Anna Wojewódzka - Beskidzka 160 Na Raty
Transkrypt
Anna Wojewódzka - Beskidzka 160 Na Raty
Wiele osób może powiedzieć – „przegrałaś”. Fakt, nie ukończyłam biegu. Nie ukończyłam go ani w limicie czasu, ani na planowanym dystansie. Ale czy aby na pewno przegrałam..? Ja tak wcale nie uważam. I nie chodzi tu o usprawiedliwianie siebie i tłumaczenie… Nie uważam też, żeby to był obciach czy sromotna klęska. Na moje „nieukończenie” zawodów złożyło się kilka czynników. Na niektóre miałam wpływ, a na inne nie… ale nie zmienia to faktu, że starałam się walczyć do końca. Może to zabrzmi próżnie, ale jestem z siebie zadowolona. Dumna nie jestem – byłabym, gdybym ukończyła zawody przy górnej, a nie dolnej stacji KL na Czantorii, ale zadowolona z siebie jestem. Ale może zacznę od początku… Piekło Czantorii wpisałam do mojego kalendarza biegowego już dawno. Miało to być zwieńczenie mojego sezonu biegowego. Fakt, mam w tegorocznych planach jeszcze przynajmniej dwa krótkie biegi, ale te starty traktuję typowo rekreacyjnie. Czantoria miała być tą „wisienką na torcie”. Do Ustronia pojechałam z Marcinem i z Tatą. Tata miał w planach połówkę (i to właśnie dzięki Niemu honor naszego TEAM’u został uratowany ), ja z Marcinem ultra. Na miejsce przyjechaliśmy koło godziny 20. I tu pierwszy błąd – ultra prosto z drogi… ZŁY POMYSŁ. No ale inaczej się nie dało… urlop i te sprawy… W pokoju trochę odpoczęliśmy, zjedliśmy, napiliśmy się i zaczęliśmy szykować się do wyjścia. Pogoda była teoretycznie korzystna – było ciepło, ale wiał silny wiatr. A wiatr bywa zdradliwy… Ale na taki wariant pogodowy byliśmy przygotowani Zdj. 1. Tata – szczęśliwy zdobywca piekielnej Czantorii. (fot. Ł. Wieremiejczyk, D. Cupiał, M. Późniewska) O 23:10 poszliśmy na odprawę techniczną. Organizatorzy opowiedzieli nam o trasie, limitach czasowych, obowiązkowym wyposażeniu, punktach kontrolnych i żywieniowych – czyli streścili komunikat techniczny i regulamin biegu Koło 23:45 poszliśmy z Marcinem na linię startu. I tu (już w pełni) dało się odczuć startową atmosferę Dziesiątki zapalonych czołówek, rozmowy o trasie, odliczanie do startu… i wystrzał. Zaczęło się. Zdj. 2. Odprawa techniczna „ultrasów”. (fot. A. Szczot) Krótka prosta po płaskim i pierwszy podbieg. Przejście w marsz. Biegacze rozciągnęli się w świetlisty sznur Pierwszy raz widziałam coś takiego – niesamowite wrażenie Potem lekkie wypłaszczenie i zbieg. Ojj… ciężki zbieg. Dużo liści, luźnych kamieni, trochę błotka… Starałam się zbiegać asekuracyjnie. Przecież w planach miałam trzy kółka. Wolałam nie wywalić się już na samym początku… Po pewnym czasie ostry zbieg „złagodniał”, leśna ścieżka zmieniła się na betonowe płyty i mogłam już swobodniej, bez specjalnego spięcia poddać się grawitacji i pozwolić nogom ponieść mnie w dół. Po skręcie w lewo asfaltowa droga zaczęła lekko wspinać się w górę. Przeszliśmy z Marcinem w szybki marsz. Bardzo możliwe, że gdybym biegła tylko połówkę, to na tym fragmencie starałabym się truchtać, jednak przed sobą miałam jeszcze niecałe 60km. Ale nie ma co gdybać… Zdj. 3. Pierwsze podejście chwilę po północy. (fot. M. Wojnar) Kolejne podejście okazało się być dla Marcina pechowe ponieważ wpadł w ukrytą pod liśćmi kałużę… po kostki. No to mamy problem… ale biegniemy dalej. Wspinamy się wytrwale, żeby po chwili znów ‘puścić się’ w dół. Przed nami trzecie podejście – tak bardzo wyczekiwane ponieważ oznaczało, że punkt żywieniowy zbliżał się wielkimi krokami (a raczej długością naszych kroków ) Na zbiegu do PŻ zaczęłam odczuwać ból w stopie (nie pamiętam w której najpierw, ale to mało istotne ponieważ i tak finalnie obie się ‘zepsuły’…). Wiedziałam, że zrobił mi się bąbel, tylko nie wiedziałam jak duży. Ale to było moje najmniejsze zmartwienie w tamtym momencie. Bardziej martwiłam się faktem, że możemy nie wyrobić się w limicie i nie wejść na drugie kółko… Punkt żywieniowy odwiedziliśmy na chwilkę - kilka łyków ciepłej herbaty, suszona żurawina, pomarańcze. I ruszyliśmy w dalszą drogę. Zdj. 4. Punkt żywieniowy na Poniwcu. (fot. M. Wojnar) Ostre podejście pod stok narciarski, lekkie wypłaszczenie i znowu stromo w górę. I nagle, w świetle czołówek widzę znajome stoliki po lewej stronie :D Marcin mówi „Pamiętasz? Byliśmy tu z rodzicami”, a ja na to „Pamiętam. Stąd mamy zdjęcie w piątkę”. No to jesteśmy w domu. Zdj. 5. Zdjęcie z 2012r. na „znajomych stolikach po lewej stronie”. (zdjęcie archiwalne) Po prawej stronie mijamy schronisko, potem lekkie podejście i jesteśmy na Czantorii Wielkiej. Ha, byłam tu w tym roku Co prawda w środku wakacji bo jako wychowawczyni na kolonii, ale zawsze to miło kojarzyć okolicę. Z Czantorii zbiegaliśmy czerwonym szlakiem w stronę Wisły (tędy schodziliśmy z dziećmi). Dobrze, że było ciemno bo pamiętałam jak tam jest stromo, a tak to „czego oczy nie widzą…” W tej euforii związanej ze znajomością chociaż fragmentu trasy zupełnie zapomniałam o bólu stopy. Ani się spostrzegliśmy, a już przed nami był ostatni podbieg i zbieg do PK/PŻ. Tutaj zaczęłam odczuwać już ból w obu stopach… Ale była nadzieja, że wyrobimy się w limicie więc trzeba było zaryzykować. Na górze był lotny punkt kontrolny i niespodzianka w postaci sędziowskiego dopingu Potem karkołomny zbieg, który dłużył mi się niemiłosiernie… Ale nagle patrzę do góry i mówię do Marcina „Patrz! Krzesełka wyciągu! Jesteśmy już blisko!”. Coś pięknego :D Nigdy nie przypuszczałam, że tak się ucieszę na widok wyciągu krzesełkowego Przebiegając przez matę kontrolną zerknęłam na główny zegar – 4 godziny. Jest przyzwoicie. Bez rewelacji, ale nie ma się też czym martwić. Na punkcie żywieniowym spędziliśmy 15 minut. Było tam tyle dobrych rzeczy, że nie wiedziałam za co najpierw się złapać. Postawiłam na słone przekąski – paluszki i ser żółty. Wypiliśmy trochę izotonika i herbaty i ruszyliśmy w dalszą drogę. Weszliśmy z Marcinem na drugie okrążenie. Krótka prosta i podejście. Z daleka słyszałam „dźwięk chipów” kolejnych biegaczy, którzy zmieścili się w limicie czasu. Spojrzałam na zegarek – jeszcze 7 minut i zamkną trasę, pewnie nie wszystkim uda się wejść na drugie kółko. Ale reguły „gry” były jasno przedstawione na odprawie technicznej i w myśl zasady „fair play” trzeba ich przestrzegać (zarówno biegacze, jak i Organizatorzy). W górach nie ma równych i równiejszych, sił nie przybywa z każdym przebiegniętym kilometrem… Dlatego zgadzam się z Panem Mateuszem Hyskim, że limity są po to, żeby się (i Piekło Czantorii) w nich zmieścić Ale wracając do Piekła… weszliśmy z Marcinem na górę i znowu zaczęliśmy zbiegać. Ojj… tu już stopy dały mi o sobie znać porządnie… Ale nadzieja była, że wyrobimy się z wejściem na trzecie okrążenie więc zacisnęłam zęby i w dół. Po kilku minutach pod naszymi stopami znów pojawiły się znajome betonowe płyty Biegliśmy. Znajomy zakręt w lewo w asfaltową drogę lekko pod górę. Mijają nas dwa samochody. Żartuję do Marcina, że może poprosimy o podwózkę, a on na to, że mogą to być Organizatorzy (no w sumie tak… kto normalny by nie spał o 5 rano w sobotę… :P ) i dopiero wtedy mielibyśmy podwózkę… do DQ… :P Ale w trudnych chwilach trzeba żartować Dochodzimy do skrętu w prawo i tu wita nas Pan fotograf z Panem kamerzystą (tak, jesteśmy na filmie! :D ) Trochę nas oślepili, ale właściwie moje skupienie na drodze było tak duże, że nie zwróciłam na to szczególnej uwagi. Zdj. 6. Nasze „5 minut” we fleszach kamery i aparatu. (fot. M. Wojnar) Mijamy kałużę, z którą Marcin „zapoznał się” na początku biegu. Wspinamy się coraz wyżej i wyżej, żeby zaraz znów zbiegać… Taki urok tej trasy – wypłaszczeń jak na lekarstwo. Następne podejście było dla mnie gehenną… Pierwszy raz w życiu szłam, a oczy same mi się zamykały. Tak jak czasem człowiek leży w łóżku i walczy ze sobą, żeby nie zasnąć na reklamach, tak ja walczyłam ze sobą, żeby nie zasnąć pomiędzy jednym, a drugim krokiem. W pewnym momencie mówię do Marcina, żeby wyciągnął mi batona z plecaka – trochę cukru może mnie ożywi… Pomogło na chwilę… No to próbujemy z drugiej strony – proszę Marcina o kabanosy z plecaka. Tak, sól to było to. Marcin chcąc mnie zmotywować dodał, że za tym zbiegiem będzie PŻ, a tam dostanę kawę, ale ja nie miałam chęci na kawę – ja chciałam spać. Kryzys minął, gdy weszliśmy na górę. Zbieg dłużył mi się niemiłosiernie (może dlatego, że już nie mogłam zbiegać tylko schodziłam…), ale miałam aktualnie jeden cel – zupę. Słoną, ciepłą zupę pomidorową. Gdy tak człapałam w dół wyprzedził nas biegacz, z którym mijaliśmy się na zmianę już od dłuższego czasu (przepraszam, ale nie spojrzałam na numer startowy). I mówi do nas, żebyśmy się nie poddawali. Pyta Marcina czy jest szansa, że się wyrobi w trochę ponad dwie godziny. Właściwie to szansa była. Jeśli nie spotkałby go żaden kryzys, żadna wywrotka to mogło mu się udać I szczerze mówiąc to trzymałam za Niego kciuki Mówię do Marcina – „Marcin, biegnij z Nim. Uda Wam się. Ja się nie zgubię… :P Doczłapię jakoś powoli, a Tobie uda się wejść na trzecie kółko”. Ale Marcin się uparł i powiedział, ze idzie ze mną. Kochany Brat, prawda? Na PŻ minęliśmy się po raz ostatni z Panem, za którego trzymałam kciuki. Była godzina 7. I już wtedy wiedzieliśmy, że się nie wyrobimy. Gdybyśmy byli na górze… to tak, ale byliśmy na dole. Zagrzaliśmy się w małym domku, który był „jadłodajnią”, wypiłam kubek zupy, zjedliśmy ciasto i poszliśmy dalej. Na PŻ spotkaliśmy też Pana, który stwierdził (podobnie jak my), że się nie wyrobi więc odpocznie dłużej i na spokojnie dojdzie do dolnej stacji KL. I takich ludzi cenię. Nie oszukują się, nie szukają potwierdzenia osiągnięcia swoich mało realnych celów u innych, tylko stawiają sprawę jasno, godzą się z losem i cieszą się chwilą Zdj. 7. Poniwiec – podejście stokiem narciarskim. (fot. M. Wojewódzki) Na górze byliśmy koło 7:45 (wiem, bo budzik w telefonie zaczął mi dzwonić :P ). Lekkie wypłaszczenie i znowu pod górę. Minęliśmy znajome stoliki po lewej stronie, schronisko po prawej… Szliśmy we mgle. Mijali nas biegacze ultra, którzy kończyli swoją trzecią pętlę. Trochę im zazdrościłam… nie będę ukrywać, ale miło było patrzeć jak zasuwają Pozdrawialiśmy ich z Marcinem i człapaliśmy dalej. Zaraz za szczytem Czantorii Wielkiej stał Pan fotograf. No cóż… musiało to wyglądać zabawnie, jak Pan zrobił mi zdjęcie na górze, potem z tym wielkim aparatem i plecakiem zbiegł wyprzedzając mnie, po czym zrobił mi jeszcze kilka zdjęć… :P Gdy doszliśmy z Marcinem do wypłaszczenia poczułam chwilową ulgę. Stopy piekły mnie, jakbym każdy krok robiła po rozżarzonych węglach… Ale przed nami było ostatnie podejście i ostatnie zejście. Tak wolno to chyba jeszcze nigdy nie wchodziłam… Zdj. 8. Nasze ostatnie podejście i zejście. (fot. A. Szczot) Na górze ponownie przywitał mnie Pan fotograf, który i tym razem na zejściu mnie wyprzedził Ale dzięki temu mam więcej zdjęć z trasy :D Potem poszło już „z górki”. Bardzo bolesnej górki, ale perspektywa dwóch ostatnich kilometrów i możliwości zdjęcia butów w pokoju była motorem napędowym moich nóg. Jednocześnie było mi bardzo, ale to bardzo smutno, że nie wejdę na górę i nie przekroczę linii mety… Ale co się odwlecze, to nie uciecze Przy dolnej stacji KL poczekaliśmy z Marcinem na nasze rzeczy, które czekały na nas na mecie i wróciliśmy do pokoju. Wyglądu moich stóp nie będę opisywać, bo i kogo to interesuje, ale dobrze nie było. Do tej relacji zbierałam się przez trzy dni (trzeba było chwilę odpocząć i zebrać myśli), natomiast tworzyłam ją przez dwa dni (później czekałam jeszcze na zdjęcia z trasy ). Towarzyszył mi przy tym „Piekielny kubek” z gorącą kawą, który będzie mi przypominał, że z tą trasą mam nierozliczone rachunki i że następnym razem to ja będę górą. Najbardziej żałuję tylko tego, że Marcin chcąc być dobrym bratem umęczył się ze mną i nie osiągnął dobrego wyniku. Ale ja zrobiłabym to samo dla Niego Zawsze na koniec relacji opisuję plusy i minusy imprezy. Teraz zrobię inaczej… Na początku chciałam podziękować: Mojemu wspaniałemu, młodszemu Bratu, Marcinowi – za cierpliwość, wytrwałość i czas, który mi poświęcił. Organizatorom – za wspaniałą organizację imprezy, doskonałe oznaczenie trasy, dostępność informacji, zadbanie o „bogactwo” na PŻ, „piekielną” trasę, a co za tym idzie niezapomniane przeżycia i za to wszystko czego nie wymieniłam, a co sprawiło, że WRÓCĘ TU ZA ROK Fotografom – za zdjęcia nie tylko ze startu/mety, ale także z trasy. Niewielu się chce wchodzić gdzieś wysoko i czekać przez całą noc na grupę zapaleńców… A ujęcia z trasy są najlepszą pamiątką, która niejednokrotnie pokazuje jakie skrajne emocje towarzyszą biegaczom w trakcie biegu. Wolontariuszom i obstawie medycznej – za wsparcie i gotowość do pomocy o każdej porze. Biegaczom (i Panu fotografowi) – za słowa wsparcia na trasie. Przepraszam, że się nie uśmiechałam albo odpowiadałam zdawkowo… ale Wasze słowa („dasz radę”, „szacun, że się podjęłaś tego dystansu”, „czy Ci jakoś pomóc?”) naprawdę wiele mi dały Kochanej Rodzince, która trzymała za mnie kciuki – Kochani, za rok wyślę do Was pocztówki z górnej stacji KL na Czantorii A czy coś bym zmieniła/ulepszyła..? Tak, jedną rzecz. Może warto pomyśleć w kolejnej edycji o przepaku przy PŻ przy dolnej stacji KL? Kończąc pierwsze okrążenie szczerze mówiąc chętnie bym założyła suchą bluzę Ale i bez tego imprezę oceniam na 5+ :D