Fidel, kokos i banany Rzygać się chciało, ale byliśmy młodzi

Transkrypt

Fidel, kokos i banany Rzygać się chciało, ale byliśmy młodzi
Fidel, kokos i banany
Rzygać się chciało, ale byliśmy młodzi.
Thomas Brussig, Aleja Słoneczna
– Co dziś rzucili? – pytamy uprzejmie w sklepie mięsnym na warszawskiej Pradze.
Sklepowa mierzy nas wzrokiem. Stoi przed nią dziwak z wąsem, kobieta z trwałą i dwuletnie
dziecko, któremu spod ubrania wystaje tetrowa pielucha.
– Epoka się wam nie pomyliła? – pyta zaczepnie.
Ano pomyliła się. Dwa miesiące temu zamieszkaliśmy w wielkiej płycie, zamieniliśmy
laptopy na maszynę do pisania, GPS-a na starą mapę, a komórkę na telefon z tarczą.
Przestawiliśmy się z Ikei na meble z Zakładów Produkcji Mebli w Wyszkowie, z opla astry
na fiata 126p, z oliwy z oliwek na smalec ze świni, a z sushi – na bitki wołowe. Słowem –
przenieśliśmy się do PRL-u.
Ekspedientka tego wszystkiego nie wie, bo niby skąd ma wiedzieć. Nie wie, że od kilku
miesięcy zamęczamy ludzi podobnymi pytaniami, że kilka sklepów wcześniej próbowaliśmy
zrealizować oryginalną kartkę na wołowe z kością, czym przyprawiliśmy kierowniczkę
najpierw o palpitacje, a potem – gdy okazało się, że chcemy tylko dać jej kartkę, ale za mięso
jesteśmy gotowi zapłacić – o szczery śmiech. Że od kilku tygodni próbujemy w różnych
punktach skupu makulatury wymienić dziesięć kilo gazet na papier toaletowy, który w
naszym świecie właśnie się skończył. Że szukamy magika, który by nam naprawił wirnikową
pralkę franię, usiłujemy znaleźć części do malucha, nie korzystając z Allegro, wymienić z
kimś dwadzieścia historyjek po gumie donald na fajną puszkę po zachodnim piwie.
Tydzień wcześniej chodziłem po Ursynowie i każdego, kto niósł papier toaletowy, pytałem,
gdzie go kupił.
– No jak to gdzie… – dziwi się młoda mama z wózkiem. – W Leclercu!
– W le… co? – dopytuję, bo w PRL-u żadnych leklerków nie było.
Ale młoda mama zaczyna mi się bacznie przyglądać i wyrokuje:
– Pan to na pewno jest z Szymon Majewski Show. Zawsze was oglądam! – I daje z dzieckiem
dyla między bloki.
Bardziej rozmowny okazuje się emeryt w siatkowej koszulce:
– W sklepie osiedlowym kupiłem, proszę pana! – mówi. – To bardzo dobry papier, szorstki.
Bo ja nie lubię tych nowoczesnych, miękkich.
– Tak pan po prostu wszedł i kupił? – dziwię się.
– Dokładnie tak! I pan może wejść i kupić, do czego pana gorąco zachęcam! – Pan emeryt
klepie mnie raźno po ramieniu i bardzo zadowolony z siebie, odchodzi ze swoim szorstkim
papierem w stronę domu.
Takie właśnie mamy życie. Last minute w Egipcie zamieniliśmy na wczasy pod gruszą,
modne kozaczki na buty relaks, reklamowaną w telewizji pralkę na lekko pordzewiałą franię.
Nasza córka ma szyte ze ścinków pluszaki. My zaś chilijskie wina wymieniliśmy na czystą
wódkę, Jerzego Pilcha na Romana Bratnego, Magdę Gessler na Irenę Gumowską, a Internet –
na koniec języka za przewodnika. Mamy nie swoje mieszkanie, nie swoje ubranie i nie swoje
życie i sprawdzamy, czy da się odtworzyć PRL.
W tym tygodniu szukamy kości wołowej na zupę i pytamy o nią w kiosku Ruchu na
Mokotowie, który trzydzieści lat temu miał taką kość – oczywiście spod lady – w ofercie.
– Proszę? – dziwi się młoda kioskarka z tipsami na dwie długości paznokcia i modnie
uczesaną głową. – Kość wołowa? Co to za żarty?
– No, kiedyś tu była kość wołowa… – tłumaczę. – Znajoma opowiadała, że mieliście babę ze
wsi, która dowoziła…
– Ja nic o tym, proszę pana, nie wiem – oburza się młoda kioskarka.
– Od trzech lat tu pracuję i zapewniam, że nie sprzedałam ani kawałka kości.
Część ludzi traktuje nas jak ekipę jakiegoś dziwnego programu. Część – jak wariatów,
kosmitów, dziwaków urwanych z choinki. Ale część zaczyna opowiadać, jak było kiedyś.
Porównywać. Wspominać.
O to nam chodzi.
Ekspedientka z Pragi też zauważa, że jesteśmy inni. Woła ze śmiechem koleżankę, która
wcina kanapkę na zapleczu:
– Jaśka!1 Państwo się pytają, co rzucili!
Jaśka wychodzi, wyciera ręce w fartuch i przygląda się nam przez chwilę.
– Wszystko rzucili naraz. W tym cały problem – stwierdza wreszcie filozoficznie i wraca do
nadgryzionej kanapki.
1. Wszystko zaczęło się ładnych kilka lat temu na Kubie. Konkretnie – w którejś z wiosek w
okolicy Matanzas na wschód od Hawany.
Przemierzałem te okolice na zlecenie „Gazety Wyborczej” jesienią 2006 roku, w czasie gdy
po ciężkim krwotoku żołądkowym śmierć Fidela Castro wydawała się kwestią kilku dni.
Razem z Albertem Zawadą, fotografem „Gazety” i moim przyjacielem, jechaliśmy małym,
wynajętym na miejscu peugeotem. Codziennie przejeżdżaliśmy przez mniejsze lub większe
miasta, miasteczka i wioski otoczone palmami, tropikalnym lasem i plantacjami trzciny i
przyglądaliśmy się Kubańczykom, których życie wypełnione jest absurdami i nowomową nie
mniej niż życie naszych rodziców w PRL-u. Pod ichnimi peweksami dzień w dzień ustawiają
się grupki cinkciarzy gotowych wymieniać dolary po kursie lepszym od oficjalnego, klatki
schodowe, urzędy i szkoły pełne są gazetek chwalących Fidela i rewolucję, a półki w
oficjalnych sklepach świecą pustkami.
Pod koniec podróży jechaliśmy przez małe wioski niedaleko Matanzas właśnie. W centrum
każdej z nich stała świetlica, w niej – telewizor. Ktoś oglądał, ktoś nie oglądał, ale i tak cała
wieś tam siedziała. Jedni pili rum, inni gadali, ktoś kopał piłkę, ktoś inny opowiadał kawały.
Cała wieś – razem.
W jednej z tych wiosek zatrzymaliśmy się, by zapytać o drogę do Hawany.
– Uuuuuu, Hawana bardzo daleko! – powiedział nam mężczyzna w średnim wieku, w
słomkowym kapeluszu i ciemnych okularach mimo późnej pory nasuniętych na nos. Oddech
miał poalkoholowy. Może dlatego od ogólnych pytań szybko przeszedł do szczegółowych
propozycji. – Jestem Juan, pracuję tu w szkole. Przenocujcie u mnie, rano pojedziecie dalej.
Spojrzeliśmy z Albertem po sobie. Pierwszy raz na Kubie mogliśmy przenocować tak po
prostu, u kogoś we wsi.
Zgodziliśmy się bez wahania. Juan zaprowadził nas do domu, przedstawił żonie i pokazał,
gdzie będziemy spać. A potem wyciągnął butelkę rumu i wspólnie zaczęliśmy nad nią
pracować. Nasz gospodarz zaś zapragnął porozmawiać z nami o polityce.
– Kiedyś byliśmy w jednym obozie. – Pokiwał głową. – Ale teraz w Polsce jest kapitalizm –
dodał. – To źle. Bardzo źle – powtórzył, żebyśmy nie mieli wątpliwości.
– Dlaczego źle? – zapytałem.
– Mój ojciec opowiadał, jak wyglądał kapitalizm na Kubie. Biedni nie mieli nic, wszystko
szło dla bogatych. Czy tak nie jest? – pytał Juan, polewając nam kolejną szklankę rumu.
– Nie, Juan, biedni w kapitalizmie też mogą robić karierę. Pewnie muszą się trochę bardziej
postarać na początku. Ale ja też byłem z niebogatej rodziny, a teraz pracuję w dużej gazecie –
odpowiedziałem.
– Ale biednych nie stać na dobrą szkołę – stwierdził Juan. – I głupi bogacz kończy lepsze
szkoły niż biedny geniusz.
– Jak są naprawdę dobrzy, mogą dostać stypendium – powiedziałem ja. – Szanse mają… no,
prawie równe – zawahałem się.
– Ale biednych w kapitalizmie nie leczą. Albo leczą gorzej – nie dawał za wygraną Juan.
– To też nie do końca tak, choć na pewno z leczeniem jest łatwiej, jak masz pieniądze –
odparłem po głębszym namyśle.
– U nas wszystkich leczą tak samo – podkreślił Juan, a ponieważ tymczasem rum nam się
skończył, wysłał żonę po kolejną butelkę. – Nie ma znaczenia, ile masz pieniędzy.
– Juan… – wziąłem głębszy oddech. – U was na pewno też są tacy wcześniej przyjmowani na
badania i tacy przyjmowani później. Nie wierzę, że ciebie będą leczyć tak samo jak żonę
ministra.
– A czy zastanawiałeś się kiedyś, jaką cenę płacicie za ten wasz kapitalizm? – zapytał Juan. I
zabił mnie tym pytaniem. Byłem zmęczony po całym dniu drogi. W dodatku upity trzema
szybko wychylonymi szklankami rumu. Nie miałem ani siły, ani ochoty bronić na Kubie
kapitalizmu ani jego zdobyczy, zwłaszcza przed Juanem, który – takie miałem wrażenie – był
mistrzem podobnych dyskusji.
– Nie wiem, Juan, i nie chcę wiedzieć. Idę spać.
I poszedłem.
Rano Juan przybił z nami piątki na pożegnanie. Za nocleg policzył dość słono, ale się nie
targowaliśmy. Dla nas to raptem kilkanaście euro, dla niego – pół miesięcznej pensji. Do dziś
nie wiem, kim był. Agitatorem? Propagandystą? Członkiem partii? Pracownikiem służb
specjalnych? A może po prostu wierzącym komunistą, jakich wciąż na Kubie pełno.
Myślałem, że zapomnę go równie szybko jak dziesiątki innych ludzi, których codziennie
spotykaliśmy na drodze. Ale niespodziewanie jego pytanie o cenę kapitalizmu zaczęło we
mnie kiełkować. Zwłaszcza gdy mijaliśmy kolejne wioski, w których ludzie spędzali całe
wieczory razem.
– Tu jest zupełnie jak w moim dzieciństwie – westchnąłem do Alberta, przypominając sobie
wieczory na trzepaku, picie napoju ptyś z jednej butelki, dożuwanie gumy donald po koledze i
wylizywanie oranżadki w proszku z jednego opakowania.
– I w moim – westchnął Albert.
I zaczęliśmy sobie opowiadać, jak to kiedyś kisiel był gęstszy, oranżada bardziej gazowana, a
dzieciństwo spędzone w bandzie dzieciaków pod blokiem fajniejsze niż to przed komputerem.
A potem zaczęliśmy się zastanawiać, kiedy ostatnio w Polsce widzieliśmy dorosłych ludzi
wysiadujących razem na ławce pod blokiem i rozmawiających. Jeszcze później próbowaliśmy
dojść, kiedy widzieliśmy dzieciaki bawiące się na trzepaku. Ale za nic nam ten rachunek nie
wychodził.
Może ten Juan ma trochę racji? Coś sobie daliśmy zabrać… – pomyślałem.
Od tego momentu wiedziałem, że chcę opisać tę stronę polskich przemian. Świetnie, że były,
że dały nam wolność i demokrację, że można uczyć w szkole całej prawdy o Armii Krajowej i
jeździć bez wizy (ba, bez paszportu!) do Europy Zachodniej. Ale coś sobie daliśmy przy
okazji wyrwać.
Chciałem o tym napisać. Ale nie miałem pojęcia, jak to zrobić.
Aż do dnia gdy wpadł w moje ręce Rok biblijnego życia2, książka amerykańskiego autora,
który próbował przez rok przestrzegać wszystkich zaleceń Biblii. Skończyło się chodzeniem
w długiej, powłóczystej szacie i zapuszczeniem brody sięgającej sprzączki od paska. I
kilkoma ciekawymi epizodami, jak choćby rzucaniem kamyczkami w koleżankę i kolegę,
którzy mają romans, a przecież „Biblia każe cudzołożników kamienować”.
Ale Rok biblijnego życia to nie tylko namysł nad Biblią i jej przystawalnością do czasów
współczesnych. To także – a może przede wszystkim – Ameryka na kozetce, ze swoją
hipokryzją i skłonnością do powoływania się na Boga, Jahwe czy Jehowę, jakkolwiek by go
zwać, którego zaleceń nikt tak na dobre nie zna ani poznawać nie zamierza.
Potem wpadła mi w ręce książka Barbary Ehrenreich, Amerykanki, która kilka lat próbowała
przeżyć w Stanach, pracując za najniższą pensję3. Jej odkrycia są porażające: bieda to
samonapędzające się koło, z którego nie ma wyjścia. Nie masz pieniędzy, więc nie
wynajmiesz mieszkania. Nie masz mieszkania, więc nie masz też meldunku. Nie masz
meldunku – nie dostaniesz lepszej pracy. To, że Barbara Ehrenreich przekonywała się o tym
na własnej skórze, dodaje książce niezwykłej mocy, mocy, jakiej nie miałaby, gdyby była
oparta na standardowym dziennikarskim śledztwie, mocy zrodzonej na styku normalnego
życia Barbary i tego, które zaczęła prowadzić.
Odświeżam sobie wreszcie klasyka dziennikarstwa wcieleniowego Niemca Güntera
Wallraffa, który udawał za Odrą Turka, robotnika sezonowego i… pracownika ichniego
„Faktu”, czyli bulwarówki „Bild”. Bez jego przebieranek Niemcy nigdy nie zrozumieliby, jak
źle mogą się czuć w ich kraju cudzoziemcy. Ostatnio Wallraff przebierał się za czarnoskórego
uchodźcę z Somalii i znów pokazał, w jakich detalach objawia się niemiecki rasizm dnia
powszedniego: na turystycznej łodzi nikt nie chce usiąść obok czarnego, a sprzedawczyni boi
się dać mu do ręki drogi zegarek4.
Pomysł jest więc prosty: zrobić wcieleniówkę PRL-owską. Na kilka miesięcy udać, że dalej
mamy orła bez korony i zapis o przyjaźni ze Związkiem Radzieckim w konstytucji.
Czy to się uda? Nie wiem. Ale bardzo mnie ta myśl nakręca, bo – jak w wielu urodzonych w
latach osiemdziesiątych – samo myślenie o PRL-u porusza we mnie jakąś czułą strunę. Już
jako licealista skupowałem fanty z tej epoki. Kiedy księgarnia w Ostrowi w połowie lat
dziewięćdziesiątych wyprzedawała PRL-owskie książki i plakaty, kupiłem chyba wszystko,
co mieli, w tym plakaty z Fidelem Castro właśnie, a także Marcelim Nowotką i Mirosławem
Hermaszewskim. Na studiach ta pasja jeszcze się pogłębiła i – ku zgrozie mojej mamy –
zacząłem jeździć po warszawskich pchlich targach i zwozić z nich dzieła Lenina, Stalina,
przemówienia generała Jaruzelskiego i poradniki, jak naprawić malucha, syrenę czy skodę.
Zostaje tylko jeden mały szkopuł: jak to powiedzieć rodzinie? Jest wczesna jesień 2010, za
chwilę ruszamy z Izą, moją żoną, i Marianną, moją córką, w podróż do Azji PołudniowoWschodniej. Chcę zacząć projekt kilka miesięcy po powrocie, ale domyślam się, co mi powie
Iza: że mamy półtoraroczną córę, a ona potrzebuje ojca w tej epoce, w której sama żyje. Że
mamy mieszkanie na Pradze Północ, które dopiero co udało nam się kupić i za które płacimy
miesiąc w miesiąc solidną ratę kredytu. Że mamy lodówkę, w której musi być codziennie coś
do jedzenia, samochód, do którego trzeba lać benzynę, dwa telefony, za które trzeba płacić
rachunki. Iza ma swoje plany zawodowe, w które niekoniecznie musi się wpisywać pomysł
jej męża: kochanie, na chwilę skoczę w przeszłość, ale niedługo wrócę!
Co robić? Jak o tym porozmawiać?
Robię na obiad spaghetti z łososiem, śmietaną i kaparami. I gdy już łosoś pływa w naszych
sokach trawiennych, zaczynam krążyć wokół sedna.
– Wiesz, mam pomysł na taki projekt… – mówię, niby od niechcenia, gdy siedzimy w kuchni
każde przy swoim laptopie.
– Wolałabym, żebyś nigdzie nie jeździł – odmrukuje Iza. Od kiedy przeczytała biografię
Ryszarda Kapuścińskiego, reporterskiego guru, który zostawiał rodzinę na długie miesiące, by
opisywać Afrykę, Amerykę Południową i były ZSRR, jest bardzo wyczulona na tym punkcie.
– Dopiero co byłeś w Rosji, wcześniej w Turcji. Niedługo ruszamy do Kambodży. Może
posiedzisz trochę w domu? – pyta i lajkuje posta zamieszczonego przez koleżankę na
Facebooku.
Normalnie odbylibyśmy w tym punkcie rozmowę pod hasłem „jak nie będę mógł jeździć po
świecie, będę nieszczęśliwy” i w końcu stanęłoby na tym, że skoro to takie ważne, to mogę
jechać. Ale tym razem ma być inaczej.
– To się świetnie składa – mówię. – Nie zamierzam nigdzie jeździć. Więcej, będę cały czas w
domu!
– Taaaaak? – Moja żona podnosi wzrok znad laptopa i patrzy na mnie podejrzliwie, bo do tej
pory siedzenie w domu nie było moją najmocniejszą stroną. – A co to niby za projekt?
– Przenoszę się do PRL-u! – oznajmiam. – To znaczy… Chciałbym się przenieść. Jeśli się
zgodzisz – poprawiam się, bo przecież jesteśmy nowoczesnym małżeństwem i wszystkie
decyzje podejmujemy razem. Ale na wszelki wypadek, zanim Iza zdąży coś odpowiedzieć,
szybko zaczynam opowiadać o wioskach wokół Matanzas, wspólnym żuciu gumy donald i
Niemcu Wallraffie przebranym za Somalijczyka.
2. Moja żona ma pewną bardzo rzadką zdolność: potrafi zadawać najcelniejsze pytania w
najodpowiedniejszym momencie. Gdy ja snuję opowieści o życiu w PRL-u, ona świdruje
mnie oczami i doskonale widzę, że celne pytanie właśnie rodzi się w jej głowie.
Próbuję ten moment zagadać.
Boję się, że zapyta, jak będziemy mieszkać – bo przecież będziemy musieli kilka miesięcy
żyć oddzielnie. Ale na takie pytanie jestem przygotowany. Powiem, że znajdę mieszkanie
gdzieś na Pradze, niedaleko naszego. Takie, co od czasów PRL-u nie było remontowane, i
tam zamieszkam, a ona z Marianną będą mnie mogły codziennie odwiedzać.
Może też zapytać, jak będziemy się zajmowali dzieckiem, ale tu nie widzę powodu, żeby było
inaczej niż dotąd – pół dnia opiekunka, drugie pół – któreś z nas.
Może zapytać, kto jej będzie pomagać w domu – jako nowoczesne małżeństwo wiele rzeczy
robimy razem. Tu zamierzam odpowiedzieć, że przez pół roku nikt. Ale przez kolejne pół ja
będę robił absolutnie wszystko, a ona będzie miała permanentny Dzień Kobiet łącznie ze
śniadaniami do łóżka.
Może wreszcie zapytać, jak będę zarabiał. Cóż, na to pytanie nie mam jeszcze dobrej
odpowiedzi. Chcę, jak dziennikarze w PRL-u, pisać na maszynie, ale czy damy radę z takiego
pisania opłacić rachunki? Nie wiem.
Tymczasem pytanie w głowie mojej żony już napęczniało i musi wyjść na zewnątrz. Nie da
się dłużej czekać. Wstrzymuję oddech i słyszę głos Izy wypowiadającej najcelniejsze pytanie
w najodpowiedniejszym momencie:

Podobne dokumenty