Patrycja Włodek Southern noir – Detektyw Mit

Transkrypt

Patrycja Włodek Southern noir – Detektyw Mit
Patrycja Włodek
Southern noir – Detektyw
Mit amerykańskiego Południa jest nieśmiertelny. Czy to w idealizującym niewolnicze
antebellum melodramacie Przeminęło z wiatrem (1939, V. Fleming), okrutnonostalgicznym Zabić drozda (1962, R. Mulligan), dusznych i leniwych jak południowy
akcent adaptacjach Tennessee Williamsa i Williama Faulknera – np. Kotka na gorącym
blaszanym dachu (1958, R. Brooks) bądź Długie, gorące lato (1958, M. Ritt), magicznych
Bestiach
z
południowych
krain
(2012,
B.
Zeitlin),
czy
też
westernowo-
zmaskulinizowanym Justified. Bez przebaczenia (2010–).
Filmowo-serialowe Południe jest ciężkie od gorącego powietrza, pełne erotycznego napięcia,
mitologizowane, nieodparcie fascynujące. Bywa też mroczne – jak mroczna jest jego
niewolnicza przeszłość, historia linczów i rasizmu, ale i wypełnione aligatorami bagna,
labirynty przestrzeni i przyrody wrogie intruzom i „obcym” tak samo jak naznaczeni
plemiennym, wręcz pierwotnym rysem mieszkańcy.
Jakie Południe jest naprawdę – trudno stwierdzić. Jednej odpowiedzi nie ma i pewnie
nawet jego mieszkańcy choć częściowo ulegli nieodpartej ekranowej sugestii, w którą tak
łatwo się przecież zapatrzyć. Zwłaszcza gdy jest tak uderzająca jak w Detektywie (2014–).
Owo wymyślone, ale jakże piękne i fascynujące Południe najczęściej jest konstruowane z
podobnych elementów. Seks miesza się tu z przemocą, religijność z grozą i szaleństwem,
biała „arystokracja” nie miesza się natomiast z „białymi śmieciami” (white trash). Liczy się
silna, groźna i wsobna grupa dowodzona przez mocnego przewodnika stada, najczęściej o
wręcz wilczej naturze (przykłady można mnożyć, ale poprzestańmy na Justified. Bez
przebaczenia i Gangsterze [2012, J. Hillcoat]), a za porażającym pięknem przyrody kryją się
perwersja i zło w najczystszej postaci, nawet jeśli nie zawsze wampirzej, jak w Czystej krwi
(2008–2014). Wszystkie te wątki znajdziemy w kolejnej znakomitej produkcji HBO, na której
sukces – fenomenalny na rynku tak trudnym, jak świat neoseriali – składają się przede
wszystkim trzy elementy. Pierwszym z nich jest doskonałe i bardzo sprawne żonglowanie
owymi starymi jak kino (a nawet starszymi) wątkami związanymi z mitycznym Południem.
Drugi i trzeci to z kolei znakomite aktorstwo oraz reżyseria – co znajdzie zapewne odbicie w
kolejnych edycjach nagród Emmy i Złotych Globów. Wszystkie te kwestie przesłaniają też –
nieco w tym kontekście mniej istotne, ale nie mniej ewidentne – słabości scenariusza.
Stacje telewizyjne oraz inni nadawcy/producenci treści serialowych (Netflix, Amazon)
ścigają się w nowatorskich i spektakularnych strategiach. Od udostępniania całych sezonów
naraz (zapoczątkowane w 2013 roku seriale Netfliksa, o których pisaliśmy w „EKRANach” –
House of Cards i Orange Is the New Black) i analizy tzw. Big Data aż po pozostawienie
klientom wyboru adaptację jakiej książki chcą zobaczyć (największa internetowa księgarnia
świata, Amazon, właśnie wyprodukowała serial Bosch na podstawie poczytnych powieści
Michaela Connelly’ego). Strategie HBO – jako nie tak bardzo „piarowskie” – wywołują może
mniej medialnego szumu, zawsze jednak były nastawione także na aspekt artystyczny, który
przyjęło się określać mianem jakościowego. Poczynając od łamania telewizyjno-seksualnych
tabu w Seksie w wielkim mieście (1998–2004) i wprowadzenia na małe ekrany antybohatera –
Tony’ego Soprano w Rodzinie Soprano (1999–2007) – aż po detaliczny realizm połączony z
wystawiającym cierpliwość widza na próbę piętrowym budowaniem intrygi w Prawie ulicy
(2002–2008), budziły zainteresowanie i ferment w serialowym świecie. W wypadku
Detektywa również możemy mówić o zabiegach nieczęsto spotykanych w produkcji seriali,
nawet nowej generacji, choć jego sukces może to zmienić. Przede wszystkim miejsce
showrunnera dowodzącego ekipą scenarzystów (writers room) zajął jeden autor
odpowiedzialny za całość – Nic Pizzolatto, pochodzący z Luizjany pisarz, autor kilku
opowiadań i wydanej w 2010 roku powieści Galveston (właśnie trwają zdjęcia do adaptacji).
Po drugie – w sposób także nietypowy – wszystkie osiem odcinków pierwszej serii
wyreżyserował jeden twórca, Cary Joji Fukunaga, który wcześniej nakręcił tylko dwa filmy
pełnometrażowe, w tym jeden istotny. Była to sięgająca do – silnie obecnej w powieści
Charlotte Brontë i pierwszych adaptacjach – konwencji gotyckiej Jane Eyre (2011) z Mią
Wasikowski i Michaelem Fassbenderem w rolach głównych, co tylko pozornie odstaje od
tematyki, a zwłaszcza poetyki Detektywa. Serial bowiem, rozgrywający się współcześnie w
stanie Luizjana (akcja zostaje rozciągnięta na 17 lat), jest doskonałym przykładem tzw.
southern gothic, bądź jeszcze precyzyjniej – rural southern gothic, nurtu, którego
popularność została w szczególny sposób zintensyfikowana klasycznymi już dziś horrorami z
lat 60. i 70., czyli Nocą żywych trupów (1968, G.A. Romero) i Teksańską masakrą piłą
mechaniczną (1974, T. Hooper). Detektyw ma wiele wspólnego zwłaszcza z tym drugim, choć
żadnej piły w nim na szczęście nie ma – jeśli chodzi o brutalność, twórcy prawie wszystko
pozostawiają wyobraźni widzów. Jest jednak duszny klimat konserwatywnego – by nie
powiedzieć wstecznego
– Południa (serial został bardzo skrytykowany za swą
ultramaskulinistyczną wymowę oraz wyjątkowo stereotypowe obrazy kobiet), są brutalne
morderstwa (w duchu patriarchalnym – kobiet i dzieci), przerażający w swym okrucieństwie i
okaleczeniu sprawca, rodzina jako źródło zła i zepsucia (trudno przypuszczać, by wyłącznie
męska rodzina Tuttle’ów nie była nawiązaniem do pozbawionej kobiet familii kanibali z
filmu Hoopera), jest wreszcie fanatyczna religijność przekraczająca cienką granicę czystego
szaleństwa.
Wtórność tych – oklepanych przecież – tropów mogłaby irytować, jak rażą ewidentne
luki w scenariuszu, porzucone postacie, niedomknięte wątki sprawiające wrażenie nie
celowych, co byłoby jak najbardziej na miejscu, ale raczej zapomnianych, a do tego fatalny,
banalizujący wszystko finał (a konkretnie jego ostatnie 20 minut) oraz nieco pretensjonalne
dialogi, nie zawsze ratowane przez zapewnienia scenarzysty, że to wszystko „Schopenhauer i
Nietzsche”. Tak naprawdę łatwo jednak na te słabości nie tylko przymknąć oko, ale je w
ogóle pominąć, ponieważ aktorstwo i reżyserię trudno określić inaczej niż mianem
natchnionych.
Jeszcze przed 2011 rokiem nazwisko McConaughey wzbudzało estetyczny zachwyt
jednej części publiczności i lekceważenie całej reszty, wywołane fatalnymi rolami i jeszcze
gorszymi filmami. Zabójczy Joe (2011, W. Friedkin) przyniósł jednak szokującą do dziś woltę
w karierze aktora. Jej zwieńczeniem środowiskowym może i jest tegoroczny Oscar za występ
w Witaj w klubie (2013, J.-M. Vallée), ale artystycznym – z pewnością właśnie rola Rusta
Cohle’a. Ascetyzm i mroczny nihilizm tej postaci, niewiara w nic poza immanentnym złem
tkwiącym w człowieku – jednocześnie korespondująca i przecząca obłędowi południowej
religijności – pozorna obojętność i spokój skrywające intensywność bliską obsesji doskonale
uzupełniają energię, a wręcz gorączkę trawiącą Marty’ego Harta, równie znakomicie granego
przez Harrelsona. Cole i Hart dominują nad narracją i światem przedstawionym, wręcz nim
władają – nawet jeśli zdarza im się utracić kontrolę nad przebiegiem wydarzeń, to i tak w
końcu go sobie podporządkowują, doprowadzając do finałowego katharsis. Dobrze sprawuje
się też drugi plan, choć jego rolą jest raczej bycie spójnym tłem dla opowieści – na pierwszym
planie tak silnie wybijają się bowiem charyzmatyczni Cohle i Hart, stanowiąc oś i fundament
świata przedstawionego, że cała reszta pozostaje skryta w ich cieniu.
Równie istotne są tu jednak reżyseria i wizja całości – niezwykle spójna, przemyślana
i konsekwentna, a jednocześnie tak swobodna, jak to tylko możliwe w rzeczywistości nowych
seriali. Najlepszym tego przykładem jest imponująca, sześciominutowa sekwencja wieńcząca
czwarty odcinek, Who Goes There, nakręcona w jednym ujęciu, bez cięcia, za to z
mistrzowską choreografią, montażem wewnątrzkadrowym i oświetleniem nadającym jej
lekko niesamowity posmak sceny wojennej, niemalże apokaliptycznej.
Taki jest też świat, który pokazuje Fukunaga. Południowe uniwersum Detektywa jest
jednocześnie ogromne – nieogarnięte, nawet okiem kamery, są przestrzenie dalekie od
miejskiego zamknięcia w pułapce ulic i kwartałów – oraz klaustrofobiczne, duszące, spętane
siecią zależności, relacji krwi i nieformalnych interesów. Jego kolejne warstwy są przed nami
– i protagonistami – stopniowo odkrywane, prowadząc wprost do kręgów piekielnych.
Ponieważ zaś całość produkcji spowija oniryczny, a momentami lekko metafizyczny klimat –
silnie podkreślany znakomitą muzyką napisaną i dobraną przez T Bone Burnetta – piekło owo
jest tak przenośne, jak i dosłowne, otwierające swe czeluście dla ofiar, sprawcy, ale też
tytułowych detektywów zaglądających pod mroczną podszewkę wszechświata. Spotykają tam
jednak nie diabła, lecz człowieka, będącego – jak głosi plakatowy tagline – „najokrutniejszym
ze zwierząt”.
Detektyw, jak każdy dobry kryminał, zwłaszcza z ducha film noir, w mniejszym
stopniu opowiada więc o zbrodni katalizującej wydarzenia, a w większym – o „wielkim złym
świecie” i mrokach ludzkiej duszy. Robi to, klucząc – dosłownie (jak pokazuje lepsza część
finału) i metaforycznie – w meandrach świata przedstawionego, dając się ponieść poetyce, a
przede wszystkim parze protagonistów. Poprzeczka postawiona przed drugim sezonem – a
raczej częścią, serial ma bowiem być (podobnie jak American Horror Story, o którym
pisaliśmy w poprzednim numerze, choć już ze zmienioną obsadą i reżyserem) antologią
składającą się z niezależnych historii – jest więc zawieszona wysoko. Opowiadając o
„sekretnej, okultystycznej historii amerykańskiego systemu transportowego” (jak donosi „The
Huffington Post”), złych mężczyznach i silnych kobietach (tytułowych True Detective –
Internet z zapartym tchem będzie czekał na decyzje obsadowe), a jednocześnie walcząc o
utrzymanie poziomu pierwszej serii, łatwo będzie przeszarżować. Nieco trudniej natomiast
stworzyć wybitne dzieło; pierwsza część daje jednak nadzieję na równie znakomitą
kontynuację.