Ewa Paczkowska "Kochanek magii" (fragmenty) Wszelkie prawa

Transkrypt

Ewa Paczkowska "Kochanek magii" (fragmenty) Wszelkie prawa
Ewa Paczkowska
"Kochanek magii"
(fragmenty)
Wszelkie prawa zastrzeżone
***
Chłopak stał jako drugi w dość długiej kolejce. Zdecydowanie niższy od pozostałych, z opuszczoną głową i dłońmi
zaciśniętymi na srebrzystych oczkach łączącego zamknięte na
jego nadgarstkach bransolety kajdan, wydawał się bezradny
i słaby. O tym, jak mylne było to wrażenie, przekonałby się tylko ktoś dość odważny, by zdjąć magiczne okowy krępujące nie
tyle ciało, co moc. Darge or Reo należał do dziesiątki najpotężniejszych damarczyków w granicach Arei. Na krótko przed wojną
zdał Próbę1 i od tamtego dnia zasiadał w radzie Wanów wraz
z dorównującymi mu mocą, decydując o losach najpotężniejszego
imperium znanego świata. Imperium, którego niespodziewany
upadek obrócił jego życie w jeden wielki koszmar. Jego finalne
sceny miały się właśnie rozegrać.
Ktoś popchnął go do przodu i teraz to on znalazł się na
niewielkim podwyższeniu. Spojrzenia dobiegające go ze strony
ukrytej w cieniu publiki paliły jak rozpalone żelazo. Obok niego
jasnowłosy elf mówił coś w swojej ojczystej mowie, której damarczyk nigdy nie uznał za wartą nauczenia. Teraz żałował. Bo
mówiono o nim.
Publiczność ożywiła się. Z różnych stron sali dobiegały
propozycje kwitowane brawami. Najzwyklejsza aukcja. Twarz
1
Rodzaj egzaminu zdawany przez Damarczyków około dwudziestego roku
życia. Osoba wyższa rangą, do której zwrócono się z prośbą o wyznaczenie
próby, daje jej uczestnikowi zadanie. Jego poprawne wykonanie daje prawo do
dalszego pięcia się w hierarchii społecznej.
osoby będącej jej przedmiotem była zadziwiająco spokojna. Tylko
Derreo czuł ból w każdym napiętym do granic możliwości mięśniu. Tylko on był świadom kipiącej złości, wypełniającej jego
duszę. Tylko on wiedział, co by się stało, gdyby opasające jego
nadgarstki okowy nie blokowały przepływu mocy. Z teatralnej
sali, w której się znajdował, nie pozostałyby drzazgi, a ciał licytujących elfów nie dałoby się rozpoznać. Chłopak zwykle kierował swoją mocą poprzez muzykę, ale teraz nie potrzebowałby
dźwięku ukochanych skrzypiec, tak silnie wrzała w jego żyłach.
Mimo to starał się zachować spokój i jedynie jaskrawy blask
czerwonych oczu zdradzał, jak straszliwa burza szaleje w jego
wnętrzu.
Licytowano ostro, kolejne owacje towarzyszyły padającym z różnych stron sali sumom. Nie było się czemu dziwić, ponieważ obiekt aukcji wyróżniał się już na pierwszy rzut oka.
Niezwykłe dla tej rasy, „ludzkie” proporcje wzrostu, przez niego
samego wielokroć przeklinane, teraz czyniły go w pewnych
aspektach bardziej interesującym. Był zdecydowanie wyższy od
damarskich kobiet i niższy niż mężczyźni – unikalny. Do tego
moc, o której wyraźnie świadczył jaskrawy kolor oczu, które
u mniej nią obdarzonych były jednolicie czarne. Nie bez znaczenia pozostawał też ostatni z aspektów wyróżniających Derrea
od innych sprzedawanych na aukcji, choć o tym nie mówiono
oficjalnie. Organizatorzy wiedzieli, że plotki mają magiczną moc,
a drobna tajemnica czyni towar bardziej atrakcyjnym – zwłaszcza tego typu towar. Wśród licytujących szybko rozeszła się pogłoska, że chłopak był wnukiem władcy. Dla wielu stanowiło to
kolejny powód do wymieniania coraz wyższych kwot.
Oklaski rozległy się głośniej niż zwykle i znów ktoś go
szarpnął, tym razem sprowadzając z podestu. W milczeniu obdarzył prowadzącego go elfa nienawistnym spojrzeniem. Och, ile
on sam widział tego typu spojrzeń ze strony należących do niego
elfów jeszcze w zeszłym roku! Wówczas nawet nie przechodziło
mu przez myśl, że role mogą się odwrócić i to on znajdzie się
w niewoli. Nikt nie podejrzewał, że potężne Damarskie imperium
ugnie się przed Wielkim Królestwem Zielonego Lasu i w ciągu
roku zniknie z map Arei.
Godzinę później siedzieli w eleganckim powozie wjeżdżającym na szerokie, otoczone wysokim murem podwórze. Przez
całą drogę damarczyk milczał. Siedział nieruchomo, trzymając na
kolanach drobne, niemal kobiece dłonie. Jego oczy, wcześniej
żywo czerwone, pociemniały dostrzegalnie. Równe łuki brwi
i delikatny tatuaż okalający lewe oko odcinały się wyraźnie na
tle pobladłej z gniewu i zmęczenia twarzy.
- Wysiadaj – polecił we wspólnej mowie eskortujący go elf,
gdy zatrzymali się przed szerokimi schodami z białego marmuru.
Darge or Reo znów spojrzał na niego morderczo, ale
wykonał polecenie. Z pogardą przesunął wzrokiem po białych
murach posiadłości, zdobionych delikatnymi rzeźbieniami i wyidealizowanymi sylwetkami posągów w typowej dla elfów, kwiecistej stylistyce. Bez słowa ruszył we wskazanym kierunku, idąc
z dumą nieprzystojącą niewolnikowi. Przechodząc przez kolejne
pomieszczenia, kątem oka przyglądał się kunsztownym meblom
na tle ciemnoczerwonych, kremowo-złotych lub ogniście pomarańczowych tapet ze zdobionego roślinnym motywem adamaszku,
oraz złotym framugom i wykończonym bogatym ornamentem listwom pod sufitem. W porównaniu z niemal monochromatycznym
wystrojem zamku w Erkant, ten barwny przepych wydawał się
damarczykowi aż niesmaczny. Przed kolejnymi drzwiami elf kazał
mu się zatrzymać i sam pierwszy wszedł do środka. Po chwili
wrócił i gestem nakazał mu wejść.
- Zachowuj się właściwie. To twój nowy pan – powiedział
jeszcze, gdy chłopak mijał go w drzwiach.
Derreo nie skomentował. Wszedł do pokoju pewnie, bez cienia
pokory patrząc na siedzącego przy masywnym dębowym biurku
elfa w ciemnoczerwonym szustokorze zdobionym bogatym złotym
haftem, spod którego rękawów wystawały wielowarstwowe koronki koszuli z połyskliwego elfickiego jedwabiu. Dopiero widząc
go, damarczyk pozwolił wrzącej w jego wnętrzu mocy znaleźć
ujście. Magiczne okowy rozgrzały się nagle, gdy uwolnił zaklę-
cie, które powinno zmieść z powierzchni ziemi arystokratę wraz
z całym jego bajkowym pałacykiem. Siedzący za biurkiem uniósł
brew w lekkim zdumieniu, gdy wszystkie chroniące jego gabinet
znaki ochronne rozjarzyły się wielobarwnym światłem. Powoli
wstał zza biurka, podchodząc miękkim krokiem do damarczyka,
który właśnie opadał na kolana, przeszyty elektrycznym impulsem wyzwolonym przez magiczne kajdany.
- Zdejmijcie mu je – polecił zszokowanym całym zajściem służącym, którzy dopiero upomniani przez stojącego przy drzwiach
majordomusa oderwali się od swoich miejsc i, nie bez strachu,
wykonali polecenie.
Elf przyglądał się im w milczeniu, po czym, gdy tylko
uporali się z tym tylko pozornie prostym zadaniem, odprawił
wszystkich i w ciszy przypatrywał się wciąż niebędącemu
w stanie się podnieść damarczykowi.
Darge or Reo powoli uniósł głowę, przyglądając się wielmoży
z pewnym zdziwieniem. Elf był wysoki, wyższy od niego. Włosy
miał niemal złote, tylko momentami pojawiały się w nich ogniste
refleksy. Kaskadą gładkich loczków opadały mu do pasa. Twarz
miał piękną, jasną, wypełnioną tym wewnętrznym blaskiem tylko
elfom właściwym. A oczy… Przez chwilę chłopak był pewien, że
są czerwone, ale gdy elf zrobił krok w jego stronę i światło padało na nie inaczej, okazało się, że mają jedynie rdzawy odcień
brązu.
- Wstań, chcę ci się przyjrzeć.
Mówił spokojnie, ale w jego głosie było coś, jakby
ukryta groźba. I ta zabójcza pewność siebie… Damarczykowi
przywodził on na myśl sztylet ukryty pod jedwabną chustką.
Podniósł się, z wysiłkiem utrzymując na nogach, bo każdym
centymetrem ciała odczuwał efekt swojej nieudanej próby buntu.
- Nie jesteś za niski? – Szlachcic bez cienia skrępowania czy
lęku ujął go pod brodą, unosząc jego twarz ku górze, jakby
chciał lepiej się jej przyjrzeć. – Mówią, że łatwiej znaleźć czerwonookiego elfa, niż damarczyka niższego niż metr osiemdziesiąt
– zauważył, uśmiechając się delikatnie. – Będziesz ładnym do-
datkiem do mnie na jutrzejszym bankiecie.
Puścił go i podszedł do niskiej szafeczki, by ze stojącej
na niej karafki nalać sobie kieliszek wina. Usiadł swobodnie
w stojącym obok fotelu. Usiadł i patrzył. Trwało to chwilę, nieskończenie długą chwilę, po której odezwał się znowu:
- Zaskakujesz mnie, damarczyku. Byłem pewien, że kiedy tylko będziesz mógł używać swej mocy, zaatakujesz mnie… Lub
uciekniesz.
- Nie kazałbyś zdjąć mi kajdan, nie mając pewności, że nie
jestem w stanie ci zaszkodzić. Ani uciec – odpowiedział Derreo
bezbarwnym głosem.
- Faktycznie, nie kazałbym…
Przez chwilę panowało milczenie.
- Zacznę od wyjaśnień – oznajmił elf. – Widzisz, nie sprowadzono cię tu, bo potrzebuję nowego sługi. Nie… Rąk do pracy
jest tu dostatecznie wiele. Ciebie potrzebuję w, nazwijmy to, innym celu. Domyślasz się, o czym mówię, czy mam być bardziej
bezpośredni?
Damarczyk domyślał się. Nie ze słów, a po spojrzeniu.
Spojrzeniu, które mu się wcale nie podobało. Nic jednak nie
mówił, więc elf dla pewności postanowił wyjaśnić.
- Potrzebuję – elf zrobił krótką pauzę. – chłopca do towarzystwa.
Derreo poczuł, jak kurczy mu się żołądek.
Elf upił spory łyk wina. Sytuacja zdawała się go bawić.
- To nie jest u was przypadkiem zakazane? – zapytał Darge
or Reo, z goryczą przypominając sobie własne słowa, wypowiedziane jeszcze przed wojną, kiedy ze śmiechem stwierdził, że elfy
nadają się tylko do jednego.
- W Wielkim Królestwie mało jest osób zdolnych zakazać mi
czegokolwiek – oznajmił elf, wstając i podchodząc do niego
płynnym, kocim krokiem. – Jeszcze jedno… – niemal wyszeptał,
nachylając się do ucha Derrea.
Jego dłoń uniosła się, a palec wskazujący dotknął mostka damarczyka na wysokości serca. Elf z milczącym skupieniem
kreślił na nim jakiś zawiły wzór, momentami wybiegając niemal
do łokcia lewej ręki. Damarczyk stał jak urzeczony. Przez cienki
materiał koszuli czuł igiełki magii przeszywające ciało dreszczem
w miejscu, gdzie dotykał go elf.
- Trochę zaboli – ostrzegł i w tym momencie cały wyrysowany przez niego symbol zapłonął białym, magicznym ogniem.
Więcej Derreo nie pamiętał. Stracił przytomność.
*
Jakiś czas krążyli po sali. Rinviel zatrzymywał się co
rusz przy którymś z gości i rozmawiał z nim chwilę. Czasem był
poważny, czasem śmiał się niemal do łez. Przez ten czas Derreo
zajęty był przewiercaniem wzrokiem podłogi. Chciał być wszędzie, tylko nie tu, prowadzany na smyczy jak pokorny piesek.
Nie wiedział, co zrobić z rękoma, gdzie uciec przed padającymi
na niego spojrzeniami. Cieszył się, że jedynie z nielicznymi elf
rozmawiał we wspólnym, bo – sądząc po sposobie, w jaki na
niego patrzono – wolał nie znać treści tych rozmów.
Wreszcie elf zakończył, kolejną już, rozmowę i jego
spojrzenie znów padło na Darge or Reo.
- Nie sądzisz, że to przyjęcie robi się odrobinę nużące? – zapytał, uśmiechając się w sposób dziwnie kojarzący się z zadowolonym kotem. – Już pokazałeś, jak potrafisz być pomysłowy...
Nie ukrywam, nieco zepsułeś mi wówczas humor. Ale będę
wspaniałomyślny i dam ci szansę na jego naprawę.
- Postaram się, ale musi mnie Wasza Lordowska Mość spuścić
na chwilę ze smyczy – odpowiedział, patrząc w oczy elfa ze
starannie udaną nieśmiałością.
- Zrobię to, o ile przyjdziesz, kiedy zawołam. Jak każdy
grzeczny piesek.
„I nie będę sikał na nogę od stołu” – dodał w myślach
Derreo i tym razem gniewny błysk w jego oczach stał się widoczny.
- Zrobię jak każesz, Panie... – odpowiedział, zmuszając swój
głos, by zabrzmiał pokornie. Z wyczekiwaniem patrzył w oczy
elfa. Nie na uśmiech. Bo tego pełnego triumfu uśmiechu mógłby
już nie znieść.
Elf odpiął srebrny łańcuszek. Damarczyk, niemal odruchowo, wziął głębszy oddech. Teraz czas na jego przedstawienie…
Podszedł do jednego z muzyków i spokojnie wyjął z jego rąk skrzypce. Zawrócił, by stanąć kilka kroków od elfa i zaczął grać.
Momentalnie wszystkie dźwięki ucichły, został tylko głos
skrzypiec. Muzyka wołała, budziła tęsknotę, którą każda żyjąca
istota ma na dnie swojej duszy. Chwilę jeszcze bawił się tą melodią. A później w jego oczach pojawił się błysk i dźwięki ożyły.
To nie przypominało elfickiego grania, smutno-wesołego,
ulotnego jak myśl. To był żywioł. Dźwięki wprawiały dusze
w drżenie, przekazując uczucia, myśli. Derreo niemal tanecznym
krokiem zbliżył się do Ri i momentalnie melodia stała się
mroczna, groźna, napawająca lękiem. Spojrzenie czerwonych oczu
rzucało wyzwanie, lecz nim gniew zdążył wezbrać w elfie na tyle, by przerwał grę, damarczyk obrócił się tanecznie, nie przestając grać. Przytłaczająca, ciężka melodia ustąpiła wesołym
dźwiękom, gdy skrzypek krążył pomiędzy gośćmi, każdemu opowiadając inną, pozbawioną słów historię.
Goście, urzeczeni, zatrzymywali się, gdy podchodził do
nich czerwonooki grajek. Dźwięki momentalnie zlewały się z ich
nastrojem, odbijając niczym lustro duszę wsłuchanych w nie
osób. Hipnotyczny ruch Derrea nie pozwalał odwrócić od niego
oczu. Grał i sam był jak dźwięk skrzypiec, nieuchwytny i groźny.
Nagle zatrzymał się, a muzyka niemal ucichła. Spojrzenie czerwonych oczu wbiło się w elfa jak sztylet, a w muzyce
pojawił się lód i ogień. Pojawił się żal, urażona duma, tęsknota
za wolnością. Zaraz po nich pojawił się gniew i tak czysta nienawiść, że elf odczuł ją niemal jak fizyczne uderzenie. I w tym
momencie damarczyk uśmiechnął się. A muzyka znów się zmieniła. Dźwięki zdawały się pieścić ciało elfa, promieniując słod-
kim dreszczem w dole brzucha… Rinviel nawet nie wiedział,
w którym momencie na jego twarzy wykwitły rumieńce. I nic nie
mógł zrobić, czuł jak ciało płonie, choć wywołała to tylko nieuchwytna melodia i pewny błysk czerwonych oczu, które, na
przekór wszystkiemu, pozostały tak szalenie zimne!
Już więcej nie mógł znieść, już chciał krzyknąć, przerwać
to wszystko. Wówczas damarczyk sam zakończył występ, urywając wpół dźwięku. Mimo iż w zaległej nagle ciszy, Derreo opadł
wdzięcznie na jedno kolano i pochylił głowę w pokłonie, to
spojrzenie, jakie posyłał elfowi, nie miało w sobie cienia pokory.
*
Powietrze momentalnie nabrało smaku żelaza. W krainie, gdzie zrodziła się magia, każde zaklęcie zyskiwało podwójną moc. Postać Rinviela otoczył biały blask, oczy Derrea
zalśniły czerwienią. Chwilę krążyli wokół siebie nawzajem, jak
drapieżne zwierzęta szukające okazji do ataku.
Elf zaczął pierwszy. Trawa u stóp Derrea momentalnie
ożyła, wystrzelając w górę i owijając się wokół nóg, nadgarstków i szyi. Damarczyk prychnął tylko pogardliwie i otoczył się
czarnym płomieniem. Rinviel cofnął się mimowolnie. Z tego, co
wiedział, zapanowanie nad tym żywiołem było niemal niemożliwe.
Derreo wyszedł z płonącego kręgu, a ten zgasł, pozostawiając spopieloną ziemię. Damarczyk wykrzyknął kilka słów,
wskazując Rinviela ręką. Ciemność podniosła się z ziemi, skręcając w ostre szpice, i pomknęła we wskazanym kierunku. Elf
przeciągnął dłonią w powietrzu, w ostatniej chwili tworząc niewidzialną tarczę. Wyszeptał kilka słów i otoczyła ich gęsta
mgła.
- Damarska magia działa tylko w zasięgu wzroku, prawda,
Derreo? – zapytał rozbawiony głos, po czym kaskada świetlistych błyskawic rzuciła damarczykiem o ziemię.
Derreo podniósł się, lecz nie dość szybko, by osłonić się
przed kolejnym ciosem. Zaklął paskudnie, wykrzykując kolejne
zaklęcie. Czarna pajęczynka zmaterializowała się wokół jego
ciała, szybko rozrastając na boki, a po chwili dalej we mgle
rozległ się gniewny głos elfa.
- No patrz, to elfy też umieją przeklinać! – Damarczyk zaśmiał
się, wykonując przywołujący gest ręką, a po chwili przed jego
twarzą pojawił się elf skrępowany siecią cienkich czarnych nici.
– No i teraz cię widzę!
Położył rękę na policzku maga w geście niemal pieszczotliwym. Czerwone oczy zalśniły, a ciało Rinviela przeszył
palący ból, gdy przepłynął przez nie strumień ciemnej energii.
Brązowe oczy rozszerzyły się z bólu, a całe ciało pokryło
krwawym potem.
Damarczyk pochylił się w stronę maga.
- Wygląda na to, że ja wygrałem. A ty umrzesz – powiedział
tonem, jakim szepcze się wyznania miłosne.
*
Niewielkie ognisko na brzegu jeziora paliło się, mimo że
nikt od dłuższego czasu nie dokładał do niego drewna. Stworzone magicznie płomienie trzaskały wesoło, oświetlając dwie
pogrążone w milczeniu sylwetki. Z początku dzieliła je pewna
odległość, lecz w miarę, jak zbliżał się wieczór i znad wody zaczęła podnosić się mgła, malała ona, aż nieco niższy z siedzących w blasku ognia przestał odmawiać zapraszającym gestom
i usiadł przed swoim towarzyszem, oddzielony jego ciałem od
pogrążonego w ciemności świata.
Kiedy ze sobą walczyli, wszystko było jasne, jednak teraz, zarówno Derreo, jak i Rinviel, zdawali się nie do końca
wiedzieć, co począć z wynikiem tego pojedynku. Damarczyk
w pewnym sensie liczył na swoją przegraną. Nie doprowadził do
niej świadomie, ale stając do pojedynku oczekiwał, że w jej wypadku przestanie mieć wątpliwości i pogodzi się z uczuciem,
którego nie umiał zwalczyć. Rinviel z kolei, jeszcze nim walka
rozpoczęła się na dobre, miał przed oczami wizję nagrody. Teraz
jednak czuł się niezręcznie na myśl, że ma po nią sięgnąć.
W swoim życiu miewał trzy rodzaje partnerów: tych, którzy sta-
wiali czynny opór, takich, którzy dobrze udawali, że go stawiają
i trzecią, jednoosobową kategorię, o której mag wolał zapomnieć. Tak czy inaczej, nigdy dotąd arystokrata nie napotkał na
postawę przyzwalającą i w jej obliczu nie bardzo wiedział, czy
dalej jest zainteresowany ofertą. Z drugiej jednak strony pojedynek okazał się trudniejszy, niż przewidywał. Nie po to ryzykował swoim życiem, żeby nie mieć z tego absolutnie niczego!
- Co miałeś na myśli, mówiąc o pokonaniu cię drugi raz? zapytał wreszcie, przerywając tę nieznośną ciszę.
Damarczyk w pierwszej chwili jakby go nie usłyszał,
pogrążony w rozmyślaniach.
- Pojedynek nie zawsze jest absolutnie wiążący. Jeśli uznam,
że jestem w stanie cię pokonać, mogę rzucić ci wyzwanie. Jeśli
znajdę sposób lub odkryję twoją słabość. W świecie, w którym
dorastałem, szacunek należał się tylko tym, którzy nie posiadali
słabości. To wyzywający na pojedynek wybiera jego dziedzinę.
- To idiotyczne. Nie da się być najlepszym we wszystkim. –
Mag zmarszczył rude brwi. - Pojedynków takich, jak nasz, też to
dotyczy? Mogłem powiedzieć, że wyzywam cię w odgadywaniu
staroelfickich nazw roślinności wysokogórskiej?
- Tak.
- I nie wspomniałeś mi o tym, zmuszając, bym odblokował ci
moc i ryzykował życie?
- Tak.
- To według ciebie wystarczająca odpowiedź?
- Nie zamierzam przepraszać za twoją ignorancję.
- ...mój panie – przypomniał Rinviel, a ogniki w jego spojrzeniu mówiły, że ten wieczór może jeszcze zdąży zyskać pewną pikanterię. – I moje zachowanie nie było ignoranckie. Zresztą, po
co ja to mówię? – zapytał, kładąc dłoń na pokrytym magicznymi
symbolami ramieniu, jednak nie uwolnił splecionego w myślach
zaklęcia. Znów coś było nie w porządku. – Nie próbujesz się
uchylić?
- Nie.
- Wiesz, co cię czeka?
- Przypuszczam.
- Przypuszczasz?
- Przypuszczam. – Derreo nawet się nie odwrócił, choć w jego
mięśniach dało się wyczuć powoli narastające napięcie. Po
chwili zastanawiania dodał jeszcze dwa słowa: – Mój panie.
Rinviel odsunął rękę i dezaktywował niedokończone zaklęcie, po czym zaczął masować sobie skronie.
- Sprzedam cię w Mirii. Chociaż odzyskam coś z tego, co zainwestowałem – westchnął ciężko, kładąc ręce za sobą i odchylając się w tył, by popatrzeć w niebo. – Minus koszty kolejnej
przeprawy przez morze – zauważył już jakby do siebie.
Elf spodziewał się ciętej riposty, ale nic takiego nie nastąpiło. Jeszcze chwilę spokojnie patrzył w gwiazdy, kontemplując
ich spokojny blask. Milczenie powiedziało mu więcej, niż mogły
wyrazić słowa. Tylko że nie był pewien, czy chce to słyszeć.
Przechylił się znów do przodu, patrząc na podświetloną
blaskiem ogniska sylwetkę przed sobą. Derreo wyczuł wzrok elfa,
odwrócił się. W świetle płomieni ich oczy miały taki sam kolor.
*
Uderzenie było tak szybkie i niespodziewane, że na
dłuższą chwilę pozbawiło Rinviela oddechu. Świat nagle rozmył
się w poziome pasma i chwilę zajęło, nim dotarło do zaskoczonego umysłu maga, że to on się porusza, niesiony przez kogoś
z szybkością, której w żadnym wypadku nie można by uznać za
ludzką. Jednak ledwie zdążył to sobie uświadomić, świat zatrzymał się równie gwałtownie jak wcześniej, ruszył do przodu,
a niosąca elfa osoba zrzuciła go na ziemię bez cienia delikatności i zniknęła w ciemności, nim ten zdołał zareagować.
Mag podniósł się trochę niezdarnie, bo od tych nagłych
zmian tempa zakręciło mu się w głowie. Mimo to splótł zaklęcie.
Już w chwili, gdy je uwalniał, zrozumiał, że coś jest nie tak. Powietrze zapachniało krwią, a z ziemi u stóp maga podniosła się
ciemnoczerwona poświata. Ledwie zdołał utrzymać się na nogach, gdy uderzył w niego impet własnego czaru. Spojrzał
w dół. Nierówny, jakby utworzony z tysięcy zlanych ze sobą
drobnych kropelek krąg przygasał powoli, jednak mag nie miał
najmniejszych wątpliwości, że każda próba użycia magii aktywuje
go na nowo. Ostrożnie wyciągnął przed siebie rękę. W miarę jak
zbliżał ją do granicy kręgu, powietrze stawało się gęstsze,
a symbole na powrót wypełniały się blaskiem. Cofnął dłoń.
- Jeśli spróbujesz uderzyć, odpowiedź prawdopodobnie połamie ci rękę – oznajmił ktoś skrywający się w mroku po drugiej
stronie krwawych znaków.
Mag znał ten głos, tego był pewien. Jednak nie potrafił
przypomnieć sobie, skąd go kojarzy. Dopiero kiedy drobna,
w zasadzie dziecięca jeszcze sylwetka, zbliżyła się na tyle, by
dosięgła jej magiczna poświata, zrozumiał, z kim ma do czynienia. Dziwne, pozbawione blasku oczy patrzyły chłodno z twarzy,
która nie zmieniła się ani odrobinę w ciągu ostatnich dwustu lat.
- Nie przywitasz się, mistrzu? – zapytał przyglądający się
magowi chłopak.
Wydawał się nie mieć więcej niż szesnaście lat. Nadal
po dziecięcemu pucułowatą twarzyczkę otaczały niesfornie nastroszone, proste włosy w popielatym odcieniu blondu, roztrzepane w równie ujmujący sposób jak w dniu, kiedy mag spotkał
go po raz pierwszy. Oczy, szaroniebieskie, wydawały się chłodniejsze niż zapamiętał, ale była to jedyna różnica w wyglądzie
byłego ucznia Rinviela, jaką ten zdołał dostrzec. Chłopak
uśmiechnął się i uśmiech ten rozwiał resztę wątpliwości elfa.
Miejsce, w którym widział go po raz ostatni, szybkość, z jaką
chłopak go tu przeniósł, krąg wykonany bez wątpienia z pomocą
Magii Krwi – wszystko to łączyło się w aż nader wyrazistą całość.
- Jesteś wampirem? – mimo to zapytał, jakby licząc, że usłyszy
zaprzeczenie.
Blondyn zaśmiał się głośno.
- Tak, mistrzu. Jestem nim od dwóch wieków. Opowiedziałbym,
jakie to uczucie, ale już niedługo sam będziesz mógł się o tym
przekonać – wyjaśnił, uspokajając się znowu.
- Niri! – Rinviel chciał zaprotestować, ale nieumarły przerwał mu.
- Teraz mam inne imię – odpowiedział, jakby zdenerwowany
samym jego wspomnieniem. – Ty też wkrótce będziesz miał.
I odtąd to ty będziesz moim uczniem, a ja twoim mistrzem. Zostawiłeś mnie w piekle, Ri. Czas, żebym pokazał ci, jak tam było.
*
Powszechnie przyjęło się sądzić, że damarczycy nie posiadają
uczuć – z wyjątkiem nienawiści. Mówiono, że są dziećmi śmierci
i ciemności: ponurymi jak ciemność i zimnymi jak śmierć. Jednak
niewielu zadało sobie dość trudu, by sprawdzić, na ile jest to
prawdą. Jeszcze mniejsza ilość śmiałków pragnących zbadać damarską naturę, zdołała ze swoich badań powrócić. Stereotypy
dotyczące damarczyków w bardzo dużej mierze pokrywały się
z rzeczywistością. Było prawie niemożliwe, by ktoś przybyły
z zewnątrz poznał prawdę.
Kluczem były słowa. Języka Damaru używali tylko nieliczni. Zamknięta w nim magia była zbyt potężna, by udostępnić
go dla ogółu, z wyjątkiem ceremonii nadawania imion. Ponoć
w dawnych czasach, nim resztki pradawnej ciemności wsiąknęły
w ziemię lub wyparowały w promieniach słońca, wszyscy potrafili panować nad swoją mocą. Jednak z czasem umiejętność ta
przepadła i nieodpowiedni zwrot w niewłaściwych ustach mógł
wywołać poważne zagrożenie. Stąd też coraz mniejsza ilość damarczyków znała swój ojczysty język, a nawet ci, którzy go znali,
rzadko używali go w mowie. W piśmie również zachowywano
ostrożność i stosowano zwykle pięćdziesiąt pięć Bezpiecznych
Znaków pozwalających na uzyskanie zapisu fonetycznego, podczas gdy cały alfabet składał się z ponad czterech tysięcy odpowiadających słowom symboli.
Jednak jeśli ktoś był dość wytrwały, by odnaleźć właściwe symbole i słowa, mógł odkryć, że prócz nienawiści damarczycy znali jeszcze jedno uczucie. Miłość. I choć każdy
z nich mógł pokochać tylko raz, wystarczyło to, by zdetermino-
wać resztę ich życia.
Nie istniało jedno słowo na nazwanie tego uczucia. Inaczej określano miłość do wroga, inaczej tę odwzajemnioną. Odmienne imiona nadano uczuciu pełnemu zaborczości i temu
wymagającemu poświęcenia. W krajach damarskich nie życzono
dobrej podróży, zdrowia czy pomyślności. Chcąc ofiarować komuś
dobre słowo na drogę, mówiono „żebyś nigdy się nie zakochał” –
choć bardzo rzadko zdarzało się, by ktokolwiek wpadł tam na
pomysł, by składać komuś życzenia. Po co, kiedy druga osoba
jest w najlepszym wypadku obojętna?
Najgorsze jednak było to, że miłość, jeśli już wkradała
się do serca damarczyka, robiła to niespodziewanie, bezlitośnie
i lekceważąc całkowicie jego zdanie. Pół biedy, jeśli nie dotyczyła osoby. Miłość do swojego miecza, pierścienia, hodowanego
na oknie kwiatka była stosunkowo bezpieczna. Wystarczyło wystrzegać się złodziei i – w ostatnim wypadku – mszyc. Kiedy
uczucie dotyczyło innego damarczyka, sprawa też wydawała się
raczej nieskomplikowana. Przynajmniej dopóki było się od niego
silniejszym. Jednak w przypadku wszystkich innych istot śmiertelnych wyglądało to dużo gorzej. Bo one mogły odrzucić to
uczucie lub umrzeć, odchodząc do bezcielesnych krain, do których damarczycy nie mieli wstępu. Wówczas serce zakochanego
powoli pokrywało się lodem, a kiedy ostatecznie zamarzło, pogrążał się w szaleństwie, owładnięty nienawiścią do całego
świata. Paradoksalnie czyniło go to silniejszym, jakby targające
zbolałą duszą uczucia doprowadzały do wrzenia wypełniającą
ciało moc. Niejeden z tych, których serca zamarzły, spróbował
podbić lub zniszczyć świat. Niejeden był bardzo blisko osiągnięcia celu. Dla takich bezpowrotna i ostateczna śmierć była
najlepszym, co mogło ich spotkać.
Derreo wiedział to wszystko. Był synem damarczyka,
którego serce pokryło się lodem. Wychował się w stolicy, pod
okiem władcy, znał większość znaków damarskiego pisma i czytał stare księgi. Dlatego ciepło, które czuł, patrząc na skąpaną
w świetle księżyca twarz, momentalnie wypełniło go przeraże-
niem, którego nie zawahał się wyrazić w dwóch, nader adekwatnych do sytuacji słowach:
- Kurwa mać!
Rinviel poruszył się przez sen i uniósł powoli ciężkie
powieki.
- Jeśli masz zamiar hałasować, to wracaj do siebie – wymamrotał, odwracając się do niego plecami i zawijając w kołdrę.
Nagle jednak zastygł w bezruchu. Coś jakby zmieniło się w powietrzu. Nie był pewien, co, ale w jednej chwili rozbudził się
kompletnie. – Czujesz to?
Derreo skinął głową. Coś w wypełniającej pałac elfa
magii zmieniło się nieznacznie. Śpiąc, pewnie żaden z nich nie
zaważyłby tej zmiany.
Rinviel wysunął się z łóżka. Szybko naciągnął spodnie
i narzucił na ramiona zostawioną na oparciu krzesła koszulę.
Ruszył w stronę drzwi, lecz w tym samym momencie z hukiem
roztrzaskały się one w drzazgi.
*
Tego dnia Derreo grał tak długo, aż poczuł, że omdlewają mu ręce, jednak tym razem muzyka nie przynosiła ukojenia.
Był wściekły. Na siebie – bo nadinterpretował zachowanie Rinviela, i na elfa, który tak bezczelnie bawił się jego uczuciem.
Uczuciem, którego prawdopodobnie od pewnego czasu już się
domyślał. Na dodatek od momentu tej fatalnej rozmowy arystokrata nie zaszczycił go nawet spojrzeniem, w ogóle nie przekraczając progu komnat zajmowanych przez damarczyka na samym
szczycie wieży. Niewolnik mógł, oczywiście, zaryzykować przerwanie zaklęcia chroniącego wyjściowe drzwi. Nawet jeśli mag
zignorowałby to, zapewne chłopakowi udałoby się go znaleźć.
Wolał jednak nie zgadywać nawet, jakie byłyby konsekwencje
tak jawnej niesubordynacji. Wcześniej usprawiedliwiało go zdenerwowanie. Teraz nie miałby nic na swoją obronę.
Gdy tylko muzyka umilkła, pokój zaatakował go ciszą.
Zaklął cicho, tylko po to, by przerwać ją, choć na ułamek sekun-
dy. Nieusatysfakcjonowany schował skrzypce do futerału i zamknąwszy go, wyjrzał przez okno. Zbliżał się wieczór, pora,
w której zwykle jedli kolację. Bez większej nadziei udał się do
jadalni. Tak jak się spodziewał, była pusta. Stół nakryty tylko
dla jednej osoby. Stały na nim wymyślne dania, na które i tak
zupełnie stracił ochotę. Wszystko przygotowane dzięki magii,
którą arystokrata wysługiwał się na każdym niemal kroku, od
przygotowania posiłków po rozczesanie włosów. Elf nie zatrudnił
nikogo do pomocy – Darge or Reo nie pytał dlaczego. Nie obchodziło go to specjalnie, choć teraz byłby wdzięczny za obecność lokaja, z którym mógłby zamienić parę słów.
Jeszcze raz popatrzył na stół i wyszedł, obojętny na nęcący zapach pieczonych przepiórek kunsztownie ułożonych pośród warzyw i połówek ziemniaków. Nie miał apetytu. Na sen
też nie miał ochoty, lecz mimo to udał się do sypialni, licząc, że
zdoła zmusić się do zaśnięcia.
Gdy leżąc po ciemku wśród karminowej pościeli, usłyszał
otwierane drzwi, ledwie powstrzymał się przed wstaniem. Przymknął powieki, udając, że śpi. Starał się nie zwracać uwagi na
cichy dźwięk kroków i delikatne ugięcie materaca. Znajome dłonie objęły go od tyłu, a na plecach poczuł ciepło drugiego ciała,
przenikające przez materiał koszuli.
– Odetchnąłeś z ulgą – zauważył mag tuż nad jego uchem,
lecz tym razem jego głos był dużo mniej cyniczny, jakby Rinviel
również uznał, że poprzednio posunął się za daleko.
Derreo westchnął w odpowiedzi:
– Gdybyś się nie odzywał, życie u twojego boku byłoby zdecydowanie łatwiejsze.
– Chciałeś powiedzieć "u twoich stóp" – poprawił go elf, jednak damarczyk był niemal pewien, że w tonie jego głosu nie
było cienia gniewu. Z jednej strony ucieszyło go to, z drugiej
budziło pewną obawę. Do tej pory Rinviel nigdy nie puścił płazem żadnego wystąpienia przeciw swojej osobie, niezależnie od
tego, jak mocno sam je prowokował.
– Chciałem powiedzieć dokładnie to, co powiedziałem –
mruknął damarczyk zaczepnie, choć w jego głosie dało się usłyszeć niepewność.
Odpowiedzią było ugryzienie w kark i ciepły dotyk
dłoni wślizgujących się pod materiał koszuli.
– Nie jesteś na mnie zły? – pytanie wydało się niewolnikowi
strasznie dziecinne, ale nie był w stanie go powstrzymać. Mimo
że było tuż o krok od "przepraszam" – tego przeklętego słowa,
z którym duma nie potrafiła się pogodzić.
Czuł gładką skórę policzka ocierającą się o jego szyję
chwilę przed tym, jak miękkie wargi musnęły płatek ucha.
– Jestem – wymruczał mag i to jedno słowo sprawiło, że mięśnie chłopaka napięły się, co jego pan skwitował cichym śmiechem.
Dłoń arystokraty odpięła ostatni z guzików koszuli, odsuwając połę cienkiego materiału i zamykając się jednocześnie
na barku odwracanego na plecy Derrea.
– Ale jeszcze nie jestem pewien, jaka spotka cię kara – dodał
elf, nakrywając usta chłopaka własnymi w nieśpiesznym pocałunku. – Pomyślę o tym jutro – zapewnił, a patrzącemu na niego
z dołu damarczykowi wyraz jego twarzy przywiódł na myśl sytego kota bawiącego się myszą. – Kiedy się boisz, wyglądasz tak
słodko.
Ich wargi znów się spotkały, tym razem z dużo większą
namiętnością, i Derreo sam nie był pewien, w którym momencie
zaczął oddawać pocałunek. Nie mówili już nic, słowa zbyt łatwo
mogły wszystko popsuć. Zresztą traciły niemal sens w porównaniu z fakturą i smakiem skóry, przyśpieszonym biciem serc
i coraz mniej równym rytmem oddechów. Mag powoli odwiódł
dłonie chłopaka ku górze, unieruchamiając je zaklęciem u wezgłowia łóżka. Damarczyk nie protestował, choć nadal nie do
końca rozumiał, jaki może być pożytek z partnera, który nie może nawet odpowiedzieć pieszczotą. Przymknął oczy, kiedy elf
pogłaskał go po policzku, otwierając je jednak zaraz, akurat
w chwili, kiedy jego pan pochylał się znowu. Nie liczył, że po
swoim ostatnim wybryku tak szybko poczuje smak jego warg,
więc może dlatego ich dotyk wydał mu się bardziej intensywny,
a kończące pocałunek lekkie ugryzienie wywołało rozchodzący
się po ciele gorący dreszcz.
Usta maga rozpoczęły nieśpieszną wędrówkę po jasnym
ciele niewolnika. Miękkie wargi zassały lekko skórę nad obojczykiem, pozostawiając po sobie niewielkie zaczerwienienie
i przesuwając się niżej, aż odnalazły powoli nabierającą twardości wypukłość sutka. Derreo drgnął, głośno nabierając powietrza i wypuszczając je z przeciągłym westchnieniem. Myśli
o wczorajszej kłótni i jutrzejszej karze stały się nagle bardzo
odległe. Czuł, jak dłonie arystokraty błądzą po jego bokach, by
ostatecznie wkraść się pod bieliznę i zsunąć ją wprawnie. Światło księżyca, wpadające przez wciąż otwarte okno, było wystarczająco słabe, by damarczyk mógł dostrzec każdy szczegół
znacznie wyraźniej, niż w zbyt jaskrawym dla jego oczu blasku
dnia. Cieszył się, że działa to tylko w jedną stronę i elf zapewne nie widzi pragnienia w jego oczach i zdobiących policzki
wypieków. Ta sytuacja zawstydzała go, a jeszcze bardziej zawstydzał fakt, że czuł się nią skrępowany. Wiedział, że nie powinien, że każdy inny damarczyk na jego miejscu przyjmowałby
tyle przyjemności, ile mógłby dostać, i cieszył się, że jego panem jest przystojny płomiennowłosy mag, a nie rozpasły
szlachcic z połową zębów. Tyle, że z nim od samego początku
było coś nie tak.
Rinvielowi pełne zakłopotania reakcje najwyraźniej jednak nie przeszkadzały, a wręcz przeciwnie, zdawały się doskonale pasować do jego wizji wspólnego wieczoru. Pochylony nad
kochankiem, ustami i dłońmi szukał miejsc, których dotyk wzbudzi kolejny tłumiony jęk, kolejny dreszcz poruszający całym ciałem. Wreszcie podniósł się do klęku i na chwilę zatrzymał
w bezruchu, jakby podziwiał własne dzieło. Światło księżyca
sprawiało, że jasna skóra zdawała się lśnić na tle ciemnej pościeli, błyszcząc się lekko od drobnych kropelek potu. Elf
sprawnie pozbył się własnego ubrania i sięgnął po niewielką
fiolkę pozostawioną na łóżku. W powietrzu zapachniało jaśmi-
nem, gdy śliska od olejku dłoń przesunęła się po męskości Derrea, a ten szarpnął się mocniej, zelektryzowany tym dotykiem.
Mag ułożył się obok, nie zaprzestając pieszczoty. Sam też był
już mocno pobudzony – Derreo wyczuwał gorąco bijące od jego
przyrodzenia przy swoim udzie. Pomyślał, że pewnie lada chwila
poczuje je jeszcze wyraźniej. W tej samej chwili dłoń elfa ześlizgnęła się niżej, a smukłe palce przesunęły się po wejściu, napierając na nie lekko. Damarczyk krzyknął cicho i zdecydowanie
nie z bólu, kiedy pierwszy palec zagłębił się w jego ciele. Rinviel uśmiechnął się, składając na jego szyi pocałunek.
– A teraz powiedz mi, czego w tej chwili pragniesz – szepnął
głosem przywodzącym na myśl połysk jedwabiu i chłód stali,
a jego palec odnalazł to miejsce we wnętrzu ciała Derrea, które
sprawiało, że krzyczał najpiękniej.
*
Derreo czuł, jak tworząca niemal wszystko wokół niego
magia staje się niespokojna, ale nie zaniepokoiło go to specjalnie. W czasie, kiedy to Rinviel zajęty był nauką swojego nowego
podopiecznego, damarczyk wykorzystywał swoją pozycję pupila,
wylegując się w ciepłej, pachnącej olejkami wodzie. Elf nie skąpił mu nigdy tego typu luksusów, co nie znaczyło, że Darge zamierza mu w jakikolwiek sposób za nie dziękować. Dawano mu,
więc brał. Tym chętniej, że mag był zajęty i nie mógł rzucić
żadnego złośliwego komentarza.
Wreszcie wyszedł z kąpieli i wysuszył włosy ręcznikiem.
Przez jakiś czas błąkał się po przeznaczonych dla siebie komnatach, próbując znaleźć sobie jakieś konstruktywne zajęcie.
Wreszcie ulokował się na jednym z balkonów, z którego mógł
obserwować wewnętrzny dziedziniec i okna po jego drugiej
stronie.
Odwrócił się, widząc ruch na jednym z balkonów kilka
pięter niżej, nieco na prawo od siebie. Złotowłosy chłopak
w czerwonym płaszczu, znacznie mniej bogatym od szustokorów
Rinviela, ale o zbliżonym do nich kroju, wyszedł, przeciągając
się, i zamarł w bezruchu, dostrzegając patrzącą w jego stronę
postać.
– Więc to ty jesteś następcą Niriego? – Derreo oparł przedramiona na balustradzie, wychylając się przez nią w stronę Tea,
który opuścił przed chwilą swobodnie rozpostarte ręce i na
próżno starał się nie pokazać po sobie zaskoczenia nagłym spotkaniem.
– Następcą kogo? – zapytał, nie mogąc powstrzymać ciekawości.
– Jego Lordowska Mość nie wspominał o swoim pierwszym
uczniu? – zapytał Derreo z uśmiechem, mrużąc lekko oczy. –
Chociaż z drugiej, pewnie uważa, że odstraszyłby w ten sposób
przyszłego kochanka – dodał niewinnie, przenosząc spojrzenie
nieco w bok, jakby chciał dać do zrozumienia, że reakcja chłopaka na tę wiadomość niewiele go obchodzi.
W rzeczywistości nie musiał patrzeć. Mając odblokowaną moc, czuł emocje swojego rozmówcy niemal równie mocno jak
własne. Wymieszane ze strachem zaskoczenie było dokładnie
tym, co pragnął osiągnąć.
– Chyba coś ci się pomyliło – lekko drżący głos Tea sprawił,
że uśmiech na twarzy Darge or Reo stał się jeszcze szerszy. –
Jestem jego uczniem i... i nie jestem kobietą!
– Ależ nie... Wiesz, elfickie kobiety mają tak podłe charaktery,
że mężczyźni wolą to robić we własnym gronie. To u nich normalne. Ale nie martw się, jest bardzo delikatny... Zapewniam, że
prawie nie będzie bolało – obiecał damarczyk pogodnym głosem,
znów przenosząc spojrzenie na zastygłą w wyrazie zszokowania
twarz chłopaka.
– Jak śmiesz mówić takie rzeczy o moim mistrzu! – zaskoczenie w głosie Tea ustąpiło miejsca oburzeniu.
– Możesz mi nie wierzyć. Zapytaj go o Niriego – polecił damarczyk wciąż rozbawionym tonem.
Blondyn przez chwilę nie odpowiadał, wyraźnie szukając
słów.
– Kim ty właściwie jesteś? – zapytał wreszcie, nie potrafiąc
znaleźć żadnej odpowiedniej riposty.
– Nikim, kim uczeń Jego Lordowskiej Mości musiałby się
przejmować. Robię tu za domowe zwierzątko, które twój mistrz,
gdy ma dobry nastrój, podrapie po brzuszku, a gdy ma zły –
kopnie w drzwiach.
– Przestań drwić! On taki nie jest!
Derreo z pogardą popatrzył na swojego rozmówcę.
– No tak, bo przecież poznałeś go przez ten dzień czy dwa... –
zauważył, odwracając się ku witrażowym drzwiom balkonu. –
Dobrze ci radzę, wynoś się stąd, póki jeszcze nie masz czego
żałować – rzucił na odchodnym.
Zaraz po wejściu do pokoju zatrzymał się, widząc przed
sobą stojącego na jego środku elfa. Nie był pewien, ile ten słyszał z całej rozmowy, ale po wyrazie jego twarzy mógł sądzić, że
było to zdecydowanie za dużo.