Wycieczka do Lego landu

Transkrypt

Wycieczka do Lego landu
O
bślizgła magma niemającej końca wieloznaczności
przyssała głowę Tymona do zeszytu. Obleśne literki
poszczypują go żółtymi ząbkami. Małe robaczywe słówka drą
się w niebogłosy. Roznegliżowane zwroty i przenośnie,
kopulują bezwstydnie na środku ogolonego na łyso czerepu.
Nie może przestać, nie może zacząć. Nic, marazm
kompletny. Kiwa się po sierocemu zagryzając górną wargę,
jego duże niebieskie ślepia orbitują bez ustanku na białej
kartce. Rozdygotana ręka ściska niedbale zielony długopis.
Żeby, choć słówko wyłowił, jedno malutkie zgrabne i
poręczne. Nie, on zawsze szuka, jak ma jedno to szuka
drugiego lepszego i tak w kółko. Na okrągło. Poezja,
brzemię kurewskiej manii kłamania w żywe oczy i obrazy.
Nic mu już nie poradzę, uparł się i koniec. W sumie to pies
srał poezję i tak nikt tego nie czyta, ale jak patrzę na jego
codzienną agonię to mnie szlag trafia. Kto mu to w tym
mózgu zaprogramował i po jaki grzyb? Czego on w tym
szuka? Siebie? Prawdy? Odpowiedzi? Spytać go? Dobra
skoro chcecie, to go zagadam w tej kwestii.
- Tymek, po co ty się tak męczysz z tym pisaniem tych
wierszyków od ośmiu boleści wydmuchanej dziewicy? zagramy z grubej rury, a co tam.
Nic. Groch o ścianę, gówno w sedesie, transmisja danych
zignorowana. Przystojny jest, powiem wam, twarz ma
pociągłą, oczy duże, ładne zęby, chłoptaś niczego sobie.
Nie, nie jestem gejem, nic z tych rzeczy, jestem z zawodu
obiektywny. Przecież jestem szczurem gazetowym.
Tymczasowo bezrobotnym, rzecz jasna. W tajemnicy dodam,
że siostrunie lecą na niego jak diabli. Ta blondyna z dużymi
buforami, podsuwa mu swój krągły zadek na nocnej
zmianie. Ponoć lubi od tyłu. Ale on wykonuje te
fizjologiczne wygibasy bez specjalnej ochoty, mówi, że
fajnie czasem komuś pomóc. Dać troszeczkę siebie. Jego
ulubiona pozycja to krzesło, długopis i smarowanie tych
swoich lirycznych muminków. Dobra, spróbujmy jeszcze raz.
- Tymon, o czym chcesz wierszować, co cię tak gnębi, jaka
myśl śrubuje twój umęczony artystyczny, wizjonerski
umysł? - jest poprawa, jego uszy odebrały sygnał, mózg
odnotował fałdy drgającej materii. Kukła poruszyła ciałem,
skierowała wzrok nabuzowanego wieszcza w moim kierunku.
- Maaakss ty muusssiszszsz mnnnie męczyć ć ć, akurat tee
rrr aaa zzz? Ja ja ja k pra cccuje? - jak już pewnie
zauważyliście Tymoteusz się jąka nieznacznie. Dobrze, że
jak pisze to się nie jąka, bo kto by to przeczytał. To jest
dobry moment, żeby z nim pogadać, bo już widać, że na
dobre zaprzestał działalności artystycznej.
- Daj spokój pracujesz jak majster na budowie, dwie
godziny siedzisz z zawieszonym w powietrzu pisakiem i
jeszcze nic nie napisałeś.
- Tutaj eeeffffekt koń koń koń co wy jest naj naj mniej waż
waż ny, dla mnie naj naj naj ważnnnnie j sz y jest akt two
rze rze niaia, ttto o o o jeestt e-s-e-n-c-j-a, rdzdzdzeńńń,
szko puł. Pooeeezjjja to interrraktywwna wysssublimowwana
sztu ----------------------ka samo-odnalezienia i
drrruzzgggotaniaaa graaanicccc, była pierwszą sztukkkk kk
kk kk kkk kk kkk kkkkkkkkk--------------kkkkk urwa ą.
Dobra zbyt męczące jest to jego ggggaaadddanie, pstryk i
już się nie będzie jąkał, choć pamiętajmy, że tylko
umownie, dla łatwości lektury.
- Widzisz Max, ludzie przywiązują się do efektów, ale nie
doceniają wartości tworzenia, gdyż właśnie ta czynność ma
boski pierwiastek, zawiera go i afirmuje. Gdyż dzianie się
zawsze jest lepsze od zdarzyło się. W momencie, gdy
szukam słowa, ferment mojej wyobraźni odkrywa przede
mną boski wymiar, to tutaj dzieje się poezja, na tej
płaszczyźnie, a poza tym, kto rozumie moje słowa,
interpretacja jest oszustwem, jedynie bezpośrednie
intuicyjne zrozumienia można nazwać prawdziwym odbiorem
sztuki. Dlatego sztuka sakralna jest wysoko, gdyż nie
chodzi w niej o zaangażowanie spekulatywnego intelektu,
tak samo abstrakcjonizm, choć ten już za bardzo bazuje na
intelekcie, choć stara się od niego wyrwać. Sztuka
realistyczna to wiocha, jabłko to jabłko, zabite
dosłownością. Realizm zabija sztukę. Dlatego to, co piszę w
zderzeniu z konwencjonalnym rozumieniem słów nie zdaje
egzaminu, a że tylko ja posiadam klucz do znaczeń tychże
bytów, pojawia się problem niemożliwości odbioru przez
osoby trzecie. Bo celem sztuki nie jest docieranie, czy
poklask, ona istnieje sama dla siebie, to filozofia spiralnej
głębi, ona jest celem nie narzędziem. Ja piszę i później to
spalam, moje katharsis jest punktem docelowym.
Oj, ale mnie chłopaczyna zaskoczył, bardzo mądrze,
obrazowo, no to teraz wiemy, na czym stoimy. Tymon to nie
jest jakiś podrzędny wierszokleta, co nawykiem produkuje
liryki, on ma styl, cel. Tylko, czemu jest na obserwacji w
szpitalu im. Freuda, napisał o jeden wiersz za daleko?
Powiem wam, że tutaj są sami ekstremalni zawodnicy.
- Tymon, czemu jesteś na obserwacji? Onanizowałeś się na
wieczorku poetyckim, czy jak? - grymas wkurzenia
zagnieździł się na jego twarzy, kontury zbiegły się w linii
prostej, by przeistoczyć się w drgającą bryłę podirytowania.
- Co to za pytanie? Operujesz takimi sztampowymi
stereotypami. Normalność, a co to takiego? Jakieś oszołomy
wyrysowały szablon i sortują. Problem polega na tym, że
cywilizacja już zjada swój własny obleśny ogon,
przekroczyliśmy zenit możliwości i teraz parabola opada w
dół. Jesteśmy dziećmi tego procesu, jego ofiarami. Syndrom
zdrowego człowieka w chorym świecie, lub na odwrót, czy to
nie jest śmieszne? Uwięzieni w społeczeństwie zostaliśmy
skazani na jego pomieszany system segregacji odpadów i
zdrowych tkanek, ludzie lubią się czuć bezpiecznie, nie
lubią niespodzianek. Społeczeństwo nie chce być wolne i
nigdy nie będzie, gdyż więzi samo siebie. Choć mamy czas
indywidualizacji to jednak tylko zasłona dymna. Bywam tu
często, to jest dobre miejsce, oaza wolnej myśli,
spontaniczności, odsunęli nas niczym groźny wirus,
ponieważ śmieliśmy złamać konwencję, niepisaną umowę
braku zaskoczenia. Ludzie kochają powtarzalność,
przewidywalność, ponieważ wtedy wiedzą, gdzie jest ich
miejsce.
Gdy padają te słowa przez zakratowane okno wpada
świetlisty strumień, w którego wnętrzu wibrują miliony
pozbawionych jaźni pyłów. Twarz Tymona zyskuje dzięki
temu boski wymiar, prawda zostaje objawiona. Kwintesencją
twórczości Tymona jest proces trawienia przez żarłoczne
języki ognia tego, co tworzy. Apogeum, duchowa rozkosz,
gdy rozdzielone na powrót staje się jednym. Mówi, że
pierwszy raz zobaczył to w północnym Tybecie, gdy mnisi z
klasztoru usypywali mandalę z kolorowego piasku przez
cztery miesiące, by w jednej chwili ją zniszczyć. Wtedy
doznał objawienia i tak ukształtował się jego sposób
tworzenia. Jak to mawiają "wszystko ostatecznie jest
przestrzenią".
Zostawmy to.
Witam w naszym gabinecie krzywych luster. Pokój cztery na
siedem, popielata lamperia, żyrandol o kosmicznym
kształcie, stolik, metalowe łóżka, z białą pościelą w paski.
Mieszka nas tu czterech - Ja, Marko, Tymon i Anar. Jest w
dechę, dogadujemy się generalnie, choć czasem są duże
wyładowania skumulowanej energii. Ja, zgarnięty z ulicy po
dziwnej przygodzie z jedną panią, po której został mi
dziwaczny tatuaż i cztery tysiące pytań. Marko walczący z
zacietrzewieniem religijnym, ciągle nie mający papierosów.
Tymon, poeta performer, który przeleciał już chyba
wszystkie siostry w psychiatrykach w całym województwie i
Anar anarchistyczno - syndykalistystyczny alterglobalista,
który w szpitalu znalazł azyl przed siłami zbrojnymi RP.
Siedzimy w milczeniu, czekamy. Tylko nikt z nas nie wie, na
co. To nasz tajemny obrządek, niewerbalna więź
porozumienia. Tymon wpatrzony w za okienny świat pustki,
delikatnie rozkołysał swoje ciało i tak to zostawił. Ja patrzę
w sufit i bawię się urojonymi w przestrzeni figurami o dość
specyficznych kształtach, zmieniam ich kolory, pracuję nad
tym, aby zaczęły wydawać jakieś dźwięki, ale trochę mi to
nie idzie. Anar bardziej w dół, nieruchomo kontempluje
linoleum. Marko pali peta i przemieszczając chude ciało z
boku na bok z zamkniętymi oczyma utopił się w swoim
umyśle. Scenka rodzajowa, cztery odmiany jednego świra.
Akt pierwszy - publika klaszcze. Już wiadomo, że jak
zawsze, pojawi się złota myśl. Coś się wydarzy. Nie ma
bata.
Nadchodzą kłębiska brunatnych myśli...
No tak, przecież są święta, czas, kiedy to Zbawiciel Wybraniec zszedł na równiny ludzkiej pożogi. Przybyli
królowie, ujrzeli go i radość spłynęła na ich umęczone
dusze. Odtąd coś się zmieniło, nabrało sensu, ktoś ukazał
drogę Wyjścia, za jego sprawą odkryto Wielki Potencjał
Miłości. My - zagubione szczenięta, porozrzucane niedbale
niczym pionki w partyjce kosmicznych szachów, gdzie
Demony i Aniołowie przy szklaneczce cierpkiej Brandy,
próbują wyznaczyć nam miejsce. Ale nie sposób zgadnąć,
kto wygrywa. Może wszyscy już przegrali, lub oddali mecz
walkowerem. Jednak pomimo tego wszystkiego przecież coś
się dzieje, trwa i właśnie to dodaje nadziei, że piłka jest
wciąż w grze, wszystko jeszcze można odmienić. M-i-ł-o-ść, - co to jest, gdzie? Jest czy nie ma? Czy jest jej trochę w
tym pokoju? Kto ją widział? Humanistyczna miłość do
człowieka, rozkosz oglądania jego siły twórczej, tak to jest
prawda. Jakim miejscem stałby się świat bez miłości, czy
mógłby istnieć, czy jej jest tutaj dużo czy mało? Gdzie
przebiega granica pomiędzy miłością a pożądaniem? Czy
miłość kobiety i mężczyzny może być prawdziwa? Przecież
to właśnie z niej wszystko się wzięło, wzięło się JA. Moje
Ja. Twoje Ja. Pamiętam jak patrzyłem na cudowny
promieniujący bezkres błękitnego nieba, beztrosko leżąc na
pachnącej polnymi kwiatami ziemi. Były momenty, gdy
zupełnie zapominałem o miejscu, czasie, o sobie i jakiś
świetlisty trans zabierał mnie do krainy bez nazwy, gdzie
nic nie było a jednocześnie było wszystko. Wtedy nie
należałem do kraju Ziemi, byłem pierwiastkiem przestrzeni,
bez ciała. Jednak nigdy nie trwało to zbyt długo, parę
sekund, może minutę. Byłem pewien tam była miłość bezwarunkowa, ogromna i wszystko wypełniająca.
Później jednak wszystko na powrót spływa, ustatecznia,
uogólnia, kamienieje. Bezlitośnie pojawiają się te
wszystkie; dlaczego?, po co?, jak?...i tak dalej, dalej,
dalej. Mistyczne momenty mało mistycznego życia. Chwila
prawdy, której nie opiszą żadne słowa, nie potrafią tego
pomieścić najpiękniejsze wyobrażenia, to rozrywa wszystko
jak grom pośród cichej gwieździstej nocy, nagły krzyk. I już
po chwili cały ferment wypływa na nowo, tak jak gdyby
nigdy nic, normalny stan, miliony wygenerowanych nie
wiadomo skąd słów określających pojęcia, pojęć
określających emocje, emocji określających drgania
neuronów rozsadzających neurotyczny system nerwowy. Jak
to się kręci i zarazem trzyma kupy, czasem mam takie
wrażenia, że zaraz wszystko się rozleci, przestanie do
siebie pasować. Może tak jest tylko my tego nie
zauważamy. Dobra, ale mnie pochłonęło...bezdenne
siedlisko myślo-bytów, pokręconych, spiralnych,
zapładniających każdy nasz ruch i zachowanie. Czas na
powrót w przestrzeń szpitala im. Freuda. Za oknem kołatają
ćmy, z uporem uderzają o polepione obleśnymi paluchami
lustra szyb.
- Dobra mam coś, super ekstra tylko na specjalne okazje, a
że święta, to chyba dobra okazja, tak mi się coś zdaje,
wszyscy daleko od domu, spraw sensu stricte ważnych,
dlatego to będzie w sam raz. - Anar a właściwie Krzysztof
kończąc swe krótkie przemówienie wytrzeszcza swe
żółtobiałe zębiska i puszcza zajączki srebrnym kolczykiem
umieszczonym w okolicach brody.
Jego rozkojarzone tęczowe oczka przylepiają się do naszych
twarzy, obrabiają ich obraz i transportują potrzebne
informacje do przestrzeni wewnątrz mózgowej.
- To są opłatki Indian Hopi, totalny
mistiksuperodjazdhardcore, dostałem to od pewnego
peruwiańskiego szamana w jednym europejskim mieście,
mówię wam koleś total odjazd, wykręt niezły, poznałem go
podczas protestów, siedzieliśmy w jednej celi jak nas
zgarnęli, sporo gadaliśmy, mówię wam mistyk zupełny,
zapaliłem z nim jakąś fajkę z jakieś super kory z super
drzewa i ja pierdolę totalny transhitsuperstartrip. Ale była
jazdeczka panowie!
Odgłos płomienia. Marko zapala faję, jego nieruchome
źrenice kontemplują pory skóry na twarzy Anara. Drapie się
po lewej stronie szyi i tak oto rzecze...
- Szaman powiadasz, dał ci jakąś powiadasz historię, a skąd
ty kurwa to wiesz, czy aby ten szaman to nie jakiś
popaprany pseudo mistyczny ćpun z jakiegoś obsranego
rezerwatu dla rumuńskich czarowników? I jeszcze chcesz mi
to kurwa wcisnąć, a jak mi zupełnie odpierdoli panie
anarchisto w butach adidasa ekstra klasa? Następna bajka
tego chorego na przerost formy społeczeństwa, czarownicy
radiesteci, wróżki, chuj wie, co jeszcze, a ja wam powiem
to tylko w mózgu ci się Anar pojebało, ot, co...a ty co
widziałeś...esy floresy, kutasy na ścianie?
- Drapieżny ptak nie zna tam ścieżki, nie widzi jej oko
sokoła; nie dojdzie tam dumne zwierze, nawet i lew tam nie
dotrze. - Tymon wpasował swą sentencję w napięcie chwili,
całkiem zgrabnie i bez wahania, jednak zrozumienie jej i jej
miejsca w tym momencie pozostało dla mnie tajemnicą,
czym prędzej, zatem pytam...
- Tymek, co to było, jakiś performance, złota myśl? - jego
szkliste oczy patrzą na mnie przez czerwone szyby
okularów, utopione w ogromnej kwiecistej koszuli ciało
wygina się nie znacznie w moją stronę, ironiczny uśmiech,
papieros w kąciku ust, poetycka wielobarwność.
- Maks, to jest bestseller wszech czasów, Księga Hioba
ustęp 28. Po prostu pragnę zakomunikować, iż Marko musi
coś zrobić ze swym racjonalizmem i podszytą kpiną cyniczną
grą w bunt, winien otworzyć się na doświadczenie, te
wszystkie rzeczy, które tak lekceważy. Mają swą wagę,
tajemnicę i moc, tylko zamykając się widzisz je w jednym
wymiarze, stają się płaskie i nic nie warte.
Marko się zawiesił, kołysze się z lekka z boku na bok, jak to
wszyscy tutaj, wbił ostre palce w przerzedzone włosy, jego
sucha twarz zapadła się do środka.
- Dobra po ogólnych za i przeciw po prostu weźmy te Hopi
opłatki i finał, zobaczymy jak będzie, Anar dawaj te swoje
mistikflałerspałer. - czas na podjęcie decyzji, zatem
postanowiłem zakończyć te jałowe dywagacje.
Anar w szale radości zeskoczył z łóżka, zaklaskał, zamlaskał
i popędził do swojego plecaczka ala wojna w Wietnamie, by
wyciągnąć z niego elektryczną maszynkę do golenia, by
następnie rozebrać ją i wyjąć z niej jakieś zawiniątko. Unosi
ręce do góry na nich to coś i mamrocze pod nosem jakieś
sobie tylko wiadome bzdety. Marko aż się robi czerwony na
widok tej w jego mniemaniu błazenady, jednak nic nie
mówi. Tymon pełen relaks, ja czekam na to, co będzie
dalej.
- Słuchajcie to są takie malutkie kamyczki, czy coś, trzeba
je położyć na języku i musimy usiąść w kręgu i powinniśmy
głęboko oddychać by połączyć się z pierwotnym duchem,
uniwersalnym znaczy, duchem po prostu i zamknąć oczy na
jakieś piętnaście minut, ok.?
- Ja myślę, że to dobra koncepcja, super relatywna,
spekulatywna, migocącą lekką poświatą niezaprzeczalnie
wciąż jeszcze niezgłębionej odwiecznej tajemnicy ponieważ mnie się projekt takiego spędzenia czasu, bardzo
podoba, dlatego postanawiam z całą otwartością, chciwością
na nowe doznania, przyczynić się do jej jak najszybszego
wprowadzenia w życie.
Z całą wewnętrzną niecierpliwością czekam na jej
potwierdzenie przez resztę współtowarzyszy mej trwającej
bez końca podróży. Albo inaczej...Ponieważ jestem swego
rodzaju ćpunem nowych doświadczeń, wielorakości znaczeń,
perspektywa przejścia w jakiś inny wymiar mojej
osobowości, była mi bardzo na rękę. Albo tak...W wyniku
złożoności sytuacji, jej ogromnej głębi, potencjału, smaku
następnej chwili jej potęgi i tajemnicy, postanowiłem
przejść ten próg, te wrota, wejść na ten szczyt, sprawdzić
czy wschód słońca jest naprawdę piękny. Myślę, że ten
sygnał jest dość czytelny, jasny, trafiający w punkt,
odpowiedni obszar. Jest potrzebny stan podniecenia,
ekscytacji i jest obietnica jego zaspokojenia. Coś pięknego.
Nieznane. Jak to brzmi? Dobrze, nie? Jest to stan
porównywalny z obietnicą podróży, samą podróżą. Zmiany
perspektyw, linii, horyzontów.
Jest – to fakt – dziwnie! Nagły flesz objawienia czy czegoś
w tym rodzaju. Nie to tylko...mi się zdaje chyba, a
jednak...coś tu nie gra, fiksuje. Tylko co? Jak to wyłapać?
Patrzę na nich. Jezu, Matko! Anar jest jakby na wylot, na
wskroś patrzysz i widzisz ścianę w miejscu jego klatki
piersiowej. I cały pokryty czymś na podobieństwo fosforu,
odblaskiem jak na kamizelkach dla nawiedzonych
rowerzystów. Błyszczy, jaśnieje. I sam na siebie patrzy z
niedowierzaniem. Widzę jego czubek głowy a w środku
tunel. Tunel! Castaneda Carlos czy jak? Antropologia
totalnego schizu, odpału. Ogromne oczy Tymona, jak kule
ziemskie, księżyce w pełni, piłki od koszykówki są i
rozrastają się do niewyobrażalnych rozmiarów. Skóra jego
niby twarzy marszczy się jak fale oceanu podczas sztormu
stulecia. Coś jakby chciał powiedzieć, nawet rusza ustami,
tylko nic z nich nie dochodzi jak niemy sitcom o
teletubisiach. Tak trwa w zamrożeniu i zapowiedzi czegoś,
co ma może nadejść, aczkolwiek wszyscy wiedzą, że tak się
nie stanie. Jednak osobą, która powinna coś teraz
powiedzieć jest zdecydowanie Marko. Tak. Ten jest dobry.
– Co to kurwa ma być?! Anar ty komunistyczny złamasie, ja
cię kurwa pytam, co to jest?! Słyszysz?! Powiedź coś kurwa!
Na co ty patrzysz, czego szukasz? Co pierwszy raz...ja
pierdolę, o co chodzi?! Że, aż, iż system, czysto, kuć,
cham, jadę, sarsa, kluska ryba na jak vxkli fuga fyt mnghre
posa xzb...
Zatem póki, co dialogi należy ograniczyć do minimum. Lub
wyodrębnić te, które cokolwiek potrafią logicznie
zakomunikować. Pomysł – iść, wychodzić, zmieniać
przestrzeń. Poza mury w miasto, noc, przygodę. Jak
najszybciej. Teraz. Mur, noga, ręka, chodnik. Światło.
Człowiek leży. Tymon. Patrzy gwiazda, jedna, druga, wóz,
koziorożec. Godzina. Nie ma, niewiadomo. Jezu, po co komu
to? Ten patrzy płacze, czy coś uśmiecha się. Tyłem to
wszystko, odwrócone dźwięki płyną odwrotnie. Rozpad,
uwiąd. A w środku ciała – fabryka, cały czas na nocną
zmianę te komórki, żyły pełną parą. I to szuranie, takie
spazmatyczne. Szur, szur, szur...
Robi się dobrze, miło, przytulnie. Jest łąka okraszona
śnieżnym pyłem, z którego wyrastają kwiaty, lotosy, lilie,
pędy bambusa. Są doliny o delikatnych grzbietach i lustra
nieznanych rzek. UFO jest. Jaskrawe UFO. Niby to leżymy,
albo unosimy się, lewitujemy. Cisza. Spirale aluminiowych
rur ciepłowniczych wiją się wokół. A w nich obce głosy,
szepty. Jakieś napisy w nieznanych językach, symbole
zagranicznych cywilizacji. Kominy rosłe strzeliste migocące
w oddali czerwienią świateł. Percepcja jest taka jakbyś
patrzył przez hiper ostre szkła pierwszego kontaktu. Był w
zjawiskach zamiast tylko patrzeć na nie w oddzieleniu.
Pełny trójwymiar. Tlen to namacalny gęsty roztwór, który
wlewa się kanałami aparatu oddychania. I krąży.
Widok inny – park. Stoimy, niczym greckie posągi otoczeni
szkieletami obdartych z sukien drzew. Prastare legendy
rozkołysały pnie, konary i łodygi. Pada śnieg – wodnisty,
ciężki napęczniały ołowiem cywilizacyjnej pieśni.
Temperatura spada wprawiając ciało w pokraczny taniec.
Anar podskakuje delikatnie z osłupiałym wzrokiem, który
zafiksował się na jemu tylko znanym obiekcie. Taka coś
jakby hipnoza, trans. We mnie wulkaniczne fale gorąca
napierają na brzeg kończyn powodując nie możliwe do
zidentyfikowania odczucia. Tymon kuca, wstaje, kuca,
klaszcze, śpiewa – jak klown w tych kwiecistych wzorach –
na deskach opuszczonego cyrku. Rozczarowany daremnością
oczekiwania na oklaski nieruchomieje nasłuchując. Marko
mamrocze, sylaby słów ociekają kpiną, niedowierzaniem
wreszcie gniewem. Bo doświadczanie czegoś, co przekracza
wywołuje w nim gorączkowy bunt. Zarazem tak daremny, że
sam nie wie, co ma z tym zrobić. Bo nasz kontakt umysłowy
funkcjonuje poza ustrojem. Wchodzimy w siebie,
zamieniamy się rolami sami w to nie wierząc. Czujemy nie
swoje uczucia i myślimy nie swoje myśli. Żyjemy nie swoje
życia.
Idziemy, ulica w jednej chwili rozbłyska światłem, powietrze
ma świeży, cierpki smak. Mijamy ludzi, psy, domy.
Płyniemy. Wszystko przemienia się w długi, mroczny tunel.
Nie potrafię sprecyzować, gdzie kończy się i gdzie zaczyna
moje ciało. Gdzie ja się kończę, a gdzie zaczynam, ba gdzie
ja jestem? Anar głową kręci się w kółko, lata jak czerep
chorej na Alzchaimera lalki. W skronie uderzają tęczowe
światła neonów, ciśnienie śródczaszkowe jest powyżej
normy.
Nagle z tego wszystkiego, wyłania się postać, jest przed
nami, stoi na środku chodnika, nieruchomy wzrok, ciało.
Ubrany w beżowy frak, oczy zogniskowane w jednym
punkcie. Cały świat wokół niego, jak na przyspieszonym
filmie, 72 klatki na sekundę. Szare związane w kucyk włosy,
twarz sucha, surowa. Przednie kończyny wzniesione w
dziwacznym geście, jak mesjasz, uwspółcześniona wersja
proroka, bez słów, ruchu, gestu. Muszę się zatrzymać, coś
mi nakazuje zostać, patrzeć. Jest tu jakaś prawda. To czuć.
Daje nam karteczki. Z napisami i zdjęciami. Jest tam
napisane, że otwarcie, że dziś o szóstej. To za pół godziny.
I piszą, że wyprzedaż wszystkiego totalnie i jeszcze na
dodatek za darmo prezenty. I ładne panie w stringach
pokazują jakieś odkurzacze, a na głowach mają czapki
mikołajskie. I czerwone pończochy i gdzie nie gdzie jedzą
ruskie pierogi tymi nalanymi wargami z delikatnym
połyskiem śliny. Apetyczne to wszystko, mówię wam
strasznie! Człowiek z miejsca by poleciał i pokupował.
Pozostała trójka studiuje foldery również. Jak najbardziej.
Nosy zarumienione od zapachu farby drukarskiej a oblicza
jakby rozpromienione. I dosłownie z pod ziemi wyrastają
ludzie i tylko te łapy widać jak pobierają te foldery i głosy,
co o nich dyskutować zaczynają. Robi się szum i raban,
chaos i podniecenie. Mówią, krzyczą: Okazja! I zaczynają
biec na oślep gdzieś w noc, dochodzi tupot jakby setka
cwałujących koni. To wszystko jakieś nawiedzone, cuda,
jakie, dziwy! Zostajemy porwani przez szwadrony Zombii. O
pustych oczodołach i lepkich łapach i wrzuceni na pokład
nocnego autobusu linii 132. Kierunek – promocja! Zachód.
Kobiety z dziećmi, mężowie z żonami, emeryci z rencistkami
wszyscy jadą z nami. Przestrzeń gęstnieje od gorączkowych
rozmów na temat towarów, produktów i nowego modela
diwidi, co odtwarza nawet kasety magnetofonowe i kosztuje
w promocji trzy dychy.
– Ja pierdolę Zośka, zajebiście, że jest taki tani, kumpel
kupił nowości ogląda non stop i nic się nie psuje normalnie i
piraty odpala bez problemu. Dzieciaki bedom się cieszyć, że
na święta taki prezent. Pooglądamy sobie, jakie komedie,
sensacje. Tylko trzeba szybko się dostać na dział media i
drapnąć. Jak oba ruszymy to może się udać – pan do żony,
bo to żona chyba. Na co jakiś obdarty swoje trzy grosze
wciska:
– Panie, rozum panu do dupy uciekł, jebnęli się w druku i to
diwidi trzy stówy trzeszczy.
I tak dalej, uskuteczniano tego typu dywagacje.
Przejechaliśmy dwadzieścia trzy przystanki i nastrój
podniecenia promocyjnego zmęczył nas i zamulił
obezwładniając intelektualnie. Nie wspominając o efektach
specjalnych wytworzonych przez nasze oszołomione umysły.
A powiem wam, że były momenty. Oj były, „strefa
jedenaście”, „Archiwum X”, trójkąt bermudzki to betka.
Anar podobno stał się torbą, paskiem od spodni i nalepką na
szybie. Kwiecisty poeta ukrył się w twórczym bunkrze i
spokojnie przeczekał to bombardowanie bezsensu, nalot
bzdury i falę uderzeniową konsumpcyjnego napalmu. Z
głupkowatym prawie uśmiechem patrzył sobie w szybę. A za
szybą było miasto. Miasto pełne martwych ptaków. Owiane
gęstą zimową mgłą i snami. Metropolia szykowała się do
kolejnej przegranej wojny. Wojny z terrorem bezcelowości,
absurdu i niedotrzymanych obietnic. Klątwa bezustannego
upadku. I niespodziewanie z bezkresu szarej pustyni
wynurzył się pałac. Błyszczący miliardami świateł,
opakowany blaszanymi ornamentami sloganów. Cztery
hektary ometkowanego raju. A przed bramą główną armia.
Plebs uzbrojony w parciane torby. Oblężenie twierdzy
dobrobytu. Osiemnaście jednostek policyjnej prewencji w
białych kaskach i dyndającymi badylami pałek. Trzy wozy
transmisyjne lokalnej telewizji i jeden ogólnokrajowej.
Dwóch reporterów zagranicznej prasy. Kwadrans opóźnienia
i narastająca fala poirytowania i wściekłości. Skarbiec wciąż
zamknięty, ale jeszcze chwila i prezesi ponad narodowych
zdominowanych przez masonów korporacji uchylą go.
Pierwsi będą pierwszymi a ostatni wyjdą na końcu.
Wybrańcy czując zapach nowo nabytych klejnotów odczują
błogostan spełnienia. Dotyk losu. Z zakamarków, skwerów i
pajęczyny uliczek wybiegają obślinione ssaki
człekokształtne. Do pałacu, na jarmark, obcować ze sztuką
nabywania. Dostać się do Arki. Na pokład.
Jesteśmy wewnątrz żywiołu, tornada rąk, głów i
plastikowych toreb. Nurt konsumenckiej rzeki wpada do
oceanu. Bezkres oszalałych poczwar, naznaczonych jeszcze
niedokonanym gwałtem na własnej naturze. Sytuacja
horrorowa, Miasteczko Salem part tu. Rewolucja cenowa.
Egzekucja humanizmu i obwieszczeń greckich filozofów.
System hurtowej degradacji. Dość pesymizm niewskazany,
gdyż właśnie bramy raju stoją otworem. Wszystko ruszyło,
tama runęła ocean zalał pałac. Pod nogami zaczęły
trzeszczeć kości, słabi muszą odpaść. Pomieszane ryki
megafonów różnych władz. Sprzeczne komendy i
rozporządzenia zagłuszane przez objawienia proroków z
branży marketingu. I co kto dopada to ładuje w wózki.
Tworzy się taki rumor jak na koncercie nois. Matki rzucają
dziećmi jak linami do wspinaczki mając nadzieję na trafienie
czegoś cennego. Dzieci są tresowane, dokładnie wiedzą, co
mają robić. Za co złapać. Koszmar nabiera rozpędu.
Siedzimy na fundamentach domowego ogniska. Dział AGD.
– Niezły balecik sobie zafundowaliśmy kurwa! Co to za cyrk,
co to za małpy, to jest jakiś kurwa armagedon! Anar jak
tam twoja antykonsumpcyjna natura się czuje? „No logo”
powiadasz? Te twoje dragi wyjebały mi w głowie taki syf, że
mam ochotę ponabijać te szczury na pal. Może pierdolnij
sobie, jaki odtwarzacz MP3, albo kup sobie nową płytę „Sex
Pistols” po reaktywacji w studiu Warner, albo Sony. Nie
pyrgaj mnie ty kurwa nawiedzony maniaku! No, co się
gapisz, zapierdalaj na zakupy bożonarodzeniowe, bo ci ryj
wyłożę kafelkami za pięć złoty brutto! Złamas jeden będzie
mnie tu dotykał! To ten pojeb z autobusu napalony na
diwidi. Powinni tu sprowadzić ciężki sprzęt z Unii
Europejskiej i wykopać ogromny dół i ich wszystkich
żywcem zasypać wapnem. Uposażyć dynamitem i odpalić na
nieodległym przecież sylwestrze. Oto kościół powszechny
naszych czasów, grzechów odpuszczanie i żywot wieczny!
Lateksowi kapłani wodzą na pokuszenie. A te kukły budują
sobie plastikowe trumny na poczet życia wiecznego – Marko
wodzi tym swoim bezlitosnym wzrokiem po twarzach
oszalałej masy.
– Marko, jesteś więźniem własnych poglądów, które swoją
nieodpartą względnością same rozbijają się w drobny mak.
Twoja nienawiść to twoje brzemię, twój bunt urzeka
daremnością. Zasada odosobnienia zen mówi „zajmij się
sobą” patrz w siebie, odetnij świat, który tak czy inaczej i
tak ma źródło w twoim umyśle. Brak otwartości i ciągłe
ocenianie, sztywne poglądy i wieczna walka z wiatrakami.
Już jesteś martwy! By powiedział mistrz. Czego ty
oczekujesz? Chcesz cały świat pokryć dywanem zamiast
założyć buty. Potrafisz kwestionować świat, który cię
otacza, a czy kwestionujesz sam siebie. Tą koszmarną
iluzję, w jakiej jesteś. Ten falsyfikat, z którym się
utożsamiłeś. Uderz w prawdziwego wroga. Twoją
fundamentalną niewiedzę, która każe ci wierzyć, że ty i to
wokół jest oddzielone. Marko chciałbym ci powiedzieć, że
tak nie jest! – Tymon gestem wolnym, opanowanym i w
pełni stabilnym odpala spokojnie peta. Warto tutaj
powiedzieć, że Tymon dość, że jest poetą to jeszcze
deklaruje bycie buddystą Zen. Czasem unieruchomiony
medytuje z dyndającym papierosem na stołówce, albo na
łóżku. Kontempluje nietrwałość, względność, prawo karmy i
sutry Buddy. Śpiewa nam koreańskie piosenki religijne i
czyta wiersze obdarte z ozdobników konceptualnego umysłu.
Uczy się przebijać iluzję i zadaje nam koany, których nikt z
nas nie rozumie, bo jak mówi używamy intelektu. Taki
cwaniak z niego uduchowiony. Już kiedyś miałem kontakt z
buddystą z polskiego Tybetu, maniakalnego fanatyka
dewocjonalii i dziwacznych przyrządów, których
zastosowanie w zachodnim świecie było kompletnym
nieporozumieniem. Nie mniej jednak Tymon jest
pozytywnym przedstawicielem tej religijnej nacji.
Anar rzuca w tłum jajka niespodzianki, ciesząc się przy tym
niezmiernie i wycedza przez zęby swoją kwestię w tym
zagadnieniu:
– Wszyscy mają was w dupie! Jesteście szczurami, plagą
niczego. Stolcem upadłej cywilizacji! Kto wami rządzi, kto
nadaje program w waszych mózgach?
Dalszy ciąg wywodu zagrzmiał już przez tubę, gdyż Anar
wyrwał ją ochroniarzowi wlazł na największą lodówkę i
przemówił do tłumu obrzucając go bateriami R6:
–Spójrzcie na siebie! Na to bydło wokół, lata im to
swobodnym kalafiorem. Nakupią badziewia, wpierdolą po
hotdogu i fajnie! Czeczenia dla przykładu żadnych nacisków
nic, dopiero jak się wkurwi który i wyjebie się w powietrze,
na jakim dworcu to się zagadnienie w wiadomościach
obrabia. Tylko, że w jedną stronę. Na cwaniaka! Wojna
kultur jest i chuj! Odpłacanie za kolonializm i
dyskryminację. Jebana Ameryka Myszka Miki kurwa Donald
Kaczor i McDonald’s. A wypierdolić w powietrze tą zakałę
ten śmietnik, pasożytniczy konglomerat pierdolonych
grubasów, co nawet już wysrać się nie umieją bez
psychoanalityka. Pierdolić Busha, Bleira i Fundusz
Walutowy. Pierdolić Bank Światowy. Pierdolić Popów,
Lamów, Papieżów i Talibów. Jebać ich wszystkich. Jebać ten
hipermarket i ten cały burdel. Pierdolić ten pojebany kraj,
co kurwa traktuje was jak robaki. Pierdolić Lepera, Tuska i
Dorna. Pierdolić zasiłki pogrzebowe i świadczenia
emerytalne. Jebać komunistów i satanistów, agentów WSI i
woźne w szkołach. Jebać oficerów operacyjnych i piłkarzy.
Gdzie wy kurwa biegniecie z tymi gównami, tak do tych
swoich nor, żeby tam dogorywać przy jebanej telewizji i
omamiać się jak zawsze. Dlaczego wy się tak dajecie!
Płacicie za ten burdel podatki i składki i wyrównania. No i
co! Kupujcie! Kupujcie! Zeżryjcie całą to planetę jak świnie.
Jak wieprze! Żryć, żryć!
I w zasadzie Anar był charyzmatyczny, bo to, co stało się
później okazało się wydarzeniem na skalę światową.
Paradoksem handlowym na miarę czwartej RP. Otóż
„sprzedano” wszystko nie zarobiono nic. Bo wszystko
ukradli, policję pobili i reporterów poturbowali. Zabrali
także kasy fiskalne, krzesła obrotowe i fartuchy kasjerek.
Zabrali koguty policyjne i lusterka wsteczne wozów
transmisyjnych. Przygruchali sobie reklamy i neony. Drzwi i
emblematy ochroniarzy.
Nie zostało nic.
Zupełnie.

Podobne dokumenty