Puszcza opowiadania - Jan Jerzy Karpiński
Transkrypt
Puszcza opowiadania - Jan Jerzy Karpiński
HM i Cena zł 4.?5 J ’ K a r p i ń s k i PAŃSTWOWE ZAKŁADY WYDAWNICTW SZKOLNYCH Pk A- di. B. Hryniewiecki J A N J E R Z Y K A R P I Ń S K I PUSZCZA OP OWI A D A * W A R S Z A W A 1951 PAŃSTWOWE ZAKŁADY W YDAWNICTW SZKOLNYCH Książka zatwierdzona pismem M inisterstwa Oświaty N r 0c-401/51 z 5 IX 1951 jako dozwolona w bibliotekach szkół stopnia podstawowego Podpisano do druku 7 X II 51 Nakład 10 000 + 350 egz. Arkuszy druku 51/-* Zarządzenie 1469 Zamówienie 7040 Pap. druk sat. 70 g kl. V, 61X86 cm. Druk ukończ. X II 1951 D-2-29342 Zakłady Graficzne Państw. Zakładów W ydawnictw Szkolnych w Łodzi PfOi* di. 3. Brynk^i^hj W S T Ę P N a północno-wschodniej granicy Polski, tam,, gdzie sąsiadujemy z bratnią Białoruską S R R , leży sławna Puszcza Białowieska. Zachod nia jej część znajduje się po stronie polskiej, wschodnia— po stronie białoruskiej. Jest ona największą puszczą nizinną Europy środkowej i zajmuje obszar około i 250 km2 . Je j wspaniałe łasy są w dużej mie rze pochodzenia naturalnego, wykazują w swojej budowie bardzo duże podobieństwo do lasu, jaki tworzyła tu kiedyś sama przyroda. Tu za chował się najdłużej, bo aż do łat 19 14 — 1919, żubr w stanie dzikim. Tu mamy go i dziś w stanie półdzikiej hodowli zarówno po stronie pol skiej, jak i białoruskiej. W samym środku Puszczy, tuż przy osadzie Białowieża, znaj duje się wielki rezerwat puszczański, zwany Białowieskim Parkiem Narodowym. Zajmuje on obszar Puszczy około 50 km2 . Na tym obsza rze wszystko jest chronione : głeba, wody łeśne, cały świat roślinny —■ od potężnych, niebotycznych drzew poczynając aż do najdrobniejszych roślin, które porastają ich podnóże — oraz cały świat zwierzęcy, a więc ssaki, ptaki i inne kręgowce, owady, przeróżne zwierzęta niższe. Chro ni się tutaj cały leśny zespół biologiczny, tzw. biocenozę, która jest wy tworem przyrody martwej, świata roślin i świata zwierząt, a w któ rym wszystko jest wzajemnie uwarunkowane. Tutaj naukowcy leśni cy oraz naukowcy przyrodnicy prowadzą badania i obserwacje zarów no nad poszczególnymi składnikami zespołu biologicznego, a więc drze wami leśnymi i innymi roślinami, zwierzętami, glebą leśną, klimatem leśnym, jak i nad lasem jako całością, by wykrywać prawa, które rzą dzą jego rozwojem. Nie są to badania oderwane od życia, od praktyki, lecz ściśle z nią związane. Chodzi o to, by coraz lepiej poznawać naturę roślin 3 i zwierząt leśnych, pozostających w jedności ze środowiskiem ich ży cia i rozwoju, by coraz lepiej poznawać procesy oraz prawa życia i rozwoju lasu jako zespołu biologicznego. Przez poznawanie osiąga się praktycznie umiejętności: i . gospodarczego rządzenia lasem, 2. kie rowania jego życiem i rozwojem tak, jak to jest potrzebne i wygod ne dla gospodarki narodowej, 3. należytego użytkowania lasu, ą. stwa rzania lasów sztucznych dających człowiekowi jeszcze większe korzyści, niż dają lasy tworzone przez przyrodę. Badaniami naukowymi nad lasem w Białowieskim Parku Naro dowym zajmuje się Instytut Badawczy Leśnictwa. Pracują w nim i ucze ni, i ludzie prości pod wspólnym kierownictwem, które chciałoby nie zapominać i o Was w swej pracy codziennej. Chciałoby ono zaznaja miać i Was w formie przystępnej z życiem i obyczajami zwierząt, z ży ciem drzew i roślin puszczańskich, z życiem Puszczy. Chciałoby przez to nie tylko dać Wam w lekturze pożyteczną rozrywkę, lecz także utr walać w Was dobry stosunek do lasu, zyskiwać w Was sprzymierzeń ców w krzewieniu idei poszanowania naszej przyrody w życiu codzien nym. Jest to nieodzowne w przyszłej Waszej pracy w dziedzinie gospo darowania i pomnażania dóbr przyrodniczych naszej Ojczyzny. Rozum ny stosunek człowieka do przyrodniczych dóbr materialnych polegać musi z jednej strony na ich szanowaniu w życiu codziennym, a z drugiej — na kierowanym ich kształtowaniu, pomnażaniu i ulepszaniu przez ich umiejętne przeobrażanie. Przy takim do tych dóbr stosunku wcieli się i u nas w pożyteczną dla narodu i kraju rzeczywistość zasada poda na przez wielkiego przeobraziciela przyrody, radzieckiego uczonego Miczurina: nie oczekiwać biernie na dary od przyrody, lecz czerpać z niej pełnymi garściami. By tak być mogło, trzeba gospodarować nią rozumnie, szanować, poznawać coraz lepiej i przeobrażać w kie runku wygodnym dla człowieka, dla gospodarki narodowej, dla państwa. Ci, którzy pracują w Białowieskim Parku Narodowym i Instytu cie Badawczym Leśnictwa w Białowieży, obcują stale z przyrodą Pu szczy, jej światem roślin i zwierząt. Cząstkę naszych obserwacji uję tych w formę opowiadań składa Autor w Wasze ręce. Niech będą Wam i rozrywką: i pomocą w poznawaniu naszego lasu, w poznawaniu naszej pięknej a tak pożytecznej dla człowieka przyrody! Nasz Białowieski Park Narodowy zwiedzają corocznie liczne wycieczki robotnicze, chłopskie, inteligencji pracującej, a przede wszyst kim uczącej się młodzieży. Niechże ta książeczka przyczyni się do jak najwydatniejszego zwielokrotnienia liczby tych wycieczek, a szcze gólnie wycieczek młodzieżowych, do Puszczy Białowieskiej, do sław nej Białowieży ! 5 P R Z E Z P U S Z C Z Ę azałem jechać stępa. Woźnica chrząknął i wsunął z namaszcze niem koniec bata w tulejkę przy siedzeniu. Dzień był gorący, bezwietrzny, na błękitnym niebie ani jednej chmurki. Lipcowe słońce zalewało blaskiem i ciepłem korony drzew, wdzierało się kaskadami promieni do wnętrza Puszczy. K Nadchodziło południe. Powietrze było przepełnione brzękiem owadów, przepojone zapachem żywicy i macierzanki. Liczne jej kępy w kształcie więk szych i mniejszych różowych poduszek pokrywały brzegi puszczań skiej drogi. W miarę posuwania się wózka unosiły się z kwiecia chmary motyli, latały nad głowami, siadały na grzbiecie konia, mu skały skrzydełkami po twarzy. Jechaliśmy dosłownie wśród kwia tów i motyli. Dokuczały jednak bąki. Podczas gdy koła wózka turkotały miarowo po wybojach, koń, szedł stępa, opędzając się rozpaczliwie od tych natrętnych owadów. Już od dłuższego czasu krajobraz nie zmieniał się. Jechaliśmy śród boru mieszanego, w którym wybijały się na pierwszy plan sę dziwe, wyniosłe sosny. Miały one korę płasko spękaną szerokimi płatami. Ich pnie tworzyły potężne, równe bloki, w górze z lekka łukowato zgięte, jak gdyby pod ciężarem własnych koron. Wystę powały bądź pojedynczo, bądź grupami, zawsze jednakowo piękne, sś Mjjh niebotyczne. Obok sosen rosły, okryte od stóp do głów ciemną, zwartą zielenią zwisających ku do łowi gałęzi, świerki. Kędzierzawe, mocne dęby o pniach rozrośnię tych w liczne konary, ożywiały widok. Gdzieniegdzie ukazywała się z oddali sylweta wysmukłej brzozy 6 Bór był podszyty świerkiem i leszczyną lub zaszeleściły wysoko w górze swym listowiem wiecznie drżące osiki. To tu, to tam widać było wśród starodrzewia pierzaste, młode ja rzębiny. Wszędzie jednak biła w oczy łagodna czerwień pni sosnowych. Gatunki współpanujące z sosną tworzyły piękne ramy i upiększe nia obrazów. Bór był podszyty świerkiem i leszczyną. Na jego brzegi sty kające się ze szkarpami drogi wyległy ku przestrzeni i słońcu prze różne gatunki kwiatów, traw, ziół i krzewinek. Wibrujące w pro mieniach słońca, rozgrzane powietrze tętniło życiem unoszących 8 Czarne bociany się tłumnie nad barwnym kobiercem owadów. Kosmate trzmiele leśne, drapieżne osy, chrząszczyki, muchy, pszczoły i motyle —■ wszystko to razem z kwiatami tworzyło bajecznie kolorowy, a tak niezmiernie ciekawy światek żyjący w słońcu swym własnym ży ciem u podnóża wiekowych olbrzymów. Motyle, pszczoły i trzmiele najchętniej obsiadały kępy macie rzanki, chabry i osty leśne oraz blade skabiozy. Na roślinach baldaszkowych rej wodziły długowąse kózki i muchy. Rzadziej były odwiedzane przez owady kielichy dzwonków i naparstnic, lilie zawojki i niebieskie orliki. Jechaliśmy w milczeniu, patrząc na ten przepych i bogactwo życia Puszczy. Ptactwa było słychać niewiele. Siedzące na jednej z nisko ugałęzionych przydrożnych sosen dwie sikory - czubatki wydawały ostrzegawcze dźwięki, poglądając z ukosa na złowieszczą sylwetkę przelatującej opodal dzierzby. Świstunka-wójcik wytrwale skando wała luźne takty swej melancholijnej piosenki, a z głębi boru dola tywał przeciągły krzyk orlika. Minęliśmy słup na zakręcie, gdzie droga rozwidlała się. Woź nica skręcił na prawo, po czym ujął bat w rękę i śmignął nim w po wietrzu. Szkapa ruszyła tęgim kłusem, a po pół godzinie drogi usły szeliśmy dalekie szczekanie psów oraz gęganie gęsi, zwiastujące blis kość leśniczówki. Dojeżdżaliśmy do osiedla człowieka W Puszczy. Miało się już ku wieczorowi, gdy mijaliśmy w drodze powrot nej most na rzece Leśnej. Po obu jej brzegach rozpościerały się łąki obramowane wysokimi ścianami lasu, pod którymi kłębiła się mgła unoszona zwolna w górę wstępującymi prądami powietrza. Od strony lasu nadlatywał wielki., długonogi ptak. Zatoczył kilka kręgów i opuścił się na łąkę. Czarny bocian! W promieniach zachodzącego słońca lśnił mu się zielenią czarny pancerz na piersiach, połyskiwał karminem długi, mocny dziób. Stanęliśmy przygląda jąc się pięknemu ptakowi Puszczy, który kroczył wolno ku zarośnię tej grążelami i trzciną rzece. W powietrzu zalegała cisza i tylko gdzieś z oddali dolatywały dźwięki wieczornej pieśni drozda. 10 J E L E N I E T)arwna jesień puszczańska! Przy przymrozkach jesiennych tworzy się na ziemi z opadają cych liści grabów suty, złotolity dywan przetykany purpurą liści klonów i osiny. W promieniach rannego słońca srebrzą się oszro nione siatki pajęcze, sypią skry zwisające z gałązek krople rosy. Gdzie słońce jeszcze nie dotarło, siwy szron okrywa trawy i badyle. Zio nie stamtąd chłodem. Słychać, jak odrywają się palczaste liście klonów z oświetlo nych słońcem koron drzew i lecą w dół, stukając o konary i gałęzie. r - Bagnisty ostęp lasu U ... i zrudziałych kęp paproci Wyszliśmy na drogę prze rzynającą bagniste ostępy lasu. Rzeczka Jelanka mijała ją kilka krotnie, wijąc się falisto przez teren grząski a żyzny, porosły olchą i jesionem, śród łanów żółknącej pokrzywy, wywrotów świerkowych i kłód, tworzących niedostępne spiętrzenia i zawały. Jej brzegi porastały chmiel i psianka, ja rzębiny i kalina, kraśne pękami jagód, rumianozłote w blasku sj01^ca j chłodzie. Rosnące przy pniach nadbrzeżnych czeremchy, porzeczki i trzmieliny zwisały nad rzeczułką. Sypał się z nich złoty liść na jej żelaziste wody. Butwiejące złomy i kłody tamowały leniwy ich bieg, tworzyły zapory oraz głębsze „okna“ o powierzchni gładkiej, odbijającej jak w zwier ciadle, sylwetki drzew, krzewów i zrudziałych kęp paproci. Czasami odbijało się w nich słońce lub spadł zwarzony chłodem liść jesionu. Nerwowe drgnięcie lustrzanej powierzchni rysowało wtedy na niej łagodnie falujące szerokie koła. Czarna wstęga tej malowniczej puszczańskiej rzeczułki ukła dała się w śmiały, esowato powyginany deseń na tle ciemnej zieleni świerków, złota, czerwieni i brązu. Gdy mijaliśmy ostatnie jej zakręty, na drodze przed nami uka zała się ciemna sylweta, za nią druga i trzecia. Przechodziły jelenie. Znieruchomieliśmy obserwując z zapartym oddechem nieco dzienne zjawisko. Silny byk o rozłożystych, silnych wieńcach # za trzymał się. Zwolna odwrócił głowę w naszą stronę i patrzył prze nikliwie. Wyszło na dukt jeszcze kilka łań. Snuły się po koleinach i wybojach ogryzając ścięte przymrozkiem bedłki i młode pędy malin. Byk zwietrzył ludzki odór. Położył wieńce na grzbiet i skoczył w tę samą lukę, z której wy szedł na nasze spotkanie. Za nim, jak cienie, znikły przestraszone łanie. * Objaśnienia w układzie alfabetycznym podane śą na końcu książki. 12 B yk zw ietrzył ludzki odór . . . Staliśmy jeszcze przez chwilę. Było cicho jak pierwej, tylko szeleściły cytrynowożółtym listowiem osiki przydrożne. 13 F I L I M N O N ie znacie Filimona? Ho, ho! To człowiek mądry, „pusz czański“ . Niewielkiego wzrostu, gęsto zarośnięty na ogorzałej twarzy, z łagodnymi oczami dzie cka. Ma swoje zdanie o każdej rzeczy, ma swój własny i zaw sze trafny sąd. Nie narzuca się nikomu. Jeżeli jednak ktoś chce zasięgnąć rady, poradzi do brze. Wszystko pamięta: i to, co sam przeżył i widział, i to, co słyszał od ojca i dziada, i to, co opowiadali sąsiedzi, znajomi oraz przygodnie spotkani ludzie.. A Puszczę zna jak żaden inny człowiek. Nie tylko zna, ale i kocha. Z dala od niej umarłby już na pewno z tęsknoty. Lubi wspominać dawne dzieje -—• trzeba, tylko umieć „wywołać wilka z lasu“ . Przejeżdżaliśmy właśnie przez uroczysko* Sosnowe. — Sosny nie ma, tylko grabina z dębiną, to powinno zwać się „Grabowe“ albo „Dębowe“ — mówię. Filimon poruszył się na siedzeniu. — Nie! To musi być „Sosnowe“ — odrzekł. — Tu stała wielka sosna, w której mój dziad Omelian barć wyrąbał i pszczoły hodował. I kłoda samobitna* nad barcią na hal wach* wisiała. Pokazywał mi ją mój ojciec, jak spadła z drzewa, bo halwy przegniły od starości... Ale już wtedy niedźwiedzi nie było... — — A dawniej dużo było niedźwiedzi ? —- zapytałem. Na razie nic nie odpowiedział. Po chwili dopiero ocknął się z zadumy i rzekł: U — Dużo nie dużo, ale były... — I w takt miarowego turkotu kół wózka po wybojach zaczął opo wiadać. — Za czasów Omeliana orali wołami koło Sosnowego. A na noc nie zawsze wracali do wsi, bo było daleko. ^Omelian miał takiego wołu, który, jak tylko go z oka spuścił, uciekał zaraz do chaty. Orali raz do późnego wieczora. Omelian wyprzągł wołu i uwiązał mu gruby klocek u szyi, by nie uciekł. Wół pokręcił głową, bo klocek był ciężki, i zaczął skubać trawę. Omelian co raz to spoglądał od swego ogniska, czy wół się pasie. Ano, pasł się. Do ogniska przy siadł się sąsiad i zaczęli przyskwarzać słoninę. Po pewnym czasie patrzy Omelian, a wołu nie ma. Wziął tedy tęgi drąg i poszedł go szukać. I zdawało mu się, że usłyszał trzask, jak wół uciekał. Pobiegł za nim. Ciemno było, jak zwyczajnie w nocy w Puszczy, ale za to dobrze słychać. Złość go wzięła wielka, ściskał w ręku drąg i doga niał uciekającego. Zamajaczył mu tłusty zad przed oczami, rozmachnął się i uderzył. Wół podskoczył do góry i popędził jak oszalały. Długo jeszcze było słychać trzask łamanego pod nogami chrustu, próchna i gałęzi. Omelian zły zawrócił do ogniska. Odgrażał się. Na świtaniu musi iść do wsi... Jeszcze nie różowiało na wschodzie, gdy Omelian przebudził się. Przeciera oczy i patrzy: wół leży koło ogniska i żuje trawę. A tam ten ? Gdy się rozwidniło, nacisnął czapkę futrzaną na oczy, prze pasał się rzemiennym pasem, u boku zatknął siekierę i ruszył do Puszczy. Powoli dochodził do wywrotów*, przy których dogonił wołu. Po śladach nie mógł nic rozpoznać, bo przydeptane z wieczora zielska podniosły się na rosie. Dalej szedł z pamięci i zaczął okrążać na prawo i lewo. Kołował tak już dobrą godzinę. Nagle wychwycił siekierę zza pasa, mocno ścisnął ją w garści i stanął. O kilkanaście kroków przed nim przewieszona w poprzek czerniała na powalonej kłodzie jakaś niesamowita tusza*. Omelian ostrożnie szedł do niej. Przystanął znowu, patrzył uważnie. Poznał bartnego zwierza. Kud łacz leżał na kłodzie z przetrąconymi krzyżami bez oznak życia. Mocarne łapy były szeroko rozkrzyżowane, a kudły zwichrzone. Omelian stał... — 15 Jakiś czas jechaliśmy dalej w milczeniu. Filimon marzył. Po chwili śmignął batem na konia i dorzucił: — Były niedźwiedzie! Dużo nie dużo, ale były... — P R Z Y G O D A W I E W I Ó R K I a wielkiej polanie otoczonej szumiącą Puszczą stała drewniana szopa. Od dołu była wsparta na sześciu mocnych słupach i mia ła w przekroju kształt sześciokąta. Z góry była nakryta okrągłym, spiczastym dachem z dranic*. Pomiędzy słupami były umocowane pochyłe drabinki, za które strażnik narzucał wonnego siana. Na dachu widać było z jednej strony drzwiczki. Szopa ta nosiła w języku Puszczy nazwę paśnika. Opodal paśnika na kobiercu z mchów i opadniętego listowia grabiny odpoczywało stado żubrów. Złociła się polana w promie niach jesiennego słońca, a w dali, w porannej mgle, majaczyły syl wetki puszczańskich drzew. Ciszę przerywał monotonny stuk dzię cioła wyłupującego skrzydlate nasionka z szyszki wetkniętej w szcze linę kory starego dębu. Żubr Borus, przewodnik stada, nagle zastrzygł uszami i szybko odwrócił głowę w kierunku paśnika. Widocznie dolatujący stamtąd szmer obudził jego czujność. Szmer stawał się coraz wyraźniejszy: coś się działo na dachu paśnika. Mignęła na dranicach ruda plama i zatańczyła po dachu. Wiewiórka przysiadła na chwilę tuż przy niedomkniętych drzwi czkach, po czym dała nura w czeluście strychu. Borus podniósł się z legowiska i ruszył w kierunku paśnika. Zbliżywszy się nieco, przy stanął. Z wnętrza strychu dolatywało stłumione chrobotanie. Wie wiórka wybierała zdrowe żołędzie spośród nagromadzonego tam dla 16 Zubr stada na zimę zapasu, odkładała je przy szczelinie, by potem powynosić dorodne nasiona do swych leśnych kryjówek. Żubr stał. Zachrobotało głośniej i w szczelinie ukazała się ruda plama. Wiewiórka trzymała w pyszczku żołądź. Żubr zastrzygł uszami. Ona kierowała się ku jednemu ze słupów podtrzymujących skle pienie dachu. Żubr ruszył powoli w tym samym kierunku. Zatrzy mał się przy słupie, strzygąc uszami. Wiewiórka próbowała spuścić się z dachu na słup. Żubr odsądził się i jak taranem* uderzył weń łbem. Zatrząsł się w posadach paśnik, a echo łoskotu uderzenia pod niosło na nogi odpoczywające stado. Przerażona wiewiórka pod skoczyła do góry, wypuściła z pyszczka żołądź i w mgnieniu oka wdrapała się na szczyt dachu. Spostrzegła żubra. Cykając nieustannie, miotała się po dranicach. Borus cofnął się kilka kroków wstecz, przechylił łeb i jednym okiem spoglądał na dach. 17 Puszcza opow iada — 2 Wiewiórka przysiadła wachlując rudą kitą. Żubr ruszył ku drabinkom i skrył się pod okapem dachu. Chwy cił pyskiem kłak wonnego siana i począł je miętosić jęzorem. Ozwało się chrobotanie — wiewiórka podskoczyła ku przeciw ległemu słupowi. Żubr cofnął się od drabinki i strzygąc ciągle uszami ruszył ku przeciwległej stronie paśnika. Stanął przy słupie. Wiewiórka zsunęła się na brzeg i skoczyła na słup. Borus znowu odsądził się i łupnął weń łbem. Ruda plama wywinęła w powietrzu młynka, odskakując błyskawicznie na czub dachu. Borus wyszedł spod paśnika, przechylił łeb, popatrzył w górę i skierował się wolno ku stojącemu w oddali stadu. Chlastał jęzorem na boki, stąpał ciężko i sapał wypuszczając z nozdrzy białawe na zimnie strugi pary. Zatrzymał się raz jeszcze, odwrócił głowę i łyp nął okiem w stronę paśnika. Wiewiórka tańczyła na dachu. Machnął ogonem i poszedł... W tej samej chwili rozległ się głośny, podobny do śmiechu krzyk dzięcioła na pobliskim dębie. A opodal majaczyła we mgle Puszcza. Ż U B R Z Y C A S trażnik żubrowy energicznym ruchem ręki nakazywał milczenie. Dochodziliśmy do kępy starych świerków, w której musiała przebywać żubrzyca. Należało sprawdzić, co się z nią dzieje przed ocieleniem, gdyż od trzech już dni nie zjawiała się przy paśniku. Mieliśmy do przebycia niewielki grabowy gąszczyk, by stanąć pod okapem olbrzymiego wywrotu, skąd moglibyśmy spokojnie 18 obserwować kępę świerków. W razie potrzeby moglibyśmy wdrapać się na szczyt kilku metrowej, prostopadłej ściany korzeni wywrotu i stamtąd oglądać najbliższą okolicę. W tym punkcie dzieliłaby nas od miejsca domniemanego przebywania żubrzycy odległość wynosząca nie wiele więcej ponad pięćdziesiąt kroków. Ubraliśmy się w kombinezony ochronne, włożyliśmy gumowe buty. Zabraliśmy długie lekkie drążki i tak uzbrojeni przedzieraliśmy się powoli przez gąszcz grabowy. Gdyśmy dochodzili do wywrotu, zza ściany jego płaskiego systemu korzeniowego ukazała się nagle brodata głowa z pięknymi półksiężycami rogów, rozdętymi nozdrzami i groźnie łyskającymi ślepiami. Struchleliśmy z przerażenia. Cofać się było za późno. Strażnik rzucił drążek i skoczył ku najbliższemu świerkowi. Ja sta łem oszałomiony, gdyż w tej samej chwili ujrzałem leżącego na ziemi, tuż pod nachyloną głową matki, małego, kosmatego żubrzyka. Zubrzyca wydała z siebie gardłowy chrap przypominający raczej krótkie rże nie i skoczyła błyskawicznie w ślad za uciekającym. Ujrzałem jeszcze, jak podobny do dużego pluszowego niedźwiadka żubrzyk uniósł się na zadzie i klęcząc na cienkich przednich nóżkach próbował wstać z ziemi, po czym uskoczyłem w tył i pobiegłem z powrotem. Ciężko zadyszany, sam nie wiem, jak i kiedy, znalazłem się z dru giej strony gąszczu grabowego. Zdjął mnie wielki niepokój o Strzelca, gdyż usłyszałem jego rozpaczliwe ho-op! Nie było czasu do na mysłu. Okrążyłem, jak mogłem najprędzej, grabiniak i zdążałem do miejsca, z którego dochodził głos. Z daleka już dostrzegłem ucze pionego na grubym pniu świerkowym strażnika, którego atakowała z dołu rozjuszona żubrzyca. Wpierając się racicami przednich nóg w szeroką podstawę drzewa, podrzucała głowę do góry i usiłowała dosięgnąć go rogami. Drzewo było zbyt grube, by móc objąć jego pień, toteż trzymał się kurczowo rękami i nogami samych warstw 19 kory. Zdołał podciągnąć się do góry na tyle tylko, że żubrzyca nie mogła go dosięgnąć, lecz zachodziła obawa, że w pewnej chwili opu szczą go siły i obsunie się w dół. Na domiar złego zobaczyłem, że kosmaty żubrzyk zbliża się powoli do matki, rozstawiając niezgrabnie chwiejące się nóżki na niepewnym jeszcze dla niego podłożu. Zubrzy ca zaprzestała na chwiłę ataku i podbiegła do małego. Fukając groźnie, lizała go po grzbiecie. Wtedy stało się to, co przewidywałem — strażnik z szumem zaczął obsuwać się w dół. Żubrzyca odpowiedzała nowym atakiem na drzewo. Dzięki niepospolitej przytomności umysłu zdołał w ostatniej chwili pod kurczyć pod siebie nogi i w ten sposób uniknął uderzenia. Nie od stępowała teraz od niego, a żubrzyk poszedł za matką i, obojętny na wszystko, położył się przy samym pniu świerka. Należało działać. Chcąc odwrócić uwagę żubrzycy od na wpół przytomnego, jak słu sznie przypuszczałem, Strzelca, zacząłem krzyczeć i walić drążkiem po chrustach, zbliżając się stopniowo w jej kierunku. Zwróciła głowę ku mrtie, biła ogonem po zadzie, lecz nie ruszała się z miejsca. Miała przecież swoje maleństwo przy sobie! Doprowadzony do ostatecz ności jej nieustępliwością oraz w poczuciu ciążącego na mnie obo wiązku ratowania człowieka, zbliżyłem się na odległość kilkunastu zaledwie kroków i zacząłem rzucać w nią odłamkami przegniłych patyków i sęków. Porywała się groźnie raz i drugi, lecz zaraz wra cała do leżącego maleństwa. Zniecierpliwiony, podbiegłem niespo dzianie kilka kroków naprzód i rzuciłem w nią kawałem darni. Teraz zaatakowała naprawdę. Zdążyłem tylko zauważyć, jak strażnik oderwał się od pnia świerka i znikł mi z oczu. Gdy po gwałtownej ucieczce zatrzymałem się w bezpiecznym miejscu, nie słyszałem na razie nic: ani fukania żubrzycy, ani krzyku Strzelca. Dopiero po chwili rozległo się znowu, lecz już z innej strony, przeciągłe ho-op! Odpo20 władałem. Wreszcie ujrzałem go, zdążającego chwiejnym krokiem w moją stronę. Był blady i zupełnie wyczerpany. Opowiadał, jak śledził z napięciem moje wysiłki skierowania uwagi żubrzycy na siebie, jak drętwiały mu ręce i nogi, jak ostatnim wysiłkiem mięśni trzyma! się na drzewie, jak WTeszcie spadł i ucie kał na czworakach, korzystając z chwilowej nieobecności groźnego zwierza. Oddychał ciężko i ocierał rękawem pot z czoła. Zaiste, szczęśliwie wyszliśmy z tego cało. B U R Z A T)rzeprowadzono do nowej zagrody rezerwatu żubra Biesa. Wkrótce miano mu przydzielić żubrzycę. Na razie pozostawał w za grodzie sam. # * # Dzień był gorący, parny; pod wieczór w powietrzu czuć było burzę. Gdy się ściemniło, chmury zaległy horyzont i pełzły zwolna przed siebie, zawlekając go czarną, grubą kotarą. We wnętrzu Pusz czy panowała cisza. Od zachodu ukazał się pierwszy zwiastun burzy — błyskawica znacząc na niebie swą drogę świetlistym zygzakiem. Za chwilę echo oddalonego grzmotu rozległo się leniwie po niebies kim stropie i wstrząsnęło ciężkim, dusznym powietrzem. Zakolysały się czuby niebotycznych świerków, zaszeleściły liście na mocarnych lipach i dębach i znowu zapanowała cisza. Zygzaki błyskawic raz po raz rozdzierały czarną powłokę, oślepiały swym blaskiem, a echo grzmotów stawało się coraz bliższe, coraz wyraźniejsze. 21 Wtem rozległ się szmer spa dających ciężko po liściach pier wszych kropli deszczu, a jedno cześnie suchy trzask bliskiego gromu przebiegł dreszczem przez korony drzew. Zerwała się wichura, zahuczało w Puszczy. Łamały się z trzaskiem całe drzewa, z łoskotem leciały w dół połamane konary. Ulewa wzmagała się, rzęsiste fale deszczu siekły zieloną odzież rozkołysa nych puszczańskich olbrzymów. Ogłuszający huk wstrząsnął posadami rezerwatu; piorun roz trzaskał potężny świerk łamiąc go wpół. Odłamana kolumna, obciążo na masą gałęzi i zielonego igliwia, runęła w poprzek na dwie linie parkanu tworzące korytarz oddzielający zagrodę Biesa od zagrody żubra Borusa. Legły pod jej naporem przęsła parkanu obu zagród. Borus oddalał się od swego' stada potrząsając łbem i kołysząc miarowo cielskiem na boki. Błyskawice oświetlały mu lukę w par kanie. Przesunął się przez nią do korytarza pomiędzy zagrodami. Zobaczył drugą lukę naprzeciw i — wszedł do zagrody Biesa. Bies przebywał na brzegu polany. Nagle posłyszał miarowe stąpanie. Zwrócił głowę w stronę" skąd pochodził odgłos, i zobaczył w świetle błyskawic wyłaniający się z gąszczu potworny, brodaty łeb. Zawrócił na miejscu i skoczył ku ścianie lasu. Wśród grzmotów zwarli się mocarze obok starych dębów na polanie. Burza szalała dalej, wicher porywał drzewa za czuby, tłukł i miotał połamanymi konarami, a u podnóża wiekowych olbrzymów gorzała walka. Z pochylonymi ku ?iemi łbami siłowali się ze sobą sapiąc i bijąc wściekle ogonami po zadach. Z pysków ściekała piana, buchała para ze zlanych strugami wody rozgrzanych cielsk. Chwilami odstępowali od siebie, by z większą siłą uderzyć. Ścierał się róg o róg, trzeszczały czerepy, bryzgała na karki spieniona krew. Nadbiegali z kagańcami dwaj przerażeni strażnicy. Łuny bijące od kagańców oświetliły polanę. Widząc grozę sytuacji jeden z nich wychwycił nagan i dal salwę strzałów w powietrze ponad głowami walczących byków. Nie wywarło to żadnego wrażenia na rozjuszo 22 nych zapaśnikach. Strzelcy zaczęli hukać łamiąc gorączkowo świerczynę, podpalając trzeszczące igliwie kagańcami i miotając w byków płonące gałęzie. Rozpaczliwe wysiłki strzelców nie odnosiły jednak skutku i śmiertelny bój trwał. Od silnego uderzenia w skroń Bies stracił równowagę. Borus atakował zadając ciężkie razy oszołomionemu przeciwnikowi. Ten ukląkł w roztratowanym błocie, chwiał się. Atakujący byk zabiegł z boku, odsądził się i uderzył w kłąb*. Bies legł pokonany. Broczył obficie krwią. Próbował oprzeć się na złamanym kikucie. Borus przestał atakować, patrzył spode łba, chlastał jęzorem i obchodził Biesa wkoło. Następowało przesilenie burzy. Grzmoty oddalały się i ulewny deszcz ustawał. Gdy przetarło się na zachodzie, powracał Borus przy świetle ostatnich błyskawic na teren swej zagrody. Na pobojowisku dogorywał Bies, a z koron dębów padały na ziemię rzęsiste krople wody. Z A S A D Z K A yruszyliśmy z domu około godziny pierwszej po północy. Obfi ta rosa wróżyła słoneczny i ciepły poranek. Szybko zbliżaliś my się do południowej granicy Białowieskiego Parku Narodowego*, obserwując rysującą się coraz wyraźniej poszarpaną linię lasu na jeżoną większymi i mniejszymi stożkami świerków. Gdy przekro czyliśmy podwoje ciosanej z dębu bramy, ogarnęły nas takie ciemnoś ci, że trzeba było z początku posuwać się niemal po omacku, z pa mięci. Powoli wzrok oswajał się z trudnymi warunkami widzenia i zaczęliśmy rozróżniać sylwetki drzew, smugę drogi oraz zarysy pionowych ścian potężnych wywrotów. Stąpaliśmy bezszelestnie po miękkiej glebie, łowiąc uchem odgłosy nocnego życia Puszczy. W kilku miejscach natknęliśmy się na stada dzików, które uciekały od nas łamiąc z trzaskiem zbutwiałe leżące drzewa i suche gałęzie zaścielające dno Puszczy. Gdy rozwidniło się, mogliśmy zejść z dro gi i pójść na przełaj. Przedzieraliśmy się odważnie przez gęste grabiniaki, prze skakiwaliśmy przez zwały i rumowiska powalonych drzew, omijali bagienka i zbyt zwarte chaszcze*. Rzucała się w oczy piękna różno rodność w rozmieszczeniu gatunków drzew. Każde odchylenie te renu, zmiana jakości gleby oraz jej wilgotności powodowały ciągłe zmiany w drzewostanie. Po dwóch godzinach dobrnęliśmy do jam borsuczych. Były założone w dość gęstej drągowinie* świerkowej podszywającej kępę starego, mszystego boru, zagubioną wśród grondów* uroczyska Orłowe. Teren wydawał się nieco wyniosły i suchy, a gleba piaszczysta. Świadczyły zresztą o tym kupy wyrzuconego z jam żółtego piasku, którymi była pokryta część kępy. Pagórki wkoło jam starych po rastał mech i złociła warstwa igliwia. Na niektórych rosły wysmuk łe kanie* o pstrych kapeluszach rozpiętych na kształt chińskich pa rasoli. Na piasku przy jamach zamieszkałych można było odróżnić świeże ślady borsuków. Strażnik zapewniał mnie, że borsuki do jam jeszcze nie wra cały, lecz powrót mógł nastąpić lada chwila. W świerczynie panował półmrok, więc o zrobieniu zdjęć nie mogło być mowy. Należało przeto zadowolić się obserwacją za chowując się przy tym bardzo ostrożnie; wszak mieliśmy do czynienia ze zwierzęciem nieufnym, obdarzonym doskonałym węchem i słuchem. Strażnik odszedł poza obręb kępy, ja zaś wcisnąłem się pomię dzy wskazane mi dwie grube sosny i zamarłem w bezruchu. Gęste, młode świerki osłaniały szczelnie moją kryjówkę prawie do wysokoś ci głowy. Ukryty byłem dobrze, a pole widzenia miałem duże, nie mogłem więc w żadnym wypadku przeoczyć pojawienia się borsuków. Komary dokuczały zawodząc natrętnie koło uszu i kłując, gdzie się dało. Zalegała cisza mącona jedynie dźwiękami głosów budzącego się ze snu ptactwa puszczańskiego. Zakwilił ostrzegawczo kowalik sygnalizując pojawienie się w pobliżu wiewiórki, która schodziła ostrożnie w dół po chropowatej korze starego dębu. 24 Borsuk Borsuków nie było widać. Spojrzałem na zegarek, dochodziła godzina wpół do czwartej. Gdy wyjmowałem rękę z kieszeni, mignęła się na piasku przy sadzista sylweta i znikła w otworze jednej z jam. No, tego samo chcąc przeoczyłem! Zataiłem oddech dając się przez chwilę bez karnie kąsać komarom po karku i twarzy. Niestety, co minęło, to nie wróci. Mniej więcej po dziesięciu minutach usłyszałem lekki szmer i tym razem ujrzałem wyraźnie wyłaniającego się z gąszczu borsuka. Przystanął na kupie żółtego piasku, podniósł pasiasty łeb do góry, chwilę węszył, po czym rzucił się do otworu jamy i znikł w jej wnę trzu. Niemal równocześnie zjawiły się jeszcze dwa, lecz skryły się w norach tak szybko, że mogłem jedynie stwierdzić sam fakt ich po wrotu. Byłem i z tego zadowolony, gdyż obserwacje borsuków nale żą do bardzo trudnych. Wyszedłem powoli ze swej kryjówki i skinąłem na strażnika. Nadchodził rozradowany wnioskując z mojej miny, że borsuki wi działem. Prostowałem odrętwiałe nogi i opowiadałem o swych wra żeniach. Słońce złociło wierzchołki drzew, gdy schodziliśmy ku bagnistej rzeczułce rozważając możliwości zrobienia zdjęcia bor suków w innym uroczysku. 25 / N I E S P O D Z I A N K A B rniemy przez porośnięte olszyną bagniste łąki, by skrócić drogę do wrzynającego się w Polanę Białowieską, wysuniętego ku południowi cypla* Puszczy. Poranne mgły włóczą się jeszcze nad rzeką, gdy na niebie, za naszymi plecami, ukazuje się powoli wielka, czerwona tarcza słońca. Obfita rosa pokrywa wysokie, sięgające wy żej kolan trawy, wśród których nie brak różnego zielska i kwiatów. Na delikatnie różowych baziach błotnego rdestu jej krople połyskują w porannym słońcu matowo jak perły. Tam znowu, na strzelają cych wysoko do góry wiechach kremowobiałych kwiatów więzówki, siedzą pogrążone we śnie motyle, zielone i miedziane złotawce*. Komary zawodzą monotonnie, znad rzeki dolatuje wrzask derka cza*, a w Puszczy odzywa się pierwsza kukułka. Z daleka ukazała się na chwilę kształtna głowa sarny — kozła i znikła tak szybko, że ledwie zdążyliśmy rozpoznać kierunek jego ucieczki po falującym ruchu traw. Jesteśmy przemoczeni do pasa. Gdzie łąka rzednie, bagno staje się bardziej grząskie. Rosną na nim kalie błotne o mlecznobiałych konchach*. Utykamy w grząskiej topieli na dobre. Chwilami zdaje się, że wyciągamy z trudem nogi z żelazistej rudawy po to tylko, by zapaść się w nią o krok dalej jeszcze głębiej. Słońce zalewało swym blaskiem brzeg Puszczy, gdy dobrnęliśmy wreszcie do skraju lasu. Zmęczeni, długo odpoczywaliśmy opędzając 26 się od bąków i wsłuchując w tętniące wrzawą ptaków, a tchnące świeżością życie poranka. Po niedospanej nocy i uciążliwej prze prawie przez bagno odczuwaliśmy ociężałość całego ciała. Byliś my upojeni powietrzem, rozleniwieni ciepłem słońca i odurzeni niezrównanym zapachem wilgotnej od rosy, jędrnej zieleni. Trzeba było jednak iść dalej. Przy wstępie do Puszczy powitały nas zaczajone w cieniu i chło dzie komary. Las był nieco podmokły; świerczyna z osiką, gdzie niegdzie dęby i olchy, pojedyncze graby, sporo brzozy. W runie* rzucały się w oczy lekko nakrapiane, lancetowate liście plamistych storczyków i pióropusze paproci. Przewodnik szedł przodem zręcz nie lawirując wśród pni świerków najeżonych zdradliwie twardymi jak stal, ostrymi sękami. Omijaliśmy miejsca zbyt zacienione szu kając luk i przerzedzeń w drzewostanie*. Kwitły tam konwalie, łodygi kokoryczek uginały się pod ciężarem zwisających rzędami kształtnych lampioników. W jednym z mrocznych zakątków cypla natykamy się na nie spodziankę. Obuwiki! — i to cała kępa! Pyszność ich kwiatów, ory ginalność barw i formy za dziwiająca. Duże kwiaty zwisały na łodygach pojedynczo lub po dwa jeden nad drugim. Przy każdym podmuchu wiatru schylały się rozdwojone ich czuby, trzęsły się nerwowo skręcone spiralnie brunatnoczerwone ostrogi*. Es tetycznie zakrzywione żółte pan tofelki w środku kwiatu silnie kontrastowały z czerwienią, a szma ragdowozielone liście podkreś lały papuzie zestawienie barw całości. Najpiękniejszy z naszych storczyków! Naprawdę cieszyliśmy się. Warto było brnąć po bagnie, warto było poświęcić niedzielny odpoczynek. Obuwik ** 27 K : .'.^8 Konwalia Obuwików było dużo. Odszukaliśmy jeszcze drugą i trzecią kępę. I dopiero teraz zrozumieliśmy, jaki był właściwy, tak skrzętnie ukrywany przed nami cel zaprojektowanej przez przewodnika wy prawy! WIZYTA MISIA NA G AJÓW CE ałą noc na osadzie ujadały psy. Gaj owiną budziła się często, nasłu chując i rozmyślając, co też mogło je tak zaniepokoić. Mąż był nieobecny i oprócz niej nie było na gajówce nikogo. Czasami strach ją przejmował, czasami miała ochotę wyjrzeć i zobaczyć. Przemę czyła się tak do rana. Gdy zaczęło się rozwidniać, psy ucichły i po wróciły do swych bud. Zaraz też gajowinę zmorzył sen. Wkrótce jednak nowe ujadanie poderwało ją na nogi. Wyjrzała oknem i zo baczyła, jak psy rzuciły się ku oborom, skąd dolatywało beczenie zamkniętych owiec. Gdy wyszła na dwór, uspokoiły się, przybiegły 28 do niej i łasiły się koło nóg. Przywiązała je na łańcuchach, po czyni wróciła do izby. Po umyciu się i roznieceniu ognia zabrała wiadro i udała się do krów na udój. Psy poszczekiwały, ale nie zwracała już na nie uwagi. Powracając od udoju usłyszała z tyłu głośny szmer. Gdy się obejrzała, zobaczyła, jak płot przesadził jakiś kudłaty potwór bez ogona, ze spiczastym pyskiem i sterczącymi do góry, krótkimi uszami. Przerażona, zaczęła uciekać rozlewając obficie mleko na murawę. Kundle szarpały się na łańcuchach jak oszalałe, ona zaś biegła bez pamięci ku domowi. Tymczasem miś rozglądał się ciekawie w nowym otoczeniu, a zmiarkowawszy, że ze strony psów nie grozi mu niebezpieczeń stwo, przyczłapał do rozlanego mleka i żłopał je z ziemi. Oblizywał się przy tym smakowicie, poglądając z ukosa na hałasujące psy. Chcąc się przekonać, czy nie ma ukrytego więcej mleka pod murawą, roz drapał ją pazurami i węszył. Nie znalazłszy nic, stanął. Nie zważając już teraz zupełnie na hałasujące psy poczłapał dalej, kierując się ku zatrzaśniętym drzwiom kuchni, za którymi dygotała ze strachu na wpół przytomna gajowina. Gdy przypadkowo spojrzała w okno, uj rzała ku swemu jeszcze większemu przerażeniu przywarty do szyby łeb potwora, parę małych, świdrujących oczek i dwie kosmate łapy opatrzone długimi pazurami. To miś stanął na tylne łapy, przed nimi oparł się o szybę okna i mruczał z zadowolenia na widok sto jącego w kącie wiadra z mlekiem. Gajowina wpadła do komory, a niedźwiadek coraz silniej naciskał na szybę plamiąc ją błotem i po zostawiając na niej ślady swych łap. Gdy rozległ się brzęk tłuczo nego szkła, krzyknęła przeraźliwie i rzuciła się do ucieczki przez tylne wyjście. Miś zbił szybę i wlazł przez okno do kuchni. Bez wahania pod szedł do wiadra, zanurzył łeb i chciwie chłeptał mleko. W miarę tego, jak ubywało go w wiadrze pęczniał coraz bardziej, sapiąc z prze jęcia i wysiłku. Odpoczywał, oblizywał się czerwonym jęzorem i znowu żłopał. W końcu usiadł na zadzie, objął wiadro przednimi łapami, uniósł do góry i przechylił tak nieszczęśliwie, że resztę mle ka wylał sobie na głowę. Wiadro potoczyło się z hałasem po podło29 dze, a on trząsł łbem i mruczał. Siedział zażenowany, drapiąc się jedną łapą po brzuchu, a drugą otrząsając resztki płynu z kudłów na głowie. Gajowina pędziła bez pamięci przez las do osady leśniczego. Wpadła zadyszana i opowiadała bez związku o całym zajściu. Domyś lono się, że chodzi tu o jednego z półtorarocznych niedźwiadków wypuszczonych dwa tygodnie temu do Puszczy. Zwołano kilku lu dzi, którzy wraz z gajowiną pobiegli do gajówki. Gdy zbliżali się już do drzwi domu, wychyliła się z nich kud łata głowa misia trzymającego w pysku, ściągnięty widocznie ze sto łu, kawał chleba. Pootwierali szeroko usta i stanęli. Nim się opamię tali, niedźwiadek wygramolił się na dwór, a zobaczywszy zbiegowis ko ludzi upuścił na ziemię trzymany w zębach kęs, skoczył ku ros nącej w środku dziedzińca grubej brzozie i w kilkanaście sekund siedział już na jednym z jej konarów, wysoko w koronie. 30 J AK MIS CHCIAŁ SIĘ ZAPRZYJAŹNIĆ Z ŻUKIEM odpoczywał pod rozłożystym świerkiem, a hen w górze szu Miśmiało na wietrze sklepienie Puszczy. Był kwiecień. Leśne mrów ki pełzały leniwie po igliwiu ściółki; za zimno było, toteż nielicznie jeszcze wyruszały z mrowiska na wyprawy po łup. Miś widocznie poczuł chłód. Fala dreszczu poruszyła mu ku dły na grzbiecie. Podkurczył łapy, zebrał się w sobie, siadł i ziewnął. Opodal kroczył niemrawo czarnogranatowy żuk. Nagle za trzymał się rozkraczając śmiesznie nogi — przed nim na igliwiu leżał spory patyk. Żuk zaczął włazić na przeszkodę. Przy próbie przejścia pośliznął się na gładkiej powierzchni patyka, przechylił w tył i upadł. Przewrócony na wznak, wywijał rozpaczliwie noga mi, szukając po omacku jakiegoś oparcia. Bystre oczy misia dostrzegły żuka i bacznie obserwowały jego wysiłki. Po chwili wyciągnął przed siebie łapę i poruszył żuka pa zurem. Żuk podkurczył nogi i znieruchomiał. Miś zerknął figlar nie, cofnął łapę i czekał. Żuk leżał nieruchomo, ruszając od czasu do czasu wachlarzykiem czułka. Czarne oczy misia wnet dostrze gły ruchy wachlarzyka. Skoczył na równe nogi, popatrzył zawa diacko na skulonego żuka i stanął słupka*. Rozpoczęła się zabawa. Przyskakiwał to z jednej, to z drugiej strony do śmiesznego towarzysza, kręcił się w koło na dwu łapach, jakby zachęcał go do wspólnych figli. Czarnogranatowy żuk ostrożnie poruszył nóżkami. Miś aż za mruczał z zadowolenia i radości! Zgarnął przednimi łapami leżące przed nim igliwie i podrzucił wraz z żukiem do góry. Spadające śmiecie zaprószyło mu głowę oraz brunatne kudły. Otrząsnął się raz, drugi — kichnął. Długo szukał czarnogranatowego towarzysza. Nie odnalazł go. Podniósł się wreszcie z ziemi i węszył na wietrze. Następnie skierował się wolno na pobliskie bajoro. M I Ś W K Ł O P O T A C H dy pociąg stanął na stacji w Białowieży, wysypały się z wagonów gromady dzieciaków, które przyjechały na wycieczkę do Pusz czy. Zaspane, zmęczone drogą, nakładały pospiesznie płaszcze, za rzucały plecaki, podawały z rąk do rąk ciężkie, wypchane bielizną i żywnością plecaki. Przeciągłe gwizdki dyżurnych wzywały do usze regowania się w pary i wymarszu do schronisk. Całe sznury owych par, dziewczynek i chłopców, ciągnęły ze stacji, poprzedzane przez wysłanych na spotkanie przewodników. Długi wąż rozpadł się na odcinki dopiero na terenie parku. Każda z grup podążała teraz osob no, kierując się do wyznaczonych im pomieszczeń. Grupa dziewczy nek została skierowana —- ku ich niezmiernej radości — do Myśliw skiego Domu. Złożono naprędce plecaki i wszelki bagaż na dziedziń cu, podążając przed główne wejście na raport. Wychowawczynie uwijały się wśród hałaśliwej gromadki nawołując do zachowania po rządku i spokoju. G Zaczajony w świerkach miś widział, jak otwierano wrota dzie dzińca i jak wybiegały stamtąd dziewczynki. Gdy całe towarzyst wo oddaliło się, opuścił kryjówkę, podkradł się pod wrota i wsunął nos w szparę przy zamknięciu. Widocznie poczuł smakowite zapa chy dolatujące z głębi dziedzińca, gdyż zaczął wkładać w szparę to jedną, to drugą łapę próbując otworzyć wrota. Nie mógł tego doko nać. W miejscu, gdzie parkan przylegał do muru, była rynna. Pod szedł tutaj, wdrapał się na nią i w kilka sekund był na szczycie ogro dzenia. Siadł okrakiem na grzbiecie parkanu, stroił pocieszne miny, rozglądał się i mruczał. Na dziedzińcu nie było nikogo. Spoglądał na porozkładane plecaki, teczki i walizki; właśnie one kryły w sobie źródło ponętnych zapachów! Spuścił się ostroż nie na dziedziniec, stanął na wszystkie cztery łapy i poczłapał ku przy nęcie. Usiadł na zadzie, mruczał i drapał się niezdarnie po kudłach. 32 Zabrał się w końcu do roboty. Obwąchiwał plecaki, wytrząsał zawartość teczek, darł na strzępy papier wydobywając coraz to inne smakołyki. Co się nie nadawało do zje dzenia, odrzucał na boki, mięto sił w łapach i deptał. Kiełbasa, kanapki, chleb i bułki znikały w jego paszczy z zadziwiającą szybkością. Czekoladę pochłaniał razem z opakowaniem, zbierał łakomie rozsypane na murawie cukierki. W miarę zaspokajania swego niedźwiedziego apetytu stawał się coraz bardziej wybredny. Chlebem gardził zupełnie, z kanapek zlizywał tylko masło, mięso jadł niechętnie, jakby z przymusu. Dorwał się wreszcie do pudełka z ciastkami, smakował, mlas kał jęzorem i raczył się nimi obficie. Był tak opanowany łakomstwem, że nie słyszał nawet gwaru powracającej dziatwy. Gdy otworzono wrota dziedzińca, ujrzano go siedzącego na sto sie nagromadzonego bagażu i dojadającego resztki cukiernianych przysmaków. Pysk miał usmarowany kremem, kudły zaprószone okruchami pieczywa, a wkoło leżały powywracane walizki, roz rzucone drobiazgi, strzępy papieru i opróżnione teczki. Okrzyki zgrozy pomieszały się z okrzykami zachwytu. Dziewczynki biegały, krzyczały przywołując podążające za nimi wychowawczynie. Nie bywałe podniecenie zapanowało wśród rozbawionej gromadki. Nie zważano na poniesione straty, nie chciano widzieć zniszczenia i po gromu, widziano tylko śmiesznego, kudłatego niedźwiadka. Zaskoczony zaczął ssać łapę i skomlił cichutko, żałośnie. Miał minę niepopraw nego malca schwytanego na gorącym uczynku i spodziewającego się za to dobrze zasłużonej kary. Wychowawczynie lamentowały wołając rozpaczliwie o pomoc, a co śmielsze dziewczynki starały się zawrzeć bliższą znajomość z misiem podając mu na długim patyku kawałki wybornego sera. 33 Puszcza opow iada — 3 Wpadli na dziedziniec dozorcy parkowi wzywając dziewczynki do ukrycia się pod szopą. Nie poszło to tak łatwo. Co chwila robiły stamtąd wypady przychodząc z pomocą osaczonemu niedźwiadkowi i przeszkadzając bohatersko dozorcom. Zachęcały misia wcale nie dwuznacznie do stawiania oporu, bądź też ratowania się ucieczką. Nim przewidzieli, co zrobi, skoczył na parkan, zjechał po rynnie w dół i, ku utrapieniu dozorców, znalazł się znowu na wolności. M I S I E „JAŚ“ I „ M A Ł G O S I A “ była drobniejsza, „on" krępo zbudowany; siostrzyczka Ona"i braciszek, nieodłączna para. Nie zawsze trzymały się „ma my". Właśnie nadbiegały w galopie jeden za drugim, a ja ukryłem się Jaś i Małgosia 34 szybko za pniem drzewa. Opodal rósł wyniosły, ugałęziony niemal do ziemi świerk. Zziajane, podbiegły do niego. „On“ stanął na tylne łapy i przez chwilę trącał przednią—zwisającą mu nad głową gałąź. Przypatrywał się przy tym ciekawie jej drgającym ruchom, jakimi odpowiadała na uderzenia. Nagle podskoczył do góry chwytając się oburącz za nią. Zawisł i wymachiwał niezgrabnie w powietrzu tylnymi łapami. Próbował dosięgnąć nimi ziemi, oparcia, które stracił pod sobą. Trwało to jednak krótko. Zaczął śmiesznie zadzie rać i podrzucać do góry tylne łapy próbując także nimi uchwycić za gałąź. Udało się! Huśtał się teraz na niej, uczepiony obiema pa rami łap. „Ona“ cały czas przyglądała się ciekawie wyczynom braciszka. Małe oczka iskrzyły się. Stanęła na tylne łapy i zakręciła się w kółko, jakby w tańcu. Potem zaczęło się to samo: niezgrabne podskoki do góry, uchwycenie przednimi łapami za drugą gałąź, i wreszcie udany chwyt tylnymi. Na rozbujanych gałęziach huśtało się dwoje niedźwiadków, niby dwoje rozkosznych malców, a ja z zapartym oddechem przy glądałem się temu obrazkowi z puszczańskiej bajki. 35 W E S O Ł E W Y B R Y K I M I S I A D zień był gorący i przy tamie kąpano się zapamiętale. Woda Narewki spadała kaskadą z wysokich stawideł i wybijała głęboki dół, w którym najchętniej przebywały dzieci obryzgane pianą, roz czochrane i zadowolone z siebie. Nikt nie przeczuwał, że w pobliżu czaiła się niespodzianka. Z kępy olszyny wyzierał zdradziecko czarny łeb misia, a bystre oczy śledziły ruchy rozbawionych dzieci. Kilka razy podawał się ku przodowi, cofał, wyciągał przed siebie to jedną, to drugą łapę i zgarniał ku sobie ziemię i zeschłe liście. Gdy wychylił się z gąszczu, dzieci w popłochu rzuciły się do ucieczki. Miś podskoczył i puścił się galopem za uciekającymi. Dzieci rozpierzchły się na wszystkie strony. Przystanął rozkraczony, z wy suniętym na bok jęzorem. Tymczasem dzieci znikły z pola widzenia i tylko ich krzyk wskazywał kierunek, w którym uciekały. Podążył za głosem. Ludzie w parku botanicznym uciekali na widok misia. Przy glądał się im ale nie wykazywał chęci do zabawy z nimi. Zziajany, poczłapał do Domu Turystycznego i rozciągnął się w cienistej grupie świerków. Było gorąco. Ludzie krzyczeli, biegali, podkradali się do kępy i ze wszystkich stron podglądali misia. Gdy tylko poruszył się, uciekali co sił w nogach. Po krótkim odpoczynku wyruszył na dalszą wędrówkę. Pod szedł do ławki, wskoczył na nią, pohuśtał się na poręczy i przewrócił razem z nią na ziemię. Zaciekawiły go potem kosze na odpadki. Wspinał się, grzebał w papierach, a gdy zwęszył coś smakowitego, obejmował słupek przednimi łapami i wyrywał go z ziemi, wysypu jąc całą zawartość kosza na drogę. Ludzie wszędzie przeszkadzali mu i bawili się jego kosztem. Przywędrował wreszcie do zamkniętej bramy, przełazi przez nią i poczłapał na stację kolejową. 36 Odjeżdżający schodzili się do pociągu. Zajęci rozmową, pilno waniem bagażu i kupnem biletów, nie zauważyli misia wkraczają cego po szerokich schodkach na pomost odjazdowy. Dopiero gdy poczłapał w kierunku kasy biletowej, wszczął się krzyk i tumult. Spłoszony hałaśliwym przyjęciem, zeskoczył z pomostu i pobiegł w kierunku miasteczka. Ludzie także biegli za nim, wymachując rękami i nawołując się nawzajem. Dopiero gwizd podawanego pociągu cofnął ich z powrotem. Mógł teraz swobodnie przedostać się przez most na Narewce. Człapał właśnie po rozpalonych płytach pustego chodnika ulicy, gapiąc się na duży, czerwony gmach poczty. Gdy zrównał się z wejś ciem, przystanął, pogapił się i wszedł do gmachu. Dostał się po kamiennych schodach na parter, wspiął się i zatargał klamką drzwi. Były zamknięte z powodu przerwy obiadowej. Po chwili ruszył na piętro. Doszedł do telegrafu, stanął na tylne łapy i nacisnął klamkę. Drzwi nagle otworzyły się. Ujrzawszy nieoczekiwanego interesan ta przerażona telegrafistka krzyknęła i rzuciła się do ucieczki. Kto wie, co by jeszcze miś narobił, gdyby nie pogoń wysłana za nim z biura łowiectwa. Osaczono go — w budce telefonicznej i wpakowano do drewnianej klatki. Nie zaznał już więcej swobody; nazajutrz został odesłany do warszawskiego ZOO. 37 KLĘPA B A Ś K A R O Z P R A W I A SIĘ Z MISIEM głębokim borze otwarto rezerwat* dla łosi. Na niewielkim skrawku Puszczy miały wszystko: bagna porośnięte olszyną, gdzie mogły się kąpać i chłodzić do woli, wysokie grondy z dębem i grabiną, świerkowe zagaje, sosny niebotyczne i łączki porośnięte kępami wikliny. Wśród dziewięciorga małych, kilkumiesięcznych łoszaków* rej wodziła dwuletnia klępa „Baśka“ . Były to niezaradne, a szpetne z pyszczków maleństwa, odebrane od matek gdzieś daleko po to, by stać się w przyszłości założycielami nowego rodu łosi pusz czańskich, wytępionych w Białowieży doszczętnie. Trzymały się „Baśki“ jak matki. Gdy stawały przy ogrodzeniu przyglądając się przejeżdżającemu drogą wieśniakowi, były bardzo podobne do garba tych, kłapouchych osiołków. Pewnego poranku przybłąkał się do rezerwatu zbałamucony przez ludzi, półtoraroczny niedźwiedź. Pierwszym jego wyczynem było wypicie przygotowanego dla łoszaków przy stróżówce mleka. Pomimo że otrzymał za to od dozorców cięgi, plątał się przez cały dzień w naj bliższym sąsiedztwie. Nazajutrz, nie zauważony, przełazi przez ogrodzenie i bobrował po jego zakamarkach. Wkrótce odszukał spoczywającą w bagnie gromadkę łoszaków, porozpędzał je, a potem zaczął się dobierać do ich skóry. Na odgłos rozpaczliwych pisków podniosła się odpoczywająca w pobliżu „Baśka“ . Malcy w panicznym strachu zbiegli się do swej przybranej matki nie odstępując od niej teraz ani na krok. Ujrzawszy ogromną, bojowo nastrojoną klępę, niedźwiedź tak został zbity z tropu, że stanął jak wryty. „Baśka“ skoczyła ku niemu i zaatakowała. Miś w nogi. Ruszyła za nim „Baśka“ z całą gromadą dziewięciu łoszaków. Miś rwał co sił w nogach, a łosie pędziły za nim. Nie zdążył jeszcze dobiec do ogrodzenia, gdy dopadła go „Baśka“ tłukąc do tkliwie przednimi „badylami“ *. 38 Prawdopodobnie po raz pierwszy w życiu został tak pobity i najadł się tyle strachu. Po ucieczce z rezerwatu nie ukazał się już więcej ani w blis kiej, ani w dalszej okolicy. NOSIŁ WILK RAZY KILKA, PONIEŚLI I WILKA S zkodliwy chrząszcz leśny, zwany szeliniakiem, przypomina z wy glądu karykaturę słonia dzięki głowie wyciągniętej ku dołowi w długi ryjek. Prawie czarny, z niewyraźnymi jasnobrunatnymi przepaskami na pokrywach, o powolnych ruchach. Leśnicy znają go dobrze. Stał właśnie rozkraczony przed leżącym na piasku patykiem, potem niemrawo przelazł przez przeszkodę i wgramolil się na maleń ką, jednoroczną sosenkę. Umieszczone na końcu ryjka żuchwy wpiły się jak nożyce w soczystą miazgę badylka sosenki. Kroiły go bez litośnie, wgryzały do rdzenia. Zaspokajał w ten sposób swój apetyt kosztem miazgi cienkiego badylka drzewka. Przy kolejnym skurczu nożyc sosenka pochyliła czubek — została niemal na wpół prze cięta. Szeliniak zgramolił się z niej i ruszył w dalszą drogę. Los napot kanej drugiej sosenki był taki sam; za chwilę pochylił się bezwładnie jej czubek na bok. Chodziła ta karykatura słonia od sosenki do sosenki i przeci nała je wpół. I tak było co dzień, tak było przez tydzień, miesiąc. Siał sze liniak zniszczenie na prawo i lewo, a wiatr zrywał pochylone, sczerwieniałe czupryny sosenek i roznosił po puszczańskich wertepach. Zamiast jędrnych, zielonych siewek sterczały na szlaku jego węd rówki same ogłowione badylki. Zaszedł wreszcie w swej wędrówce pod szkółkę leśną, taki sobie żłobek dla niemowląt drzew leśnych. 39 Podmuchy wiatru niosły stamtąd żywiczne i inne aromaty świad czące, że w żłobku roiło się od różnorakich wychowanków. Szeliniak podążył ku szkółce gramoląc się na oślep przed siebie. Nagle obsu nęły mu się pod nogami ziarenka piasku, przekoziołkował się w po wietrzu i wpadł z impetem na dno rowka, którym szkółka była oko pana. Z trudem podniósł się na nogi. Pokiwał kolankowato zgiętymi czułkami i ruszył znowu przed siebie. Wędrował już sporo czasu po dnie rowka. Wtem nowe obsunięcie się gruntu pod nogami. Spadł teraz głową w dół na dno kwadratowej studzienki wykopanej mis ternie na szerokość całego rowka. W studzience siedziało już wielu jego pobratymców. Pośród tych amatorów soczystej miazgi uwijał się aksamitnoczarny, opatrzony drgającym nerwowo wąsatym ryjkiem ssak wielkości myszy. Siał między szeliniakami takie same zniszczenie, jak siały one wśród maleńkich drzewek. Przyszła kreska na szeliniaka. Jeden chwyt ostrymi ząbkami — i już było po nim. * # * Gajowi kontrolowali studzienki w rowkach przy szkółce. — Z tej studzienki to i nie ma co wybierać — ozwał się jeden. — Popatrzcie, towarzyszu — ryjówka sprawiła sobie ucztę. Wszys tko pożarte! Chwycił ostrożnie aksamitne zwierzątko palcami za ogon i wy puścił je na utkany z ziół, traw i mchu kobierzec w pobliskim gąszczyku. JAK SFILMOWAŁEM Z A J Ą C A W PUSZCZY "1 X 7racaliśmy do domu. Kładące się na mchach długie cienie * * zwiastowały bliski zachód słońca. Na jednym z zakrętów drogi zobaczyliśmy niespodziewanie pasącego się w głębi lasu zająca. Słyszał dobrze turkot nadjeżdża 40 jącego wózka, lecz nie zwracał na to wielkiej uwagi. Czasami przestawał tylko skubać trawę, zwracał ku nam głowę, lecz nie uciekał. A parat filmowy miałem przy sobie. Um ówiłem się z żo ną, że gdy podjedziemy nieco, ja zsunę się niepostrzeżenie z wózka, a ona pojedzie dalej. Po odjechaniu jakich trzydziestu kroków od zająca zatrzym a konia, sama zejdzie z wózka i zacznie przechadzać się tam i z po wrotem po drodze. — Oczywiście — dodałem — żadnej uwagi na „kusego“ ! Pam iętaj! Zając G dy koń zatrzym ał się i żona schodziła z wózka, zając zanie pokoił się: podniósł głowę do góry i nastawił słuchy. N astąpił kry tyczny m om ent — ucieknie czy nie ucieknie ?... Zobaczyłem wreszcie żonę idącą wolnym krokiem w moją stronę. Zając kicnął dwa kroki i zaczął jednak coś skubać trzym ając jedno ucho podniesione do góry. Zacząłem obchodzić „kusego“ . T e n nastawił całą swoją czuj ność w kierunku drogi, niby to skubał, kicał od niechcenia, a słuchał. Gdy żona nawracała do wózka, ja już stałem za nim z tylu nie dalej jak na osiem kroków. Zawarczał autom at aparatu, a zając nic; nie słyszy, śledzi tylko to, co się dzieje na drodze. T rzym am go dobrze „na m uszce“ . W idzę przez w izjer*, jak potrząsa uchem , by spędzić komara, co m u się wreszcie — nie udaje. Podnosi więc tylną łapę do góry i drapie nią po uchu. Kicnął i skubie trawę. Żona kaszlnęła, zając położył słuchy po sobie i przycupnął. Podniósł się znowu ostrożnie na nogi i słucha. Brawo!... stanął słupka!... rozgląda się. Żona poszła widocznie da lej, bo uspokoił się. Znowu jedno ucho podniósł do góry — kica. 41 Kom ar wlazł m u widać do nosa; prychnął i trzęsie głową... Znowu kicnął dwa kroki i słucha. Sięga pyszczkiem po listek na krzaku... Przysiadł na zadzie i nastawił słuchy... Sprężyna autom atu słabnie, dokręca się trzydzieści metrów taśmy. W zająca nagle jakby piorun trząsł — usłyszał warkot. Daje na oślep susa przed siebie. W wizjerze mignęły mi się dwie tylne nogi, a w środku biała łatka. Po — szedł!.,. Z A P A D Y ybraliśmy się we troje: żona moja, łowczy* i ja. Strzelcy podpatrzyli, że głuszce trzym ają się w borach bagiennych, i ustalili dokładnie miejsce zapadów. T am , gdzie cypel grondu wrzynał się w bagna, znajdowały się najbardziej dostępne i najbardziej dogodne miejsca obserwacyjne. Od drogi, na której zostawiliśmy konie, trzeba było iść dobre półtora kilometra. Słońce ledwie kłoniło się ku zachodowi, więc mieliśmy dość czasu, by nie śpiesząc się dobrnąć do wyznaczonych nam stanowisk przed rozpoczęciem się zapadów. Szliśmy wolno, gawędząc swobodnie i nie zwracając większej uwagi na otoczenie. Śnieg leżał po lesie, brudny, jakby zakurzony, a w każdym zagłę bieniu terenu chlupała pod nogami woda. Zmuszało to do skupia nia uwagi i przeszkadzało w rozglądaniu się na boki. Łowczy zatrzy mywał się jednak od czasu do czasu i wsłuchiwał pilnie w odgłosy dolatujące z Puszczy. Podczas wykonywania tych czynności po zostawał nieco w tyle, byśmy nie przeszkadzali m u swoją rozmową. Na jednym z takich przystanków usłyszałem za sobą stłumione: pst! pst! Odwróciłem się. Zrozum iałem , że wzywa nas do zacho wania milczenia oraz zatrzym ania się. Pociągnąłem żonę za rękaw, przykładając jednocześnie palec do ust. Łowczy zbliżył się i oświad W 42 czył przyciszonym głosem, że przed nami znajduje się duże stado dzików. Staliśmy natężając słuch i patrząc uważnie we wskazanym kierunku. Po chwili usłyszeliśmy krótki, urwany kwik, jaki zwykle wydaje warchlak* nadepnięty lub potrącony ryjem przez sam urę*. Objąwszy rolę przewodnika łowczy zaczął podprowadzać nas do kępy dębów, w której żerowały dziki nie przeczuwające nawet obecności ludzi w tak bliskim sąsiedztwie. Już po przejściu kilkudziesięciu kroków ujrzeliśmy snujące się pomiędzy drzewami sylwetki, w których z łatwością rozpoznaliśmy kilka dużych sam ur, kilka zeszłorocznych „wycinków“ oraz całą gromadę małych, tegorocznych warchlaczków. Stado czuło się zupeł nie bezpiecznie, toteż rozproszyło się i myszkowało na dość dużej powierzchni. Zbliżając się krok za krokiem, podeszliśmy tak blisko, że mogliśmy obserwować każdą grubszą sztukę z osobna. Sam ury ryły spokojnie ściółkę pokręcając śmiesznie krótkimi ogonkami, a warchlaczki baraszkowały ze sobą trącając się nawzajem lub uga niając jedne za drugim i. Od czasu do czasu dolatywało do nas gło- Dziki śniejsze chrząknięcie którejś z m atek stwierdzającej w ten sposób swą obecność wobec rozbawionych pociech. Cala grom ada zbliżała się zwolna w naszą stronę, toteż zaniechaliśmy dalszego podchodze nia i ukryliśm y się za pniam i drzew. Ponieważ wiatr był dla nas pom yślny, dziki zbliżyły się wkrótce na odległość zaledwie 15— 20 kroków. D opiero wówczas jedna z sam ur wyczuła nas, fuknęła jak miech kowalski i w dzikim galopie skoczyła w tył. Jak wielokrotnie odbite echo zawtórowały jej fukaniem inne sam ury, po czym stado runęło przez las łamiąc i tratując wszystko na swej drodze. W idok był wspaniały! Czarne sylwetki migały się pod słońce, a las rozbrzm iewał niesamowitym hukiem i trzaskiem. Oszołomieni wspaniałością widowiska, staliśmy jeszcze długo, nie ruszając się z miejsca. G dy ochłonęliśmy z wrażeń, łowczy poprowadził nas dalej. W krótce osiągnęliśmy cypel grondu i zajęli wskazane stanowi ska. Słońce spu-zczało się za las. Za sobą mieliśmy grond, a przed sobą półkolistą linię zalanych wodą borów bagiennych, gęsto pod szytych na wpół połam aną przez śniegi trzciną. > G dy usłyszeliśmy pierwszy oddalony łopot skrzydeł, serca zabiły nam żywiej, a oddech stał się szybki, nieopanowany. Głuszec usiadł gdzieś daleko. N astąpiły chwile oczekiwania, wez brały nadzieje na ujrzenie pięknego ptaka z bliska. Rozległ się drugi łopot, także daleko, po nim następny i wresz cie zobaczyliśmy sylwetkę głuszca płynącego m ajestatycznie ponad koronami pobliskich karłowatych sosen. Ptak usadowił się hałaśli wie w pobliżu naszego punktu obserwacyjnego. Chrząkał i stękał przeskakując z gałęzi na gałąź, aż w końcu rozsiadł się wygodnie i zamarł w bezruchu. Poza polem naszego widzenia, lecz w pobliżu, usiadł jeszcze jeden głuszec. Po chwili zaczęły dolatywać stam tąd urywane dźwięki jego pieśni. Tokował!* Powtórzył pieśń dwa razy i przerwał. 44 Zm rok szybko zapadał, komary dokuczały coraz bardziej. G dy ściemniło się zupełnie, łowczy dał znak, że pora wracać. K O B rzoza rozwijała liście — nieomylny znak, że głuszce przestają tokować. Łowczy namawiał mię jednak, by wybrać się do uro czyska Czerlon. Obecny przy tym strzelec przym rużył oczy i rzekł krótko: — Jeszcze grają! — Zdecydowałem się. Omówiliśmy szcze góły spotkania i sprawa została załatwiona. Było po dwunastej w nocy, gdy m inęliśmy stojącą przy szosie leśniczówkę. Panowała tak wielka ciemność, że z trudem rozróżniałem białe kamienie, którym i obstawiono szosę w odstępach regularnych z obu stron jezdni. D ługo, długo jechaliśm y, nim wypadło skręcić na drogę przy terpentyniarni*. Sylwetki niebotycznych sosen rysowały się w m roku jak fan tastyczne kolum ny wspierające swymi czubami czarny strop lasu. Na tle szarzejącego nieba majaczyły niewyraźne plamy koron drzew. G dy wjechaliśmy na szczyt wzniesienia, ujrzałem migające w oddali małe światełko. W miarę podjeżdżania światełko rosło prze kształcając się powoli w słup ognia bijący w górę od rozpalonego przy drodze ogniska. N a tle łuny widać było czarną nieruchom ą sylwetkę Strzelca, prawdopodobnie wsłuchującego się w dolatujące go odgłosy stuku kół naszego wózka. Widzieć nas jeszcze nie mógł, natom iast sam stanowił doskonały przedm iot obserwacyjny nawet na stosunkowo dużą odległość. Widzieliśmy wyraźnie, jak rzucił polano do ogniska, podszedł do stojącej opodal ławeczki i zarzucił strzelbę na ramię. G dy podjechaliśm y, zasalutował i pomógł mi zsiąść z wózka. Zdjąłem burkę i grzałem się z przyjemnością przy ogniu prostu 45 jąc skostniałe od dłuższego siedzenia nogi. W tym czasie woźnica wyprzągł konia, podsunął m u worek z obrokiem, a potem kucnął przy ogniu i zacierał ręce. — Niedługo ruszymy — zde cydował strzelec. T ymczasem przysiedliśmy na ławeczce i gawędziliśmy o tym i owym. Światło ogniska rzucało jaskrawe odblaski na pień starej sosny, na którym w takt pląsów płomieni tańczyły cienie. Gdzieś w pobliżu kręcił się puszczyk zawodząc ostatnią zwrotkę swego U h u L . H u— hu—h u ! Ozwały się pierwsze żurawie. Strzelec zerwał się z ławki i dał hasło do wymarszu. W yjąłem z futerału aparat filmowy, po czym ruszyłem za nim. Schodziliśmy szybko ku bagnom porośniętym karłowatym lasem sosnowym, podszytym trzciną oraz kępami wierzb bagiennych. Przeszliśmy nie więcej niż pół kilometra, gdy strzelec nagle chwycił mię za rękę i szepnął: — Gra! Ogarnęło mię wzruszenie. Usłyszałem ciche: ty— kut... ty—kut... Pieśń rwała się, przerwy były częste i strzelec radził czekać. Sądząc po sile głosu grał niedaleko, najwyżej w odległości pięćdzie sięciu kroków. Czekaliśmy, a głuszec grał. W reszcie zacząłem podchodzić, a raczej podskakiwać. Skoczy łem raz, drugi, dziesiąty i słuchałem. Pieśń lała się za pieśnią. Z od ległości piętnastu kroków rozróżniałem wyraźnie jego kształtną sylwetkę. Byłem tak zasłuchany i wpatrzony w piękną zjawę, że nie spostrzegłem , w jaki sposób strzelec znalazł się tuż za mną. Gdy usłyszałem szmer za sobą, drgnąłem nerwowo i zrobiłem nieopatrz nie krok naprzód. W tym samym momencie rozległ się łopot skrzydeł, a w oczach zawirowały mi korony drzew, i ciemna plam a odlatującego głuszca. Zjawa prysła — wszystko było stracone! 46 D Z I W N Y G Ł U S Z E C rwale rąbali las. Stuk siekier rozlegał się dalekim echem w ciszy chłodnego, jesiennego poranka. Sosny waliły się na ziemię łamiąc gęste podszycie świerkowe. Ich korony chyliły się zwolna, potem opisywały w powietrzu wielki łuk i jak meteory ze świstem leciały w przestrzeń ścierając i miażdżąc wszystko na drodze swej ostatniej wędrówki. Gdy legły na ziemię, drwale obrąbywali sęki, obcinali wierz chołek i konary oczyszczając dokładnie gonny pień. Buchał ogień, trzaskały iskry, gdy do ogniska dorzucano świeżej choiny, gdy pod sycano jego żar suchym i, żywicznymi sękami. Od wschodu do za chodu słońca wrzała praca. M iało się ku wieczorowi, gdy drwale zasiedli przy ognisku. Spożywali ostatni posiłek porządkując narzędzia i przygotowując się do drogi na odpoczynek po pracy. Słońce zaszło, wiatr ustał i pocią gało chłodem oraz wilgocią. D 47 Nagle dal się słyszeć łopot skrzydeł; wielki, czarny ptak usiadł z hałasem w koronie jednej z pobliskich sosen. K ręcił się niespokoj nie na grubym konarze, za chwilę przesiadł się na drugi i przecha dzał po nim wydając gardłowy chrzęst. Drwale poglądali z ciekawością na dziwną zjawę, nie ruszali się z miejsc i zachowywali spokój. — Głuszec — szepnął jeden z nich. Tym czasem ptak usadowił się wygodnie na gałęzi i patrzył obojętnie z góry na dogasające ognisko oraz siedzącą przy nim gro madkę ludzi. Drwale półgłosem rozmawiali ze sobą dzieląc się uwagami na tem at osobliwego gościa. G dy zaczęli wstawać od ogniska, głuszec wyciągnął szyję, przyglądał się im , lecz nie okazywał żadnej obawy. Nie płosząc go odeszli z boru. G dy zjawili się nazajutrz do pracy, głuizca na sośnie ju ż nie było. W krótce zapomnieli o nim , zajęci krzątaniem się koło roznie cania ogniska i przygotowywania pił do ścinania drzew. Legła pierwsza sosna, zastukały siekiery przy okrzesywaniu gałęzi. Niespodzia nie drwale usłyszeli przeciągły świst w górze i ujrzeli znowu czarnego ptaka zataczającego w powietrzu wielkie koło. Zniżył lot, skierował go ukośnie ku ziemi i usiadł przy koronie powalonej sosny. Zdum ie ni, przerwali pracę wyczekując z zapartym oddechem , co będzie dalej. Głuszec rozejrzał się dokoła, po czym zaczął objadać pączki z leżących obok świeżych gałązek sosnowych. Drwale spojrzeli na siebie porozumiewawczo. Jeden z nich nachylił się, podniósł szyszkę i rzucił ją w kierunku ptaka. Wywarło to zgoła nieoczekiwany od ruch z jego strony. Nastroszył pióra, wyciągnął szyję w ich kierunku i bił ze złością dziobem o ziemię. Ogarnęło ich jeszcze większe zdu mienie. Tym czasem głuszec uspokoił się i w dalszym ciągu obrywał igliwie oraz pączki z gałęzi korony sosny. Wskakiwał na nie i wyszuki wał smaczne kąski. N a wszelkie próby straszenia odpowiadał po stukiwaniem dzioba o konary. Po namyśle oraz dłuższej naradzie pozostawili go w spokoju i zabrali się do dalszej pracy. Przez cały dzień trzym ał się ich sąsiedztwa, zajęty wyszukiwaniem żeru. Od czasu do czasu odpoczywał rozsiadając się wygodnie na powalonej 48 kłodzie oraz grzał się w słońcu. O zm roku, gdy kończyli pracę i za bierali się do odejścia, odleciał. Od tego dnia głuszec stał się nieodłącznym towarzyszem drwali. Zjawiał się z rana, gdy rozpoczynali pracę, znikał wieczorem, gdy ją kończyli. Oswoił się z nimi do tego stopnia, że wkrótce brał chleb z ręki i przetrząsał kieszenie zdejmowanej przy pracy odzieży. Raz dał się naw et schwytać, lecz tak podrapał i pobił dziobem drwala, że ten czym prędzej wypuścił go z rąk. W ieść o tym rozniosła się szybko, toteż codziennie zjawiali się ciekawi, by oglądać zasłyszane' dziwy. N a odwiedziny reagował w ten sposób, że trzym ał się z dala, lecz — nie odlatywał. W idzia no, jak zjadał codzienną porcję chleba, jak kręcił się przy drwalach, ja k łowił m uchy siadające na ich plecach, gdy jedli obiad lub od poczywali podczas pracy. Raz usadowił się na noc na pniu ściętej sosny i pomimo płosze nia nie zdradzał ochoty do odlotu. Schwytano go i zaniesiono na leśniczówkę. N a leśniczówce oswoił się z ludźm i, jadł, co m u dano, lecz u tra cił dawną swadę. W krótce odesłano go do warszawskiego ZOO. Zadomowił się tam i przetrw ał szczęśliwie resztę jesieni oraz całą zimę. N a wiosnę zaczął tokować. Codziennie o świcie słyszano jego pieśń. Pewnego poranku pieśń nagle urwała się. Gdy nadeszli dozor cy, głuszec ju ż nie żył. B A T A L I Z O N Y ostaliśmy powiadom ieni, że wykryto na torfowisku puszczań skim tokowisko* bojowników - batalionów. Choć pora sezonu była nieco spóźniona, od razu zdecydowaliśmy się na przedsięwzięcie 49 P uszcza opow iada — 4 wyprawy. Obiecywaliśmy sobie dużo wrażeń przy oglądaniu tak niepospolitego' widowiska, jakim są toki wiosenne tych ptaków. C harakterystycznym dla tutejszych okolic wózkiem, zaprzężonym w jednego konia z kabłąkiem, wybraliśmy się zaraz ( f / f P° P°^uc*n ^u d° gajówki. M ieliśmy tam przenocować, by ze wschodem słońca zasiąść w budkach skleconych prym ityw nie na torfowisku z naciętych brzózek i wierzb bagiennych. Gdy zostaliśmy zbudzeni ze snu, było jeszcze zupełnie ciemno. Po skrom nym posiłku i niezbędnych przygotowaniach ruszyliśmy w drogę. N a skraju bagna gajowy zaopatrzył nas w długie kije, które mogły okazać niemałą usługę przy badaniu podłoża pod nogam i i przeprawach przez kładki na brodach i topielach. Torfowisko było prawie bezleśne. M iejscami zarysowywały się we mgle niewielkie zgrupowania nędznych sosen bagiennych, syl wetki pojedynczych brzózek i kępy wierzbiny. Poza tym była to bez nadziejna płaszczyzna porośnięta bagienną roślinnością: m cham i torfowymi, żurawiną, ostrym i turzycam i, łochynią i białym , won nym kwieciem bagna. Czajki kwiliły żałośnie, wystraszone naszym niespodziewanym pojawieniem się, czasami przeciągały ze świstem kaczki. Jedna zapadła obok na szeroko rozlanej strudze, lecz poder wała się zaraz i odleciała z głośnym kwakaniem. Zziajani i zmoczeni, dobrnęliśm y do budek na czas. Były one świetnie zamaskowane i ustawione półkolem w odle głości zaledwie kilkunastu kroków od tokowiska. W cale obszerna przestrzeń przed nam i była wydeptana przez bataliony tak dokład nie, że prócz m chu i zbrukanych piór z ich kołnierzy nic na nim nie było widać. Byliśmy uprzedzeni, że toki mogą się zacząć późno oraz że mogą być niezbyt liczne. Podobno jednak w niektóre ranki bojowniki zlatują się jeszcze w takiej obfitości, jak na początku sezonu. Zasiedliśmy w budkach sprawując się jak można najciszej. Już słońce zaczynało dogrzewać, gdy zjawił się pierwszy batalion. 50 Nadleciał niespodzianie i siadł tak blisko mojej budki, że m og łem dowoli cieszyć wzrok jego butną postawą i pięknym upierze niem. Za chwilę zjawił się drugi i trzeci, po czym zaczęły się zla tywać ze wszystkich stron coraz inne, coraz piękniejsze. N im zdążyłem ochłonąć z pierwszego wrażenia, rozpoczęła się bójka. D w a bataliony naczapierzyły się i zapamiętale skakały sobie do oczu. Posłużyło to jakby za hasło do rozpoczęcia toku, gdyż od razu zapanowało ogólne ożywienie. Biły się po dwóch, po trzech, po kilku na raz. Pęki piór na uszach nastroszą, kołnierze napuszą, wyskakują w górę na m etr i wyżej, wodzą się ze sobą i skubią nawzajem. Każdy inny — na wysokich nóżkach, z długim dziobem, wygląda jak wesołek. A ile barw, deseni i wymyślnych wzorów w ich strojach! W e wszystkim olś niewa przepych, zadziwia rozmaitość. Jedne mają kołnierze czysto białe, inne znów — czysto kremowe, rdzawe, szare, brązowe lub czarne, prążkowane lub z wstawkami, regularnie plam iste, chm urkowane albo pstre. Pióra w nich mienią się w słońcu -i połyskują m etalicznie zielenią, granatem , brązem , szafirem, fioletem lub m ie dzią. Pęki piór nad uszami tak samo barwne, rozmaite i wspaniałe, lecz rzadko tej samej barwy, co kołnierze, częściej barwy odm iennej. Niezrozum iała jeszcze dla nas rozrzutność N atury! G dy toki m iną, wypierzą się przecież, zrzucą strój godowy i przywdzieją codzienny — szary i niepozorny. Latem nie m ożna będzie ju ż odróżnić jednego od drugiego, gdyż wszystkie będą do siebie podobne. M ieliśm y przed oczami barw ny obraz, ożywiony ciągłym ru chem. Korow ód dziwacznych postaci to tańczył i kłębił się, to roz padał. Przecież te ptaki m ożna było chwytać rękami! W ysunąłem się z budki i nakręcałem film — z bliska, bez żad nej osłony. Przestałem , gdy nastąpiło opamiętanie i wszczął się popłoch. Jak race* wystrzelały w powietrze jeden za drugim , rozpierzchając się na wszystkie strony. Towarzysze moi także powychodzili z budek. Tokowisko nagle opustoszało, tylko wiatr rozwiewał pióra po bagnie. N am pozostał jednak film oraz niezatarte w pamięci w spom nienia. 51 J A R Z Ą B E K O trażnik leśny prosił o widzenie się ze mną. Po przyw itaniu oznaj^ m ił, że w dniu wczorajszym natknął się w uroczysku Orłowe na gniazdo jarząbka. — Niewiele brakowało, żebym rozdeptał — rzekł. — Oglą dałem dużą hubę na grabie i cofałem się tyłem od pnia z zadartą do góry głową. N araz zafurkotało m i koło nóg, a gdy spojrzałem w dół, zobaczyłem koło buta pięć pstrych jajek. — A jarząbek ? —- zagadnąłem. — Po kwadransie wrócił pieszo i usiadł — odparł. Um ówiłem się nazajutrz wybrać do uroczyska Orłowe w nadziei, że uda mi się sfotografować pięknego ptaka na gnieździe. Zabraliś m y duży aparat oraz filmówkę. Po dość długim kołowaniu, gdyż strażnik nie mógł od razu trafić na właściwe miejsce, zatrzymaliśmy się wśród grondu gęsto podszytego leszczyną. Przygotowałem apa rat i czekałem niecierpliwie na pow rót strażnika, który oddalił się teraz, by ustalić kierunek podejścia. W krótce zjawił się z powro tem i oznajmił, że jarząbek siedzi. Zaczęliśmy podchodzić. W pewnej chwili strażnik zatrzymał się i wskazał ręką na krzak leszczyny znajdujący się od nas mniej więcej w odległości dw udziestu kroków. W iedząc z doświadczenia, że skradanie się wywrze wręcz przeciwny od spodziewanego — jakby m ożna było pozornie sądzić •— skutek, ruszyłem w stronę krzaka norm alnym krokiem , starając się jedynie nie patrzeć zbyt przenikliwie przed siebie. Z odległości dziesięciu kroków nie mogłem jeszcze nic do strzec. W obec tego zacząłem kołować, aż znalazłem się od krzaka w odległości nie większej niż 5-6 kroków. Oczy wyłaziły mi na wierzch, lecz jarząbka nie widziałem. Cofnąłem się wstecz, znowu podszed łem, a ż .. . struchlałem z wrażenia: przede m ną przy patyku m rug nęło czarne, okrągłe oko. Siedział szeroko, przypłaszczony i tak zlany barwą z otoczeniem, że gdyby nie kom ary, które odpędzał 52 od oczu m ruganiem powiek, nigdy bym go nie spostrzegł! Rdzawopstre ubarwienie piór zlewało się z barwą przegniłych liści, a plamy słoneczne na ściółce i roślinności dopełniały reszty. Barwa ptaka była w tych w arunkach zdumiewająco doskonałą barwą ochronną! Co rychlej skierowałem wzrok gdzie indziej i zacząłem rozsta wiać trójnóg aparatu. Starając się działać spokojnie, umiejscowi łem jarząbka w środku matówki, zwęziłem przesłonę i założyłem kasetę. W czasie kilkusekundowego naświetlania obserwowałem z zim ną krwią kom ara siedzącego na liściu leszczyny: byle nie pa trzeć w prost w czarne okrągłe oko! Dotrzym ał świetnie, ale nie byłem pewny, czy w czasie fotografowania nie poruszył głową. U niosłem lekko aparat do góry i oddaliłem się, zachowując ten sam spokojny, niedbały krok. Jarząbek pozostał na gnieździe. G dy zrów nałem się z oczekującym na m nie strażnikiem, zamknąłem kasetę i ruszyliśmy w drogę powrotną. Film owanie oraz sporządzenie fo tografii jaj w gnieździe odłożyłem do dnia jutrzejszego, gdyż mogła zajść potrzeba powtórzenia zdjęcia samego ptaka. Z tego względu lepiej było go nie płoszyć. I rzeczywiście, chociaż zdjęcie się udało, zapragnąłem jednak sporządzić lepsze. W tym celu wybrałem się nazajutrz do Orłowego po raz drugi. Postępując podobnie jak w dniu poprzednim , sporządziłem jeszcze jedno — jak się okazało później o wiele lepsze — zdjęcie jarząb ka. Ledw ie jednak zamknąłem migawkę, ptak zerwał się z gniaz da i w ciągu sekundy znikł mi z oczu. Skorzystałem zaraz z okazji i sfotografowałem w nętrze gniazda z pięciu brązowo nakrapianym i jajam i. Strażnik interesował się losem ptaka do końca. W krótce do niósł mi, że pewnego poranka jarząbka więcej nie zastał. Z jaj wy kluły się pisklęta i powędrowały z matką „w szeroki świat“ . Pod leszczyną zostały tylko nakrapiane skorupki. 53 W P U S Z C Z Y "]\Tad zarośniętą po brzegach m aliniakiem i paprociam i drogą ’ zwarły się gałęzie drzew tworząc w górze szumiące sklepienie lasu. Po obu jej stronach wznoszą się potężne kolum ny puszczań skich lip i dębów , porozrzucanych to tu , to tam wśród m orza różnokształtnych pni grabiny i pstrokatych pni klonów. Ponad sklepie nie Puszczy strzelają ku niebu pojedyncze stożki olbrzym ich p u szczańskich świerków. N a liściach drzew i paproci wiszą mieniące się w słońcu kropelki wody — ślad wczorajszej nawałnicy. Z gleby unosi się mgiełkowaty opar przepojony zapachem grzy bów i próchnicy. Gorące prom ienie letniego słońca z trudem przedzierają się przez luki w sklepieniu. Ich złociste wiązki znaczą swą drogę po włóczystym welonem i malują na dnie lasu nieregularne sło neczne plamy. N ad jed n ąz takich plam , na środku drogi, zatacza Jcręgi duży m otyl z białymi przepaskam i na ciem nobrunat nych, prawie czarnych skrzyd łach. Zniżył lot, zatoczył m aje statycznie jeszcze jeden krąg i usiadł. W achlując od czasu do czasu szerokimi skrzydłami, chciwie spija rosę z wilgotnej ziemi, a spłoszony furkotem przelatującego ptaka, unosi się w powietrze i zatacza coraz to nowe kręgi nad drogą. 54 W głębi widać zw a ły połamanych i potrzaskanych drzew . . . W głębi widać zwały połam anych i potrzaskanych drzew, a po śród m orza zieleni wyłaniają się czarne, pionowe ściany potw ornych wywrotów. N a ich gnijących pniach wyrosły liczne huby, ciem no zielony kobierzec m chu pookrywał ich grube cielska, a pierzaste paprocie rozsiadły się na skorupie ich głęboko spękanej kory. Sploty obnażonych korzeni olbrzymów wyglądają jak legendarne wężowiska. Wokoło tych m artw ych szczątków pyszni się zieleń, bujnie pleni się nowe życie. Niespodzianie i szybko rozwarła się nad drogą zielona ściana maliniaka i coś dużego wyskoczyło z zarośli. Płowy, kusy zwierz z okrągłym pyskiem i spiczastym i, sterczącymi do góry uszami os trożnie obejrzał się na prawo i lewo. Upewniwszy się o własnym bezpieczeństwie, kocim ruchem wygiął do góry grzbiet, otrząsnął jedną łapę, potem drugą, przeciągnął się rozkosznie i truchcikiem pobiegł drogą. Nagle przypadł do ziemi, dał susa w bok i znikł za ścianą m aliniaka po przeciwległej stronie drogi. N ad głową umykającego chyłkiem rysia zaskrzeczała sójka. 55 R Y S I Ę T A T "\y re k to r lasów zawiadomił m ię telefonicznie, że zostały odebrane od kłusowników* przez praktykanta leśnego cztery żywe wilczki. D ostarczył je do siedziby łowczego, lecz w dom u go nie za stał, więc zawiadomił o tym dyrekcję lasów. D yrektor polecił odesłać je do Parku Narodowego. Zadzwoniłem do żony zawiadamiając ją o niezwykłej okazji obejrzenia z bliska ciekawych zwierzaków. Zona obiecała przyjść i przyprowadzić ze sobą obie córeczki. W tym cza sie zleciłem przygotować odpowiednie pomieszczenie, w którym można by maleństwa w ciągu kilku tygodni odchować, oswoić z ludź mi i przyzwyczaić do przyszłych warunków życia w ogrodzie zoolo gicznym. N araz zabrzm iał dzwonek telefonu i usłyszałem w aparacie podniecony głos żony: —• Coś nadzwyczajnego! Zosia mówi, że to nie wilczki, tylko młode rysie! — Jak ? Co ? Dlaczego ? — pytałem zaskoczony. — Przecież dyrektor mówił wyraźnie, że odebrano wilczki. — Jak sobie chcesz, ale Zosia mówi, że to są małe rysie — od powiedziała. Chwyciłem za kapelusz i pośpieszyłem do M uzeum . Zastałem tam posłańca, kilku pracowników, żonę i córeczki. M łodsza — Zo sia — stała z „w ażną“ miną koło koszyka, w którym siedziały zwie rzaki i powtarzała jakiem uś niedowiarkowi: — Phi! T o wcale nie wilczki, to są rysie. O! N a uszach pę dzelki im będą rosły! I pyszczek każdy m a okrągły jak nasza kotka Szarusia. Jak wilczki, to gdzie one mają ogony ? Ja mówię, że to są rysie, tylko bardzo małe! Słuchałem i ja wywodów córki, a gdy obejrzałem bure m aleń stwa, musiałem jej przyznać najzupełniejszą rację. T ak — to były młode, kilkutygodniowe rysie. Pośpieszyłem do telefonu, by podzielić się nowiną z dyrektorem . 56 — Jakto rysie? — pytał — Przecież praktykant rozmawiał ze mną. K to powiedział, że to rysie ? Zapewniłem go, że sprawa rzeczywiście tak się przedstawia oraz powiedziałem, że pierwsza rozpoznała rysie moja siedm iolet nia córeczka. — K to ? — zapytywał — W asza siedmioletnia córeczka?! N ie możliwe, ja zaraz przyjadę. Przyjechał dyrektor, obejrzał bure kociaki i przyznał mojej Zosi rację. * # # O debrane od puszczańskich kłusowników cztery m łode rysie chowały się pięknie. K arm ione z butelki przez smoczek rozcień czonym krowim mlekiem, rosły jak na drożdżach. Były wesołe, chętnie bawiły się i dużo spały. N a uszach pokazały się pędzelki, pojawiły się na futerku niewyraźne centki, a bury ton ubarwienia zm ienił się na szarocynamonowy. G dy nadchodziła pora karm ienia, gramoliły się przez wierzch paki służącej im za pom ieszczenie i z grubym , gardłowym m iaucze niem wdrapywały się na kolana siedzącego na krześle z butelką cie płego mleka preparatora M uzeum . W stosunku do innych osób pozostawały stale nieufne. T oteż gdy po pewnym czasie żona dy rektora ZOO wiozła dwoje z nich do W arszawy, siedziały w koszycz ku przez całą drogę tak cicho, że nikt z podróżnych ani domyślał się nawet obecności w swoim sąsiedztwie żywych istot. Pozostałedwa powędrowały do Zwierzyńca w Częstochowie. # # # Upłynęło dwa lata. W ybrałem się właśnie do W arszawy, by odwiedzić naszych byłych wychowanków. Zona dyrektora ZOO opowiadała mi o nich wiele. Sama je przywiozła z Puszczy, sama chowała i karmiła, opie kowała się nim i jak najlepszy przyjaciel. T ak było od początku, tak było i obecnie. — Zresztą zobaczycie sami — zakończyła opo wiadanie. W zięła ze sobą trochę łakoci i udaliśmy się do klatek. 57 Klatki stały na osobności, w części ogrodu, do której publiczność nie miała wówczas dostępu. — Zatrzymacie się w od ległości 15 — 20 kroków od ogrodzenia, a ja pójdę tam sama — rzekła. Przystanąłem we wskazanym miejscu i przygląda łem się z daleka. Dyrektorowa zbliżała się powoli, wołając pieszczotliwie: — K ic i! K ic i! . . . N atychm iast pokazały się przy kracie dwa olbrzym ie rysie. Skakały do drzwiczek i miauczały krótko, przeraźliwie. Otworzyła drzwiczki i weszła do klatki. T o , co nastąpiło teraz — przeszło wszelkie moje oczekiwanie. Rysie skakały na swą wychowawczynię, łasiły się, kładły na jej ram iona potężne łapy, lizały po rękach i tw a rzy. M ruczały przy tym hardo, lecz przyjaźnie, dając się głaskać i pieścić. A przecież wystarczyłoby jednego uderzenia łapą, szarp nięcia kłami lub nieoczekiwanego chwytu w pazury, by nadobną opiekunkę tych dzikich kotów wyprawić na tam ten świat! —- Zbliżcie się powoli — usłyszałem głos z k la tk i. Rysie żach nęły się i zaczęły odsuwać od swej wychowawczyni. — Proszę iść bardzo powoli, bo ja m uszę uciekać! — usły szałem jeszcze. Skierowała się szybko ku drzwiczkom klatki, wyszła i zatrzasnęła je za sobą. Nastąpiła tak nagła zm iana w nastroju ko tów, że w prost nie chciało się wierzyć! Zam iast potulnych, miłych i oswojonych z człowiekiem zwierząt, widziałem rozjuszone, złe bestie, biegające nerwowo tam i z powrotem , łypiące spode łba przy m rużonym i ślepiami zarówno na m nie, jak i na moją przewodniczkę. — T y m się zawsze kończy, gdy zobaczą obcego człowieka — mówiła. — Sama jestem wówczas w niebezpieczeństwie. G dy je d nak pozostaję z nim i sam na sam, nigdy nie mam powodów do uskarżania się na brak ufności czy też niechęć względem mnie. Zresz tą , widzieliście! — T ak, widziałem. 58 P O N O W A aką bogatą treść zawiera w sobie dla miłośnika Puszczy to je dno słow o! Świeżutki śnieg, bielszy od wszystkiego, co jest białe, okrył odświętną szatą nie tylko korony drzew, rum owiska zwałów i złomów, zarośla m łodnika, zwarte chrusty, lecz także ziemię, ściółkę, wrzosy i jagodniki, zeschłe trawy i najnędzniejsze badyle. Za dni kilka z owej białej karty księgi bytu Puszczy nie pozostanie nic od świętnego i uroczystego. Zostanie ona zapisana po brzegi, będzie pokryta gm atwaniną znaków i godeł, stanie się trudną do odczyta nia. Każdy podm uch w iatru, każde poruszenie się żyjącej istoty — zwierzęcia czy człowieka — pozostawią na niej swe ślady. Zos tan ie postrzępiona i zm ięta, zamazana i zbrukana — zostanie w koń cu zużyta. T oteż każdy, kom u na tym zależy, czyta z niej teraz pil nie, stara się należycie pojąć lub trafnie odgadnąć treść chwili, by osiągnąć z niej jak najwięcej korzyści, jak najwięcej doświadczenia. Po białej wstędze puszczańskiej drogi przesuwają się wolno sanki. Nawisłe pod ciężarem śniegu gałęzie drzew i wybujałe chrus ty miejscami czynią ją prawie niedostępną. Trzeba zsiadać z wy godnego siedzenia i otrząsać z nich białe puchy, koronki i festony, by śnieg nie prószył oczu, nie sypał się za kołnierze i derki. Okiść* tłum i mowę, głuszy uderzenia kopyt końskich oraz miarowy skrzyp sań. Po obu stronach drogi widnieją na śniegu odciski racic, łap i kopytek czworonożnej zwierzyny puszczańskiej. M ówią one i o ilości zwierząt, i o ich gatunkach, a nawet o wieku i płci oraz kie runku, w jakim kto zm ierzał przed chwilą. J się Spłoszone nagłym pojawieniem sań, w zgrabnych susach 59 sarny oddalały się szybko od drogi. Stłoczyły się potem w grom adkę, stanęły i przyglądały z oddali przejeżdżającym. Za zakrętem woźnica wstrzym ał nagle konia. Podniósł się na siedzeniu i wskazywał batem na grupę starych dębów. Oczom siedzących w saniach ukazał się niezwykły widok. D w a rysie krzątały się gorączkowo koło w yw rotu, starając się przeciąg nąć na drugą jego stronę jakąś bezwładną, szarą tuszę. W oźnica ostrożnie odwrócił głowę i szepnął: — M ają zabitego kozła! — Tym czasem rysie zwlokły swą zdobycz z pnia wywrotu i odpoczywały. Jeden z nich przysiadł na zadzie obok nieszczęsnej ofiary, drugi zlizywał łapczywie ociekają cą z jej szyi posokę. Po chwili praca zawrzała na nowo. W zięły kozła pom iędzy sie bie, chwyciły zębami za uszy i wlokły uporczywie w kierunku od drogi. Zabiły go widocznie tuż przy niej i chciały odwlec w zaciszny grabiniak osłaniający opodal niedużą kotlinę. Sarna z m łodym 60 W idok maszerujących zgodnie m iarowym krokiem rysi oraz sunącej bezszelestnie po śniegu bezwładnej tuszy kozła sprawiały niesam owite wrażenie. Co jakiś czas odpoczywały, znowu chwytały za uszy i wlokły dalej. Były tak zajęte wykonywaną pracą, że nie zauważyły konia i sań oraz obserwujących je ludzi. D opiero przy padek zrządził, że spostrzegły niebezpieczeństwo. K oń zastrzygł uszam i, chrapnął i poderwał sanki w bok. Rysie rzuciły kozła i sta nęły jak wryte. Ich osłupienie trwało zaledwie ułam ek sekundy. Kilka potężnych susów — i były daleko od drogi. N im znikły z po la widzenia, zatrzym ały się, zwróciły głowy w kierunku sań i dłuż szą chwilę stały. Ofiarą był młody koziołek z pięknie rozwiniętymi kowicie okrytym i m szystą skórką. W ielka, krwawiąca świadczyła o sile kłów i pazurów puszczańskich kotów. wało dotąd pełną giętkość wszystkich członków i ciepłe i niem al tchnące jeszcze życiem. różkami, cał rana na szyi Ciało zacho m ięśni, było Zabraliśmy koziołka na sanki z myślą o dzieciakach w naszym sierocińcu. J AK LELEK* WYWIÖDL LISA W POLE T is wyszedł na łowy. Znanym i m u przesmykami podążał ku 1 polanie, wlokąc za sobą długi ogon. W gąszczach puszczańskich panow ał ju ż m rok, a na polanie — zachodziło słońce. G dy pod szedł do jej brzegu, przystanął i nasłuchiwał. W yszedł na polanę i zginął wśród kładących się cieni, sam do cienia podobny. Rozchylał się przed nim bezszelestnie gąszcz traw i pachnących ziół, a rosa moczyła puszysty ogon. 61 N agle spod spiczastej m ordki, którą dotknął brzegu porośniętej m acierzanką kępy, poderw ał się zygzakiem w bok spory ptak i u padł opodal. Trzepotał skrzydłami w śm iertelnej agonii. Lis dał susa, lecz ostre zęby kłapnęły w próżnię, gdyż ptak poderwał się nagle i opadł na ziemię o krok dalej. D rugi skok — chybione kłapnię cie. A ptak podrywał się i spadał na ziemię ciągle poza zasięgiem Lis pyska i pazurów. W lisie rozgorzała krew. Dawał susy jeden za d ru gim i ju ż, ju ż m iał połamańca dosięgnąć, gdy ten błyskawicznym ruchem zerwał się z ziemi, wywinął koziołka w pow ietrzu, zaklas kał skrzydłami i znikł z pola widzenia lisa. Lis rzucił się po raz ostat ni za nim , potem stanął ogłupiały, zły i zmoczony do pasa. Gdzieś z boku dało się znowu słyszeć klaskanie, a potem skrzyp niby żu rawia od studni. Z oddali zawtórował m u inny, podobny. Lelek powracał w karkołom nych łam ańcach powietrznych do kępy m acierzanki, w której siedziały cichutko, przytulone do siebie, dwa pisklęta. Niebezpieczeństwo minęło — lis był już daleko. O d prowadził go lelek od swego gniazda i zmylił wszelki do niego ślad. A gniazdo było rozbrajająco proste: kawałeczek nagiego piasku, na którym tuliły się do siebie dwa ciepłe ciałka. N U R - L O D O W I E C jesień zjawiają się w Puszczy na przelotach piękne, białoPodczarne, duże ptaki w odne: nury - lodowce. Leci to biedactwo, zmęczone, wysoko ponad koronami drzew i zapada w środku Pusz 62 czy na rzekę Narewkę. Czasami, którem u z nich nie starczy sił i opuszcza się na pola białowieskie. Jeżeli go nikt nie zoczył, przygramoli się w końcu piechotą do wody. Z ziemi nie może się poderwać w powietrze, tylko z wody. Staje się to jego nieszczęściem, gdy zobaczą takiego biedaka ludzie. Podejdzie do niego wyrostek i rękami złapie. D obrze, jeżeli przyniesie go do Parku Narodowego, gorzej, jeżeli ptak powędruje z rąk do rąk, jako żywy tow ar — do pokątnego wypchania. W łaśnie przynieśli jednego. Zmęczony, przerażony, nie m a nawet sił bronić się ciosami ostrego dzioba. W ynieśliśmy go na rozlewisko rzeki Narewki i wypuścili w za rośla nadbrzeżnych trzcin. Zaraz zaczął gramolić się po błocie w kie runku wody. D obrnął wreszcie. Od brzegu było płytko, próbow ał, lecz nie mógł jeszcze nurkować. Podpłynął i wydostał się na głęb sze miejsce. C hlupnął głową w dół i skrył się. Rozchodziły się po nim kola na wodzie, aż wreszcie jej lustro wyrównało się. N u r wy płynął o kilkanaście kroków dalej, zaczerpnął powietrza i znow u chlupnął. Znowu rozchodziły się koła, a ten płynął pod wodą na miejsca coraz głębsze. Pokazał się kołysząc na lekkiej fali — ledwie m u było plecy widać. Obok pływała mewa rzeczna zadzierając ogon wysoko do góry i końce złożonych, długich skrzydeł. Dwa ptaki z wodą zwią zane, a jakże odm ienne zachowanie się. N u r — m ożna rzec — tkwi jak kloc w wodzie, a mewa unosi się jak puch na wodzie. T en trzym a szyję pionowo, tam ta — z lekka esowato. Jego nogi p ra cują całkowicie pod wodą, jej z tyłu wystają piętki nad wodą. Inny stosunek do tego samego środowiska, inne obyczaje. N u r krył się pod wodą, wystawiał nad nią szyję jak peryskop* i znowu nurkował. Płynął łożyskiem rzeki wypatrując widocznie w głębinie zdobycz. Zostawiliśmy go kołyszącego się daleko na fali. 63 O B Ł A Z W A agrała trąbka na znak, że obława rusza. W iatr zakołysał wierz chołkami świerków. C hm urki sypkiego, śnieżnego pyłu za wirowały w pow ietrzu, zamigotały w słońcu i okryły na chwilę po włóczystymi welonami pnie drzew. G dy opadły z szelestem na śnież ną pokrywę dna Puszczy, znowu nastała cisza. Czasami rozległ się gdzieś w głębi lasu stłum iony huk: to pękała od m rozu kora na gru bym konarze dębu. Nadleciało stado sikor. Zaczęły myszkować po pniach drzew. Puszcza wyglądała pięknie. Przytłoczone śniegiem gałęzie sta rych drzew, młode drzewka i krzewy zwisały nad drogą, tworząc Wilczki 64 fantastyczne tunele, krużganki, bram y i luki trium falne, przejścia i korytarze. Każda gałązka była delikatnie obrysowana z góry nie skalaną bielą. Śnieżna pokrywa dna Puszczy także nie tworzyła nig dzie jednolitej płaszczyzny. M ieniła się w każdym zakątku tysią cam i załam ań, wzgórków, poulepianych fantazyjnie brył i figur. W miejscu, gdzie niedawno przeszły sarny, ukazała się znowu sylw etka 65 Puszcza opow iada — 5 W śród ciszy ucho pochwyciło odgłos dalekiego szelestu na śnie gu. Pomiędzy ośnieżonymi pniam i drzew mignęły w oddali sylwetki uciekającej grom adki sarn. T rąbka grała. Jej echo wdzierało się w knieję coraz głębiej, coraz głośniej. U kryty w zaśnieżonych gąsz czach zwierz puszczański podnosił się z legowiska, nadstawiał uszu. W miejscu, gdzie niedawno przeszły sarny, ukazała się znow u sylwetka. D uży, szary cień posuwał się stam tąd ku linii myśliwych. Przystanął, przez chwilę wzrokiem i słuchem badał okolicę. Ruszył dalej to pokazując się zza pni drzew, to znikając za rumowiskami wywrotów i kępami świerczyny. W iatr zerwał z wierzchołków drzew chm urę śnieżnego pyłu i sypnął nim w dół. Ciężki galop po śniegu zwiastował ju ż wyraźnie sunącego os tro wilka. Sadził ze łbem spuszczonym nisko ku ziemi, z wywalo nym na bok jęzorem . Sadził na oślep, przeskakując bez tru d u n a potykane przeszkody. Ciszę zmącił suchy trzask strzału. W ilk zarzucił przodem , zarył się w śniegu, zachwiał i padł. Z oddali dolatywały stłum ione odgłosy nawoływań posuwają cej się naprzód obławy. Znowu zagrała trąbka. Hałas wzmagał się. Z furkotem przeleciało kilka jarząbków. N a linii myśliwych huknął jeden strzał, potem drugi. A w iatr zrzucał z koron drzew chm urki śnieżnego pyłu i sypał nim w twarz. 56 N A P A D falowana powierzchnia zasp śnieżnych, które pokrywały całą przestrzeń kwaśnego, pozbawionego roślinności drzewiastej bagna, była zalana blaskiem księżyca. Bagno ciągnęło się szerokim pasm em wzdłuż skutej lodem rzeczułki puszczańskiej. W przerwach pom iędzy zaspami sterczały gdzieniegdzie suche badyle, jedyny widoczny ślad po zw ichrzonych przez wiatry zimowe, a powalonych i połam anych przez śniegi kępach błotnej trzciny. Majaczące w oddali ściany grondu puszczańskiego uzupełniały widok dodając mu kontrastów. N iby hebanowoczarne ramy obrazu obejmowały one bielejącą wstęgę bagna. Od czasu do czasu tarczę księżyca pokrywał przepływający po nie bie obłok, a wtedy na śnieżnej powierzchni zgęszczały się cienie, kontury traciły swą ostrość. Od ściany lasu oderwała się czarna ruchom a plama. Brnąc po łopatki w śniegu, stary dzik-odyniec* pruł wolno, lecz wytrwale białą powłokę bagna. Zatrzym ywał się, prychał i znowu szedł kie rując się ku brzegom rzeczułki. Pochłonięty ciężką pracą m ięśni, nie zwracał uwagi na otoczenie. Ślad przebytej drogi uwidaczniał: się jaskrawo na gładkiej powierzchni zaśnieżonego bagna w postaci głębokiej, jakby wyoranej pługiem bruzdy. Tym czasem w m roku przeciwległej ściany Puszczy zatańczyły ogniki wilczych ślepi. Złączone w pary ogniki to gasły, to zapalały się zielonkawym, fosforycznym blaskiem. Wilki poczuły żer. Stara wilczyca przywarowala w śniegu, reszta obsadziła przesmyki wśród powalonych na skraju bagna pni drzew. Odyniec szedł. Przy rzeczułce zatrzym ał się, fuknął. Czarna plam a jego cielska skryła się w zagłębieniu łożyska rzeczułki, a po chwili zarysowała się jeszcze wyraźniej na drugim jej brzegu. W ścianie Puszczy pary ogników zapalały się i gasły. Od czar nej, posuwającej się wolno plamy oddzielała je jeszcze duża prze strzeń gładkiej powierzchni. S 67 Nagle czarna plam a zatrzymała się. K rępe cielsko odyńca za marło w bezruchu. Koniec wyciągniętego ku ścianie Puszczy ryja drgał nerwowo — wietrzył. Fuknął groźnie, zawrócił gwałtownie i w pełnym galopie rzucił się bruzdą z powrotem ku rzeczułce. Wilczyca skoczyła naprzód, a za nią ruszyła cała zgraja. Roz począł się pościg za odyńcem. W ilki zapadały się w śnieg po szyje, znowu pokazywały się na powierzchni, znowu tonęły w zaspach i parły naprzód. Odyniec przesadził koryto rzeczułki. Skracając drogę ku ścianie lasu porzucił starą i zaczął pruć w zwałach śniegu nową bruzdę. T rafił na przerwę pom iędzy zaspami, świetnie utrzy m ując na niej cały im pet potężnego galopu. G dy jednak wparł się w zaspę, zwarła się nad nim śnieżna pokrywa. T onął w m iękim puchu czyniąc rozpaczliwe próby wydobycia swego cielska na powierzchnię. Był zmuszony do odwrotu. G dy wycofał się wreszcie ze zdradliwej toni, zgraja wilków dopadła brzegu rzeczułki. Odyniec okrążył śnieżną zaspę, trafił na nową przerwę i znowu sadził. Po sforsowaniu rzeczułki zgraja rozdzieliła się. Część wilków parła starym tropem odyńca, druga runęła w bruzdę świeżego tropu. Odcinały odyńcowi drogę od ściany lasu. N a brzegu bagna stał rosochaty, pojedynczy dąb. Odyniec skierował się ku tej, wysuniętej w bagno, odosobnionej placówce Puszczy. Goniąc resztkami sił i czując niemal tuż za sobą gorące oddechy zziajanych, krwiożerczych bestii, parł jednak w stronę pnia starego dębu. Jeszcze chwila, ostatni, rozpaczliwy wysiłek mięśni, kilkanaście potężnych skoków... Zatrzym ał się przy dębie. O du rzony nadm ierną, wytężoną pracą serca i płuc, przysiadł na zadzie opierając go o pień drzewa. Ł ypał nabiegłymi krwią oczami, ciężko sapał i stękał. Był uratow any! M ając oporę i osłonę dla szczupłego zadu nie obawiał się więcej bandy krwiożerczych rabusiów. W alka będzie zażarta, krwawa, lecz on m a ogrom ną siłę i potężne, ostre kły. Pierwsza partia wilków ze starą wilczycą nadciągała świeżym tropem . Zbliżywszy się do dębu na odległość kilkunastu kroków stłoczyły się i stanęły. W ilczyca przywarowała. Odyniec sapał ob serwując spode łba osaczającą go bandę i nadstawiając uszu w kie runku ściany lasu. Reszta wilków nadbiegła stam tąd. Połączyły się w jedną gromadę. Po chwili zaczęły się rozpraszać otaczając 68 zwartym pierścieniem pień dębu. Pierwsza rozpoczęła atak wilczyca. Ruszyła naprzód, zbliżając się do drzewa na bardzo bliską odleg łość. Odyniec poderwał się bły skawicznym ruchem i runą! na nią. Odskoczyła w tył. Reszta wilków pośpiesznie odsunęła się na boki. Odyniec tak samo szybko cofnął się do pnia dębu. Kłapiąc i fukając tańczył koło pnia. Nisko spuszczony ku ziemi łeb trzym ał zwróco ny w kierunku nacierającej nań wilczej zgrai. Wilki atakowały po jedynczo lub po dwa, po trzy na raz. Odyniec podrywał się, cofając każdorazowo do pnia dębu. Śnieg był już stratowany dokoła, tu i ówdzie czerwieniły się na nim krople świeżej krwi, leżały klaki sierści wilczej, strzępy zafarbowanej posoką skóry. W m iarę niepowodzeń zapał ataku wśród wilków stygł. Długo jeszcze oblegały dąb, lecz nie zbliżały się na zbyt bliską odległość. Gdy księżyc zaczął kryć się za las, one — głodne i złe — gryzły się pom iędzy sobą. Słabsze sztuki coraz to przemykały się chyłkiem ku ścianom Puszczy. Następował odwrót. Strzelec hukał przy dębie na bagnie. Brnąc po kolana w śniegu, nadchodził od strony wysokiego lasu drugi. — Zobaczcie, Pawle — krzyknął pierwszy — co tu przez noc nabroiły wilki! Śnieg przy dębie stratowany i ubity wielkim kołem jak klepisko. Kłaki, krew... A było ich koło dziesięciu! Paweł nadszedł. Obaj zaczęli pilnie oglądać pobojowisko. Po dokonaniu oględzin pierwszy skręcił papierosa, zapalił go i puścił w powietrze kłąb dymu. — D uży odyniec — rzekł. — T e n sam pewnie, co na G rabow ym chodzi... Ale i m niejszem u wilcy przy drzewie nie daliby rady! 69 O D W I E D B Z I N Y ył szary świt. Ze skłębionych obłoków opadał mokry śnieg. Listo padowa szaruga dawała się dobrze we znaki żubrom . Borus stał osowiały opodal mokrej ściany parkanu rezerwatu, potrząsając od czasu do czasu głową, by zrzucić ze zwisającej nad szerokim czołem jasnej grzywki topniejące płaty, które oblepiały m u kudły. P rzy kępie leszczyn stało stado złożone z krów, młodzieży i tego rocznych cieląt. Nagle rozległo się w koronach drzew gwałtowne cykanie wie wiórki. Skakała z gałęzi na gałąź strząsając na Borusa rzęsisty deszcz kropel wody. Coś musiało się dziać za ogrodzeniem , gdyż kręciła się uporczywie na jednym miejscu. W krótce zawtórował jej kowalik, podfrunęły sikory — i zakotłowało się w okapie lasu. Borus posunął się kilka kroków naprzód w kierunku parkanu, wciągnął w płuca strugę wilgotnego powietrza i drgnął — poczuł odór puszczańskiego rabusia. Jednym skokiem był przy ogrodzeniu, odsądził się — zachwiały się gwałtownie przęsła od uderzenia łbem w bale. W śród stada żubrów powstał popłoch. M łodzież stłoczyła się w grom adkę, żubrzyce otoczyły ją kołem i zafukały bojowo. Zwabieni hałasem, strażnicy wdrapywali się na parkan, by usta lić przyczynę powstałego zamętu. — Wilk! — krzyknął jeden na widok sylwety ogromnej bestii, która mignęła w pobliskich chaszczach. Podsunął się po górnej przekladzinie bliżej miejsca, gdzie stał Borus, i zobaczył wyraźnie śla dy podkopu. — Popatrzcie towarzyszu! Przyszedł w odwiedziny do żubrów! Nie spodziewał się kolczastego d ru tu pod parkanem ! W idok ludzi i ich głosy uspokoiły powoli żubry. Tylko wie wiórka cykała jeszcze, a wtórowały jej sikory. — T rzeba jednak zawiadomić łowczego! — odezwał się drugi strażnik. 70 N a trzeci dzień został zabity ten sam basior z zasadzki przy próbie nowego podkopu pod parkanem rezerwatu. „L A T A J Ą C E W I E W I Ó R K I “ B yło to ju ż bardzo dawno. Puszcza dzieliła się wtedy na ostępy* i uroczyska, bory i półborki, a za drogi starczały tropy żubrów , łosiowe i niedźwiedzie szlaki. A była ona nie dzisiejsza. Sosny, któ rym lat nikt nie liczył, dęby tysiącletnie, wiekowe klony, lipy ol brzym ie — wszystko to rosło pospołu z młodszą bracią leśną na pożytek bartnikowi. Lecz barcie były jeszcze rzadkością. Czasami tylko co najgrub szy dąb, sosna, grab lub lipa nosiły znaki ciosen* rodowych tak prostych, jak proste było życie bartnika w prawiekowej Puszczy. Bory przerażały swym ogrom em , kusiły obfitością pożytku, straszyły mnogością zwierza. Sosny w nich były przeogrom ne, z wężowato pokręconym i od starości grubym i konarami. Pnie ich były pochylone, czasami łukowato przygięte, że dziw tylko, jak nie zawalały się pod ciężarem własnego cielska i brzem ieniem wieków. Pomiędzy sosnami w pierały się w sklepienie Puszczy krępe, brodate świerki, obwie szone od góry złotymi szyszkami. W puszczy nie łatwo było żyć człowiekowi. Niedźwiedź chodził po niej gęsto, wilki przeciągały sznuram i, sam otne, kudłate żubry - odyńce pilnowały przesmyków i brodów. N a dnie jej butwiały wypróchniałe wewnątrz kłody — tak grube, że człowiek z głową zapadał się w ich w nętrza, jeleń nie przeskoczył, a krwiożercze rysie zakładały w nich wygodne legowiska, niedźwiedzie — barłogi*. Bujna roślinność okrywała poległe olbrzym y, porosty, m chy i papro cie porastały sterczące złomy. W szystko było splątane i spiętrzone, powiązane ze sobą w jedną całość niekończącą się nigdzie nicią życia. 71 W takim to borze pradawnym ród Filim ona miał niegdyś swoje barcie. Legenda pusz czańska przechowała wspom nienia o jednym z jego przodków — sławnym bartniku Bazylu. Znał się on na puszczańskich pszczołach — „ślepiotkach“ jak nikt na świecie. Hodował je z miłością i przywiązaniem , dział nowe barcie, stare ochraniał pilnie i chytrze od wszelkiego bartnego zwierza, łakomej n a czerw* pszczeli „żołny“ i natrętnych mrówek. Spleść nowe sznury z łyka i konopi, sporządzić lipowe naczynie do m iodu, czy wystrugać nie cki — nie było dla niego ani trudne, ani uciążliwe. Uczył w yrost ków dębczaki pod ogniskiem prażyć i wiązanie z nich do „samob itn i“ kręcić, starym udzielał rad i wskazówek, zioła na przynętę pszczół rozdawał. Pam iętał on jeszcze dawniejsze czasy, a czego sam nie widział, to przechowywał w pamięci z opowiadań ojca i wieko wych dziadów. G dy strudzony pracą zasypiał na ławie, śniły mu się tury* szerokorogie i ostrogrzywe, pręgowane tarpany*, rosom aki* żarłoczne i chytre sobole*. Śniła m u się Puszcza stara — starodaw na, jeszcze głębsza i jeszcze straszniejsza. W ybrał się ów Bazyli z synem raz do boru tylko jem u wiado mymi ścieżkami, by kończyć rozpoczętą barć. Pod wieczór przybyli do smokowej sosny, nałupali łuczywa z pobliskiego „w yżaru“ * i rozpalili ognisko. Do nocy posilali się i odpoczywali, krzątali koło statków i narzędzi, znosili chrust i bierwiona do podtrzym ania ognia. Leżąc ju ż w półśnie na miękkich m chach, Bazyli posłyszał, jak w sośnie coś zagruchotało i drapać zaczęło. Z początku zdawało m u się, że to kuna do niewykończonej barci się dostała, ale chrobot był niezwyczajny, Bazylemu nieznany. I przypom niał sobie, jak starzy bartnicy mawiali o „latającej wiewiórce“ , co to zakrada się czasem do otwartej barci. N igdy jej dotychczas nie widział. Skoczył na równe nogi. C hrobotanie w soś nie podnosiło się coraz wyżej, a gdy zadarł głowę do góry, ujrzał na tle nieba wyskakującego z dziury niewielkiego zwierzaka, za nim 72 drugiego. Oba popłynęły w powietrzu ku kępie podszycia świerko wego. Ogoniaste zwierzaki były podobne do małych, rogatych lataw ców. N iechybnie to były one — „latające wiewiórki“ . Stał i wsłuchiwał się w ciszę nocy. Dolatywały go zewsząd szmery Puszczy, sowy hukały po borze. Kom ary brzęczały n atręt nie, czasem przeciągały lanie lub uciekały z fukaniem stada dzików. Podszedł do przygasłego ognia, siadł i zadumał się. — Znaczy, że w Puszczy jest „latająca wiewiórka“ , znaczy, że zwierz nocny i dlatego niełatwo go zobaczyć! — Nie układał się ju ż do snu. N a świtaniu wyrwało go z odrętwienia drapanie po grubej korze sosny: „latające wiewiórki“ powracały do barci. Chwilę się wahał, potem podszedł do śpiącego syna, targnął: go za ram ię i nakazał przygotować się do drogi. N im słońce ukazało się nad brodam i, wracali ku rzece. Bazyli postanowił ofiarować rozpoczętą barć na m ieszkanie „latających wiewiórek“ . WYPRAWA NA „CZARNĄ ZWIERZYNĘ“ zima nie była dla dzikiego zwierza zbyt ciężka. Ł a Małotwyśnieżna dostęp do ściółki i gleby umożliwiał dzikom nie tylko znośny, lecz nawet dostatni żywot. T oteż, syte i zadowolone z siebie, prze m ierzały one pojedynczo, we dwoje lub całymi stadam i zam arłe w zimowym śnie ostępy puszczańskie. N adszedł czas lęgów, kiedy sam ury oddzielały się od stad, by zakładać w ustronnych miejscach barłogi. Po dwie, po trzy wybiera ły wspólnie bezpieczne zakątki i gromadziły w nich chrust, suche traw y oraz wyłamane badyle na podściółkę do legowisk. 73 W tym właśnie czasie wybraliśmy się ze strażnikiem leśnym n a bory bagienne w zamiarze spotkania się z „czarną zwierzyną“ . Od miejsca, do którego był możliwy dojazd saniami, mieliśmy do bagien jeszcze duży szm at drogi. Należało trzym ać się przedepta nej przez zwierzynę ścieżki pośrodku ledwie zaznaczonej i zarośnię tej drogi, gdyż każde zboczenie z raz obranego kierunku powodowało niebezpieczeństwo błądzenia oraz stratę czasu. Mieliśmy wiadomości, że wśród borów bagiennych przy rzece Narewce wiele sam ur pozakładało barłogi. W ytropić cokolwiek po śladach na śniegu było trudno, gdyż leżał w bardzo niegrubej w arst wie, i w dodatku zdeptany przez zwierzynę. Rozpoczęliśmy poszukiwania zorganizowane w ten sposób, że przemierzaliśmy wzdłuż i wszerz poszczególne połacie lasu, zwraca ją c baczną uwagę na to, czy nie dostrzeżemy śladów znoszenia na kępy naciętej trzciny. Było do przewidzenia, że barłogi zostały usłane właśnie z tego m ateriału znajdującego się w obfitości na bagnach. Sprawa odszukania kryjówek czarnego zwierza uprościła się nagle w ten sposób zgoła nieoczekiwany. M ianowicie, dostrzegliśmy z oddali sylwetkę dzika, który był zajęty odbywaniem spaceru po między dwiema niezbyt odległymi od siebie polankami. Spacer wy glądał o tyle ciekawie, że po odejściu od polanki dzik znikał nam z oczu, potem ukazywał się ponownie, biegł truchtem do drugiej, krył się gdzieś na niej i znowu wychodził stam tąd, kierując się wolno do poprzednio upatrzonego miejsca. Strażnik pozostał w tyle, a ja zacząłem się skradać. K orzysta ją c z przerw w czasie, kiedy dzik krył się, posunąłem się o kilkanaś cie kroków naprzód. Z tej odległości mogłem rozróżnić wyraźnie, że podczas spaceru niósł on coś w pysku. Sądziłem początkowo, że sam ura znosi m ateriał do wyściełania barłogu. G dy zbliżyłem się jeszcze bardziej, ujrzałem coś nadzwyczajnego: sam ura wynosiła z kryjówki na polance malutkiego prosiaczka, trzym ając go przez pół w paszczy! Był zupełnie rudy, biało wzdłuż paskowany. Roz różniłem także barłóg na polance w postaci ogromnej kępy nagro madzonej trzciny, kryty z wierzchu i z otworem wejściowym z boku. Przy dalszej obserwacji ustaliłem , że sam ura przenosi maleńkie pro siaczki z jednego barłogu do drugiego. W idocznie barłóg, w którym 74 przyszły na świat jej dzieci, był niezbyt wygodny. Była teraz zajęta przeprowadzką do barłogu zapasowego albo opuszczonego przez drugą sam urę. W idziałem, gdyż stałem zupełnie blisko, jak przeniosła tro je małych i ju ż nie powróciła więcej na polankę. ' Zacząłem powoli wycofywać się zachowując wszelkie środki ostrożności, by nie spłoszyć samury. K K O rzywiózł je z Puszczy leśniczy. Podczas wczorajszej burzy złamało wielką osikę, w której gnieź dziła się rodzina tych sym patycznych śpioszków. Ocalały tylko dwa m łode, jeszcze ślepe zwierzątka, które dawały oznaki życia we w nęt rzu roztrzaskanej dziupli. Zdane tu były na łaskę losu i skazane na śmierć głodową. Przypadkowo znalazł je leśniczy, zawiązał zzię bnięte w chusteczkę, wsadził w zanadrze i odniósł do biura Parku Narodowego. O znalezieniu koszatek zawiadomiłem swoje córeczki, powierzając maleństwa ich opiece. G dy wróciłem z pracowni na obiad do domu, zdały mi zaraz sprawozdanie z tego, jak małe sierotki nauczyły się pić ciepłe, rozcieńczone wodą mleko i jak potem zasnęły w gnieździe z waty, skręcone w jeden kłębuszek. Po upływie dwu dni spotkała dziewczynki miła niespodzianka: koszatkom przerżnęły się czarne jak węgiel, okrągłe, wyłupiaste oczy. Od tego czasu zwierzątka szybko nabierały właściwego im wy glądu, stawały się bardziej żwawe, ciekawe i psotne. W krótce też zaczęły— oprócz mleka — zajadać konfitury, różne gotowane potrawy oraz ziarenka surowej gryczanej kaszy. Cały dzień zwykle spały, a budziły się przeważnie o zm roku, przystosowując czas swego po siłku do ustalonej w dom u pory podawania wieczerzy dziewczynkom. P 75 Opuszczały wtedy swoją kryjówkę, urządzoną w tekturow ym p udle, wdrapywały się po obrusie na mały, dziecinny stół, i wyczyniały psie figle pomiędzy nakryciami w oczekiwaniu na swoją porcję mleka. Po jego wypiciu siadały, jak wiewiórki, na tylne łapki, nakrywały się puszystymi ogonkami i zapalczywie łuskały ziarenka, ruszając pociesznie nastroszonymi do góry wąsami. C hętnie też jadły schwy tane przez siebie owady. Czarna sm uga przez oko oraz pomarańczowe podgardle stano wiły gustowne przybranie do popielatoszarego futerka tych miłych i tak łatwo oswajających się z ludźm i gryzoni. Z każdego dania coś musiały spróbować, a już wszystko dokładnie obwąchać i obejrzeć,, potem dopiero „brały nogi za pas“ , zeskakiwały ze stołu i rozpo czynały myszkować po pokoju. N a noc trzeba było zostawiać im spodeczek z kaszą oraz trochę łakoci, za to w ciągu dnia nic ju ż nie jadły. N ad ranem wracały do gniazda i spały tw ardym snem do samego wieczora. Pewnego razu zdarzyło się, że w czasie snu dziewczynek otwo rzono drzwi od pokoju dziecinnego. Koszatki skorzystały z okazji i uciekły. Rozpacz była duża — niestety — nie m ożna było nic pora dzić. Przeszukano skrupulatnie cały dom , lecz zbiegów nie odna leziono. Tego właśnie dnia m atka T ereni i Zosi postanowiła wybrać się koło południa do miasteczka w celu załatwienia kilku drobnych sprawunków. Przy próbie rozpięcia parasolki wypadło z niej na głowę m atki coś miękkiego i ciepłego i potoczyło się po ram ionach w dół. Okazało się, że były to mocno zaspane koszatki. T rudno opisać radość córeczek z powodu tak szczęśliwego zakończenia pierw szej przygody ich ukochanych wychowanek. Od tego jednak dnia zasmakował koszatkom owoc zakazany — nieskrępowana niczym swoboda. Korzystając z lada nieuwagi wymykały się z pokoju, spędzały nie wiadomo gdzie po dwie, po trzy doby, by pewnej pięknej nocy powrócić niespodziewanie do wyprzątniętego i odświeżonego przez dziewczynki gniazda. W krótce znowu przypadek zdarzył, że mogliśmy podziwiać nie obliczalność naszych uciekinierek, jeśli chodzi o pomysły wyboru przez nie czasowych kryjówek. G dy chwyciłem kiedyś za czapkę, 76 •wyłonił się zgoła nieoczekiwany kłopot dopasowania jej do wielkości m ojej głowy. G dy obejrzałem ją dokładnie, stwierdziłem ku nie zmiernej radości dziewczynek, że po prostu... zagnieździły się w niej koszatki. Przegryzły podszewkę i rozgościły się w czapce. Do tego czasu stale stwierdzaliśmy w dom u takie lub inne psoty koszatek, więc mieliśmy pewność, że przebywają one w obrę bie dom u. Wskazywały na to również fakty, że rozkładane przez dziewczynki pożywienie było dość regularnie zjadane. N astąpił jednak czas, kiedy wszystko uspokoiło się, a kasza, mleko i konfitury pozostawały nietknięte. W obec takiego stanu rze czy trzeba się było pogodzić z twierdzeniem córeczek, że ich u lu bienice wyniosły się przez mysią dziurę do sąsiadującego z dom em •ogrodu. Pokazywały mi nawet niewielki otwór w rogu pokoju od strony werandy... W Y D A Ł O S I Ę om stał w Puszczy. Z ganku schodziło się po schodkach do małego ogródka skąpanego w porannym słońcu, rosie i kwiatach. W zdłuż płotka rósł rząd leszczyn. Pod leszczynami mieszkały jeże, chodziła przepiórka z grom adką m łodych i grzebały w opadłych liś ciach kosy. Zza węgła dom u ukazała się kotka Szarusia. Przystanęła na dróżce i obejrzała się, potem pobiegła truchcikiem ku leszczynom. Podkasawszy ogon przysiadła pod nawisłymi badylami pokrzyw. W iewiórka zeskoczyła z gałęzi stojącego za leszczynami świerka i pobiegła grzbietem szpiczastych sztachetek. Szarusia podniosła się ostrożnie i — przycupnęła. Gotowa do skoku, z wyciągniętą przy ziemi szyją, wlepiła wzrok w wiewiórkę. Tylko koniuszek ogona drgał nerwowo to w prawo, to w lewo. D 77 W iewiórka nadbiegała pokręcając kitą. Nagły zryw Szarusi, towarzyszący m u rozpaczliwy pisk i w py szczku kotki wisi — kawałek ryżego ogona! W ypluła go zaraz. I dawno nie było już śladu po nieszczęsnej wiewiórce, a Szarusia jeszcze myła okrągły pyszczek, jakby zetrzeć chciała z niego resztki odoru leśnego zwierza. * # * Koło południa T erenia znalazła pod leszczynami kawałek ogo na. Pochlipując niosła go do kuchni. Na parapecie okna siedziała Szarusia. — M am usiu, to Szarusia urwała ogon naszej wiewiórce! O na, na pewno ona, bo co dzień pilnowała ją pod leszczynami. Szarusia zaczęła szczotkować języczkiem lewy bok. Gdy dziewczynka zbliżyła się, by podsunąć jej z oburzeniem oberwaną kitkę pod różowy nosek — dała z okna długiego susa i znikła w gąszczach żółkniejącej kukurydzy. B O Ć K I ziało się na kominie dom u w Puszczy. Było tam bocianie gnia zdo, a w nim bocianięta. Codziennie o tej samej poobiedniej porze, gdy bocianięta spały, stare bociany odlatywały na puszczań skie łąki. D Pewnego dnia nad opuszczonym chwilowo gniazdem przela tywał obcy bocian. Spostrzegłszy, że są w nim tylko m łode, zawró cił, zaczął zataczać koła i usiadł na gnieździe. Obudzone bocianięta zakwiliły chórem , jak zwykle przy powrocie na gniazdo któregoś 78 z rodziców. W yczuły jednak zaraz, że to obcy, ucichły więc jak n a komendę i tylko mocniej przycisnęły się do siebie. Przybysz - nie interesował się nim i — interesowały go gałęzie i patyki, z których było zbudowane gniazdo. Chwycił dziobem za jeden i wyciągnął go z jego splotów. A patyki potrzebne m u pew nie były do naprawy własnego gniazda. Rozwinął skrzydła i z łupem odleciał. Po kwadransie był już z powrotem. Podleciał wprost do gniaz da i usiadł. Potem wyrwał z boku gniazda cały pęk patyków i uniósł się z nim i w powietrze. Bocianięta siedziały cichutko jak przysło wiowe myszy pod miotłą. Tylko biegająca po dachu pliszka ener giczniejszym niż zwykle kiwaniem się długiego ogona uzew nętrz niała zaniepokojenie. U płynął znowu kwadrans i przyleciały teraz dwa. Zaczęły pruć gniazdo. Po nabraniu w dzioby pęków nowego łupu — odleciały. Za jakiś czas zjawił się ponownie jeden. Znowu nabrał w dziób patyków i odleciał. Nadleciały wreszcie stare boćki, posiadacze gniazda. Bocia nięta piszczały. Stare zauważyły, że jest coś nie w porządku, gdyż z boków gniazda sterczały sztorcem na wpół powyciągane patyki. Poutykały wszystko, poklekotały i zaczęły iskać dziobami w piórach. N azajutrz powtórzyła się ta sama historia, a gdy boćki powró ciły do gniazda, znowu utykały, jak wczoraj, sterczące patyki. Trzeciego dnia odleciały na łąki o zwykłej porze. Zjawił się obcy bocian i zaczął pruć gniazdo. Stare boćki nadleciały nagle i runęły na niego. T en rzucił się do ucieczki. T eraz tylko świst skrzydeł i urywany szczęk dziobów znaczyły szlak powietrznego pościgu. Dopadły go. Zakłębiły się trzy ciała, trzy pary skrzydeł. K łąb to unosił się w górę, to opadał W dół. W reszcie opadł, a klekot wieścił, że rozgrywka odbywa się na ziemi. Powróciły boćki na gniazdo. Długo na nim klekotały bojowo, zarzucając na przem ian głowy w tył i rozpościerając na wpół skrzyd ła. A bocianięta kwiliły. * # # 79 Z rana dnia następnego przyniesiono do leśniczego słaniającego się na nogach bociana. Znaleziono go na polach. Był zmasakrowany. I upłynął cały tydzień, nim się z pomocą ludzką z pobicia wy lizał. Ż A R E K D U K A C I K hłodny w iatr szarpie na strzępy jesienną szatę drzew. N a hory zoncie ukazuje się klucz spóźnionych żurawi. # # # Droga przez Puszczę biegła przed nam i w wąwozie. N a brzegach jego szkarp sterczą wypłukane przez deszcze ko rzenie drzew. Ich sploty oraz resztki podłoża tworzą przeróżne za kamarki i kryjówki — zaciszny przytułek dla owadów, ropuszek, jaszczurek i drobnych ssaków leśnych. Od kryjówek prowadzą w głąb rozgałęziające się korytarze, norki i chodniki. N ie je d e n ukryty w gle bie chodnik jest zakończony maleńką pieczarą, dostatecznie jednak obszerną, by mógł z niej korzystać ten drobiazg leśny jako z bez piecznego dla siebie schronu. T u taj, pod sterczącymi nad szkarpą korzeniami, na ściankach obsypującego się suchego piasku wygrze wają się w słońcu mieszkańcy zakamarków. Pom im o ostrego wiatru przy zakamarkach na szkarpie jest zacisznie. Zachodzące słońce oświetla najeżoną korzeniami ściankę. W ątłe prom ienie udzielają resztek swego ciepła ziarenkom piasku, korze korzeni, źdźbłom przy tulonym do szkarpy. Pod nawisłym korzeniem jest ciepło. Po badylku przechadza się motylek o skrzydełkach bijących żarem czerwieni i dukatowego złota. W achluje nim i zwolna, od czasu do czasu wykręci się zgrab C 80 nie i znowu przechadza. C ichutką kaskadą bije z każdego jego ruchu radość życia. A nad nim w górze świszczę m roźny wiatr, który jest tej radości zaprzeczeniem. Prom ień słońca ucieka, ślizga się dalej po ściance szkarpy. Ża rek - dukacik (tak nazywa się motylek) składa rozchylone skrzydełka i wolno, wolniutko schodzi po badylku do swej podziemnej kryjówki. Zapewne pokaże się tutaj jeszcze ju tro , i pojutrze o tej samej poobiedniej porze. Gdy nastaną mrozy — zapadnie w długi, zi mowy sen. M oże spotkam y się z nim ponownie na wiosnę. N iepom ny przespanej zim y, wyjdzie pewnego dnia z kryjówki, wykręci się na badylku i odleci ze szkarpy — do puszczańskiego słońca, do pusz czańskich kwiatów. Żegnamy cię, skrzydlata ślicznotko! Żegnamy cię, Puszczo! 81 Puszcza opow iada — 6 O B J „b a d y le “ barłóg batalion A Ś N I E N I A nogi łosia zim ow e legow isko niedźw iedzia, legow isko lęgow e dzika (lub bojow n ik-batalio n ) ptak błotn y wielkości m ałego gołębia (turkawki) z dłu gim dziobem na w ysokich nóżkach chaszcze ciosno „czarn a zw ierzyna“ czerw gąszcza znam ię bartne, znak bartny dziki cypel larw y pszczół w y d łu żo n y klin, derkacz ptak łąkow y i m oczarow y w ielkości m ałego kurczaka, słyn dranice n y piechur dłu gie deszczułki używ ane dawniej (zam iast dzisiejszych gontów ) do np. krycia lasu w rzynającego się w pole dachu drągowina las w w ieku 20— 40 lat (pnie drzew w postaci drągów) drzewostan grond skupienie halw a jarząbek drzew w lesie las grabow o-m ieszany w iązanie, na którym wieszano sam obitnię ptak leśny w ielkości małej kury, pstro rdzaw y, z c zu b kiem na głow ie (sam iec m a czarną plam ę na podgardlu) kania g rzy b jadalny, klępa kłąb drapieżny) sam ica łosia (u ssaka) udo kłusow nik człow iek zabijający lub chw ytający pokryj om u zw ierzynę zw an y także czubajką-sow ą tylnej (także ptak nogi koncha płaska m uszla „latająca w iew iórka“ w P u szczy Białowieskiej zach ow ały się w spom nienia o za nikły m ju ż u nas niew ielkim ssaku — - „latającej w iew iórce“ czyli polatusze lelek (patrz polatucha) brunatnoczerniaw y ptak nocny w ielkości m ałego gołębia, chw ytający ow ad y w locie; klaszcze skrzydłam i w p o w ietrzu i w ydaje dźw ięki podobne do skrzyp u żuraw ia studziennego łoszak ło w czy m ło d y łoś u rzędn ik łow iecki zajm ujący się hodow lą i ochroną zw ie rzyn y odyniec sam otny, stary żu b r, dzik okiść w ilgotn y śnieg n aw isły na gałęziach drzew 82 ostęp — część lasu różniąca się od innej czym ś charakterystycz nym ostroga park narodow y peryskop — długi w yrostek — d u ży, ponad 500 ha pow ierzchni, rezerw at p rzyrod niczy — p rzyrząd na łodzi podwodnej (zwykle) p rzy pom ocy któ rego (gdy w ystaw i się ponad wodę), m ożna z zanurzonej w w odzie łodzi w idzieć, co się dzieje w około polatucha — z w ierzchu szary, pod spodem biały ssak wielkości w ie wiórki, z lotnym i fałdam i skóry z boków ciała (u nas za ginął) race rezerw at rosom ak — runo sam obitnia — roślinność sam ura słupka staje — soból taran — tarp an terp e n ty n ia rn ia tokować tokow isko — ostatni z dzikich przodków naszego konia tu r tusza uroczysko w archlak ,,w ieńce“ w izjer — olbrzym i (w ytępion y ju ż p rzez człowieka) b yk leśny — ciało, cielsko sztuczn e ognie strzelające do góry — teren chroniony, czasem ogrodzony (np. rezerw at żubrów) — drapieżny ssak w ytępiony) w ielkości małego zielna w lesie niedźw iadka (u nas na pow ierzchni gleby — kłoda, którą w ieszali bartnicy nad barcią jako zabezpie czenie od niedźw iedzi samica dzika — (zw ykle o zającu) gd y się unosi do góry, siedząc na ty l n ych łapach i o n iedźw iedziu, gd y staje na tyln ych łapach drapieżny ssak w ielkości ku ny (u nas w ytępiony) — p rzyrząd (ciężka belka podwiązana na sznurach) u żyw an y dawniej do rozbijania ogrodzeń obronnych — w ytw órnia terpen tyn y — śpiew ać pieśń godow ą (o ptakach) — m iejsce, gdzie od byw a się gra godowa (cietrzew ie, głu szce, bataliony) — w znaczeniu dziew iczego zakątka lasu — jed n oro czn y dzik — rogi jelen ia — okienko ze skrzyżow aną zw ykle p rzez środek niteczką w aparatach do fotografii, film ow ych i in nych, w którym ,, w ycinek“ w yw rót „w y ża r“ w id zi się obraz tego, — d w u letn i dzik — w yw alon e co podlega zdjęciu p rzez w ia tr drzewo — opalone m iejsce na pniu sosny, z którego w yłu p yw an o łu czy w o zapad y złotawiec — zlatyw an ie się głu szcó w — chrząszcz naw ied zający c yc h barw ach 83 na nocleg kw iaty o m etalicznie b ły szczą S P I S T R E S C I Str. ....................................................................... 3 P rzez p u s z c z ę ............................. ............................. 6 11 W stęp J e l e n i e ....................................................................... Z u b r z y c a .................................................................. 14 16 18 B urza ....................................................................... 21 ................................................................. 23 26 F i l i m o n ....................................................................... P rzygoda w i e w i ó r k i ................................................ Zasadzka N iespodzianka ..................................................... 28 W izyta M isia na G ajów ce .............................. Jak M iś chciał się zaprzyjaźnić z Zukiem M iś w kłopotach ............................................... M isie „Jaś i M ałgosia“ ................................... W esołe w y b ry k i M i s i a .......................................... K lę p a „B a śka “ Lrozpraw ia się z M isiem . . N o sił w ilk razy kilka, ponieśli i w ilka Jak sfilm ow ałem zająca w p u szczy . . Zap ad y ....................................................................... T o k i ............................................................................. D ziw n y g ł u s z e c ...................................................... B a t a l i o n y ................................................................. Jarząbek ................................................................. W p u szczy ........................................................... R y s i ę t a ....................................................................... P o n o w a ....................................................................... Jak L elek w yw ió d ł lisa w p o l e ........................ N u r - lodow iec ..................................................... O b ł a w a ....................................................................... N apad ....................................................................... O d w ied zin y ........................................................... „L atające w iew iórki“ ......................................... W yp raw a „n a czarną zw ierzyn ę“ K oszatki W yd ało się Boćki . . . . ................................................................. ........................................................... ....................................................................... Żarek D ukacik O bjaśnienia . . ................................... . . . , 31 32 34 36 38 39 40 42 45 47 49 52 54 56 59 61 62 64 67 70 71 73 75 77 78 80 82