fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA

Transkrypt

fragment - Wydawnictwo SONIA DRAGA
fragment
Z języka duńskiego przełożyła
Edyta Stępkowska
NAGRANIE NR 83: SŁOWIK
– Opowiedz – mówi mężczyzna.
– Jestem zmęczona – odpowiada starsza kobieta, a w jej głosie wyraźnie słychać skrępowanie i niechęć.
– Wiem, ale to takie ciekawe.
– Ciekawe? – W głosie kobiety pojawia się nuta goryczy. –
Rozrywka na sobotni wieczór. Czy tym jest dla ciebie moja historia?
– Nie. Nie to chciałem powiedzieć.
Oboje mówią po ukraińsku, on szybko i swobodnie, ona
z pewnym wahaniem. W tle co jakiś czas słychać dźwięki gry
komputerowej.
– To ważne – przekonuje mężczyzna. – Dla potomności.
Kobieta wybucha śmiechem, szorstkim i pozbawionym radości.
– Dla potomności – mówi w końcu. – Chodzi ci o tę małą?
Myś­lę, że dla niej znacznie lepiej będzie pozostać w nieświadomości.
– Cóż, skoro tak to widzisz… I tak mieliśmy niedługo wracać
do domu…
– Nie – przerywa mu gwałtownie. – Jeszcze nie. Możecie
chyba zostać jeszcze chwilę?
– Powiedziałaś, że jesteś zmęczona – przypomina mężczyzna.
– Nie… nie aż tak zmęczona.
– Nie chcę naciskać.
– Tak, wiem, że nie chcesz. Po prostu wydaje ci się to ciekawe.
– Zapomnijmy, że to powiedziałem. To było głupie.
– Ależ nie, wcale nie. Dzieci lubią ciekawe historie. Bajki.
– Chodziło mi raczej o coś prawdziwego. O coś, co sama
przeżyłaś.
Znów krótka przerwa.
5
– Nie – mówi nagle kobieta – lepiej opowiem bajkę. Bajkę
z krainy Stalina. To odpowiednia bajka na dobranoc dla małej
dziewczynki. Słuchasz mnie, skarbie?
Piiip. Piiip. Piiip-piiip. Dziewczynka mruczy coś niezrozumiale. Najwyraźniej nie zwraca na kobietę większej uwagi, lecz
jej to nie zraża.
– Były sobie raz dwie siostry – zaczyna, jakby rzeczywiście
opowiadała bajkę. – A każda z nich śpiewała tak pięknie, że słowik przerywał swój trel, kiedy słyszał ich głosy. Najpierw jedna
śpiewała dla cesarza i wielu ludzi zniszczyła swoim śpiewem.
Druga miała jej to za złe, więc sama zaczęła śpiewać.
– O kim mówisz? – pyta mężczyzna. – Czy o sobie? Albo
o kimś, kogo znamy?
Kobieta ignoruje jego pytania. Jej głos brzmi surowo, jakby
chciała go ukarać swoją opowieścią.
– Kiedy cesarz ją usłyszał, śpiew poruszył jego serce i zapragnął mieć ją na własność – kontynuuje. – „Chodź do mnie”,
prosił. Ach, jak usilnie ją prosił. „Chodź do mnie i zostań moim
słowikiem. A ja obsypię cię złotem, ubiorę w piękne suknie i dam
ci służącego na każde twoje skinienie”.
Tu kobieta milknie na dłużej. Jakby nie miała ochoty mówić
dalej, a mężczyzna już nie naciska. Lecz opowiadanie rządzi się
własną bezlitosną logiką i kobieta ostatecznie czuje się zmuszona
dokończyć je.
– Z początku odmawiała. Odrzucała umizgi cesarza. Ale on
nie ustępował. „Co w takim razie chcesz, abym ci podarował?”,
zapytał, bo życie go nauczyło, że wszystko ma swoją cenę. „Nie
przyjdę do ciebie”, odparła w końcu druga siostra, „dopóki mi nie
przyniesiesz na tacy głowy mojej złej siostry”.
Pikanie gry w tle ustało. Zapanowała wyczekująca cisza.
– Wtedy cesarz zrozumiał, że za pięknym śpiewem kryje się
serce czarne jak sam diabeł – ciągnie kobieta takim samym głosem, jakim opowiada się dzieciom bajki na dobranoc, i tak kończy
swoją opowieść. – I zabił nie tylko pierwszą siostrę, ale również
rodziców i dziadków słowika, i całą jej rodzinę. „Masz nauczkę za
swoją zazdrość”, powiedział i wyrzucił ją za drzwi.
6
Słychać przerażony jęk dziewczynki. Kobieta zdaje się go nie
słyszeć.
– A teraz sam mi powiedz – dodaje szeptem – która z nich
to ja?
– Obie żyjecie – odpowiada mężczyzna – więc coś w tej historii jest nieprawdą.
– W krainie Stalina to Stalin decyduje, co jest prawdą, a co
kłamstwem – wyjaśnia kobieta. – Mówiłam przecież, że to bajka
o Stalinie.
– Tato – odzywa się dziewczynka – chcę do domu…
– Chcesz gumę?
Natasza się wzdrygnęła. Od dłuższej chwili siedziała w milczeniu i wyglądała przez okno. Na zewnątrz przesuwała się Kopenhaga, cała w mroźnych odcieniach szarości. Brudne elewacje domów,
brudny śnieg i brudne ciężkie niebo, na którym słońce w ciągu
dnia ledwie zdążało wznieść się ponad dachy. Opony samochodów
szurały po śliskiej mieszance śniegu, lodu i soli, którą posypano
asfalt. Nie miała nic wspólnego ze światem, który oglądała, i tylko
rejestrowała jego poszczególne elementy, właściwie ich nie widząc.
– Mówisz po duńsku?
Policjant siedzący na miejscu pasażera odwrócił się do niej,
wyciągając w jej stronę niebiesko-białą paczuszkę, a ona skinęła
głową i poczęstowała się gumą. Powiedziała „dziękuję”. Policjant
się uśmiechnął i z powrotem usiadł przodem do kierunku jazdy.
Nie jechali autobusem, jak nazywano więźniarki, które zwykle
przewoziły osadzonych z więzienia Vestre do sądu śledczego i którymi Natasza wielokrotnie miała okazję podróżować. Tym razem
jechała zwykłym radiowozem, a policjanci z przodu byli zwykłymi duńskimi policjantami. Ten, który poczęstował ją gumą, był
dość młody, mógł mieć góra trzydzieści lat. Drugi był stary i gruby
i właściwie sprawiał wrażenie całkiem sympatycznego. Duńskim
policjantom w ogóle dobrze patrzyło z oczu. Nawet przy okazji tej
historii z Michaelem i nożem rozmawiali z nią spokojnie i uprzejmie, jakby nie była kryminalistką, którą zamierzają zamknąć, lecz
pacjentką, którą trzeba zabrać do szpitala.
Któregoś dnia, i to całkiem niedługo, ci dwaj mili ludzie wsadzą ją i Katerynę do samolotu i wyślą je z powrotem na Ukrainę,
ale to nie stanie się dziś. Jeszcze nie dziś. To niemożliwe. Wniosek
8
o azyl nie został jeszcze rozpatrzony i nie było przy niej Kateryny.
Zresztą żeby dotrzeć na lotnisko, trzeba wyjechać z miasta, tyle
akurat wiedziała. Oni jechali na komendę główną.
Natasza dotknęła dłońmi swoich jasnych dżinsów i zaczęła
mocno pocierać nimi tam i z powrotem o szorstki materiał, i szybko zaciskać je i otwierać. Na koniec spróbowała zostawić zaciśnięte
pięści na kolanach. Ponownie odwróciła głowę do okna i nie mogła
się zdecydować, czy podróż w głąb miasta przybliża ją do Kateryny
czy od niej oddala. Przez ostatnie miesiące gruby mur i fizyczna
odległość, które je rozdzielały, stały się jej obsesją. Czuła się bliżej
córki podczas posiłków w stołówce, niż kiedy siedziała w swojej celi.
Droga na komendę była wprawdzie dłuższa o kilka metrów od najkrótszej trasy do ośrodka, działała jednak kojąco, bo dawała Nataszy poczucie, że oddycha tym samym powietrzem co Kateryna. Na
komputerze w bibliotece wchodziła na Google StreetView, chwytała płaskiego człowieczka na parkingu przed więzieniem i ciągnęła
go w górę, mijając razem z nim kolejne ulice aż do wjazdu na autostradę w kierunku Północnej Zelandii. Czuła się, jakby naprawdę
całą drogę szła obok niego i widziała mijane domy, sklepy, drzewa
i samochody. Ale gdy docierali do bramy ośrodka dla uchodźców
Kulhuse, człowieczek zawsze się zatrzymywał i nie chciał iść dalej.
Od tego miejsca Nataszy musiały wystarczyć ziarniste satelitarne
zdjęcia płaskiego dachu obozowego baraku. Wpatrywała się w nie
tak długo, że czasem miała wrażenie, że traci rozum. Wyobrażała
sobie, że jedna z tych kropeczek to Kateryna, i widziała siebie, jak
do niej podchodzi. Z więzienia do ośrodka było dwadzieścia trzy
kilometry. Z centrum Kopenhagi pewnie parę kilometrów więcej,
za to teraz między nią a obozem nie było muru ani drutów kolczastych. Tylko cienka karoseria radiowozu, powietrze i wiatr, kilometry asfaltu, a potem pola i podmokłe leśne poszycie.
Wiedziała, że to nic nie da, lecz i tak sięgnęła ręką i dotknęła
ramienia młodego policjanta.
– You still don’t know anything?
Ich oczy spotkały się w lusterku wstecznym. W jego spojrzeniu było zarówno współczucie, jak i pewna obojętność. Pokręcił
przecząco głową.
9
– Jesteśmy tylko kierowcami – odparł. – Zwykle niczego nam
nie mówią.
Z powrotem zapadła się w fotel i znów zaczęła wcierać otwarte
dłonie w spodnie. Otwierała i zaciskała pięści. Żaden z jadących
z nią policjantów nie wiedział, czego chcą od niej na komendzie.
Nie mogli jej dać nic prócz gumy do żucia.
Sprawa z Michaelem od dawna była zamknięta, więc raczej
niemożliwe, by chodziło o tamto, a w sprawie azylu do tej pory
przesłuchiwano ją tylko w ośrodku dla uchodźców.
Natasza poczuła, że żołądek ściska jej się ze strachu, jakby
jednocześnie miała się wysikać i wypróżnić. Gdyby tylko miała
przy sobie Katerynę. Gdyby tylko pozwolili im być razem. Nocami
w więzieniu śniły jej się najstraszliwsze koszmary o Katerynie, samej w baraku dziecięcym, wśród płomieni.
Albo o Katerynie idącej samotnie drogą w stronę mokradeł za
ośrodkiem.
Dla matki to nienaturalne nie móc sięgnąć ręką i dotknąć
swojego dziecka. Natasza wiedziała, że zachowuje się zupełnie jak
krowa, której na jesieni odbierają cielę i która muczy przeciągle
i przeraźliwie, nie wiedząc, dokąd kierować swój lament. Próbowała uciszyć niepokój chłodną logiką. Powtarzała sobie, że ona i Kateryna nie zostały przecież rozdzielone na zawsze. Od czasu do czasu
córka przychodziła do niej na widzenia razem z tą kobietą z ośrodka, Niną, która za każdym razem zapewniała Nataszę, że osobiście
zadba o Katerynę. Czyli o Rinę, bo tak nazywali ją Duńczycy. Myśleli, że to jej prawdziwe imię, bo tak było napisane w dokumentach. Ale Rina to przecież nie jest żadne imię. To coś, co pozostało
z imienia po tym, jak pewien drobny mężczyzna z Lublina zrobił co
w jego mocy, żeby nie dało się odczytać oryginalnego tekstu.
A może właśnie dlatego tu była? Może zauważyli, co zrobił
tamten człowiek z Lublina?
Niczym zimna fala oblał ją strach przed tym, co będzie. Szczęki zacisnęły się boleśnie, a kiedy rozgryzła twardą gumę, miała poczucie, że wszystko w ustach klei się jej i smakuje metalicznie.
Policjant za kierownicą zwolnił i pogwizdując lekko, idealnie
zaparkował radiowóz pomiędzy dwoma innymi samochodami,
10
wyraźnie z siebie zadowolony. Przez przednią szybę Natasza widziała szary, przypominający twierdzę budynek komendy głównej.
Dlaczego w niektórych oknach wstawiono grube kraty? O ile było
jej wiadomo, nie tutaj zamykano złodziei i morderców. Wyglądało
to tak, jakby kraty miały być jedynie sygnałem – rodzajem ostrzeżenia przed tym, co się dzieje, kiedy uprzejmi duńscy policjanci
skończą przesłuchanie.
Gruby policjant otworzył jej drzwi.
– Koniec przejażdżki, młoda damo.
Z trudem wysiadła z samochodu i wcisnęła dłonie w kieszenie puchowej kurtki. Mroźne powietrze szczypało w nos i policzki
i nagle dotarło do niej, że nie wzięła ze sobą czapki ani rękawiczek.
Kiedy się siedzi w więzieniu, człowiek nieszczególnie przejmuje się
pogodą i tak naprawdę dopiero dziś zauważyła, że spadł śnieg.
Policjant wyciągnął papierosa z kieszeni munduru, zakasłał
znacząco i zapalił. Młodszy, który już trzymał rękę na ramieniu
Nataszy, westchnął zniecierpliwiony.
– Dwie minuty – uspokoił go grubszy i oparł się o samochód.
– Jesteśmy przed czasem.
Młodszy wzruszył ramionami.
– Mógłby szef rzucić to w diabły. Od tego pomrzemy, i szef,
i ja. Jest zimno jak cholera.
Starszy zaśmiał się dobrodusznie i zaciągnął głęboko dymem.
Nataszy nie było zimno, czuła jedynie, że ma nogi jak z waty i znów
chce jej się sikać. Nawet bardzo. Ale nic nie powie. Nie chce poganiać policjantów. Spojrzała na wznoszącego się przed nimi molocha, jakby miała nadzieję, że jego mury powiedzą jej, dlaczego się
tu znalazła. Pracownicy w mundurach i po cywilnemu spokojnie
wchodzili i wychodzili z budynku, wyłaniając się spomiędzy filarów stojących wzdłuż całej ściany frontowej bądź znikając wśród
nich. Jeśli dziś zamierzali przypieczętować los pewnej młodej
Ukrainki, to zupełnie nie było tego po nich widać i Natasza przez
moment czuła ulgę.
To Kopenhaga, nie Kijów.
Obie z Kateryną są bezpieczne. Wciąż jeszcze są tutaj. Jeszcze. Kawałek dalej ponad dachami domów widać było zamarznięte
11
milczące karuzele w zamkniętym na zimę Tivoli. Również wieżę,
z której ona, Michael i Kateryna spadali prosto w objęcia ciepłego
letniego wieczoru zaledwie dwa lata wcześniej.
Policjant zgasił papierosa na wyłożonym brukiem parkingu
i skinął na Nataszę.
– Idziemy?
Zrobiła krok w przód i zamarła. Odgłosy miasta uderzyły w nią
z niespodziewaną siłą. Wznoszący się i opadający szum silników
i opon na drodze, lekkie drżenie asfaltu pod stopami, kiedy z hukiem przejechała ciężarówka, ludzkie głosy i trzaskanie drzwiami.
Stała, gorączkowo przeczesując tę kakofonię, aby odszukać w niej
ten jeden konkretny odgłos. Wyostrzyła słuch do granic możliwości i znalazła go. Znowu.
– Ni. Sehodnia. Wy rozumijete?
Natasza wbiła wzrok w dwóch mężczyzn, którzy zaparkowali
kawałek dalej. Jeden w nienagannym czarnym garniturze i płaszczu, a drugi ubrany mniej formalnie, w czarne dżinsy i jasnobrązową zamszową kurtkę.
– Idziesz czy nie?
Młodszy z policjantów mocniej chwycił ją za łokieć i delikatnie
popchnął do przodu.
– Przepraszam – powiedziała.
Zrobiła krok i jeszcze jeden. Spojrzała na czarny asfalt przebijający spod rozjeżdżonego mokrego śniegu i poczuła, jak wzbiera
w niej strach, najczystszy i najmroczniejszy.
Przeciskali się koło wąskiego paska rozkopanej ziemi odgrodzonego czerwono-białą taśmą. Na dnie wykopanego przez robotników dołu piętrzyły się długie pomarańczowe plastikowe rury.
Obok stał niewielki stos starannie ułożonych kostek brukowych,
w połowie przysypany śniegiem.
Natasza zwolniła kroku. Spokojnie. Bez gwałtownych ruchów.
Starszy policjant odwrócił się dokładnie w chwili, gdy pochyliła się, podnosząc jedną z kostek ze stosu. Uśmiechnęła się do niego. A przynajmniej spróbowała się uśmiechnąć.
– I’m just…
Policjant był o dwa kroki od niej, ale młodszy znacznie bliżej
12
i to jego uderzyła. Mocno, szybko i zdecydowanie. Zamknęła oczy,
gdy poczuła siłę uderzenia przechodzącą z kamienia na jej dłonie.
Wiedziała, że młodszy policjant wpadł na starszego, bo usłyszała, jak obaj klną i przewracają się na śliskim śniegu. Słyszała to
wszystko, lecz tego nie widziała.
Biegła.
Nina powoli się budziła z jakimś poszarpanym koszmarem wciąż
zalegającym na dnie świadomości. Coś o ośrodku dla uchodźców,
który przypominał Dadaab w Kenii, muchy, upał i ten zapach, którego człowiek nigdy nie jest w stanie do końca się pozbyć – smród
zakurzonej ludzkiej nędzy. Z całą pewnością wiedziała za to, kim
były dzieci, które leżały przed nią na ziemi z wygłodzonymi buziami i wzdętymi brzuchami – to byli Anton i Ida.
Obróciła się na bok i próbowała otrząsnąć się ze snu. Godzinę 9.02 wskazywał duży elektroniczny zegar, który był pierwszą
rzeczą, jaką powiesiła na ścianie. Blade lutowe słońce niepohamowanie wdzierało się oknami – zasłony kupione w Ikei któregoś
zagonionego popołudnia w sierpniu pół roku później wciąż leżały nierozpakowane na kaloryferze. Na szczęście nie miała sąsiadów. Przed jej oknami ciągnęła się Grøndals Parkvej, a po drugiej
stronie park i nasyp kolejowy – właśnie dlatego zdecydowała się
kupić to mieszkanie. Blisko centrum, lecz oddzielone od zgiełku,
zachwalał pośrednik, doskonałe miejsce dla rodziny. Kiedy się zorientował, że zamierza tam mieszkać sama, jego nadzieje widocznie zmalały. Dało się wyczuć, że rozwódki z dziećmi są trudnymi
klientkami – zagubione, niepotrafiące myśleć realnie i bez pełnej
kontroli nad swoimi finansami.
Znów zadzwoniła komórka. Pewnie to ją obudziło, choć dokładnie tego nie odnotowała, ponieważ to nie był jej dzwonek.
Szturchnęła Magnusa w bok.
– Twój – powiedziała.
Wielki wyliniały skański niedźwiedź wydał chrapliwy odgłos.
Leżał na brzuchu z głową wbitą w poduszkę – cud, że potrafił oddychać w tej pozycji. Na szerokich nagich ramionach połyskiwa-
14
ły pojedyncze złote włoski, a jego postać spowijał zapach na wpół
strawionego piwa. Szturchnęła go ponownie.
Podniósł głowę.
– O Jezu… – powiedział z charakterystycznym szwedzkim akcentem. – Która godzina?
– Jest sobota – powiedziała, uznawszy tę informację za bardziej istotną.
Sięgnął po telefon leżący na podłodze przy łóżku, obok jego
portfela i kluczy. Udogodnień w rodzaju zgrabnych stolików nocnych „dla niego i dla niej” w tym mieszkaniu nie było. Tylko w pokojach dziecięcych bardziej się postarała, choć i tam nie wszystko
wyglądało jak powinno. Było za porządnie. Brakowało porozrzucanych zabawek i dziur w tynku od uderzeń kija do hokeja na rolkach
i świetlnego miecza, śladów po nalepkach, które nie do końca dały
się odkleić, uciążliwych plam po eksperymentach z bańkami mydlanymi i poprzewracanych puszek po coli. Krótko mówiąc, brakowało dzieci. To miejsce od początku traktowała jako tymczasowe
– mieszkali wciąż na Fejøgade i tam toczyło się ich życie.
Wstała i poszła do łazienki. Mała wanna z lat pięćdziesiątych,
pożółkłe kafelki, a jeśli ktoś się uparł, żeby wcisnąć tu pralkę, musiał się liczyć z tym, że za każdym razem siadając na muszli klozetowej, będzie w tę pralkę uderzał kolanami. No, ale siedzieć w pralni późną nocą, żeby mieć na rano czyste ubranie – dziękuję bardzo.
Been there, done that, jak by powiedziała Ida.
Kiedy się wysikała, przepłukała usta chloroheksydyną. Odkąd
rok temu dostała ataku choroby popromiennej, często miała zapalenia jamy ustnej. Zresztą jak sama gorzko stwierdziła, jej odporność w ogóle nie była już taka jak dawniej. W przeciwnym razie
Magnus pewnie nie leżałby teraz w jej łóżku. Lekarz i pielęgniarka.
Błagam. Czy istnieje większy banał?
Niedawno się rozwiódł. Podobnie jak ona. Przecież jesteśmy
dorośli, bla, bla, bla. Nina doskonale zdawała sobie sprawę, że wcale
nie chodziło o to, że byli dorośli. Chodziło o to, że oboje czuli się tak
bezgranicznie samotni, że jakakolwiek bliskość była lepsza niż nic.
Kiedy przez drzwi łazienki usłyszała, jak sobotnia chrypa znika
z jego głosu, a ton wyostrza się i nabiera profesjonalnego brzmie-
15
nia, przeszedł ją dreszcz niepokoju. Szybko wypluła do umywalki
niebieski jak nafta płyn, wyjęła pierwszą z brzegu koszulkę z kosza
na brudy, naciągnęła ją na siebie i otwarła drzwi.
Magnus właśnie się ubierał, wciąż przyciskając do ucha telefon.
– W porządku – powiedział. – Nie, nie możesz jej podać więcej. Zaraz tam będę.
– Chodzi o Rinę? – zapytała z dziwną pseudomatczyną troską.
W Kulhuse było ponad dwieście innych kobiet i dziewcząt, a mimo
to pierwszą, o której pomyślała, była Rina.
– Próbowali jej wielokrotnie podawać bricanyl – powiedział –
ale nadal rzęzi i hiperwentyluje się.
Boże drogi, to naprawdę Rina.
– Co się stało?
– Wszystko – odparł. – No, jedziemy.
Natasza znajdowała się po niewłaściwej stronie jeziora i tylko jedno można było zrobić w tej sytuacji: zdobyć samochód.
Dotarło to do niej poprzedniego wieczoru, a raczej poprzedniej nocy, bo do tego czasu zrobiła się prawie druga nad ranem,
i nawet gdyby się odważyła pojechać pociągiem albo autobusem,
to o tej porze nic już nie jeździło – w każdym razie nie tam, dokąd
chciała dotrzeć.
Była tak zmęczona, że bolały ją kości. Zwłaszcza w kolanach
i goleniach dotkliwie czuła wszystkie przebyte na lodowatym mrozie kilometry i wiedziała, że wkrótce będzie musiała odpocząć.
Większość domów wzdłuż drogi pogrążona była w ciemności
i wydawało się, że za przysypanymi śniegiem żywopłotami nie ma
żywej duszy. Skądś jednak dobiegała muzyka, podniesione głosy
i pijackie pokrzykiwania. Za następnym rogiem zobaczyła trzech
młodych mężczyzn oddających mocz pod jednym z żywopłotów
wokół pobielonego domu, z którego światła i dźwięki roznosiły się
po okolicy. Zatrzymała się w miejscu. Częściowo zasłonięta parkanem na rogu oparła się na chwilę o zimne, czarne jak smoła deski.
– Loooo lo-lo lo–loooo – zaryczał głośno jeden z sikających,
fałszując bezlitośnie. – Loooo lo–lo lo–loooo… no dalej!
Pozostali się przyłączyli, co z całą pewnością nie uczyniło ich
śpiewu bardziej czystym.
– Vi-rum! Vi-rum! Vi-rum! We are the champions, my friend…
Natasza domyśliła się, że świętują jakiś sportowy sukces.
Pewnie koszykarski. Nagle bowiem zauważyła, jak bardzo są do
siebie podobni, czysto fizycznie: wszyscy mieli szerokie ramiona,
ale przede wszystkim wszyscy byli wysocy i młodsi, niż z początku
pomyślała, właśnie z powodu wzrostu.
17
Z domu wyszedł jeszcze jeden chłopak. Wydawał się nieco
spokojniejszy od sikających na żywopłot. Równie wysoki jak oni,
lecz nieco szczuplejszy i jakby trochę bardziej nieporadny. Ciemne
włosy wyglądały na wilgotne i sterczały mu na wszystkie strony,
na nosie miał okulary. Za nim wyszła dziewczyna, chwiejąc się na
wysokich obcasach, nad którymi zupełnie nie panowała. Była niemożliwie pijana, ramiączko różowej bluzki zwisało jej z ramienia.
– Robbie, nie możesz teraz sobie iść! – zawołała piskliwym
głosem.
– Idę do domu – powiedział.
– Dlaczego? Robbie, do cholery… przecież musisz… kurde,
Robbie, nie bądź taki!
Jeden z tych przy żywopłocie pośpiesznie zapiął rozporek i też
próbował, podobnie nieskładnie, przekonywać Robbiego, żeby został, lecz Robbie zignorował ich oboje.
– Na razie, chłopaki – powiedział i ruszył długim, w miarę
pewnym krokiem w kierunku Nataszy.
Dziewczyna stała i patrzyła za nim z rękoma skrzyżowanymi
na piersi.
– Robbieeeee… – zawołała płaczliwie, ale w tym momencie
jeden z sikających objął ją ramieniem i zaprowadził z powrotem
do domu.
Robbie szedł dalej chodnikiem, jakby jej nie słyszał.
Natasza chciała się schować, żeby jej nie zauważył, zatrzymał się
jednak przy ciemnoniebieskim samochodzie kilka metrów od niej.
– Wow! – krzyknął jeden z tych, którzy pozostali przy żywopłocie. – Twój stary wie, że wziąłeś jego audi?
– Pojechali na narty – powiedział Robbie – wracają dopiero
w czwartek.
Stał jeszcze chwilę z kluczykami w ręce, jakby wcale nie miał
ochoty jechać, a pozostali bacznie go obserwowali. Dopiero kiedy
ruszyli za kolegą i dziewczyną w stronę domu, otwarł drzwi samochodu.
Był bardzo wysoki. Gdyby się zdecydowała go uderzyć, nie
miałaby najmniejszych szans. Nigdzie też nie widziała kamienia
ani niczego, czego mogłaby użyć. Ale on miał kluczyki. I samochód.
18
Bez samochodu nie uda jej się dotrzeć do Kateryny. Bez samochodu nie uda im się uciec, a uciec muszą. W głowie znowu usłyszała głosy z parkingu przed budynkiem policji. Nie było w nich
nic, co mogłaby rozpoznać, a w słowach, które padły, na pozór też
nie było nic niepokojącego. „Nie. Dzisiaj. Rozumiecie?” Zwykłe
słowa, same w sobie niegroźne – lecz wypowiedziane po ukraińsku. Na samą myśl o tym na nowo wezbrała w niej panika.
Stanęła za lekko chwiejącym się chłopakiem i położyła rękę na
jego dłoni, w której trzymał kluczyki.
– No good – powiedziała. – No good to drive after drink.
Zareagował z pewnym opóźnieniem, co wskazywało, że rzeczywiście jest pijany. Nie tak bardzo jak pozostali, ale jednak. Patrzył na nią, jakby próbował sobie przypomnieć, skąd się znają.
Ona tymczasem wyjęła mu kluczyki z dłoni, szybko otwarła drzwi
i usiadła za kierownicą.
– Zaraz zaraz, czekaj… – Wsunął nogę w drzwi, żeby nie mogła ich zamknąć, i złapał za kierownicę. – Co ty wyprawiasz?
Jadę, odpowiedziała w myślach. Jadę do Kateryny. On jednak
najwyraźniej nie zamierzał jej na to pozwolić.
– Robbie, bad for you to drive – powiedziała. – Let me. I take
you home.
Spojrzał na nią przez lekko zaparowane okulary. Imię zadziałało. Uznał, że muszą się znać, choć nie pamiętał skąd. I rzeczywiście był pijany, bardziej pijany, niż mu się początkowo zdawało.
– Okay – rzekł powoli – you drive, ehm…
– Kateryna – podpowiedziała, posyłając mu swój najbardziej
olśniewający uśmiech. – Don’t you remember? It’s Kateryna.
Nie zasnął w samochodzie, na co liczyła. Zamiast tego prowadził ją cichymi uliczkami dzielnicy willowej, coraz dalej od jeziora,
które ją oddzielało od Kateryny, a na koniec kazał jej skręcić przed
garażem przy żółtym ceglanym domu obrośniętym starym pnączem aż po sam dach. Gałęzie dużej brzozy białej tuż przy drodze
uginały się pod ciężarem śniegu tak bardzo, że dotknęły dachu samochodu, kiedy wjechała na podjazd. Zgasiła silnik i spróbowała
zostawić kluczyk w stacyjce, ale Robbie był wciąż zbyt czujny i sam
go wyjął.
19
– Thank you – powiedział. I wtedy najwyraźniej wybiegł myślami nieco dalej niż drzwi własnego domu. – What about you?
– zapytał. – How will you get home?
Zmusiła się, by oderwać wzrok od kluczyków w jego ręce
i spojrzeć mu w oczy.
– Maybe you ask me to stay? – zaproponowała.
Zdecydowanie nie czuła się atrakcyjna. Śnieg zmoczył jej włosy wiele razy, bluza pod puchową kurtką była przepocona i lepiła
się pod pachami. Miała tylko odrobinę maskary na rzęsach – o ile
nie spłynęła pod oczy, tworząc czarne cienie. Doskonale wiedziała, że obecnie bardzo daleko jej do pięknej Nataszy, którą Pawło
kiedyś przedstawiał wybranym przyjaciołom jako swoją „piękną
żonę”.
Wziął głęboki wdech wyraźnie zaskoczony, lecz już po chwili
spod chłopięcej nieporadności przebił ton zadziwiająco szarmancki.
– You are very welcome – powiedział. – This way, madame.
– Kateryna – poprawiła go delikatnie – or you make me feel
like an old woman.
Obudziła się gwałtownie wiele godzin później, czując panikę krążącą w krwiobiegu. Bolała ją głowa, cała była zlana lepkim potem.
Ale nie, to nie Michael leżał obok niej – to nie mógł być on, już
nie. A miękka lekka kołdra, która otulała czystością jej nagie ciało,
nigdy nie była nawet w pobliżu więziennej pralni. Czuła, że powoli
się uspokaja.
Było jasno. Rozmazane szare zimowe światło padało na stosy
ubrań, buty do koszykówki, biurko niemal niewidoczne spod stosów książek i papierów, zielony dywan z wyrysowanymi na biało
pasami udający boisko do kosza. Nie planowała zasnąć, wbrew sobie jednak, unoszona aksamitną falą rozkoszy, wpłynęła w czarną
nieświadomość.
Wezbrała w niej czułość na widok szczupłego chłopca, który
leżał twarzą do poduszki i chrapał, jeszcze bardziej stracony dla
świata niż ona. Dotyk drugiego człowieka. Człowieka, który nie
20
włożył gumowych rękawiczek, żeby zbadać jej ciało. Człowieka,
który nie zadawał bólu, lecz budził pożądanie. Kiedy ostatni raz
czuła coś takiego? Od czasu Pawła ani razu.
Nie musiała wcale iść z nim do łóżka. Kluczyki położył na stoliku w przedpokoju, obok drzwi do toalety dla gości. Miała mnóstwo
okazji, by je zabrać, ale nie skorzystała. Zamiast tego piła z nim
kolejne szoty i piwa i całowała się z nim na kanapie, zachłannie
międląc językiem, jakby znów była nastolatką. Jakby miała siedemnaście lat i dopiero co poznała Pawła. A teraz leżała w łóżku
w jego pokoju i patrzyła na wielki plakat z wysokim jak słup telegraficzny amerykańskim koszykarzem, który najwyraźniej nazywał się Magic, i przypominała sobie jego biodro wbijające się w jej
brzuch, uczucie ślizgania się spoconej skóry o skórę, jego pełne
zapału poszarpane ruchy, trochę zbyt gwałtowne, trochę za mocne
i za szybkie, a mimo to wystarczające, by zanurzyła się w zaskakująco ciemnym zatraceniu, które przeniosło ją w sen.
Nie poruszył się, kiedy się od niego odsunęła i wyszła z łóżka.
Przez chwilę stała naga i lekko oszołomiona na zielonym dywanie.
Czuła się tak wyczerpana, że pragnęła jedynie z powrotem zanurzyć się w nicość obok ciężkiego ciepłego ciała.
– To na nic, kochana – wyszeptała, lecz głos, który usłyszała,
nie należał do niej, tylko do Anny. Do sąsiadki Anny, jak ją nazywała Kateryna, choć nie zawsze były sąsiadkami. – Czasami trzeba
po prostu iść dalej. Krok za krokiem. Nie myśląc o tym za wiele.
Chwilę nasłuchiwała, jednakże Anna w jej głowie tym razem
nie miała nic więcej do dodania. A w rzeczywistości leżała pewnie i smacznie spała pod skośnymi ścianami sypialni parterowego
domu na żółtym folwarku w sąsiedztwie domu Michaela.
Natasza wciągnęła dżinsy, choć aż po kolana były sztywne od
zaschniętej soli drogowej. Do włożenia bluzy nie była w stanie się
zmusić. Zwinęła ją i wcisnęła do kieszeni kurtki, a z szafy Robbiego
ukradła koszulkę i szarą bluzę z kapturem. Rękawy kończyły się
pół metra poniżej jej dłoni, ale podwinęła je i szybko, nim zdążyły
się rozwinąć, włożyła puchówkę.
We are the champions of the world…
Zamarła, gdy głos Freddy’ego Mercury’ego zabrzmiał nagle
21
z drugiej strony łóżka. Komórka Robbiego. Leżała na podłodze
przy biurku, obok jego spodni.
We’ll keep on fighting to the end…
Poderwała ją i gorączkowo wcisnęła „odrzuć”. Robbie ani
drgnął. Na szczęście nie tak łatwo wyrwać wojownika ze snu. Schowała komórkę do własnej kieszeni, napisała wiadomość na bloku,
który leżał na biurku, i położyła go obok poduszki. Potem zeszła
na dół.
Kluczyki nadal leżały na stoliku. Wzięła je. W kuchni otwarła
lodówkę i wypiła pół litra mleka, nie odrywając kartonu od ust.
Szybko omiotła wzrokiem pozostałe półki. Zabrała ciemny chleb
i dużą tabliczkę czekolady. Cztery albo pięć kostek zjadła od razu.
Eksplozja słodyczy z roztapiającej się w ustach czekolady natychmiast zasiliła wyczerpane zasoby energii. Resztę dokładnie owinęła folią aluminiową – będzie dla Kateryny.
Spojrzała na zegarek nad zlewem. Było po dziesiątej, najwyższa pora ruszać dalej. Kateryna czeka zaraz za jeziorem. A ona ma
samochód.
Nim wyszła, z szuflady wyjęła nóż.
Ukraina, 1934
– Nie bierz tego. Jest jeszcze niedojrzały.
Olha spojrzała z wściekłością na Oksanę, która poszła za nią do
ogrodu i stała teraz na rozstawionych nogach z irytująco dorosłą
zmarszczką na czole. Jak zawsze musiała się wtrącić, i to właśnie teraz,
kiedy Olsze pozwolono przynieść arbuza na podwieczorek, jeśli tylko
znajdzie taki, który będzie już dobry. Skoro to ona, Olha, pomagała
matce przekopywać ziemię i wkładać w nią brązowe nasionka jedno
po drugim, to chyba również ona powinna decydować, kiedy pierwszy arbuz jest dość dojrzały, prawda? Oksana może sobie być dwa lata
starsza, ale to nie znaczy, że jest mądrzejsza. A w każdym razie nie ona
będzie o tym decydować!
By jej udowodnić, że ma rację, Olha szybko się schyliła i mocno zapukała w skórę największego arbuza, podobnie jak robiła matka. O tak.
Rozległ się ciężki głuchy odgłos i Olsze wydało się, że niemal widać, jak
przez skórę przebija czerwony miąższ. Ciężki, słodki i soczysty. Jej usta
wypełniły się śliną.
– A z drugiej strony?
Oksana lekko odsunęła Olhę i uderzyła w arbuza od spodu, tam
gdzie był żółty i brudny od ziemi. Dźwięk był płaski i drewniany.
– Widzisz? – powiedziała Oksana poważnym głosem. – Będzie dobry dopiero za parę dni.
– Mam to gdzieś – powiedziała Olha zdenerwowana. – Na pewno
da się go zjeść już dzisiaj, a poza tym mama powiedziała, że to ja mam
zdecydować.
Oksana znowu zmarszczyła brwi.
– Mów ładnie – pouczyła siostrę. – Wyrażasz się jak chłopak.
Przecież lepiej poczekać i zjeść arbuza, kiedy będzie pyszny. Tylko psy
i chłopcy, i to mali chłopcy, nie mogą się powstrzymać, żeby nie zjeść
23
tego, co się im postawi przed nosem. Jeśli ktoś ma choć trochę rozumu, czeka z kopaniem kartofli, aż będą duże, i nie je jabłek, kiedy są
małe, zielone i kwaśne.
Olha pokręciła głową i nagle przypomniała jej się Maszka, która
w zeszłym roku miała młode i aż do października grzebała w kompostowniku, szukając czegoś do jedzenia. Olha dostała raz od matki lanie
za to, że się wymknęła i zostawiła psu kawałek ciemnego chleba. Potem
Maszka musiała radzić sobie sama, jedząc tylko myszy i szczury. Maszka
nie mogła czekać, aż kartofle będą większe, a raczej aż myszy przytyją. Zaraz po Bożym Narodzeniu zniknęła i ona, i jej szczeniaki z tylnego ganku i nietrudno było się domyślić, co się z nimi stało, bo akurat
w tamtym czasie przez wieś przechodził element zdeklasowany. Włóczędzy trupimi palcami sięgali po wszystko, co było jadalne na ich drodze. Zdzierali korę z drzew, strącali wróble z nieba, jedli nawet ziemię.
Olha się wzdrygnęła.
Biedna Maszka. Ona też pod koniec wyglądała jak chodzące psie
truchło, więc może to jednak dobrze, że skrócono jej cierpienie. Ale
jednak. Oksana nie pozwalała mówić o nich źle – nie w ten sposób. Oni
starali się jedynie przetrwać. Za wszelką cenę – jak wszyscy.
Olha wzięła arbuza i zawzięcie zaczęła go obracać, aż z cichym
trzaskiem oderwał się od łodygi.
– Moim zdaniem jest dojrzały.
Oksana westchnęła tylko, dając Olsze do zrozumienia, że zachowuje się jak dzieciak, podczas gdy ona jest niesamowicie dorosła,
mimo wszystko jednak szybkim krokiem ruszyła za Olhą w stronę osłoniętej werandy, gdzie matka już zagrzała wodę w samowarze. Wzięła
od nich arbuza i największym nożem, jaki mieli, przekroiła owoc na pół
na desce i ani słowem nie zająknęła się, że jest niedojrzały.
Olha posłała Oksanie triumfujące spojrzenie, lecz Oksana tylko
się roześmiała i przyjacielsko pociągnęła Olhę za warkocze. To właśnie
w Oksanie było dziwne – czasami zachowywała się jak dorosła, choć
wcale taka nie była. A kiedy indziej była po prostu Oksaną, tak jak teraz, gdy podniosła małego Kolę z surowych desek werandy i zaczęła
tańczyć, trzymając go na rękach, jakby w jej głowie grał cały zespół
bałałajkarzy. Kola wykręcał swoje chude czteroletnie ciałko, próbując
się uwolnić. Był poważnym chłopcem – nawet kiedy się śmiał, wyglą-
24
dał na swój sposób poważnie, jakby nie do końca wierzył, że cokolwiek
może być śmieszne. Za to Oksana uśmiechała się promiennie jak słońce i zdaniem Olhy była piękna, mimo że niedawno wypadły jej dwa
zęby po bokach, a nowe wyrastały trochę krzywo. Miała dziesięć lat
i była o szerokość dłoni wyższa od Olhy, ale zęby i tak wyglądały na za
duże dla jej wąskiej twarzy. Jej oczy były niebieskie jak chabry.
Matka zdjęła Koli bluzę i podkoszulek, żeby sok z pierwszego
w tym roku arbuza nie poplamił mu ubrania. Olha dostała drugi kawałek i już miała wbić w niego zęby, kiedy dotarło do niej, że coś jest
nie tak.
– Nie czekamy na tatę?
– Skoro nie wrócił do domu na podwieczorek, niewiele możemy
na to poradzić – odparła matka. Usta zrobiły jej się wąskie, choć nadal
się uśmiechała. – Niedługo przyjdzie.
– Ale… – Oksana też zawiesiła rękę nad półmiskiem. – Mogę przecież pobiec do biura i zawołać go.
– Nie, nie trzeba – powiedziała matka, lekko szarpiąc bluzkę i wachlując się nią, żeby dać skórze pooddychać. – Na pewno za chwilę
będzie.
Coś naprawdę było nie tak.
Odkąd Olha pamiętała, pierwszego arbuza zawsze jedli razem –
wszyscy. Kiedy mieszkali w mieście, było to prawdziwe święto. Ojciec
odkrawał kolejne kawałki i żartował, rozdając im je po kolei: „Ten będzie dla jej wielmożności księżniczki” albo: „A ten dla najpiękniejszego
kwiatuszka na łące”.
Olha poruszyła się niespokojnie, lecz nadal nic nie mówiła. Był to
jak dotąd najcieplejszy dzień lata. Ubrania kleiły się do skóry i drapały,
jeszcze bardziej zaogniając ślady po ukąszeniach cholernych pluskiew,
które i jej, i Koli nie dawały nocą spać. Mama zmieniła siano w siennikach, wygotowała pościel, a w łóżka wtarła naftę, ale w ciemności
i upale pluskwy gryzły nadal, doprowadzając Olhę do szału. Z jakiegoś
powodu Oksana nie była dla nich aż tak pociągająca.
Olha podrapała się po szyi i spojrzała niepewnie na siostrę. Najlepiej by było, gdyby ojciec też przy tym był, ale wielkie słodkie kawałki arbuza kusiły nieznośnie. Co do tego Oksana miała rację – Olha nie
umiała czekać.
25
Sięgnęła do półmiska i wzięła gruby kawałek. Był tak soczysty, że
sok spływał jej po palcach, a kiedy odgryzła pierwszy kęs, okazał się tak
cudownie słodki, że na chwilę zapomniała o wyrzutach sumienia. Dziś
mama może sobie sama jeść czarny chleb, ogórki kiszone i popijać herbatę z tymianku, a Oksana może sobie patrzeć oburzonym wzrokiem,
ile tylko zechce. Olha odgryzła jeszcze kawałek.
– Jak małe dziecko – rzuciła Oksana pogardliwie. – Ja czekam na
tatę.
Olha pokazała Oksanie język i kopnęła ją pod stołem, a mama wyjątkowo nic nie powiedziała. Wzięła także kawałek arbuza i pochylona
nad stołem ostrożnie wypluwała czarne dojrzałe pestki na kawałek gazety. Trzeba je będzie wysuszyć i schować. Potem przysunęła Oksanie
talerz z ogórkami.
– Zjedz.
Oksana pokręciła głową i rzuciła okiem na drogę.
Coś było bardzo nie tak. Niepokój zakradł się w nią głęboko i ściskał jej żołądek. Olha miała wrażenie, że matka emanuje w tej chwili
jakąś czarną ponurą energią. Jak podmuch wiatru, który tuż przed burzą nagle wzbija kurz z ziemi. Z domu Petrenków po drugiej stronie
poletka z kapustą do Olhy dobiegł stłumiony śmiech i głos Wołodymyra, który wołał coś do Jany. Poza tym w ciężkim, upalnym popołudniowym powietrzu panowała całkowita cisza.
– Gardzisz jedzeniem? – powiedziała matka pobladła z wściekłości. – Jedz albo obiecuję ci, że ty też pójdziesz dziś spać głodna. Twój
ojciec dziś pije herbatę gdzie indziej.
Przerażenie pojawiło się na twarzy Oksany. Matka rzadko się
wściekała, lecz kiedy już do tego dochodziło, potrafiła nawet uderzyć.
A dłonie miała twarde i suche jak drewno. Teraz wstała gwałtownie
i zaczęła z furią zbierać jedzenie ze stołu. Kola szybko porwał jeszcze
dwa duże kawałki arbuza i uciekł ze swoim łupem na koniec ogrodu.
Olha jak skamieniała siedziała dalej przy stole, patrząc na matkę, i jakaś dziwna ukryta wiedza zaczęła powoli wypływać ku powierzchni jej
świadomości.
W pierwszych dniach wiosny często w środku nocy budziły ją
kłótnie rodziców. Zawsze kiedy się kłócili, zamiast krzyczeć, szeptali,
dlatego brzmiało to jak podniecone szmery w ciemności. Matka za-
26
wsze powtarzała, że wolałaby zostać w Charkowie, gdzie ojciec miał
etat w fabryce i był poważanym członkiem partii. Tam żyło się pewniej
i bezpieczniej. Nawet podczas Wielkiego Głodu mieli chleb na stole,
a nawet odrobinę cukru, soli i warzyw. Powrót na wieś był samobójstwem, mówiła, ale nawet kiedy zaczynała płakać, ojciec obstawał przy
swoim.
Partia poprosiła go, żeby przejął nadzór nad kołchozem, bo ludzie
we wsi go znali, a w dzieciństwie poznał trochę pracę na roli. A partia miała moc większą niż łzy matki, to wiedziała nawet Olha. Ojciec
kochał partię i kochał swój kraj, i był gotów zrobić wszystko, aby ludziom żyło się lepiej. Chciał własnymi rękami budować lepszą przyszłość. Olha trzymała stronę matki, a Oksana oczywiście stronę ojca
– jak zawsze. I ojciec ostatecznie postawił na swoim. Matka otarła łzy,
w milczeniu spakowała ich rzeczy i ruszyła za nim do wioski, w której
oboje się wychowali.
Do Mykołajiwki przyjechali jesienią, tuż po żniwach, i Olha znienawidziła to miejsce od pierwszego wejrzenia. Połowa domów stała pusta, w ich martwych oknach trzaskały drewniane okiennice, wokół walały się powyłamywane deski i krokwie. Większość drzew wzdłuż drogi
wiodącej przez środek wsi ścięto, a te, które zostały, były połamane
i martwe jak domy wokoło. Jedynie dwie topole przed urzędem sielsowietu wciąż stały dumne i szeleściły na wietrze srebrnymi liśćmi. Nieliczni napotkani na drodze ludzie byli wychudzeni, zabiedzeni i ubrani
w warstwy szmat i dziurawe kaftany. Olha pomyślała, że nawet ojciec
wyglądał na przerażonego, ale powiedział tylko, że jest już po żniwach.
Potworne historie o Wielkim Głodzie wkrótce staną się właśnie tym:
historią. Same zobaczą, że niedługo wszystko się zmieni. Oksana mu
wierzyła, Olha jednak poczuła ucisk w brzuchu i miała ochotę wcisnąć
twarz we własną klatkę piersiową, by na to nie patrzeć.
Pierwsza zima okazała się tak ciężka, jak się obawiała matka, bo
choć ojciec pełnił funkcję przewodniczącego kołchozu, a zbiory w tym
roku były dobre w porównaniu z rokiem poprzednim, racje chleba
przydzielano żałośnie skromne. Oksana z dumą tłumaczyła, że ojciec
nie chce dla swojej rodziny więcej, niż otrzymują zwykli robotnicy, ale
raz przyniósł do domu ziemniaki i garnek cuchnącej wieprzowiny, które kupił na wolnym rynku. Jedli to cały miesiąc.
27
Było coraz gorzej. Nawet solone mięso nie mogło całkowicie zaspokoić głodu i ukoić tępego bólu pod żebrami. Najgorsza zaś była
wiosna. Świat wokół rozkwitał, a ich głód wyniszczał bardziej niż kiedykolwiek.
Wszystko to nie było wyłącznie winą ojca – tyle Olha potrafiła
zrozumieć. Zresztą gdy tylko przyszedł pierwszy ciepły letni miesiąc,
sytuacja nieco się poprawiła. Lecz matka wciąż często płakała, stale się
kłóciła, była wychudzona, wyczerpana i szara na twarzy, mimo że słońce dobrze już przygrzewało i od ponad miesiąca można było zbierać
pierwsze ziemniaki. Wypadły jej dwa zęby u dołu i miała tam czarne
dziury, prawie jak Oksana.
Dopiero teraz do Olhy dotarło, że w wiosennych kłótniach rodziców wcale nie chodziło o tęsknotę matki za Charkowem i jej obawy, że
na wsi będą głodować i marznąć.
Ojciec pił herbatę gdzie indziej.
Olsze stanął przed oczami obraz ojca przy tartaku w towarzystwie
uśmiechniętej pulchnej kobiety, a zaraz po nim szeroko uśmiechnięta
gęba Serhija ze szkoły. Serhij był roznosicielem wszy i śmierdział jak
mały świniak, którym był w istocie.
– Jak ci się podoba wdowa Swetłowa? – zagadnął.
– O co ci chodzi?
– Lubisz ją?
Olha wzruszyła ramionami. Nie miała ochoty rozmawiać z Serhijem, który miał siedem lat i żal było na niego patrzeć, bo wyglądał
ohydnie z wielkimi bliznami po czarnej ospie na czole.
– W każdym razie twój ojciec ją lubi – powiedział i wykonał szybki ruch, wsuwając i wysuwając palec wskazujący jednej ręki w otwór
z palca wskazującego i kciuka drugiej. Olsze wydało się to bardzo niepokojące, choć wtedy nie rozumiała, co to może znaczyć.
Teraz sens tamtej rozmowy uderzył w nią z siłą gromu, który parzył ją w policzki i rozlewał się w dole brzucha.
Dla wdowy Swetłowej zima była łagodniejsza niż dla matki. Ona
nie miała dzieci i była młodsza. Dużo młodsza, miała okrągłe policzki
i szerokie białe zęby, a w nich ani jednej pustej szpary.
Oksana siedziała ze spuszczoną głową i wydłubywała drzazgi ze
stołu. Pewnie się boczyła, bo nie zjadła arbuza, ale sama tego chciała.
28
– Widzisz, co zrobiłaś? – syknęła Olha. – Zdenerwowałaś mamę.
Oksana wzruszyła ramionami. Uciekała wzrokiem, a oczy miała
zamglone od łez.
– Jesteś jak dziecko – powiedziała tylko. – Nie umiałabyś na nic
zaczekać, choćby od tego zależało twoje życie.

Podobne dokumenty