BAJU, BAJU – 1
Transkrypt
BAJU, BAJU – 1
BAJU, BAJU – 1 BAJU, BAJU – 1 „Baju, baju, proszę pana, patrio, wyliż mi banana!” – śpiewał Witold radośnie w samolocie irlandzkich tanich linii lotniczych, siedząc na w miarę czystym siedzeniu koło okna w klasie economy. W drodze na lotnisko był już w dobrym nastroju, który narastał w miarę jak przechodził odprawę bagażową, następnie paszportową, i wreszcie gdy dotarł na swoje miejsce, po drodze podskakując z emocji w rękawie prowadzącym do samolotu. „Baju, baju, proszę pana, ma matczyzna stara dama!” – Witold najwyraźniej był zadowolony ze swego miejsca, skąd było już widać zaraz po starcie z lotniska JPII ciemne wieżyczki kościoła mariackiego, z pobłyskującymi zlotymi koronami i kiwającymi się na wietrze czubkami, jakby żegnały swego wyrodnego syna, który okazał się niewdzięcznikiem, i nie pomachał nawet swej rodzinnej ziemi na pożegnanie. „Baju, baju, będę w raju” – pasażerowie patrzyli na niego przyjaźnie, a stewardessa powiedziała do niego po angielsku z polskim akcentem, nieco zdziwiona: Yes, sir, can I help you? , a gdy skinął głową, co miało znaczyć, że jest O.K., dalej już ciągnęła po polsku: – Czy może podać ojczystą wódkę „Sobieski” czy też synczystą whisky? Witold nie zastanawiał się długo. – Oczywiście czystą synczystą – odparł. – Nie, może z lodem – dodał po namyśle, ale nadal rezolutnie. Stewardessa uśmiechnęła się, podała alkohol, zapytała, czy dodać czegoś jeszcze, a gdy usłyszała, że synczysta whisky jest bardzo O.K., poszła dalej najwyraźniej zadowolona. Czy ze swej pracy, czy z angielskiego, czy z tego, że zachowała równowagę podczas pierwszej turbulencji samolotu? Nie wiem, nie wiedział tego także Witold, a może i ona sama. Dość że Witold przestał się zastanawiać, jak ma na imię, i puścił po chwili jej oko, przypomniawszy sobie, że jest w doskonałym humorze, czemu dał dowód śpiewając do ucha swojemu sąsiadowi: – Na ser mater, pierdzę w krater, po mojemu czy bożemu, mej ojczyźnie zrobię bliznę, a synczyznę kocham szczerze, nawet jadąc na rowerze! Witold zadowolony, że mu się rymuje całkiem nieźle jak na początkującego aktora, przestał śpiewać także przy tej samej albo już przy drugiej turbulencji, bo mu się zrobiło niedobrze. Jednak gdy samolot powrócił do normalnego lotu, dokończył dziarsko do stewardessy: Alleluja, dam ci chuja! Ona wszakże nie dosłyszała tej mołojeckiej przyśpiewki Witolda, bo inaczej nie można wytłumaczyć, że nie odpowiedziała mu żadnym wierszem lub pieśnią ludową. Pewnie ma na imię Cnotliwa Zosia, pomyślał Witold troszkę się uspokoiwszy. Wnet ocknął się otrzymawszy kuksaniec w bok od swego sąsiada, jegomościa ubranego na czarno, z czarna brodą, z czarnymi okularami, powoli sięgającemu ręką do swej czarnej torby. „Cholera! Chyba to nie terrorysta.” – pomyślał Witold, spojrzawszy na niego badawczo. „Może jednak…?” Witold słyszał, że w synczyźnie takie zjawisko jak terroryzm istnieje. Zobaczył, że na twarzy sąsiada, nie, nie ma brody. To nie terrorysta. Trzeba się napić. Dostrzegł, że sąsiad wyciągnął do niego dłoń. – Adam, jestem. Widzę, że masz ładny głos, lecz tekst niestety, nie jest patriotyczny – powiedział. Szukasz synczyzny dlatego, że chcesz tam zrobić syna czy dlatego, że już jesteś synem swego syna? – zapytał Adam troskliwie. – Witold, syn Witolda, syna Witolda, ojciec … – Witolda? – przerwał Adam. – Nie, – Witold odrzekł niechętnie – ojciec Zosi. Dlatego jadę, a raczej lecę na Wyspy. Po to, by się odrodzić. Ula, la, la, I love you, babe… – ciągle chciało mu się śpiewać. Chcę stać się Anglikiem, pić herbatę z mlekiem, chodzić po pracy do pubu, nosić kapelusz, i śpiewać na cały głos: Ya bu da bu, da bu da bu da i U la, la la, I luv ya, synczyzno. Jego głos brzmiał pewnie, dźwięcznie i bez fałszu, a nawet udało mu się wyśpiewać I luv ya czystym akcentem szkockim. Witold, choć był znanym aktorem w Polsce, długo się uczył angielskiego na kursach Towarzystwa Wiedzy Powszechnej w latach osiemdziesiątych, a później na prywatnych lekcjach u native speakerów, którzy tłumnie zawitali nad Wisłę w następnej dekadzie, zwietrzywszy przez Kanał La Manche, u nich zwany The English Channel, dlaczego, tego Witold nie wiedział, a nawet przez Ocean Atlantycki, że można całkiem nieźle zarobić ucząc angielskiego w licznych szkołach prywatnych, jakie powstawały jak grzyby po deszczu. Akcent miał dobry, a akcent to na Wyspach podstawa. W Polsce też doceniano jego zdolności, obsadzając go w licznych rolach dubbingowych ze względu na ciepłą i przyjemną dla ucha barwę głosu. Gdy Witold się zorientował, że kobiety uwielbiają jego głos pomyślał, że mógłby zrobić karierę także grając na planie w filmie i telewizji, mimo braku wyglądu Don Juana. Przy dzisiejszej technice wszystko jest możliwe, a tego nie da się oszukać, jego głosu nie można podrobić. Kobiety to wiedzą. Gdy tak oglądał przez okno pejzaż za oknem, swój rodzinny kraj, swą ojczyznę, którą porzucał na zawsze, jak mniemał, nie odczuwał żadnego niepokoju. Może tylko trochę. Żeby tylko nie było terrorystów, ale przecież oni wsiadają najczęściej do samolotów British Airways, najchętniej w Somalii lub Dubaju czy Katarze, a nie w Polsce. Wing czing ping, aja, aja, jaj, taki piękny, duży kraj. Zrobiło mu się całkiem dobrze. Tak, Anglia to piękny i duży kraj. Porzucam na zawsze tę zapyziałą Polskę, umiłowanego w duchu świętym padre direttore, artystów, którzy tylko tu są artystami, cardinalem Wojtylam, Tusków, Kaczyńskich, stare wychodki, grzyb w łazience, stare samochody, kretynów z lewicy i prawicy, idiotów z tytułami profesorów, hydraulików, którzy zdzierają pieniądze za wymiane kranu w łazience. Porzucam, fuj, pa, pa. Jadę do synczyzny, do Europy, do świata, do kultury i herbaty z mlekiem. Będę pić herbatę i whisky. Pomyślał. I zasnął. Rozmowa z Adamem na tyle go znużyła, że poczuł jak zaczyna go morzyć sen. Coraz bardziej osuwał się i zapadał w miękki fotel, którego pamięć przechowywała niezliczoną już ilość wygniatających go pośladków. Gdy służył jeszcze w barwach flagowych linii *** były to pięknie ukształtowane biodra Bardotki, zapamiętane z pierwszej sceny „I Bóg stworzył kobietę…”, choć już wtedy napakowane może silikonem, bo ex seksbomba zajmowała się wówczas prawie wyłącznie prawami zwierząt i wybierała się w tej sprawie do Aten, a także jędrne i wąskie Marka Spitza, lecącego po złote medale na Olimpiadę do Monachium, galaretowate greckich przedsiębiorców, którym obca była tradycja antycznych gimnazjonów czy nowożytnych siłowni. Wielokrotnie plugawiły go po kobiecemu rozrośnięte sempiterny prałatów, gdy zszedł już na pielgrzymkowe czartery do Rzymu. Miał także okazję obcować z dolną częścią pleców tracących swą szlachetną nazwę, o ironio, ojca Tadeusza Rydzyka, z którym Witold w swej świętej naiwności myślał, że się na zawsze rozstaje. A tu swoimi pośladkami wchodzi z nim w swoistą komunię… Przeniknijmy wszakże do umysłu Witolda, który opuściła świadoma myśl i przyjrzyjmy się obrazom, jakie zawładnęły ekranem jego sennych marzeń. Do panawitoldowego dworu w *** znów przygnało kwestarza Onucego. Dosiadał on grzbietu mulicy o zawołaniu Fatima. Będąc z natury osobą oszczędną, nie tracił czasu po próżnicy i skracał sobie drogę odmawianiem Litanii. Ale, zaiste, osobliwa to była litania, bo jej modlitewne wersy na okrągło inkrustowane były mało pochlebnymi zwrotami, kierowanymi pod adresem Fatimy, ale nie tej medyńskiej ani portugalskiej, lecz znajdującej się pod nim. A pamiętała ona, niezgorzej niż fotel samolotu tanich linii irlandzkich, niezliczone pośladki, które jej dosiadały. Kształtne pewnego młodego młynarza, który z workami mąki jeździł na targ do Opatowa, wzbudzające grzeszne myśli uczniów chederu, a należące do pięknej żony arendarza w Łagowie, przelewające się sołtysa z Wąchocka, mającego kłopoty z utrzymaniem równowagi, kiedy wracał z karczmy do domu. W końcu przyszło jej zejść na klasztorną mulicę perypatetyków bosych, do którego to zgromadzenia zaliczał się cny Onucy. Odtąd stała się krnąbrną, nieśpiesznie podążającą szlakami Pana, kierując się swym zwierzęcym fatalizmem, by niezbyt raźnie wychodzić naprzeciw wyrokom losu… Jako się rzekło, wersy litanii przeplatane były wyzwiskami, tak że trudno już było postronnemu słuchaczowi rozróżnić, co odnosiło się do Najświętszej Panienki, a co do mulicy, zbrukanej zwierzęcymi instynktami. „Panno, ruszajże się żwawiej, chwalebna, głupie bydlę, módl się za nami, Królowo, bo jak Cię zdzielę, Niebios, w ten twój głupi ryj, módl się za nami, Arko, bo jak wezmę kij, Przymierza, módl się za nami!”. Gdy służba z czeladnej zoczyła go zbliżającego się do podjazdu, zabobonnie przeżegnała się na jego widok, wietrząc w osobie bogobojnego sługi bożego same zbliżające się kłopoty. Jego sam wygląd był już wystarczająco nastręczającym się kłopotem. Niewymagająca tonsury łysina, zadarty do góry wydatny i wiecznie czerwony nochal, namiętnie mięsiste usta i dopełniające całości zwisające uszy, każące Fatimie widzieć w Onucym swego pobratymca, niezbyt przyjaźnie usposabiały doń otoczenie. Na dodatek, niczym młodzieniec z Ogrodu Getsemani z Ewangelii Markowej (14,50), zgodnie z regułą swego zakonu, w lecie zamiast habitu nosił białe prześcieradło narzucone na gołe ciało, tyle że kwiecie wieku miał już dawno za sobą i jego obfite kształty raz po raz groziły wylaniem się poza obręb sukna. Niewiasty zatem nie wiedziały, dokąd wzrok obrócić, by nie dojrzeć niczego nieprzystojnego, a przy tym bynajmniej nie wodzącego na pokuszenie, a z czego potem przyszłoby się im spowiadać i odbywać pokutę, wprzódy nie zaznawszy żadnej rozkoszy z grzechu. „Gwiazdo zaranna, skaranie Boże, módl się za nami, ty łachudro jedna, Pocieszylko strapionych, pcheł pełna, módl się za nami, Królowo Polski, na ciebie trzeba by bata”. Zanim zdążył wymówić ostatni wers, zmierzający ku niemu nieśpiesznym krokiem karbowy Wereśniak, gdy znalazł się na wyciągnięcie ręki, wyciągnął zza siebie bat i strzelił z niego pod nogi zbliżającej się Fatimy, która poniosła wprost w pobliski gazon, rozpościerający się przed gankiem. Na ten dźwięk Witold znienacka się przebudził. Jak się zaraz miało okazać, był to odgłos eksplozji, dochodzący z fotela jego sąsiada, którego spowił niewielki dym. „Adam, to po turecku człowiek”, przemknęło mu przez głowę. Czyżby jeszcze jeden osiadły nad Wisłą Turek, ale nie ten, który miał w niej napoić konia na znak przyniesionej niepodległości, lecz właściciel kebaba, kolonizującego miejscową gastronomię, wypierając poczciwe, acz nieczyste schabowe. „A jednak, terrorysta!”, pomyślał, gdy z podchodzącym mu do gardła żołądkiem zauważył, że oderwana dłoń tamtego kurczowo zaciska się w przedśmiertnej konwulsji na jego kroczu. Jednocześnie dym na tyle się rozwiał, że zobaczył, iż domniemany Turek zsuwa się z fotela, opadając na kolana. Witold spróbował podchwycić jego ciało, ale wymknęło mu się z rąk, stając się nieodwołalnie zwłokami. Dałby wiele za to, by samemu na powrót zapaść się w wygodny fotel i znaleźć bezpieczne schronienie w dopiero co opuszczonym śnie. Tymczasem na pokładzie zapanowało niewyobrażalne zamieszanie. Co gorsza, zaczęło nim rzucać na wszystkie strony… Czcionka – Oktawian Marek Bulanowski Czcionka – Piotr Marek Stański Obudził się zlany zimnym potem, z nogą poza łóżkiem. Mało brakowało, a w ogóle wylądowałby na podłodze. Zajęło mu dużo czasu, zanim się zorientował, gdzie się znajduje. W pokoju hotelowym Nowotelu, zlokalizowanego nieopodal lotniska w ***, gdzie przymusowo wylądowali po tym, jak jego sąsiad, bynajmniej nie terrorysta, doznał zawału serca. Witolda coraz bardziej intrygowało, kim był tenże Adam. Adam, czyli człowiek, a więc każdy. A może w ogóle nie miał na imię Adam, tylko dla zmylenia tak się przedstawił? Za wszelką cenę postanowił odtworzyć historię „Adama”. Niebawem, z telewizyjnych komunikatów dowiedział się, iż był to jednak Adam i nazywał się Taşıkoğlu, a więc rzeczywiście był Turkiem. Zadzwonił do redakcji, by się dowiedzieć czegoś bliższego, ale odmówili udzielenia informacji, zasłaniając się prawem prasowym oraz ochroną danych. W końcu zrobił to, od czego powinien był zacząć. Wpisał imię i nazwisko do wyszukiwarki i wyskoczył mu biogram w Wikipedii, tureckiej Wikipedii. Vikipedi, özgür ansiklopedi Kontrol edilmemiş Adam Taşıkoğlu (d. 17 Ağustos 1970, Polonezköy), Türk şair gazeteci üniversite öğretim. 17 Ağustos, Polonezköy’de 1970 yılında doğmuştur. Polonezköyin muhtarının Meryem Wilkoszewska oğludur. Fransız Lisesi‚ni ve İstanbul Üniversitesi Edebiyat Fakültesi. 1992 yılında Milliyet Gazetesi‚ne geçti. 1995 yılında Hürriyet Gazetesi ‚ne geçti. Şiir kitapları ve raporların koleksiyonları Yazar. Eserleri Leh ve Osman (1997) Amber dal (2001) Adam adında bir adam (2012) Gezinti menüsü Hesap oluştur Giriş yap Madde Tartışma Oku Değiştir Kaynağı değiştir Geçmişi gör Ana Sayfa Hakkımızda İçindekiler Rastgele madde Seçkin içerik Katılım Wikimedia Dükkanı Bağış yapın Deneme tahtası İş birliği projesi Köy çeşmesi Son değişiklikler Topluluk portali Yardım Yazdır/dışa aktar Bir kitap oluştur PDF olarak indir Basılmaya uygun görünüm Araçlar Sayfaya bağlantılar İlgili değişiklikler Özel sayfalar Kalıcı bağlantı Sayfa bilgisi Sayfayı kaynak göster Dosya yükle Diller Bu sayfa son olarak 3 Şubat 2015, 14:42 tarihinde güncellenmiştir. Metin Creative Commons Attribution/Share-Alike Lisansı altındadır; ek koşullar uygulanabilir. Bu siteyi kullanarak, Kullanım Şartlarını ve Gizlilik İlkesini kabul etmiş olursunuz. Vikipedi® (ve Wikipedia®) kâr ama Włączył automatycznego tłumacza, z którego pomocą zapoznał się z jego treścią. ”’Adam Taşıkoğlu”’ (d. 17 Sierpień 1970, [[Polski wieś | Polski wieś]]), [[Turków| Turek]] [[poeta]] [[gazeciarz]] [[uniwersytet nauczyciel]]. 17 Sierpień, Polski wieś w 1970 rokowi urodził był. Polski wieś wójt Meryem Wilkoszewska syn był. [[Francuski Liceum]]w i [[Uniwersytet Stambuł Litera Wydział]]. 1992 rok w [[Naród Gazeta]] wchodził. 1995 rok w [[Wolność Gazeta]] wchodził. Wiersz książki i reportaże kolekcje autor. == Publikacje== * ”Leh i Osman” (1997) * ”Bursztyn gałąź” (2001) * ”Człowiek imię jeden czlowiek” (2012) Pochodził więc z Polonezköy. Czyli Adampola. Z matki Polki, z domu Wilkoszewskiej, z rodu miejscowych muhtarów, czyli wójtów, ojca Turka Taşıkoğlu i liczył sobie równe 44 lata. A zatem wyjaśniło się, skąd znał mowę Gombrowicza. Dziwne, pomyślał, że dotąd nigdy nie wybrał się na wakacje do Turcji, modnego kierunku wyjazdowego w jego synczyźnie, naprzód w celu zaopatrywania się w zszywane z drobnych kawałków kożuszki, z czasem rozpadające się, ale o to już handlarzy nie bolała głowa, oraz marmurkowe, czyli ścieralne dżinsy, marzenie dorobkiewiczów w czasach zniewolenia, a po odzyskaniu suwerenności po słońce, opaleniznę i raka skóry. Będę musiał tam pojechać w wolnym czasie. Ocknął się. Na fotelu obok nie było jego sąsiada… Zamieszanie, jakie powstało wokół niego, wynikło z tego, że tamten, zapaliwszy w toalecie papierosa, uruchomił alarm. Natychmiast z krzykiem pobiegły tam stewardessy, niepokój udzielił się również pasażerom. Kiedy go stamtąd wyciągnięto i odeskortowano na miejsce, z nakazem karnego nieopuszczania go do końca rejsu, Witold postanowił nawiązać rozmowę, by go wypytać. „Pochodzę z Turcji. Moje imię było kompromisem pomiędzy matką a ojcem, albowiem występuje zarówno w świecie chrześcijańskim jak i muzułmańskim, a nawet jednakowo brzmi po polsku i turecku. Do wspólnych należałby jeszcze İskender, czyli Aleksander, Jusuf, a więc Józef, ale ich wersje różnią się nieco w obydwu językach. Adam zatem nie miał konkurencji”, zaczął swoją opowieść nieznajomy, który w ten sposób stawał się powoli uznajomionym. „Skończyłem polonistykę. Zapragnąłem na dłużej pojechać do ojczyzny matki. A zatem zostałem przed laty lektorem tureckiego w Krakowie. Przypominam sobie oryginalnego studenta Leszka Czaplińskiego, długowłosego hipisa”, ciągnął Adam. „Podobno potem faceta pojebało i do reszty się stoczył. Słyszałem, że zimą i latem zapierdala boso po mieście, budząc konsternację przechodniów i kompromitując znajomych, którzy jeszcze nie nauczyli się odwracać wzroku i omijać go szerokim łukiem?”. Na to Witold obruszył się: „Hola, hola! Niech sobie Pan nie pozwala. Leszek jest moim znajomym, powiedziałbym nawet przyjacielem, gdyby nie był z niego taki straszny świętoszek”. „Już od pewnego czasu przypatrywałam się tym dwóm, siedzącym obok mnie, po drugiej stronie przejścia. Właśnie odmawiałam różaniec, ale zanim dotarłam do tajemnicy światła, ustanowionej przez naszego Ojca Świętego, Bogu niech będą dzięki za dar jego posługiwania na stolicy Piotrowej, by odegnać wszelkie zagrożenia dla naszego lotu: wichury i burze, usłyszałam dobiegające śpiewne pomrukiwanie tego siedzącego głębiej: „Pater”, czyżby ksiądz odmawiający po łacinie brewiarz?, przemknęło mi przez myśl, ale przy słowach „Zdrowaś Mario, łaskiś pełna” wkradło się „zwilż mi banana”, zanim zdążyłam wypowiedź „Pan z tobą”. Nie wiem, co miał na myśli, bo w samolocie nie rozdają banany i w ogóle nie traktują żadnymi poczęstunkami. Z początku nawet pomyślałam, że może ma coś z zębami i nie może gryźć, a poza tym z tego powodu sepleni i może chciał powiedzieć, żeby mu pożyczyć czegoś do pokrajania banana. W ogóle jakiś dziwny z niego człowiek, bo potem częściowo po łacinie przyzywał imię matki dawnego prezydenta egipskiego Nasera, czyżby, biedula, była katoliczką i teraz pokutowała za grzechy swego syna? Ale może się przesłyszałam, gdyż chyba jak ja modlił się w intencji pomyślnego lotu, ponieważ po jakimś czasie, gdy przechodziła akurat stewardessa, dobiegły mnie słowa „Alleluja, ducha wzbija!”, widocznie chciał ją zachęcić, by się pomodliła, ale była to panna z rodu obrażonych na cały świat i w odpowiedzi tylko jeszcze bardziej się naburmuszyła”. „Ten pasażer z dwieścieczterdzieskisiódemki okazał się wyjątkowym chamem. Gdy podawałam mu whiskey rzucił szeptem pod moim adresem: „Ssij mi chuja!”, na dodatek wymawiając nieortograficznie z dźwięcznym h. Udałam, że nie dosłyszałam jego obscenicznej propozycji, bo co innego mogłam zrobić, skoro wewnętrzny regulamin pokładowy nie pozwala nam na zwracanie uwagi pasażerom ani wyrażanie jakiejkolwiek ostrzejszej reakcji na zaczepki z ich strony. Mamy być spolegliwi, a co za tym idzie wystawieni na ataki bezczelności ze strony pasażerów, którzy są bezkarni w nagabywaniu nas i obrażaniu. Jedyne, co mogłam zrobić, to poprosić kolegę, by przejął za mnie obsługiwanie tego sektora”. Przy Witoldzie pojawił się jasnowłosy steward o smagłej twarzy, wyciągając ku niemu dłoń w białej rękawiczce z tacę z egzotycznym owocem: „Oto marakuja, którą, jak mi przekazała koleżanka, Pan zamawiał. Oczywiście ta usługa nie jest wliczona w cenę biletu, więc poproszę o uregulowanie rachunku”, na co wskazywała bieląca się obok żółtego owocu biała kartka. „Zapłaci Pan kartą czy gotówką?”, dorzucił. Uwagę Witolda zajęło jednak co innego. Kątem oka dostrzegł siedzącego jeden rząd z tyłu po drugiej stronie przejścia księdza łudząco podobnego do Tadeusza Rydzyka, a gdy tamten przechodził do toalety wydało mu się nawet, że do niego mrugnął. Spróbował zasnąć, a nuż przyśni mu się dalszy ciąg historii Onucego podjeżdżającego do dworu jego pradziadka. Zamiast tego nawiedził go prawdziwy koszmar. Z ciemności rozległ się głos: „Jam jest ojciec dyrektor twój, który obdarzył cię katolickim głosem w domu twoim. Pamiętaj, abyś Radio Maryja nie tylko słuchał, ale i wspierał modlitwą i ofiarą”. „ Alleluja i do przodu!”. Poczuł, że ktoś delikatnie ujmuje jego rękę. Jakaś starszy kobieta, zwracając się doń „Proszę księdza”, zapytała: „Czy ksiądz może też leci do Irlandii w związku z objawieniami?”. Naszemu Ojcu Dyrektorowi objawiła się Najświętsza Panienka surowo przykazując: rzuć wszystko i leć na spotkanie ze mną do Wexford, na festiwal operowy, gdzie przemówię, a raczej zaśpiewam ustami śpiewaczki. „Pieprz się, stara torbo!”. „Jak Panu nie wstyd, jestem Różą”. „A więc to raczej pani powinna się wstydzić, że żaden Pani nie chciał!”. Tymczasem pozostawiona zasiadała do wigilijnego nim wolne miejsce, a nuż marnotrawny ojciec. Nie krzesło zajął kot Collin, w kraju rodzina Witolda stołu, pozostawiwszy przy w ostatniej chwili powróci pozwolono nawet, by puste który był jedynym dorosłym facetem w tym gronie, choć o nieco nadszarpniętej przez weterynarza reputacji. Może dlatego tak łatwo dał za wygraną i pozwolił zgonić się z upatrzonego siedziska. Obydwaj Witoldowi synowie byli jeszcze małolatami: Agaton, oczywiście zyskał imię na cześć Gillera, i Natan, pozostałość fascynacji ojca dramatem Lessinga.