Przeczytaj fragment

Transkrypt

Przeczytaj fragment
kamenem kinuł albo strełył, zawtra wseńke seło pijde!...
Hospody pomyłuj! Hladyż, detyno...
– Budu hladyty, bat’ku.
Jeszcze adiutant nie ochłonął ze zdziwienia, gdy ściśle
taki sam dialog powtórzył się z drugiej strony chaty. Widocznie warty stały wokoło. Uspokojony Stokalski poszedł
w ślady swego szefa. Spali doskonale i bez żadnych wrażeń.
Przez całą prawie zimę 1918 roku powiatowe miasteczko Starokonstantynów przepełnione było wypędzonymi
z majątków obywatelami i bolszewickim wojskiem. Współżycie tak skrajnie różnych elementów byłoby nie do pomyślenia w czasach właściwego bolszewizmu, tj. w latach 1919,
1920 i dalszych.
Toteż ilekroć opisując dzieje 1918 roku, wspominam
słowo „bolszewicy”, mam ochotę zawsze dodać – „pseudobolszewicy” lub „kandydaci bolszewizmu”. To, co określano
podówczas mianem panowania sowietów, było zaledwie słabą przygrywką, nieudolnym przygotowaniem do dalszego
ciągu. Między bolszewikami lat wcześniejszych a następnych
leżała podobna różnica, jak między normalnym, rozwłóczonym psem bezpańskim a psem dotkniętym wścieklizną.
Bolszewicy 1918 roku pozostawali jeszcze niewątpliwie ludźmi. Zabijali z łatwością, kto im wszedł w drogę,
ale musieli mieć ku temu jakiś, choćby błahy, powód. Nie
torturowali nikogo. Grabili, ale grabież ta nie była tak
zorganizowaną i udoskonaloną jak w latach następnych.
Ówcześni „towariszcze” był to po prostu ciemny, rozwydrzony motłoch, szczęśliwy swą bezkarnością, nie znający żadnej władzy. Ufny w swą potęgę, pozwalał sobie na
pewien rodzaj tolerancji w stosunku do innych żywiołów,
którym żyć z łaski pozwalał, pod warunkiem, by go niczym
nie drażniły. Nie znosił jednej rzeczy: widoku „pagonów” 2,
a ujrzawszy je, ryczał jak buhaj, gotów zmiażdżyć śmiałka.
2
128
odznak oficerskich.
Ani pracować, ani bić się nie chciał i nie byłby bił się
z nikim. Były to bandy nie tylko niekarne, ale w najwyższym
stopniu tchórzliwe, i nic nie byłoby łatwiejsze wówczas jak
zgniecenie bolszewizmu. Dosyć już liczne wojska ukraińskie nie różniły się niczym od rosyjskich wojsk sowieckich.
Te same szare szynele, pozbawione wszelkich odznak, te
same twarze bezmyślnych pijaków. Emblemata późniejsze:
lew ukraiński, pięcioramienna gwiazda sowiecka – nie weszły jeszcze w użycie i tylko wewnętrzne przekonanie danego „pułku” znaczyło o jego przynależności politycznej. To
zaś przekonanie zmieniało się często, z giętkością zdumiewającą. Bojowe te armie zmieniły się w Starokonstantynowie kilkakrotnie w ciągu zimy. Oficjalnie nazywało się to,
że Ukraińcy lub bolszewicy „zdobyli” miasto. Walki te nie
były jednak krwawe. „Nieprzyjaciel”, zbliżywszy się, wysyłał
parlamentarzy, którzy proponowali dotychczasowej załodze
wyjście z bronią w ręku i z wszelkimi honorami. Z kurtuazją
godną naśladownictwa dotychczasowi okupanci wychodzili,
zazwyczaj w nocy dla uniknięcia gaudium tłumu i przedstawiania Komitetowi niezapłaconych rachunków. Pewien
procent żołnierzy, zatrzymywany w Starokonstantynowie
przez ważne sprawy prywatne, pozostawał w mieście, z chętną gotowością przyjmując nazwę i barwy nowo przybyłego
wojska.
Rankiem miasto budziło się pod nową okupacją,
o czym zawiadamiał publiczność olbrzymich rozmiarów
afisz, przylepiony przed kościołem.
Publiczność na afisz, płomienno-czerwony lub przez pół
niebiesko-żółty, patrzyła się obojętnie, a zmiany okupantów
nie brała do serca. Zarówno jedni żołnierze, jak drudzy,
zdejmowali na ulicy lepsze futra, grabili sklepy i strzelali
wieczorami dla rozrywki. Nikomu specjalnie nie zależało na
tym, by właśnie Ukraińcom, nie bolszewikom, oddać swój
złoty zegarek, albo ostatnią, z pogromu ocaloną dachę*.
* dacha – obszerne okrycie z futer używane dawniej w czasie
podróży.
129
Sprawiedliwość nakazuje co prawda wyznać, że większych
wybryków niż wymienione nie popełniali, a przynajmniej
rzadko. Dom Towarzystwa Rolniczego i Syndykatu został
zajęty przez jednych równie jak drugich na sztab i główną
kwaterę. W bezpośrednim sąsiedztwie, w oficynce Syndykatu, w dwóch maleńkich pokoikach mieszkali moi rodzice.
Nie przypominam sobie, by im sąsiedzi zbytnio dokuczali.
Jedyną niedogodnością były trzymane przez nich na składzie kulomioty, które sprzedawali chętnie każdemu nabywcy. Za „Coltę” żądali 300 rs., za „Maxima” 450 rs. Gdy
przyszedł amator, demonstrowali mu dokładnie działanie
instrumentu i obznajamiali z mechanizmem. Ponieważ te
demonstracje odbywały się w mieszkaniu, a ściany były
cienkie, zdarzyło się raz, że przestrzelili stojącą pod ścianą
kanapę. Szczęściem nikt na niej nie siedział.
Do władz i zarządzeń cywilnych wojskowi się nie wtrącali. Rządy kraju sprawowały Rady Ukraińskie: Centralna
i Mała. Jakie to były rządy, jacy ludzie byli ich wykonawcami – lepiej nie wspominać. Rabunkowe gospodarstwo,
systematyczne niszczenie wszystkiego, co było, nie dając
nic w zamian, krótkowzroczność i ciasny teoretyzm analfabetów państwowych – wszystkie te czynniki, które z czasem miały doprowadzić żyzną Ukrainę do głodu i nędzy,
święciły już wtedy swoje panowanie. Jeno że kraj był niezmiernie bogaty i zasobny, potworna głupota zarządzeń
nie rzucała się jeszcze tak silnie w oczy jak później. Zapasy
olbrzymie i na pozór nieprzebrane leżały wszędzie; dość
było rękę wyciągnąć. Brał kto chciał i ile chciał, i ciągle
mimo to jeszcze było. Składy wojskowe, składy „Chleb
Armii”, składy Ziemstwa, przedstawiały wartość wielu milionów. Były tam istne kopalnie zboża, mąki, cukru, soli,
nasion, nafty, benzyny, płótna, sukna, materiałów wojskowych i innych. Jeżeli zaś weźmiemy pod uwagę, że
Starokonstantynów nie był ani specjalnym punktem handlowym, ani centralą składów, i że mniejsze lub większe od
tych zapasy leżały w każdym mieście powiatowym położonym blisko kolei, łatwo sobie wyrobić pojęcie, czym była,
130
czym być mogła wówczas Ukraina, gdyby Bóg przy wszystkich tych darach nie odmówił jej był paru trzeźwych i uczciwych ludzi.
Dzięki tej obfitości drożyzny jeszcze nie było. Wprawdzie ciastka w piekarni Grubego podskoczyły z pięciu kopiejek na dwadzieścia pięć, więc ludzie kiwali głowami ze
zgrozą i mówili: „Koniec świata!” – ale chleb, najważniejszy,
podstawowy z darów Bożych, leżał po dawnemu wszędzie,
tani, łatwy do nabycia, dostępny każdemu.
Do chaosu i zamętu, jaki panował w biurach i organizacjach władzy, przyczyniał się niemało świeżo wprowadzony urzędowy „język ukraiński”. Nikt go nie rozumiał.
Śpiewne i ładne narzecze ruskie, znane każdemu na Kresach, używane przez lud miejscowy, nie mogło zastąpić
języka. Jako narzecze analfabetów, służące im tylko do
rozmów prywatnych, nie posiadało całego mnóstwa wyrazów koniecznych, gdy chodziło o wyrażenie każdej myśli
szerszej, głębszej, nie związanej bezpośrednio z robotą przy
roli lub z codziennym chłopskim życiem. Ubożuchna literatura ukraińska obracała się około tematów wyłącznie ludowych, zatem pomóc w tym wypadku nie mogła. Hruszewski
i inni działacze galicyjscy wprowadzili liczne germanizmy
i wyrażenia huculskie, których lud wołyński nie rozumiał.
Ponieważ i to nie wystarczało do utworzenia państwowego
języka „suwerennej”, niepodległej Republiki Ukraińskiej,
stworzono ad hoc mnóstwo polonizmów, rusycyzmów i nieokreślonych dziwolągów, zupełnie niezrozumiałych. To
wzbogacanie rodzimej mowy odbywało się dowolnie, według
fantazji miejscowych urzędników, zdarzało się więc nieraz,
że okólnika wydanego w Żytomierzu nie rozumiano w Starokonstantynowie, i odwrotnie. Jeżeli zaś w prawdziwym kłopocie były nieraz „władze”, to cóż dopiero mówić o chłopach!
Ci otwierali szeroko oczy na widok takich zdań jak: „Badem
nehajno proponowaty wam likwidowaty itd.” – i pokornie
prosili o przetłumaczenie tych dziwów na rosyjski, „a to wsi
budut’ mohły rozibraty”. W niektórych więc miejscach wydawano tekst ukraiński z tłumaczeniem, po drugiej stronie,
131
rosyjskim, i wszyscy byli zadowoleni. Szybko jednak zakazano tego systemu jako dyskredytującego mowę urzędową.
Jedną z charakterystycznych a dodatnich cech ówczesnego rządu, której nie mogę ominąć, było unikanie konfliktu narodowościowego. Cały przewrót w jesieni 1917 roku,
jak również rządy Rady Małej, stały na gruncie ściśle s o c j a l n o - k l a s o w y m. Panów wypędzano jako panów,
nie jako Polaków. Służba polska nie była uważaną za gorszą od ruskiej. Nikt jej nie prześladował. Nienawiść polskoruską, tak później powszechną, mieli wprowadzić dopiero
w następnym roku – ataman Petlura i Ukraińcy galicyjscy.
W 1918 roku nie czuło się jej jeszcze zupełnie.
Przedstawiciel władzy ukraińskiej na Starokonstantynów, Kopecki, zdolny eks-ekonom, nie szczędził przykrości
i upokorzeń eks-właścicielom – ale ze względu na ich pozycję socjalną, nie na ich narodowość. Sam był Polakiem i nie
krył się z tym. Ogólna nienawiść do „panów” była wtedy
nie tylko klasową, ale dotyczącą raczej stanu niż osób.
„Pan”, dopóki trwał w swym majątku i bronił się, stanowił
wroga, z którym walczono bez litości. Ten sam jednak
„pan”, z chwilą gdy pobity ustąpił i osiadł gdziekolwiek jako
rozbitek, stawał się obojętnym, w przekonaniu chłopów
nieszkodliwym, i nikt doń pretensji nie żywił.
Mało kto z ziemiaństwa wyjeżdżał do większych miast
z dala od swej okolicy. Ogół zostawał po powiatowych
miasteczkach, jak najbliżej dawnych siedzib. Toteż każdy
chłop wiedział, gdzie jego „pan” mieszka, u kogo jada obiady i co robi o każdej porze dnia. Nikt nie krył się przed
nikim. Wygnańcy ziemianie chodzili po ulicy, oddawali sobie wizyty, urządzali czasami proszone herbatki, i codziennie tłumnie radzili w Syndykacie, tuż pod bokiem bolszewików, nad obecną sytuacją i możliwymi zmianami. Niektórzy
trzymali konie i uratowany powóz albo bryczkę. Nikt im nie
przeszkadzał. Głośne w przyszłości przysłowie: „Kto chce
miód podebrać, musi wpierw pszczoły wydusić”, nie śniło
się jeszcze proletariatowi.
132
Toteż dzisiaj patrząc z oddalenia na cały ów pierwszy
przewrót 1917-1918 roku, widzę, że mimo całej swej grozy
zniszczenia, mimo krwi przelanej, popełnionych zbrodni
– miał on jeszcze jakiś uśmiech dobroduszno ludzki, jakąś obietnicę możliwości porozumienia, zapomnienia uraz,
zgodnego współżycia. Ludzie udawali gorszych, niż byli
nimi w istocie. Wiele rzeczy mogło się było rozwinąć inaczej.
Piękny rozwój szkolnictwa wiejskiego na Wołyniu, tak
prześladowanego przedtem, datuje również z owych czasów.
Rada Centralna udzieliła szkółkom polskim tych samych
subsydiów, z których korzystały szkółki ruskie. Macierz
Szkolna otrzymała dość szerokie pełnomocnictwa. Agitacja
polska wśród Polaków za wyborami do ukraińskiej konstytuanty nie napotykała przeszkód ze strony władz. Utrzymano w sile instytucję komisariatów powiatowych, dozwoloną przez Kiereńskiego. Była to rzecz ważna. Komisarz,
o ile był człowiekiem energicznym i chcącym pracować,
mógł zdziałać wiele, zwłaszcza w zakresie szkolnictwa, a pośrednio także w dziele formacyj wojskowych. W licznych
punktach kraju urządzone były etapy wojskowe polskie,
obowiązane czuwać nad żołnierzami Polakami, opuszczającymi demobilizującą się armię bolszewicką, wspomagać
materialnie i odsyłać bądź do kraju, bądź do tworzących się
polskich oddziałów.
Etapy materialnie zależały od komisariatów, które
w znacznej mierze wspomagały je środkami; komisariaty
środki te z kolei otrzymywały od społeczeństwa, drogą datków najróżniejszego typu. Poświadczenie wydane przez komisariat polski było przyjmowane przez władze ukraińskie
jako wystarczająca legitymacja. Komisarz w zakresie swojego powiatu był czymś w rodzaju konsula, prawnym i upełnomocnionym przedstawicielem ludności polskiej wobec
panującej władzy.
Oczywiście, że od jego osobistych zdolności i energii
zależało, czy stanowisko swoje umiał wyzyskać, czy sprowadzał je do szczupłych oficjalnych ram. W Starokonstantynowie komisarzem polskim był proboszcz miejscowy,
133
ksiądz Anzelm Zagórski. Wybór był szczęśliwy. Mimo wieku
i słabego zdrowia nieugięta wola, żelazna energia, istotny
talent organizatorski w połączeniu z gorącym patriotyzmem, czyniły z niego materiał na pierwszorzędnego działacza społecznego. Utworzenie Domu Polskiego w Starokonstantynowie, kupno realności* pod tenże dom, otwarcie
czternastu szkółek wiejskich, jednej parafialnej, prowadzenie ich, dobieranie kierowników, zdobywanie środków
– wszystko to było jego dziełem i zasługą. Zdawszy większość spraw czysto kościelnych na pomocnika swego, ks.
Karpińskiego, i dwóch przebywających w Starokonstantynowie kapelanów wojskowych, sam niezmordowanie jeździł, działał, tworzył...
Szkoły i wojsko stanowiły jego ukochane dzieci, a ilekroć udało mu się kilku szarych żołnierzyków, odkarmionych, przebranych, odświeżonych, odesłać do antonińskich
oddziałów, tylekroć był tak szczęśliwy, jakby co najmniej
tyleż dusz uratował od zguby piekielnej. Każdy wojskowy
Polak, z samej racji że nim był, zajeżdżał na plebanię jak do
swego domu, witany tam zawsze jak najbliższy człowiek.
Proboszcz nie tylko werbował ludzi: zbierał także i skupował od bolszewików broń, naboje, siodła itp. przedmioty.
W podziemiach kościelnych, między trumnami, chował kulomioty, i przy sposobności odsyłał je wojsku. Miał nadzwyczajny wpływ na szlachtę zagonową, na wszystkich ciemnych, biednych „katolików”. Kochał ich tak, jak powinien
kochać człowiek Boży: wyrozumiale a zarazem srogo, czule
i nieubłaganie, nie przepuszczając niczego, lecz każdej
chwili gotów przebaczyć im wszystko. Potępiał bez miłosierdzia pogromy, rwał sobie włosy na myśl, że mogą być
katolicy biorący w nich udział, i wśród całej grozy kościelnego aparatu wyklął skowródecką szlachtę za rozbicie kaplicy. Co niedziela donośnym, głębokim głosem wypominał
swej parafii wszystkie jej przewiny bez żadnych ogródek.
Nie obawiał się nikogo. Był to typowy mężny ksiądz kresowy
* realność – nieruchomość, posiadłość, posesja.
134
o olbrzymim zakresie działania; przewodnik zarazem duchowy i polityczny, czujący się opiekunem swej parafii tak
w złych, jak w dobrych godzinach.
Jeżeli jednak w mieście panowało względne bezpieczeństwo, to zgoła inaczej rzecz się miała poza miastem. Wszelki
wyjazd z domu połączony był z ryzykiem życia, i to ryzykiem
poważnym. Po drogach włóczyły się gęsto bandy żołnierzy
lub rozpróżniaczonych i zaprawionych na pogromach wyrostków. Lepsze konie, wehikuł inny jak wóz chłopski, zwracały natychmiast uwagę. Straszna śmierć państwa K. z Peczanówki, zamordowanych okrutnie na drodze wraz z dziećmi za to, że furman śmignął batem ponad głową czepiającego się z tyłu bryczki chłopca, była wypadkiem nie odosobnionym, ale najwymowniejszym. Toteż wyjeżdżał z miasta
tylko ten, kogo zmusiła konieczność wyjazdu.
Rozliczne sprawy nasze i obowiązki Stefana tak się
ułożyły, że kilkakrotnie owej zimy jeździliśmy z Antonin do
Starokonstantynowa. Przez cały czas drogi każde z nas
trzymało nabity rewolwer, dyskretnie wsunięty w szeroki
rękaw burki, w nieustannej gotowości odparcia napadu.
Być może, że właśnie dlatego nie napadnięto nas nigdy. Nie
zaczepiani, mijaliśmy towariszczy, którzy ograniczali się
zwykle do pogardliwego okrzyku: „Smotri, kak burżuazyja
szcze rozjizżaje!”
W owych czasach, kiedy jechało się przez rozbity kraj,
tak różny w swoim tragicznym zniszczeniu od tego, jakim go
się znało i kochało, serce zalewała gorycz, a duszę niezmierzony żal. Myśli ciężkie i bolesne, kotłujące się chaotycznie, daremnie usiłowały zgruntować zagadkę tych dziejów, rozplątać przyszłość, znaleźć wyjście z położenia –
wyjście m o r a l n e, w razie zmiany politycznej, której się
każdy spodziewał. Wszelki odwet byłby tylko przedłużaniem strasznego procesu, a przecie, biorąc po ludzku, jakaś
135

Podobne dokumenty