sg04
Transkrypt
sg04
strona 4 Gazeta 49, 5 - 11 grudnia 2014 www.gazetagazeta.com WYPRAWY Wyprawa przez Northwest Passage 2014 s/y "Lady Dana 44" Znowu sztorm, po którym świeci słońce 18 sierpnia było bez większych zmian. Wiatr o sile 7 st. Beauforta, w porywach nawet więcej. Bardzo powoli zdobywaliśmy każdą milę do przodu. Wieczorem trochę zaczynało uspokajać się. Prognoza Ugrib, za kilkanaście godzin pokazywała słabiutkie wiatry, nawet zmieniające na bardziej korzystne, ale trzeba było tam dopłynąć w ten rejon, który był za Cape Parry Następnego dnia, rano miałem rozpocząć swoja wachtę, zwykle budziłem się sam, albo nie spałem, bo nie zawsze było to możliwe na sztormowej fali rzucającej jachtem. Najgorsze były silne uderzenia jachtu spadającego z fali, tak silnie, że podrzucało mnie na koi do góry, potem spadałem czasami obok, dobrze, że cały czas jeszcze w koi. Zależnie od halsu, albo bliżej burty albo wciskało mnie w fartuch z drugiej strony koi. Tym razem sunęliśmy po w miarę gładkiej wodzie i dlatego dobrze mi się przysnęło, że nawet schodząca wachta musiała mnie obudzić. Na pokładzie a właściwie w osłoniętej budce było bardzo przyjemnie wachtować, cieplo i święcące słońce dodawało uroku żegludze. Na zewnątrz temperatura wzrosła prawie do 9 st. C a pod osłoną budki drugi termometr rozgrzany słońcem, pokazywał nawet 20 stopni C. Daleko za kręgiem polarnym, taką żeglugę można było określić, jak w tropikach. Temperatura wody też wzrosła do ponad 6 st. C, to znaczyło, że nasza odsalarka znowu mogła produkować dobrą wodę. Znowu ustawiła się kolejka do prysznica. Zmywanie naczyń w gorącej wodzie było wielką satysfakcją. Pierwszy raz w tym rejsie postawiliśmy grota. W kokpicie podnieśliśmy tylną zasłonę budki, Rzadko bywa, ale tym razem nie tylko wachta siedziała na pokładzie. Na najbliższe dni prognozy były bardziej sprzyjające, ale do Cambridge Bay mieliśmy jeszcze około 400 Mm. 20 sierpnia przez cały dzień była wspaniała żegluga, pierwszy raz pod pełnymi żaglami. Umiarkowany wiatr wiejący najpierw z baksztagu a potem zmienił kierunek do pełnego, czyli od rufy, ale niestety osłabł. Zwinęliśmy foka i z pomocą silnika, żeby utrzymać odpowiednią prędkość sunęliśmy po wodzie w dobrym dla nas kierunku. Do Cambridge Bay było jeszcze ponad 200 Mm czystej od lodu wody, nawet dalej aż do Gjoa Haven według informacji internetowych, też nie było lodu. Dalej był jeszcze stały lód niedający możliwości przepłynięcia i to nas martwiło. Staraliśmy się głośno nie dyskutować na ten temat, bo każdy z nas wiedział, co to oznacza, czyli nie zrealizowanie celu i co dalej? Zostawić jacht na zimowanie w Cambridge Bay? Wracać do Vancouver przez lody Alaski, które już niedługo zamkną drogę, nie mówiąc już o żegludze w sztormach Północnego Pacyfiku? Ciężko było myśleć o tym, ale chyba każdy z nas po swojemu rozmyślał te sprawy. Pomimo tego w załodze panował nastrój optymistyczny, że lody puszczą. Z dnia na dzień zbliżaliśmy się do jesieni i z tego powodu ubywało dnia. W pobliżu Point Barrow, gdzie byliśmy niecałe trzy tygodnie wcześniej słońce chowało się za widnokrąg na bardzo krótki okres czasu a teraz mieliśmy prawie prawdziwą, ale krótką noc. Na otwartej wodzie bez lodu to żaden problem, ale w lodach to co innego. 21 sierpnia rano, jak zwykle o 8 rano wyszedłem na swoją wachtę. Widok Arktyki zachwycił mnie. Poczułem się jak w "tropikach". Wprawdzie temperatura powietrza była około 7 stopni C, ale pięknie świeciło słońce, niebo było bez żadnej chmurki i wiał słabiutki wiatr z rufy. To chyba była nagroda Neptuna za te wcześniejsze sztormy. Swoją wachtę tym razem pełniłem nie w budce z zaparowanymi szybami tylko leżałem z przodu na tych szybach, "wygrzewając" się na Port Combrigde Bay jest największym miastem Arktyki Kanadyjskiej (2) słońcu. Nawet pomyślałem o olejku do opalania, którego nie zabrałem na tą arktyczną wyprawę. O sterowaniu nie trzeba było myśleć, bo cały czas płynęliśmy na autopilocie. Cambridge Bay 22 sierpnia rano słońce było trochę zachmurzone, ale w kokpicie sucho i przyjemnie. Na jachcie było pewne poruszenie, bo zbliżaliśmy się do portu Cambridge Bay Port Cambridge Bay jest największym miastem Arktyki Kanadyjskiej, ale portem to jest tylko z nazwy, bo jest to tylko osłonięta zatoczka z jednym malutkim pomostem i nic więcej. Natychmiast po zacumowaniu, na pomoście zjawił się jakiś cywil i przestawił się, że jest z Policji Federalnej RCMP. Rozpoczęła się urzędowa, ale całkiem mila rozmowa. Wyjaśnił nam, co i gdzie jest w miasteczku. Okazało się, że jest on również żeglarzem, ale pływa tylko na małych łódkach regatowych. Był to piątek i w miasteczku zaczynały się jakieś imprezy i pomost miał być zajęty z tego powodu. Pozwolono nam stać do godziny jedynie do godziny 18:00, a potem powinniśmy przenieść się na kotwicę na 24 godziny. Potem moglibyśmy wrócić i cumować do pomostu. Pompowanie pontonu, żeby dostawać się na brzeg niezbyt nam pasowało. Dla nas najważniejsze było paliwo, którego wprawdzie w zbiornikach mieliśmy dużo. Prawdopodobnie wystarczyłoby do Grenlandii, ale jak zwykle, lepiej mieć więcej, żeby nie mieć problemu gdzieś dalej. Stacja paliwowa była blisko pomostu i szybko zaczęła się akcja wożenia kanistrów. Pobiegłem z komputerem szukać dostępu do Internetu. Jedyne miejsce gdzie było to możliwe to biblioteka publiczna. Net był bardzo słaby, udało mi się jedynie wstawić na stronę ostatnią relację, ale żadnego zdjęcie nie dało się załadować. W Cambridge Bay planowaliśmy, ewentualnie postać dłużej i Po 4 godzinach postoju w Cambrigde Bay ruszyliśmy dalej czekać na informacje lodowe, bo w krytycznych cieśninach lód nadal był nie do przepłynięcia. Jachty płynące przez Northwest Passage, zarówno te ze wschodu, jak i te zachodu w różnych miejscach stały w oczekiwaniu na topnienie lodów. W Gjoa Haven czekały na otwarcie przejścia jachty płynące, tak jak my z zachodu. My mieliśmy jeszcze do tego porciku ponad 200 Mm bez lodu. Wojtek Wejer z Toronto przekazał nam wiadomość, że te jachty już ruszyły, bo lody zaczynają puszczać. To było chyba głównym powodem potwierdzającym decyzję nie czekania. Po 4 godzinach postoju w Cambridge Bay ruszyliśmy dalej. 23 sierpnia rano, woda była gładka, można było porównać do Mazurskich Jezior w bezwietrzną pogodę. Dla odmiany 12 godzin później na horyzoncie pojawiło się coś białego. Na początek wydawało się, że to może jakąś poświata załamania zachodzącego słońca, ale zbliżając się wyraźnie pokazało się pole lodowe. Na początek mijaliśmy pojedyncze growlery, ale już po zachodzie słońca zaczęło robić się coraz gęściej lodu, który omijaliśmy bez większych problemów. Przed północą zrobiło się dość ciemno i trzeba było dobrze obserwować. Na jednej małej krze, którą minęliśmy bardzo blisko siedziała foka. Popatrzała na nas i bez zainteresowania przytuliła swoja główkę do lodu, tak jak leżała wcześniej. Kawałek dalej na znacznie większym lodzie, jak przystało na jego wielkość, leżała większa foka, ale ta z kolei była wystraszona naszą obecnością i leniwie zsunęła się do wody. W ciągu nocy przepłynęliśmy cieśninę Simpson Strait. Gjoa Haven 24 sierpnia w niedzielne południe zakotwiczyliśmy w Gjoa Haven. Jest to małe miasteczko znacznie mniejsze niż Cambridge Bay. Położone jest na brzegu zatoki, do której wejście oznakowane jest nabieżnikiem, obok którego jest miejsce pamięci Roalda Amundsena. W całej zatoce nie ma pomostu do cumowania jachtu wielkości "Lady Dana 44", dlatego musieliśmy zakotwiczyć. Tym razem nie było wyboru i żeby dostać się na brzeg trzeba było napompować dinghy. Nie obyło się bez problemu. Okazało się, że zginął jeden z zaworów i trzeba było go zastąpić zwykłym korkiem. Taki patent okazał się całkiem funkcjonalny i ruszyliśmy na brzeg. W Gjoa Haven ulice to szerokie żwirowe nieutwardzone drogi, bo praktycznie nie jest to potrzebne. Przez większą część roku wszystko pokryte jest śniegiem. Na ten krótki letni okres czasu nie warto utwardzać dróg, które pod śniegiem i lodem i tak by popękały. Z tego powodu przejeżdżające pojazdy robią dużo kurzu a jak spadnie deszcz to trzeba spacerować po błocie. Skutery śnieżne, latem stoją na przysłowiowych kołkach, to znaczy ich płozy podparte są deskami. Prawie przed każdym domem stoją dwa rodzaje pojazdów, zimowe i letnie. Domki wybudowane z drewna są małe, w każdym z nich zwykle mieszaka bardzo dużo osób z kilku pokoleń. Spowodowane to jest bardzo dużym przyrostem naturalnym, największym w Kanadzie. Dlatego jest tu problem mieszkaniowy. Miasteczko to zamieszkuje około 1400 osób, głównie Inuitów Bardzo okazały budynek w miasteczku to przychodnia lekarska i centrum opieki socjalnej. Pomoc socjalna jest tutaj głównym dochodem miejscowej ludności Inuickiej, ponieważ pracy tutaj brakuje a Rząd Kanadyjski opiekuje się swoimi obywatelami. Wędrując po miasteczku weszliśmy do miejscowego kościoła misji katolickiej. Okazało się, że Ojciec Łukasz Zając, Oblata z Polski jest administratorem i jedynym katolickim duchownym w tym miasteczku. Obsługuje on trzy misje w okolicznych osadach Inuickich. Od razu zaprosił nas na swoją plebanie, która mieści się w budynku kościelnym, za ołtarzem. Ojciec Łukasz pochodzi z Dęblina i ma 31 lat, w tym 4 lata kapłaństwa. Przyjechał do Arktyki rok temu i jest skarbnicą informacji o życiu i zwyczajach miejscowej ludności. Dzięki jego uprzejmości mogłem zalogować mój komputer do jego sieci Internetowej i wstawić najnowsze informacje na stronę. Okazało się, że nie jest on