu. Schwytano go i zaniesiono na
leśniczówkę.
N a leśniczówce oswoił się z ludźm i, jadł, co m u dano, lecz u tra ­
cił dawną swadę. W krótce odesłano go do warszawskiego ZOO.
Zadomowił się tam i przetrw ał szczęśliwie resztę jesieni oraz
całą zimę.
N a wiosnę zaczął tokować. Codziennie o świcie słyszano jego
pieśń.
Pewnego poranku pieśń nagle urwała się. Gdy nadeszli dozor­
cy, głuszec ju ż nie żył.
B
A
T
A
L
I
Z
O
N
Y
ostaliśmy powiadom ieni, że wykryto na torfowisku puszczań­
skim tokowisko* bojowników - batalionów. Choć pora sezonu
była nieco spóźniona, od razu zdecydowaliśmy się na przedsięwzięcie
49
P uszcza opow iada — 4
wyprawy. Obiecywaliśmy sobie dużo
wrażeń przy oglądaniu tak niepospolitego'
widowiska, jakim są toki wiosenne tych
ptaków.
C harakterystycznym dla tutejszych
okolic wózkiem, zaprzężonym w jednego
konia z kabłąkiem, wybraliśmy się zaraz
( f / f P° P°^uc*n ^u d° gajówki. M ieliśmy tam
przenocować, by ze wschodem słońca
zasiąść w budkach skleconych prym ityw ­
nie na torfowisku z naciętych brzózek i wierzb bagiennych.
Gdy zostaliśmy zbudzeni ze snu, było jeszcze zupełnie ciemno.
Po skrom nym posiłku i niezbędnych przygotowaniach ruszyliśmy
w drogę. N a skraju bagna gajowy zaopatrzył nas w długie kije, które
mogły okazać niemałą usługę przy badaniu podłoża pod nogam i
i przeprawach przez kładki na brodach i topielach.
Torfowisko było prawie bezleśne. M iejscami zarysowywały się
we mgle niewielkie zgrupowania nędznych sosen bagiennych, syl­
wetki pojedynczych brzózek i kępy wierzbiny. Poza tym była to bez­
nadziejna płaszczyzna porośnięta bagienną roślinnością: m cham i
torfowymi, żurawiną, ostrym i turzycam i, łochynią i białym , won­
nym kwieciem bagna. Czajki kwiliły żałośnie, wystraszone naszym
niespodziewanym pojawieniem się, czasami przeciągały ze świstem
kaczki. Jedna zapadła obok na szeroko rozlanej strudze, lecz poder­
wała się zaraz i odleciała z głośnym kwakaniem.
Zziajani i zmoczeni, dobrnęliśm y do budek na czas.
Były one świetnie zamaskowane i ustawione półkolem w odle­
głości zaledwie kilkunastu kroków od tokowiska. W cale obszerna
przestrzeń przed nam i była wydeptana przez bataliony tak dokład­
nie, że prócz m chu i zbrukanych piór z ich kołnierzy nic na nim nie
było widać. Byliśmy uprzedzeni, że toki mogą się zacząć późno
oraz że mogą być niezbyt liczne. Podobno jednak w niektóre ranki
bojowniki zlatują się jeszcze w takiej obfitości, jak na początku
sezonu.
Zasiedliśmy w budkach sprawując się jak można najciszej.
Już słońce zaczynało dogrzewać, gdy zjawił się pierwszy batalion.
50
Nadleciał niespodzianie i siadł tak blisko mojej budki, że m og­
łem dowoli cieszyć wzrok jego butną postawą i pięknym upierze­
niem. Za chwilę zjawił się drugi i trzeci, po czym zaczęły się zla­
tywać ze wszystkich stron coraz inne, coraz piękniejsze.
N im zdążyłem ochłonąć z pierwszego wrażenia, rozpoczęła się
bójka. D w a bataliony naczapierzyły się i zapamiętale skakały sobie
do oczu. Posłużyło to jakby za hasło do rozpoczęcia toku, gdyż od
razu zapanowało ogólne ożywienie.
Biły się po dwóch, po trzech, po kilku na raz. Pęki piór na uszach
nastroszą, kołnierze napuszą, wyskakują w górę na m etr i wyżej,
wodzą się ze sobą i skubią nawzajem. Każdy inny — na wysokich
nóżkach, z długim dziobem, wygląda jak wesołek. A ile barw,
deseni i wymyślnych wzorów w ich strojach! W e wszystkim olś­
niewa przepych, zadziwia rozmaitość. Jedne mają kołnierze czysto
białe, inne znów — czysto kremowe, rdzawe, szare, brązowe lub
czarne, prążkowane lub z wstawkami, regularnie plam iste, chm urkowane albo pstre. Pióra w nich mienią się w słońcu -i połyskują
m etalicznie zielenią, granatem , brązem , szafirem, fioletem lub m ie­
dzią. Pęki piór nad uszami tak samo barwne, rozmaite i wspaniałe,
lecz rzadko tej samej barwy, co kołnierze, częściej barwy odm iennej.
Niezrozum iała jeszcze dla nas rozrzutność N atury!
G dy toki m iną, wypierzą się przecież, zrzucą strój godowy
i przywdzieją codzienny — szary i niepozorny. Latem nie m ożna
będzie ju ż odróżnić jednego od drugiego, gdyż wszystkie będą do
siebie podobne.
M ieliśm y przed oczami barw ny obraz, ożywiony ciągłym ru ­
chem. Korow ód dziwacznych postaci to tańczył i kłębił się, to roz­
padał. Przecież te ptaki m ożna było chwytać rękami!
W ysunąłem się z budki i nakręcałem film — z bliska, bez żad­
nej osłony. Przestałem , gdy nastąpiło opamiętanie i wszczął się popłoch.
Jak race* wystrzelały w powietrze jeden za drugim , rozpierzchając
się na wszystkie strony.
Towarzysze moi także powychodzili z budek.
Tokowisko nagle opustoszało, tylko wiatr rozwiewał pióra po
bagnie.
N am pozostał jednak film oraz niezatarte w pamięci w spom nienia.
51
J
A
R
Z
Ą
B
E
K
O trażnik leśny prosił o widzenie się ze mną. Po przyw itaniu oznaj^ m ił, że w dniu wczorajszym natknął się w uroczysku Orłowe
na gniazdo jarząbka.
— Niewiele brakowało, żebym rozdeptał — rzekł. — Oglą­
dałem dużą hubę na grabie i cofałem się tyłem od pnia z zadartą do
góry głową. N araz zafurkotało m i koło nóg, a gdy spojrzałem w dół,
zobaczyłem koło buta pięć pstrych jajek.
— A jarząbek ? —- zagadnąłem.
— Po kwadransie wrócił pieszo i usiadł — odparł.
Um ówiłem się nazajutrz wybrać do uroczyska Orłowe w nadziei,
że uda mi się sfotografować pięknego ptaka na gnieździe. Zabraliś­
m y duży aparat oraz filmówkę. Po dość długim kołowaniu, gdyż
strażnik nie mógł od razu trafić na właściwe miejsce, zatrzymaliśmy
się wśród grondu gęsto podszytego leszczyną. Przygotowałem apa­
rat i czekałem niecierpliwie na pow rót strażnika, który oddalił się
teraz, by ustalić kierunek podejścia. W krótce zjawił się z powro­
tem i oznajmił, że jarząbek siedzi.
Zaczęliśmy podchodzić. W pewnej chwili strażnik zatrzymał
się i wskazał ręką na krzak leszczyny znajdujący się od nas mniej
więcej w odległości dw udziestu kroków. W iedząc z doświadczenia,
że skradanie się wywrze wręcz przeciwny od spodziewanego —
jakby m ożna było pozornie sądzić •— skutek, ruszyłem w stronę
krzaka norm alnym krokiem , starając się jedynie nie patrzeć zbyt
przenikliwie przed siebie.
Z odległości dziesięciu kroków nie mogłem jeszcze nic do­
strzec. W obec tego zacząłem kołować, aż znalazłem się od krzaka
w odległości nie większej niż 5-6 kroków. Oczy wyłaziły mi na wierzch,
lecz jarząbka nie widziałem. Cofnąłem się wstecz, znowu podszed­
łem, a ż .. . struchlałem z wrażenia: przede m ną przy patyku m rug­
nęło czarne, okrągłe oko. Siedział szeroko, przypłaszczony i tak
zlany barwą z otoczeniem, że gdyby nie kom ary, które odpędzał
52
od oczu m ruganiem powiek, nigdy
bym go nie spostrzegł! Rdzawopstre
ubarwienie piór zlewało się z barwą
przegniłych liści, a plamy słoneczne
na ściółce i roślinności dopełniały
reszty. Barwa ptaka była w tych
w arunkach zdumiewająco doskonałą
barwą ochronną!
Co rychlej skierowałem wzrok gdzie indziej i zacząłem rozsta­
wiać trójnóg aparatu. Starając się działać spokojnie, umiejscowi­
łem jarząbka w środku matówki, zwęziłem przesłonę i założyłem
kasetę. W czasie kilkusekundowego naświetlania obserwowałem
z zim ną krwią kom ara siedzącego na liściu leszczyny: byle nie pa­
trzeć w prost w czarne okrągłe oko! Dotrzym ał świetnie, ale nie
byłem pewny, czy w czasie fotografowania nie poruszył głową.
U niosłem lekko aparat do góry i oddaliłem się, zachowując ten sam
spokojny, niedbały krok. Jarząbek pozostał na gnieździe. G dy zrów­
nałem się z oczekującym na m nie strażnikiem, zamknąłem kasetę
i ruszyliśmy w drogę powrotną. Film owanie oraz sporządzenie fo­
tografii jaj w gnieździe odłożyłem do dnia jutrzejszego, gdyż mogła
zajść potrzeba powtórzenia zdjęcia samego ptaka. Z tego względu
lepiej było go nie płoszyć.
I
rzeczywiście, chociaż zdjęcie się udało, zapragnąłem jednak
sporządzić lepsze.
W tym celu wybrałem się nazajutrz do Orłowego po raz drugi.
Postępując podobnie jak w dniu poprzednim , sporządziłem jeszcze
jedno — jak się okazało później o wiele lepsze — zdjęcie jarząb­
ka. Ledw ie jednak zamknąłem migawkę, ptak zerwał się z gniaz­
da i w ciągu sekundy znikł mi z oczu. Skorzystałem zaraz z okazji
i sfotografowałem w nętrze gniazda z pięciu brązowo nakrapianym i
jajam i.
Strażnik interesował się losem ptaka do końca. W krótce do­
niósł mi, że pewnego poranka jarząbka więcej nie zastał. Z jaj wy­
kluły się pisklęta i powędrowały z matką „w szeroki świat“ .
Pod leszczyną zostały tylko nakrapiane skorupki.
53
W
P
U
S
Z
C
Z
Y
"]\Tad zarośniętą po brzegach m aliniakiem i paprociam i drogą
’ zwarły się gałęzie drzew tworząc w górze szumiące sklepienie
lasu.
Po obu jej stronach wznoszą się potężne kolum ny puszczań­
skich lip i dębów , porozrzucanych to tu , to tam wśród m orza różnokształtnych pni grabiny i pstrokatych pni klonów. Ponad sklepie­
nie Puszczy strzelają ku niebu pojedyncze stożki olbrzym ich p u ­
szczańskich świerków. N a liściach drzew i paproci wiszą mieniące
się w słońcu kropelki wody — ślad wczorajszej nawałnicy.
Z gleby unosi się mgiełkowaty opar przepojony zapachem grzy­
bów i próchnicy.
Gorące prom ienie letniego słońca z trudem przedzierają się
przez luki w sklepieniu. Ich złociste wiązki znaczą swą drogę po­
włóczystym welonem i malują
na dnie lasu nieregularne sło­
neczne plamy. N ad jed n ąz takich
plam , na środku drogi, zatacza
Jcręgi duży m otyl z białymi
przepaskam i na ciem nobrunat­
nych, prawie czarnych skrzyd­
łach.
Zniżył lot, zatoczył m aje­
statycznie jeszcze jeden krąg
i usiadł.
W achlując od czasu do
czasu szerokimi skrzydłami,
chciwie spija rosę z wilgotnej
ziemi, a spłoszony furkotem
przelatującego ptaka, unosi się
w powietrze i zatacza coraz to
nowe kręgi nad drogą.
54
W głębi widać zw a ły połamanych i potrzaskanych drzew . . .
W głębi widać zwały połam anych i potrzaskanych drzew, a po­
śród m orza zieleni wyłaniają się czarne, pionowe ściany potw ornych
wywrotów. N a ich gnijących pniach wyrosły liczne huby, ciem no­
zielony kobierzec m chu pookrywał ich grube cielska, a pierzaste
paprocie rozsiadły się na skorupie ich głęboko spękanej kory. Sploty
obnażonych korzeni olbrzymów wyglądają jak legendarne wężowiska.
Wokoło tych m artw ych szczątków pyszni się zieleń, bujnie pleni
się nowe życie.
Niespodzianie i szybko rozwarła się nad drogą zielona ściana
maliniaka i coś dużego wyskoczyło z zarośli. Płowy, kusy zwierz
z okrągłym pyskiem i spiczastym i, sterczącymi do góry uszami os­
trożnie obejrzał się na prawo i lewo. Upewniwszy się o własnym
bezpieczeństwie, kocim ruchem wygiął do góry grzbiet, otrząsnął
jedną łapę, potem drugą, przeciągnął się rozkosznie i truchcikiem
pobiegł drogą. Nagle przypadł do ziemi, dał susa w bok i znikł za
ścianą m aliniaka po przeciwległej stronie drogi.
N ad głową umykającego chyłkiem rysia zaskrzeczała sójka.
55
R
Y
S
I
Ę
T
A
T "\y re k to r lasów zawiadomił m ię telefonicznie, że zostały odebrane od kłusowników* przez praktykanta leśnego cztery żywe
wilczki. D ostarczył je do siedziby łowczego, lecz w dom u go nie za­
stał, więc zawiadomił o tym dyrekcję lasów. D yrektor polecił odesłać
je do Parku Narodowego. Zadzwoniłem do żony zawiadamiając ją
o niezwykłej okazji obejrzenia z bliska ciekawych zwierzaków. Zona
obiecała przyjść i przyprowadzić ze sobą obie córeczki. W tym cza­
sie zleciłem przygotować odpowiednie pomieszczenie, w którym
można by maleństwa w ciągu kilku tygodni odchować, oswoić z ludź­
mi i przyzwyczaić do przyszłych warunków życia w ogrodzie zoolo­
gicznym.
N araz zabrzm iał dzwonek telefonu i usłyszałem w aparacie
podniecony głos żony:
—• Coś nadzwyczajnego! Zosia mówi, że to nie wilczki, tylko
młode rysie!
— Jak ? Co ? Dlaczego ? — pytałem zaskoczony. — Przecież
dyrektor mówił wyraźnie, że odebrano wilczki.
— Jak sobie chcesz, ale Zosia mówi, że to są małe rysie — od­
powiedziała.
Chwyciłem za kapelusz i pośpieszyłem do M uzeum . Zastałem
tam posłańca, kilku pracowników, żonę i córeczki. M łodsza — Zo­
sia — stała z „w ażną“ miną koło koszyka, w którym siedziały zwie­
rzaki i powtarzała jakiem uś niedowiarkowi:
— Phi! T o wcale nie wilczki, to są rysie. O! N a uszach pę­
dzelki im będą rosły! I pyszczek każdy m a okrągły jak nasza kotka
Szarusia. Jak wilczki, to gdzie one mają ogony ? Ja mówię, że to są
rysie, tylko bardzo małe!
Słuchałem i ja wywodów córki, a gdy obejrzałem bure m aleń­
stwa, musiałem jej przyznać najzupełniejszą rację. T ak — to były
młode, kilkutygodniowe rysie.
Pośpieszyłem do telefonu, by podzielić się nowiną z dyrektorem .
56
— Jakto rysie? — pytał — Przecież praktykant rozmawiał
ze mną. K to powiedział, że to rysie ?
Zapewniłem go, że sprawa rzeczywiście tak się przedstawia
oraz powiedziałem, że pierwsza rozpoznała rysie moja siedm iolet­
nia córeczka.
— K to ? — zapytywał — W asza siedmioletnia córeczka?! N ie­
możliwe, ja zaraz przyjadę.
Przyjechał dyrektor, obejrzał bure kociaki i przyznał mojej
Zosi rację.
*
#
#
O debrane od puszczańskich kłusowników cztery m łode rysie
chowały się pięknie. K arm ione z butelki przez smoczek rozcień­
czonym krowim mlekiem, rosły jak na drożdżach. Były wesołe,
chętnie bawiły się i dużo spały. N a uszach pokazały się pędzelki,
pojawiły się na futerku niewyraźne centki, a bury ton ubarwienia
zm ienił się na szarocynamonowy.
G dy nadchodziła pora karm ienia, gramoliły się przez wierzch
paki służącej im za pom ieszczenie i z grubym , gardłowym m iaucze­
niem wdrapywały się na kolana siedzącego na krześle z butelką cie­
płego mleka preparatora M uzeum . W stosunku do innych osób
pozostawały stale nieufne. T oteż gdy po pewnym czasie żona dy­
rektora ZOO wiozła dwoje z nich do W arszawy, siedziały w koszycz­
ku przez całą drogę tak cicho, że nikt z podróżnych ani domyślał
się nawet obecności w swoim sąsiedztwie żywych istot. Pozostałedwa powędrowały do Zwierzyńca w Częstochowie.
#
#
#
Upłynęło dwa lata.
W ybrałem się właśnie do W arszawy, by odwiedzić naszych
byłych wychowanków. Zona dyrektora ZOO opowiadała mi o nich
wiele. Sama je przywiozła z Puszczy, sama chowała i karmiła, opie­
kowała się nim i jak najlepszy przyjaciel. T ak było od początku,
tak było i obecnie. — Zresztą zobaczycie sami — zakończyła opo­
wiadanie. W zięła ze sobą trochę łakoci i udaliśmy się do klatek.
57
Klatki stały na osobności,
w części ogrodu, do której
publiczność nie miała wówczas
dostępu.
— Zatrzymacie się w od­
ległości 15 — 20 kroków od
ogrodzenia, a ja pójdę tam sama
— rzekła. Przystanąłem we
wskazanym miejscu i przygląda­
łem się z daleka. Dyrektorowa
zbliżała się powoli, wołając pieszczotliwie:
— K ic i! K ic i! . . .
N atychm iast pokazały się przy kracie dwa olbrzym ie rysie.
Skakały do drzwiczek i miauczały krótko, przeraźliwie. Otworzyła
drzwiczki i weszła do klatki. T o , co nastąpiło teraz — przeszło
wszelkie moje oczekiwanie. Rysie skakały na swą wychowawczynię,
łasiły się, kładły na jej ram iona potężne łapy, lizały po rękach i tw a­
rzy. M ruczały przy tym hardo, lecz przyjaźnie, dając się głaskać
i pieścić. A przecież wystarczyłoby jednego uderzenia łapą, szarp­
nięcia kłami lub nieoczekiwanego chwytu w pazury, by nadobną
opiekunkę tych dzikich kotów wyprawić na tam ten świat!
—- Zbliżcie się powoli — usłyszałem głos z k la tk i. Rysie żach­
nęły się i zaczęły odsuwać od swej wychowawczyni.
— Proszę iść bardzo powoli, bo ja m uszę uciekać! — usły­
szałem jeszcze. Skierowała się szybko ku drzwiczkom klatki, wyszła
i zatrzasnęła je za sobą. Nastąpiła tak nagła zm iana w nastroju ko­
tów, że w prost nie chciało się wierzyć! Zam iast potulnych, miłych
i oswojonych z człowiekiem zwierząt, widziałem rozjuszone, złe
bestie, biegające nerwowo tam i z powrotem , łypiące spode łba przy­
m rużonym i ślepiami zarówno na m nie, jak i na moją przewodniczkę.
— T y m się zawsze kończy, gdy zobaczą obcego człowieka —
mówiła. — Sama jestem wówczas w niebezpieczeństwie. G dy je d ­
nak pozostaję z nim i sam na sam, nigdy nie mam powodów do uskarżania się na brak ufności czy też niechęć względem mnie. Zresz­
tą , widzieliście!
— T ak, widziałem.
58
P
O
N
O
W
A
aką bogatą treść zawiera w sobie dla miłośnika Puszczy to je ­
dno słow o! Świeżutki śnieg, bielszy od wszystkiego, co jest białe,
okrył odświętną szatą nie tylko korony drzew, rum owiska zwałów
i złomów, zarośla m łodnika, zwarte chrusty, lecz także ziemię, ściółkę,
wrzosy i jagodniki, zeschłe trawy i najnędzniejsze badyle. Za dni
kilka z owej białej karty księgi bytu Puszczy nie pozostanie nic od­
świętnego i uroczystego. Zostanie ona zapisana po brzegi, będzie
pokryta gm atwaniną znaków i godeł, stanie się trudną do odczyta­
nia. Każdy podm uch w iatru, każde poruszenie się żyjącej istoty
— zwierzęcia czy człowieka — pozostawią na niej swe ślady. Zos­
tan ie postrzępiona i zm ięta, zamazana i zbrukana — zostanie w koń­
cu zużyta. T oteż każdy, kom u na tym zależy, czyta z niej teraz pil­
nie, stara się należycie pojąć lub trafnie odgadnąć treść chwili, by
osiągnąć z niej jak najwięcej korzyści, jak najwięcej doświadczenia.
Po białej wstędze puszczańskiej drogi przesuwają się wolno
sanki. Nawisłe pod ciężarem śniegu gałęzie drzew i wybujałe chrus­
ty miejscami czynią ją prawie niedostępną. Trzeba zsiadać z wy­
godnego siedzenia i otrząsać z nich białe puchy, koronki i festony,
by śnieg nie prószył oczu, nie sypał się za kołnierze i derki. Okiść*
tłum i mowę, głuszy uderzenia kopyt
końskich oraz miarowy skrzyp sań.
Po obu stronach drogi widnieją
na śniegu odciski racic, łap
i kopytek czworonożnej zwierzyny
puszczańskiej.
M ówią one i o
ilości zwierząt, i o ich gatunkach,
a nawet o wieku i płci oraz kie­
runku, w jakim kto zm ierzał przed
chwilą.
J
się
Spłoszone nagłym pojawieniem
sań, w zgrabnych susach
59
sarny oddalały się szybko od drogi. Stłoczyły się potem w grom adkę,
stanęły i przyglądały z oddali przejeżdżającym.
Za zakrętem woźnica wstrzym ał nagle konia. Podniósł się na
siedzeniu i wskazywał batem na grupę starych dębów.
Oczom siedzących w saniach ukazał się niezwykły widok. D w a
rysie krzątały się gorączkowo koło w yw rotu, starając się przeciąg­
nąć na drugą jego stronę jakąś bezwładną, szarą tuszę. W oźnica
ostrożnie odwrócił głowę i szepnął:
—
M ają zabitego kozła! — Tym czasem rysie zwlokły swą
zdobycz z pnia wywrotu i odpoczywały. Jeden z nich przysiadł na
zadzie obok nieszczęsnej ofiary, drugi zlizywał łapczywie ociekają­
cą z jej szyi posokę.
Po chwili praca zawrzała na nowo. W zięły kozła pom iędzy sie­
bie, chwyciły zębami za uszy i wlokły uporczywie w kierunku od
drogi. Zabiły go widocznie tuż przy niej i chciały odwlec w zaciszny
grabiniak osłaniający opodal niedużą kotlinę.
Sarna z m łodym
60
W idok maszerujących zgodnie m iarowym krokiem rysi oraz
sunącej bezszelestnie po śniegu bezwładnej tuszy kozła sprawiały
niesam owite wrażenie. Co jakiś czas odpoczywały, znowu chwytały
za uszy i wlokły dalej. Były tak zajęte wykonywaną pracą, że nie
zauważyły konia i sań oraz obserwujących je ludzi. D opiero przy­
padek zrządził, że spostrzegły niebezpieczeństwo. K oń zastrzygł
uszam i, chrapnął i poderwał sanki w bok. Rysie rzuciły kozła i sta­
nęły jak wryte. Ich osłupienie trwało zaledwie ułam ek sekundy.
Kilka potężnych susów — i były daleko od drogi. N im znikły z po­
la widzenia, zatrzym ały się, zwróciły głowy w kierunku sań i dłuż­
szą chwilę stały.
Ofiarą był młody koziołek z pięknie rozwiniętymi
kowicie okrytym i m szystą skórką. W ielka, krwawiąca
świadczyła o sile kłów i pazurów puszczańskich kotów.
wało dotąd pełną giętkość wszystkich członków i
ciepłe i niem al tchnące jeszcze życiem.
różkami, cał­
rana na szyi
Ciało zacho­
m ięśni, było
Zabraliśmy koziołka na sanki z myślą o dzieciakach w naszym
sierocińcu.
J AK
LELEK*
WYWIÖDL
LISA W
POLE
T is wyszedł na łowy. Znanym i m u przesmykami podążał ku
1
polanie, wlokąc za sobą długi ogon. W gąszczach puszczańskich
panow ał ju ż m rok, a na polanie — zachodziło słońce. G dy pod­
szedł do jej brzegu, przystanął i nasłuchiwał.
W yszedł na polanę i zginął wśród kładących się cieni, sam do
cienia podobny. Rozchylał się przed nim bezszelestnie gąszcz traw
i pachnących ziół, a rosa moczyła puszysty ogon.
61
N agle spod spiczastej m ordki,
którą dotknął brzegu porośniętej
m acierzanką kępy, poderw ał się
zygzakiem w bok spory ptak i u padł
opodal. Trzepotał skrzydłami w
śm iertelnej agonii. Lis dał susa,
lecz ostre zęby kłapnęły w próżnię,
gdyż ptak poderwał się nagle
i opadł na ziemię o krok dalej.
D rugi skok — chybione kłapnię­
cie. A ptak podrywał się i spadał
na ziemię ciągle poza zasięgiem
Lis
pyska i pazurów. W lisie rozgorzała
krew. Dawał susy jeden za d ru ­
gim i ju ż, ju ż m iał połamańca dosięgnąć, gdy ten błyskawicznym
ruchem zerwał się z ziemi, wywinął koziołka w pow ietrzu, zaklas­
kał skrzydłami i znikł z pola widzenia lisa. Lis rzucił się po raz ostat­
ni za nim , potem stanął ogłupiały, zły i zmoczony do pasa. Gdzieś
z boku dało się znowu słyszeć klaskanie, a potem skrzyp niby żu­
rawia od studni. Z oddali zawtórował m u inny, podobny.
Lelek powracał w karkołom nych łam ańcach powietrznych do
kępy m acierzanki, w której siedziały cichutko, przytulone do siebie,
dwa pisklęta. Niebezpieczeństwo minęło — lis był już daleko. O d­
prowadził go lelek od swego gniazda i zmylił wszelki do niego ślad.
A gniazdo było rozbrajająco proste: kawałeczek nagiego piasku,
na którym tuliły się do siebie dwa ciepłe ciałka.
N
U
R
-
L
O
D
O
W
I
E
C
jesień zjawiają się w Puszczy na przelotach piękne, białoPodczarne,
duże ptaki w odne: nury - lodowce. Leci to biedactwo,
zmęczone, wysoko ponad koronami drzew i zapada w środku Pusz­
62
czy na rzekę Narewkę. Czasami,
którem u z nich nie starczy sił
i opuszcza się na pola białowieskie.
Jeżeli go nikt nie zoczył, przygramoli się w końcu piechotą do
wody. Z ziemi nie może się
poderwać w powietrze, tylko
z wody.
Staje się to jego
nieszczęściem, gdy zobaczą takiego biedaka ludzie. Podejdzie do
niego wyrostek i rękami złapie. D obrze, jeżeli przyniesie go do
Parku Narodowego, gorzej, jeżeli ptak powędruje z rąk do rąk,
jako żywy tow ar — do pokątnego wypchania.
W łaśnie przynieśli jednego. Zmęczony, przerażony, nie m a
nawet sił bronić się ciosami ostrego dzioba.
W ynieśliśmy go na rozlewisko rzeki Narewki i wypuścili w za­
rośla nadbrzeżnych trzcin. Zaraz zaczął gramolić się po błocie w kie­
runku wody. D obrnął wreszcie. Od brzegu było płytko, próbow ał,
lecz nie mógł jeszcze nurkować. Podpłynął i wydostał się na głęb­
sze miejsce. C hlupnął głową w dół i skrył się. Rozchodziły się po
nim kola na wodzie, aż wreszcie jej lustro wyrównało się. N u r wy­
płynął o kilkanaście kroków dalej, zaczerpnął powietrza i znow u
chlupnął. Znowu rozchodziły się koła, a ten płynął pod wodą na
miejsca coraz głębsze.
Pokazał się kołysząc na lekkiej fali — ledwie m u było plecy
widać. Obok pływała mewa rzeczna zadzierając ogon wysoko do
góry i końce złożonych, długich skrzydeł. Dwa ptaki z wodą zwią­
zane, a jakże odm ienne zachowanie się. N u r — m ożna rzec —
tkwi jak kloc w wodzie, a mewa unosi się jak puch na wodzie. T en
trzym a szyję pionowo, tam ta — z lekka esowato. Jego nogi p ra­
cują całkowicie pod wodą, jej z tyłu wystają piętki nad wodą. Inny
stosunek do tego samego środowiska, inne obyczaje.
N u r krył się pod wodą, wystawiał nad nią szyję jak peryskop*
i znowu nurkował. Płynął łożyskiem rzeki wypatrując widocznie
w głębinie zdobycz.
Zostawiliśmy go kołyszącego się daleko na fali.
63
O
B
Ł
A
Z
W
A
agrała trąbka na znak, że obława rusza. W iatr zakołysał wierz­
chołkami świerków. C hm urki sypkiego, śnieżnego pyłu za­
wirowały w pow ietrzu, zamigotały w słońcu i okryły na chwilę po­
włóczystymi welonami pnie drzew. G dy opadły z szelestem na śnież­
ną pokrywę dna Puszczy, znowu nastała cisza. Czasami rozległ się
gdzieś w głębi lasu stłum iony huk: to pękała od m rozu kora na gru­
bym konarze dębu. Nadleciało stado sikor. Zaczęły myszkować
po pniach drzew.
Puszcza wyglądała pięknie. Przytłoczone śniegiem gałęzie sta­
rych drzew, młode drzewka i krzewy zwisały nad drogą, tworząc
Wilczki
64
fantastyczne tunele, krużganki, bram y i luki trium falne, przejścia
i korytarze. Każda gałązka była delikatnie obrysowana z góry nie­
skalaną bielą. Śnieżna pokrywa dna Puszczy także nie tworzyła nig­
dzie jednolitej płaszczyzny. M ieniła się w każdym zakątku tysią­
cam i załam ań, wzgórków, poulepianych fantazyjnie brył i figur.
W miejscu, gdzie niedawno przeszły sarny, ukazała się znowu sylw etka
65
Puszcza opow iada — 5
W śród ciszy ucho pochwyciło odgłos dalekiego szelestu na śnie­
gu. Pomiędzy ośnieżonymi pniam i drzew mignęły w oddali sylwetki
uciekającej grom adki sarn. T rąbka grała. Jej echo wdzierało się
w knieję coraz głębiej, coraz głośniej. U kryty w zaśnieżonych gąsz­
czach zwierz puszczański podnosił się z legowiska, nadstawiał uszu.
W miejscu, gdzie niedawno przeszły sarny, ukazała się znow u
sylwetka. D uży, szary cień posuwał się stam tąd ku linii myśliwych.
Przystanął, przez chwilę wzrokiem i słuchem badał okolicę. Ruszył
dalej to pokazując się zza pni drzew, to znikając za rumowiskami
wywrotów i kępami świerczyny. W iatr zerwał z wierzchołków drzew
chm urę śnieżnego pyłu i sypnął nim w dół.
Ciężki galop po śniegu zwiastował ju ż wyraźnie sunącego os­
tro wilka. Sadził ze łbem spuszczonym nisko ku ziemi, z wywalo­
nym na bok jęzorem . Sadził na oślep, przeskakując bez tru d u n a­
potykane przeszkody.
Ciszę zmącił suchy trzask strzału. W ilk zarzucił przodem , zarył
się w śniegu, zachwiał i padł.
Z oddali dolatywały stłum ione odgłosy nawoływań posuwają­
cej się naprzód obławy. Znowu zagrała trąbka. Hałas wzmagał się.
Z furkotem przeleciało kilka jarząbków. N a linii myśliwych huknął
jeden strzał, potem drugi.
A w iatr zrzucał z koron drzew chm urki śnieżnego pyłu i sypał
nim w twarz.
56
N
A
P
A
D
falowana powierzchnia zasp śnieżnych, które pokrywały całą
przestrzeń kwaśnego, pozbawionego roślinności drzewiastej bagna,
była zalana blaskiem księżyca. Bagno ciągnęło się szerokim pasm em
wzdłuż skutej lodem rzeczułki puszczańskiej. W przerwach pom iędzy
zaspami sterczały gdzieniegdzie suche badyle, jedyny widoczny ślad
po zw ichrzonych przez wiatry zimowe, a powalonych i połam anych
przez śniegi kępach błotnej trzciny. Majaczące w oddali ściany grondu puszczańskiego uzupełniały widok dodając mu kontrastów. N iby
hebanowoczarne ramy obrazu obejmowały one bielejącą wstęgę bagna.
Od czasu do czasu tarczę księżyca pokrywał przepływający po nie­
bie obłok, a wtedy na śnieżnej powierzchni zgęszczały się cienie,
kontury traciły swą ostrość.
Od ściany lasu oderwała się czarna ruchom a plama. Brnąc po
łopatki w śniegu, stary dzik-odyniec* pruł wolno, lecz wytrwale
białą powłokę bagna. Zatrzym ywał się, prychał i znowu szedł kie­
rując się ku brzegom rzeczułki. Pochłonięty ciężką pracą m ięśni,
nie zwracał uwagi na otoczenie. Ślad przebytej drogi uwidaczniał:
się jaskrawo na gładkiej powierzchni zaśnieżonego bagna w postaci
głębokiej, jakby wyoranej pługiem bruzdy.
Tym czasem w m roku przeciwległej ściany Puszczy zatańczyły
ogniki wilczych ślepi. Złączone w pary ogniki to gasły, to zapalały
się zielonkawym, fosforycznym blaskiem.
Wilki poczuły żer. Stara wilczyca przywarowala w śniegu,
reszta obsadziła przesmyki wśród powalonych na skraju bagna pni
drzew.
Odyniec szedł. Przy rzeczułce zatrzym ał się, fuknął. Czarna
plam a jego cielska skryła się w zagłębieniu łożyska rzeczułki, a po
chwili zarysowała się jeszcze wyraźniej na drugim jej brzegu.
W ścianie Puszczy pary ogników zapalały się i gasły. Od czar­
nej, posuwającej się wolno plamy oddzielała je jeszcze duża prze­
strzeń gładkiej powierzchni.
S
67
Nagle czarna plam a zatrzymała się. K rępe cielsko odyńca za­
marło w bezruchu. Koniec wyciągniętego ku ścianie Puszczy ryja
drgał nerwowo — wietrzył. Fuknął groźnie, zawrócił gwałtownie
i w pełnym galopie rzucił się bruzdą z powrotem ku rzeczułce.
Wilczyca skoczyła naprzód, a za nią ruszyła cała zgraja. Roz­
począł się pościg za odyńcem. W ilki zapadały się w śnieg po szyje,
znowu pokazywały się na powierzchni, znowu tonęły w zaspach
i parły naprzód. Odyniec przesadził koryto rzeczułki. Skracając
drogę ku ścianie lasu porzucił starą i zaczął pruć w zwałach śniegu
nową bruzdę. T rafił na przerwę pom iędzy zaspami, świetnie utrzy­
m ując na niej cały im pet potężnego galopu. G dy jednak wparł się
w zaspę, zwarła się nad nim śnieżna pokrywa. T onął w m iękim puchu
czyniąc rozpaczliwe próby wydobycia swego cielska na powierzchnię.
Był zmuszony do odwrotu. G dy wycofał się wreszcie ze zdradliwej
toni, zgraja wilków dopadła brzegu rzeczułki.
Odyniec okrążył śnieżną zaspę, trafił na nową przerwę i znowu
sadził. Po sforsowaniu rzeczułki zgraja rozdzieliła się. Część wilków
parła starym tropem odyńca, druga runęła w bruzdę świeżego tropu.
Odcinały odyńcowi drogę od ściany lasu.
N a brzegu bagna stał rosochaty, pojedynczy dąb. Odyniec
skierował się ku tej, wysuniętej w bagno, odosobnionej placówce
Puszczy. Goniąc resztkami sił i czując niemal tuż za sobą gorące
oddechy zziajanych, krwiożerczych bestii, parł jednak w stronę pnia
starego dębu. Jeszcze chwila, ostatni, rozpaczliwy wysiłek mięśni,
kilkanaście potężnych skoków... Zatrzym ał się przy dębie. O du­
rzony nadm ierną, wytężoną pracą serca i płuc, przysiadł na zadzie
opierając go o pień drzewa. Ł ypał nabiegłymi krwią oczami, ciężko
sapał i stękał. Był uratow any! M ając oporę i osłonę dla szczupłego
zadu nie obawiał się więcej bandy krwiożerczych rabusiów. W alka
będzie zażarta, krwawa, lecz on m a ogrom ną siłę i potężne, ostre kły.
Pierwsza partia wilków ze starą wilczycą nadciągała świeżym
tropem . Zbliżywszy się do dębu na odległość kilkunastu kroków
stłoczyły się i stanęły. W ilczyca przywarowała. Odyniec sapał ob­
serwując spode łba osaczającą go bandę i nadstawiając uszu w kie­
runku ściany lasu. Reszta wilków nadbiegła stam tąd. Połączyły
się w jedną gromadę. Po chwili zaczęły się rozpraszać otaczając
68
zwartym pierścieniem pień dębu.
Pierwsza rozpoczęła atak wilczyca.
Ruszyła naprzód, zbliżając się do
drzewa na bardzo bliską odleg­
łość. Odyniec poderwał się bły­
skawicznym ruchem i runą! na nią.
Odskoczyła w tył. Reszta wilków
pośpiesznie odsunęła się na boki.
Odyniec tak samo szybko cofnął się do pnia dębu. Kłapiąc i fukając tańczył koło pnia. Nisko spuszczony ku ziemi łeb trzym ał zwróco­
ny w kierunku nacierającej nań wilczej zgrai. Wilki atakowały po­
jedynczo lub po dwa, po trzy na raz. Odyniec podrywał się, cofając
każdorazowo do pnia dębu. Śnieg był już stratowany dokoła, tu
i ówdzie czerwieniły się na nim krople świeżej krwi, leżały klaki
sierści wilczej, strzępy zafarbowanej posoką skóry.
W m iarę niepowodzeń zapał ataku wśród wilków stygł. Długo
jeszcze oblegały dąb, lecz nie zbliżały się na zbyt bliską odległość.
Gdy księżyc zaczął kryć się za las, one — głodne i złe — gryzły
się pom iędzy sobą.
Słabsze sztuki coraz to przemykały się chyłkiem ku ścianom
Puszczy.
Następował odwrót.
Strzelec hukał przy dębie na bagnie. Brnąc po kolana w śniegu,
nadchodził od strony wysokiego lasu drugi.
— Zobaczcie, Pawle — krzyknął pierwszy — co tu przez noc
nabroiły wilki! Śnieg przy dębie stratowany i ubity wielkim kołem
jak klepisko. Kłaki, krew... A było ich koło dziesięciu!
Paweł nadszedł. Obaj zaczęli pilnie oglądać pobojowisko. Po
dokonaniu oględzin pierwszy skręcił papierosa, zapalił go i puścił
w powietrze kłąb dymu.
— D uży odyniec — rzekł. — T e n sam pewnie, co na G rabow ym
chodzi... Ale i m niejszem u wilcy przy drzewie nie daliby rady!
69
O
D
W
I
E
D
B
Z
I
N
Y
ył szary świt. Ze skłębionych obłoków opadał mokry śnieg. Listo­
padowa szaruga dawała się dobrze we znaki żubrom . Borus
stał osowiały opodal mokrej ściany parkanu rezerwatu, potrząsając
od czasu do czasu głową, by zrzucić ze zwisającej nad szerokim
czołem jasnej grzywki topniejące płaty, które oblepiały m u kudły.
P rzy kępie leszczyn stało stado złożone z krów, młodzieży i tego­
rocznych cieląt.
Nagle rozległo się w koronach drzew gwałtowne cykanie wie­
wiórki. Skakała z gałęzi na gałąź strząsając na Borusa rzęsisty deszcz
kropel wody. Coś musiało się dziać za ogrodzeniem , gdyż kręciła
się uporczywie na jednym miejscu. W krótce zawtórował jej kowalik,
podfrunęły sikory — i zakotłowało się w okapie lasu.
Borus posunął się kilka kroków naprzód w kierunku parkanu,
wciągnął w płuca strugę wilgotnego powietrza i drgnął — poczuł
odór puszczańskiego rabusia.
Jednym skokiem był przy ogrodzeniu, odsądził się — zachwiały
się gwałtownie przęsła od uderzenia łbem w bale.
W śród stada żubrów powstał popłoch. M łodzież stłoczyła się
w grom adkę, żubrzyce otoczyły ją kołem i zafukały bojowo.
Zwabieni hałasem, strażnicy wdrapywali się na parkan, by usta­
lić przyczynę powstałego zamętu.
— Wilk! — krzyknął jeden na widok sylwety ogromnej bestii,
która mignęła w pobliskich chaszczach. Podsunął się po górnej przekladzinie bliżej miejsca, gdzie stał Borus, i zobaczył wyraźnie śla­
dy podkopu.
— Popatrzcie towarzyszu! Przyszedł w odwiedziny do żubrów!
Nie spodziewał się kolczastego d ru tu pod parkanem !
W idok ludzi i ich głosy uspokoiły powoli żubry. Tylko wie­
wiórka cykała jeszcze, a wtórowały jej sikory.
— T rzeba jednak zawiadomić łowczego! — odezwał się drugi
strażnik.
70
N a trzeci dzień został zabity ten sam basior z zasadzki przy
próbie nowego podkopu pod parkanem rezerwatu.
„L A T A J Ą C E
W I E W I Ó R K I “
B
yło to ju ż bardzo dawno. Puszcza dzieliła się wtedy na ostępy*
i uroczyska, bory i półborki, a za drogi starczały tropy żubrów ,
łosiowe i niedźwiedzie szlaki. A była ona nie dzisiejsza. Sosny, któ­
rym lat nikt nie liczył, dęby tysiącletnie, wiekowe klony, lipy ol­
brzym ie — wszystko to rosło pospołu z młodszą bracią leśną na
pożytek bartnikowi.
Lecz barcie były jeszcze rzadkością. Czasami tylko co najgrub­
szy dąb, sosna, grab lub lipa nosiły znaki ciosen* rodowych tak
prostych, jak proste było życie bartnika w prawiekowej Puszczy.
Bory przerażały swym ogrom em , kusiły obfitością pożytku, straszyły
mnogością zwierza. Sosny w nich były przeogrom ne, z wężowato
pokręconym i od starości grubym i konarami. Pnie ich były pochylone,
czasami łukowato przygięte, że dziw tylko, jak nie zawalały się pod
ciężarem własnego cielska i brzem ieniem wieków. Pomiędzy sosnami
w pierały się w sklepienie Puszczy krępe, brodate świerki, obwie­
szone od góry złotymi szyszkami.
W puszczy nie łatwo było żyć człowiekowi. Niedźwiedź chodził
po niej gęsto, wilki przeciągały sznuram i, sam otne, kudłate żubry
- odyńce pilnowały przesmyków i brodów. N a dnie jej butwiały
wypróchniałe wewnątrz kłody — tak grube, że człowiek z głową
zapadał się w ich w nętrza, jeleń nie przeskoczył, a krwiożercze rysie
zakładały w nich wygodne legowiska, niedźwiedzie — barłogi*.
Bujna roślinność okrywała poległe olbrzym y, porosty, m chy i papro­
cie porastały sterczące złomy. W szystko było splątane i spiętrzone,
powiązane ze sobą w jedną całość niekończącą się nigdzie nicią życia.
71
W takim to borze pradawnym ród Filim ona miał niegdyś swoje barcie. Legenda pusz­
czańska przechowała wspom nienia o jednym
z jego przodków — sławnym bartniku Bazylu.
Znał się on na puszczańskich pszczołach —
„ślepiotkach“ jak nikt na świecie. Hodował
je z miłością i przywiązaniem , dział nowe
barcie, stare ochraniał pilnie i chytrze od
wszelkiego bartnego zwierza, łakomej n a
czerw* pszczeli „żołny“ i natrętnych mrówek.
Spleść nowe sznury z łyka i konopi, sporządzić
lipowe naczynie do m iodu, czy wystrugać nie­
cki — nie było dla niego ani trudne, ani uciążliwe. Uczył w yrost­
ków dębczaki pod ogniskiem prażyć i wiązanie z nich do „samob itn i“ kręcić, starym udzielał rad i wskazówek, zioła na przynętę
pszczół rozdawał. Pam iętał on jeszcze dawniejsze czasy, a czego sam
nie widział, to przechowywał w pamięci z opowiadań ojca i wieko­
wych dziadów. G dy strudzony pracą zasypiał na ławie, śniły mu
się tury* szerokorogie i ostrogrzywe, pręgowane tarpany*, rosom aki*
żarłoczne i chytre sobole*. Śniła m u się Puszcza stara — starodaw ­
na, jeszcze głębsza i jeszcze straszniejsza.
W ybrał się ów Bazyli z synem raz do boru tylko jem u wiado­
mymi ścieżkami, by kończyć rozpoczętą barć. Pod wieczór przybyli
do smokowej sosny, nałupali łuczywa z pobliskiego „w yżaru“ *
i rozpalili ognisko. Do nocy posilali się i odpoczywali, krzątali koło
statków i narzędzi, znosili chrust i bierwiona do podtrzym ania ognia.
Leżąc ju ż w półśnie na miękkich m chach, Bazyli posłyszał,
jak w sośnie coś zagruchotało i drapać zaczęło. Z początku zdawało
m u się, że to kuna do niewykończonej barci się dostała, ale chrobot
był niezwyczajny, Bazylemu nieznany.
I przypom niał sobie, jak starzy bartnicy mawiali o „latającej
wiewiórce“ , co to zakrada się czasem do otwartej barci. N igdy jej
dotychczas nie widział. Skoczył na równe nogi. C hrobotanie w soś­
nie podnosiło się coraz wyżej, a gdy zadarł głowę do góry, ujrzał
na tle nieba wyskakującego z dziury niewielkiego zwierzaka, za nim
72
drugiego. Oba popłynęły w powietrzu ku kępie podszycia świerko­
wego. Ogoniaste zwierzaki były podobne do małych, rogatych lataw­
ców. N iechybnie to były one — „latające wiewiórki“ .
Stał i wsłuchiwał się w ciszę nocy. Dolatywały go zewsząd
szmery Puszczy, sowy hukały po borze. Kom ary brzęczały n atręt­
nie, czasem przeciągały lanie lub uciekały z fukaniem stada dzików.
Podszedł do przygasłego ognia, siadł i zadumał się.
—
Znaczy, że w Puszczy jest „latająca wiewiórka“ , znaczy,
że zwierz nocny i dlatego niełatwo go zobaczyć! — Nie układał
się ju ż do snu.
N a świtaniu wyrwało go z odrętwienia drapanie po grubej korze
sosny: „latające wiewiórki“ powracały do barci.
Chwilę się wahał, potem podszedł do śpiącego syna, targnął:
go za ram ię i nakazał przygotować się do drogi.
N im słońce ukazało się nad brodam i, wracali ku rzece.
Bazyli postanowił ofiarować rozpoczętą barć na m ieszkanie
„latających wiewiórek“ .
WYPRAWA
NA
„CZARNĄ
ZWIERZYNĘ“
zima nie była dla dzikiego zwierza zbyt ciężka. Ł a­
Małotwyśnieżna
dostęp do ściółki i gleby umożliwiał dzikom nie tylko znośny,
lecz nawet dostatni żywot. T oteż, syte i zadowolone z siebie, prze­
m ierzały one pojedynczo, we dwoje lub całymi stadam i zam arłe
w zimowym śnie ostępy puszczańskie.
N adszedł czas lęgów, kiedy sam ury oddzielały się od stad, by
zakładać w ustronnych miejscach barłogi. Po dwie, po trzy wybiera­
ły wspólnie bezpieczne zakątki i gromadziły w nich chrust, suche
traw y oraz wyłamane badyle na podściółkę do legowisk.
73
W tym właśnie czasie wybraliśmy się ze strażnikiem leśnym
n a bory bagienne w zamiarze spotkania się z „czarną zwierzyną“ .
Od miejsca, do którego był możliwy dojazd saniami, mieliśmy
do bagien jeszcze duży szm at drogi. Należało trzym ać się przedepta­
nej przez zwierzynę ścieżki pośrodku ledwie zaznaczonej i zarośnię­
tej drogi, gdyż każde zboczenie z raz obranego kierunku powodowało
niebezpieczeństwo błądzenia oraz stratę czasu.
Mieliśmy wiadomości, że wśród borów bagiennych przy rzece
Narewce wiele sam ur pozakładało barłogi. W ytropić cokolwiek po
śladach na śniegu było trudno, gdyż leżał w bardzo niegrubej w arst­
wie, i w dodatku zdeptany przez zwierzynę.
Rozpoczęliśmy poszukiwania zorganizowane w ten sposób, że
przemierzaliśmy wzdłuż i wszerz poszczególne połacie lasu, zwraca­
ją c baczną uwagę na to, czy nie dostrzeżemy śladów znoszenia na
kępy naciętej trzciny. Było do przewidzenia, że barłogi zostały usłane
właśnie z tego m ateriału znajdującego się w obfitości na bagnach.
Sprawa odszukania kryjówek czarnego zwierza uprościła się
nagle w ten sposób zgoła nieoczekiwany. M ianowicie, dostrzegliśmy
z oddali sylwetkę dzika, który był zajęty odbywaniem spaceru po­
między dwiema niezbyt odległymi od siebie polankami. Spacer wy­
glądał o tyle ciekawie, że po odejściu od polanki dzik znikał nam z oczu,
potem ukazywał się ponownie, biegł truchtem do drugiej, krył się
gdzieś na niej i znowu wychodził stam tąd, kierując się wolno do
poprzednio upatrzonego miejsca.
Strażnik pozostał w tyle, a ja zacząłem się skradać. K orzysta­
ją c z przerw w czasie, kiedy dzik krył się, posunąłem się o kilkanaś­
cie kroków naprzód. Z tej odległości mogłem rozróżnić wyraźnie,
że podczas spaceru niósł on coś w pysku. Sądziłem początkowo,
że sam ura znosi m ateriał do wyściełania barłogu. G dy zbliżyłem
się jeszcze bardziej, ujrzałem coś nadzwyczajnego: sam ura wynosiła
z kryjówki na polance malutkiego prosiaczka, trzym ając go przez
pół w paszczy! Był zupełnie rudy, biało wzdłuż paskowany. Roz­
różniłem także barłóg na polance w postaci ogromnej kępy nagro­
madzonej trzciny, kryty z wierzchu i z otworem wejściowym z boku.
Przy dalszej obserwacji ustaliłem , że sam ura przenosi maleńkie pro­
siaczki z jednego barłogu do drugiego. W idocznie barłóg, w którym
74
przyszły na świat jej dzieci, był niezbyt wygodny. Była teraz zajęta
przeprowadzką do barłogu zapasowego albo opuszczonego przez
drugą sam urę. W idziałem, gdyż stałem zupełnie blisko, jak przeniosła
tro je małych i ju ż nie powróciła więcej na polankę. '
Zacząłem powoli wycofywać się zachowując wszelkie środki
ostrożności, by nie spłoszyć samury.
K
K
O
rzywiózł je z Puszczy leśniczy.
Podczas wczorajszej burzy złamało wielką osikę, w której gnieź­
dziła się rodzina tych sym patycznych śpioszków. Ocalały tylko dwa
m łode, jeszcze ślepe zwierzątka, które dawały oznaki życia we w nęt­
rzu roztrzaskanej dziupli. Zdane tu były na łaskę losu i skazane
na śmierć głodową. Przypadkowo znalazł je leśniczy, zawiązał zzię­
bnięte w chusteczkę, wsadził w zanadrze i odniósł do biura Parku
Narodowego.
O
znalezieniu koszatek zawiadomiłem swoje córeczki, powierzając
maleństwa ich opiece. G dy wróciłem z pracowni na obiad do domu,
zdały mi zaraz sprawozdanie z tego, jak małe sierotki nauczyły się
pić ciepłe, rozcieńczone wodą mleko i jak potem zasnęły w gnieździe z waty, skręcone w jeden kłębuszek.
Po upływie dwu dni spotkała dziewczynki miła niespodzianka:
koszatkom przerżnęły się czarne jak węgiel, okrągłe, wyłupiaste oczy.
Od tego czasu zwierzątka szybko nabierały właściwego im wy­
glądu, stawały się bardziej żwawe, ciekawe i psotne. W krótce też
zaczęły— oprócz mleka — zajadać konfitury, różne gotowane potrawy
oraz ziarenka surowej gryczanej kaszy. Cały dzień zwykle spały,
a budziły się przeważnie o zm roku, przystosowując czas swego po­
siłku do ustalonej w dom u pory podawania wieczerzy dziewczynkom.
P
75
Opuszczały wtedy swoją kryjówkę, urządzoną w tekturow ym p udle,
wdrapywały się po obrusie na mały, dziecinny stół, i wyczyniały
psie figle pomiędzy nakryciami w oczekiwaniu na swoją porcję mleka.
Po jego wypiciu siadały, jak wiewiórki, na tylne łapki, nakrywały
się puszystymi ogonkami i zapalczywie łuskały ziarenka, ruszając
pociesznie nastroszonymi do góry wąsami. C hętnie też jadły schwy­
tane przez siebie owady.
Czarna sm uga przez oko oraz pomarańczowe podgardle stano­
wiły gustowne przybranie do popielatoszarego futerka tych miłych
i tak łatwo oswajających się z ludźm i gryzoni. Z każdego dania coś
musiały spróbować, a już wszystko dokładnie obwąchać i obejrzeć,,
potem dopiero „brały nogi za pas“ , zeskakiwały ze stołu i rozpo­
czynały myszkować po pokoju. N a noc trzeba było zostawiać im
spodeczek z kaszą oraz trochę łakoci, za to w ciągu dnia nic ju ż
nie jadły. N ad ranem wracały do gniazda i spały tw ardym snem
do samego wieczora.
Pewnego razu zdarzyło się, że w czasie snu dziewczynek otwo­
rzono drzwi od pokoju dziecinnego. Koszatki skorzystały z okazji
i uciekły. Rozpacz była duża — niestety — nie m ożna było nic pora­
dzić. Przeszukano skrupulatnie cały dom , lecz zbiegów nie odna­
leziono.
Tego właśnie dnia m atka T ereni i Zosi postanowiła wybrać
się koło południa do miasteczka w celu załatwienia kilku drobnych
sprawunków. Przy próbie rozpięcia parasolki wypadło z niej na
głowę m atki coś miękkiego i ciepłego i potoczyło się po ram ionach
w dół. Okazało się, że były to mocno zaspane koszatki. T rudno
opisać radość córeczek z powodu tak szczęśliwego zakończenia pierw ­
szej przygody ich ukochanych wychowanek.
Od tego jednak dnia zasmakował koszatkom owoc zakazany
— nieskrępowana niczym swoboda. Korzystając z lada nieuwagi
wymykały się z pokoju, spędzały nie wiadomo gdzie po dwie, po
trzy doby, by pewnej pięknej nocy powrócić niespodziewanie do
wyprzątniętego i odświeżonego przez dziewczynki gniazda.
W krótce znowu przypadek zdarzył, że mogliśmy podziwiać nie­
obliczalność naszych uciekinierek, jeśli chodzi o pomysły wyboru
przez nie czasowych kryjówek. G dy chwyciłem kiedyś za czapkę,
76
•wyłonił się zgoła nieoczekiwany kłopot dopasowania jej do wielkości
m ojej głowy. G dy obejrzałem ją dokładnie, stwierdziłem ku nie­
zmiernej radości dziewczynek, że po prostu... zagnieździły się w niej
koszatki. Przegryzły podszewkę i rozgościły się w czapce.
Do tego czasu stale stwierdzaliśmy w dom u takie lub inne
psoty koszatek, więc mieliśmy pewność, że przebywają one w obrę­
bie dom u. Wskazywały na to również fakty, że rozkładane przez
dziewczynki pożywienie było dość regularnie zjadane.
N astąpił jednak czas, kiedy wszystko uspokoiło się, a kasza,
mleko i konfitury pozostawały nietknięte. W obec takiego stanu rze­
czy trzeba się było pogodzić z twierdzeniem córeczek, że ich u lu ­
bienice wyniosły się przez mysią dziurę do sąsiadującego z dom em
•ogrodu.
Pokazywały mi nawet niewielki otwór w rogu pokoju od strony
werandy...
W
Y
D
A
Ł
O
S
I
Ę
om stał w Puszczy. Z ganku schodziło się po schodkach do
małego ogródka skąpanego w porannym słońcu, rosie i kwiatach.
W zdłuż płotka rósł rząd leszczyn. Pod leszczynami mieszkały jeże,
chodziła przepiórka z grom adką m łodych i grzebały w opadłych liś­
ciach kosy.
Zza węgła dom u ukazała się kotka Szarusia. Przystanęła na
dróżce i obejrzała się, potem pobiegła truchcikiem ku leszczynom.
Podkasawszy ogon przysiadła pod nawisłymi badylami pokrzyw.
W iewiórka zeskoczyła z gałęzi stojącego za leszczynami świerka
i pobiegła grzbietem szpiczastych sztachetek.
Szarusia podniosła się ostrożnie i — przycupnęła. Gotowa
do skoku, z wyciągniętą przy ziemi szyją, wlepiła wzrok w wiewiórkę.
Tylko koniuszek ogona drgał nerwowo to w prawo, to w lewo.
D
77
W iewiórka nadbiegała pokręcając kitą.
Nagły zryw Szarusi, towarzyszący m u rozpaczliwy pisk i w py­
szczku kotki wisi — kawałek ryżego ogona!
W ypluła go zaraz.
I dawno nie było już śladu po nieszczęsnej wiewiórce, a Szarusia jeszcze myła okrągły pyszczek, jakby zetrzeć chciała z niego
resztki odoru leśnego zwierza.
*
#
*
Koło południa T erenia znalazła pod leszczynami kawałek ogo­
na. Pochlipując niosła go do kuchni.
Na parapecie okna siedziała Szarusia.
—
M am usiu, to Szarusia urwała ogon naszej wiewiórce! O na,
na pewno ona, bo co dzień pilnowała ją pod leszczynami.
Szarusia zaczęła szczotkować języczkiem lewy bok.
Gdy dziewczynka zbliżyła się, by podsunąć jej z oburzeniem
oberwaną kitkę pod różowy nosek — dała z okna długiego susa
i znikła w gąszczach żółkniejącej kukurydzy.
B
O
Ć
K
I
ziało się na kominie dom u w Puszczy. Było tam bocianie gnia­
zdo, a w nim bocianięta. Codziennie o tej samej poobiedniej
porze, gdy bocianięta spały, stare bociany odlatywały na puszczań­
skie łąki.
D
Pewnego dnia nad opuszczonym chwilowo gniazdem przela­
tywał obcy bocian. Spostrzegłszy, że są w nim tylko m łode, zawró­
cił, zaczął zataczać koła i usiadł na gnieździe. Obudzone bocianięta
zakwiliły chórem , jak zwykle przy powrocie na gniazdo któregoś
78
z rodziców. W yczuły jednak zaraz, że to obcy, ucichły więc jak n a
komendę i tylko mocniej przycisnęły się do siebie.
Przybysz - nie interesował się nim i — interesowały go gałęzie
i patyki, z których było zbudowane gniazdo. Chwycił dziobem za
jeden i wyciągnął go z jego splotów. A patyki potrzebne m u pew nie
były do naprawy własnego gniazda. Rozwinął skrzydła i z łupem
odleciał.
Po kwadransie był już z powrotem. Podleciał wprost do gniaz­
da i usiadł. Potem wyrwał z boku gniazda cały pęk patyków i uniósł
się z nim i w powietrze. Bocianięta siedziały cichutko jak przysło­
wiowe myszy pod miotłą. Tylko biegająca po dachu pliszka ener­
giczniejszym niż zwykle kiwaniem się długiego ogona uzew nętrz­
niała zaniepokojenie.
U płynął znowu kwadrans i przyleciały teraz dwa. Zaczęły pruć
gniazdo. Po nabraniu w dzioby pęków nowego łupu — odleciały.
Za jakiś czas zjawił się ponownie jeden. Znowu nabrał w dziób
patyków i odleciał.
Nadleciały wreszcie stare boćki, posiadacze gniazda. Bocia­
nięta piszczały. Stare zauważyły, że jest coś nie w porządku, gdyż
z boków gniazda sterczały sztorcem na wpół powyciągane patyki.
Poutykały wszystko, poklekotały i zaczęły iskać dziobami w piórach.
N azajutrz powtórzyła się ta sama historia, a gdy boćki powró­
ciły do gniazda, znowu utykały, jak wczoraj, sterczące patyki.
Trzeciego dnia odleciały na łąki o zwykłej porze.
Zjawił się obcy bocian i zaczął pruć gniazdo.
Stare boćki nadleciały nagle i runęły na niego. T en rzucił się
do ucieczki. T eraz tylko świst skrzydeł i urywany szczęk dziobów
znaczyły szlak powietrznego pościgu. Dopadły go. Zakłębiły się
trzy ciała, trzy pary skrzydeł. K łąb to unosił się w górę, to opadał
W dół. W reszcie opadł, a klekot wieścił, że rozgrywka odbywa się
na ziemi.
Powróciły boćki na gniazdo. Długo na nim klekotały bojowo,
zarzucając na przem ian głowy w tył i rozpościerając na wpół skrzyd­
ła. A bocianięta kwiliły.
*
#
#
79
Z rana dnia następnego przyniesiono do leśniczego słaniającego
się na nogach bociana. Znaleziono go na polach. Był zmasakrowany.
I
upłynął cały tydzień, nim się z pomocą ludzką z pobicia wy­
lizał.
Ż
A
R
E
K
D
U
K
A
C
I
K
hłodny w iatr szarpie na strzępy jesienną szatę drzew. N a hory­
zoncie ukazuje się klucz spóźnionych żurawi.
#
#
#
Droga przez Puszczę biegła przed nam i w wąwozie.
N a brzegach jego szkarp sterczą wypłukane przez deszcze ko­
rzenie drzew. Ich sploty oraz resztki podłoża tworzą przeróżne za­
kamarki i kryjówki — zaciszny przytułek dla owadów, ropuszek,
jaszczurek i drobnych ssaków leśnych. Od kryjówek prowadzą w głąb
rozgałęziające się korytarze, norki i chodniki. N ie je d e n ukryty w gle­
bie chodnik jest zakończony maleńką pieczarą, dostatecznie jednak
obszerną, by mógł z niej korzystać ten drobiazg leśny jako z bez­
piecznego dla siebie schronu. T u taj, pod sterczącymi nad szkarpą
korzeniami, na ściankach obsypującego się suchego piasku wygrze­
wają się w słońcu mieszkańcy zakamarków. Pom im o ostrego wiatru
przy zakamarkach na szkarpie jest zacisznie. Zachodzące słońce
oświetla najeżoną korzeniami ściankę. W ątłe prom ienie udzielają
resztek swego ciepła ziarenkom piasku, korze korzeni, źdźbłom przy­
tulonym do szkarpy.
Pod nawisłym korzeniem jest ciepło. Po badylku przechadza
się motylek o skrzydełkach bijących żarem czerwieni i dukatowego
złota. W achluje nim i zwolna, od czasu do czasu wykręci się zgrab­
C
80
nie i znowu przechadza. C ichutką kaskadą bije z każdego jego ruchu
radość życia. A nad nim w górze świszczę m roźny wiatr, który jest
tej radości zaprzeczeniem.
Prom ień słońca ucieka, ślizga się dalej po ściance szkarpy. Ża­
rek - dukacik (tak nazywa się motylek) składa rozchylone skrzydełka
i wolno, wolniutko schodzi po badylku do swej podziemnej kryjówki.
Zapewne pokaże się tutaj jeszcze ju tro , i pojutrze o tej samej
poobiedniej porze. Gdy nastaną mrozy — zapadnie w długi, zi­
mowy sen.
M oże spotkam y się z nim ponownie na wiosnę. N iepom ny
przespanej zim y, wyjdzie pewnego dnia z kryjówki, wykręci się na
badylku i odleci ze szkarpy — do puszczańskiego słońca, do pusz­
czańskich kwiatów.
Żegnamy cię, skrzydlata ślicznotko! Żegnamy cię, Puszczo!
81
Puszcza opow iada — 6
O
B
J
„b a d y le “
barłóg
batalion
A
Ś
N
I
E
N
I
A
nogi łosia
zim ow e legow isko niedźw iedzia, legow isko lęgow e dzika
(lub bojow n ik-batalio n ) ptak błotn y
wielkości
m ałego
gołębia (turkawki) z dłu gim dziobem na w ysokich nóżkach
chaszcze
ciosno
„czarn a zw ierzyna“
czerw
gąszcza
znam ię bartne, znak bartny
dziki
cypel
larw y pszczół
w y d łu żo n y klin,
derkacz
ptak łąkow y i m oczarow y w ielkości m ałego kurczaka, słyn ­
dranice
n y piechur
dłu gie deszczułki używ ane dawniej (zam iast dzisiejszych
gontów )
do
np.
krycia
lasu w rzynającego się w
pole
dachu
drągowina
las w w ieku 20— 40 lat (pnie drzew w postaci drągów)
drzewostan
grond
skupienie
halw a
jarząbek
drzew
w
lesie
las grabow o-m ieszany
w iązanie, na którym wieszano sam obitnię
ptak leśny w ielkości małej kury, pstro rdzaw y, z c zu b ­
kiem na głow ie (sam iec m a czarną plam ę na podgardlu)
kania
g rzy b jadalny,
klępa
kłąb
drapieżny)
sam ica łosia
(u ssaka) udo
kłusow nik
człow iek zabijający lub chw ytający pokryj om u zw ierzynę
zw an y także czubajką-sow ą
tylnej
(także ptak
nogi
koncha
płaska m uszla
„latająca w iew iórka“
w P u szczy Białowieskiej zach ow ały się w spom nienia o za­
nikły m ju ż u nas niew ielkim ssaku — - „latającej w iew iórce“
czyli polatusze
lelek
(patrz polatucha)
brunatnoczerniaw y ptak nocny w ielkości m ałego gołębia,
chw ytający
ow ad y w locie;
klaszcze
skrzydłam i w p o ­
w ietrzu i w ydaje dźw ięki podobne do skrzyp u żuraw ia
studziennego
łoszak
ło w czy
m ło d y łoś
u rzędn ik łow iecki zajm ujący się hodow lą i ochroną zw ie­
rzyn y
odyniec
sam otny, stary żu b r, dzik
okiść
w ilgotn y śnieg n aw isły na gałęziach drzew
82
ostęp
—
część lasu różniąca się od innej czym ś charakterystycz­
nym
ostroga
park narodow y
peryskop
—
długi w yrostek
—
d u ży, ponad 500 ha pow ierzchni, rezerw at p rzyrod niczy
— p rzyrząd na łodzi podwodnej
(zwykle) p rzy pom ocy któ­
rego (gdy w ystaw i się ponad wodę), m ożna z zanurzonej
w w odzie łodzi w idzieć, co się dzieje w około
polatucha
— z w ierzchu szary, pod spodem biały ssak wielkości w ie­
wiórki, z lotnym i fałdam i skóry z boków ciała (u nas za­
ginął)
race
rezerw at
rosom ak
—
runo
sam obitnia
— roślinność
sam ura
słupka staje
—
soból
taran
—
tarp an
terp e n ty n ia rn ia
tokować
tokow isko
— ostatni z dzikich przodków naszego konia
tu r
tusza
uroczysko
w archlak
,,w ieńce“
w izjer
— olbrzym i (w ytępion y ju ż p rzez człowieka) b yk leśny
— ciało, cielsko
sztuczn e ognie strzelające do góry
— teren chroniony, czasem ogrodzony (np. rezerw at żubrów)
— drapieżny ssak
w ytępiony)
w ielkości
małego
zielna w lesie
niedźw iadka
(u
nas
na pow ierzchni gleby
— kłoda, którą w ieszali bartnicy nad barcią jako zabezpie­
czenie od niedźw iedzi
samica dzika
— (zw ykle o zającu) gd y się unosi do góry, siedząc na ty l­
n ych łapach i o n iedźw iedziu, gd y staje na tyln ych łapach
drapieżny ssak w ielkości ku ny (u nas w ytępiony)
— p rzyrząd (ciężka belka podwiązana na sznurach) u żyw an y
dawniej do rozbijania ogrodzeń obronnych
— w ytw órnia terpen tyn y
— śpiew ać pieśń godow ą (o ptakach)
— m iejsce, gdzie od byw a się gra godowa (cietrzew ie, głu ­
szce, bataliony)
— w
znaczeniu
dziew iczego zakątka lasu
— jed n oro czn y dzik
— rogi jelen ia
— okienko ze skrzyżow aną zw ykle p rzez
środek niteczką
w aparatach do fotografii, film ow ych i in nych, w którym
,, w ycinek“
w yw rót
„w y ża r“
w id zi się obraz tego,
— d w u letn i dzik
— w yw alon e
co podlega zdjęciu
p rzez w ia tr
drzewo
— opalone m iejsce na pniu sosny, z którego w yłu p yw an o
łu czy w o
zapad y
złotawiec
— zlatyw an ie
się głu szcó w
— chrząszcz naw ied zający
c yc h
barw ach
83
na nocleg
kw iaty
o m etalicznie b ły szczą ­
S P I
S
T
R
E
S
C
I
Str.
.......................................................................
3
P rzez p u s z c z ę ............................. .............................
6
11
W stęp
J e l e n i e .......................................................................
Z u b r z y c a ..................................................................
14
16
18
B urza
.......................................................................
21
.................................................................
23
26
F i l i m o n .......................................................................
P rzygoda w i e w i ó r k i ................................................
Zasadzka
N iespodzianka
.....................................................
28
W izyta M isia na G ajów ce
..............................
Jak M iś chciał się zaprzyjaźnić z Zukiem
M iś w kłopotach
...............................................
M isie „Jaś i M ałgosia“
...................................
W esołe w y b ry k i M i s i a ..........................................
K lę p a „B a śka “ Lrozpraw ia się z M isiem
.
.
N o sił w ilk razy kilka, ponieśli i w ilka
Jak sfilm ow ałem zająca w p u szczy
.
.
Zap ad y
.......................................................................
T o k i .............................................................................
D ziw n y g ł u s z e c ......................................................
B a t a l i o n y .................................................................
Jarząbek
.................................................................
W p u szczy
...........................................................
R y s i ę t a .......................................................................
P o n o w a .......................................................................
Jak L elek w yw ió d ł lisa w p o l e ........................
N u r - lodow iec
.....................................................
O b ł a w a .......................................................................
N apad
.......................................................................
O d w ied zin y
...........................................................
„L atające w iew iórki“
.........................................
W yp raw a „n a czarną zw ierzyn ę“
K oszatki
W yd ało się
Boćki
.
.
.
.
.................................................................
...........................................................
.......................................................................
Żarek D ukacik
O bjaśnienia
.
.
...................................
.
.
.
,
31
32
34
36
38
39
40
42
45
47
49
52
54
56
59
61
62
64
67
70
71
73
75
77
78
80
82

Podobne dokumenty