Jerzy Plechanow Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez

Transkrypt

Jerzy Plechanow Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez
Jerzy Plechanow
Przedmowa do
trzeciego wydania
zbioru „Poprzez
dwudziestolecie”
Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (Uniwersytet Warszawski)
WARSZAWA 2007
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
Niniejszy szkic to przedmowa Jerzego Plechanowa
do jego zbioru „Poprzez dwudziestolecie” („Za
dwadcat' let”), wydanego w Petersburgu w 1908 r.
Podstawa niniejszego wydania: „Teoria badań
literackich za granicą. Antologia”, red. Stefania
Skwarczyńska, tom II, część IV, Wydawnictwo
Literackie, Kraków 1986.
Przekład z języka rosyjskiego: Stanisław Balbus.
-2© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
Wypuszczając w świat nowe wydanie mojego zbioru Poprzez dwudziestolecie, decyduję się tym
razem poprzedzić go paroma uwagami.
Pewien krytyk, nie tylko nieżyczliwy, ale też najwidoczniej bardzo a bardzo nieuważny, przypisał
mi dziwne zaiste kryterium literackie, utrzymując, jakobym chwalił tych beletrystów, którzy uznają wpływ
środowiska społecznego na rozwój jednostki, ganił zaś tych, którzy takiego wpływu nie uznają. Gorzej już
nie można było mnie zrozumieć.
Stoję na stanowisku, iż ś w i a d o m o ś ć społeczną określa b y t społeczny. Dla człowieka, który
wyznaje taki pogląd, jest rzeczą jasną, iż wszelka określona „ i d e o l o g i a ” – a zatem i sztuka w ogóle, i
tak zwana l i t e r a t u r a p i ę k n a – wyraża d ą ż e n i a o r a z n a s t r o j e o k r e ś l o n e g o
s p o ł e c z e ń s t w a lub też – o ile mamy do czynienia ze społeczeństwem rozwarstwionym klasowo –
dążenia i nastroje określonej k l a s y s p o ł e c z n e j .
Dla człowieka, który taki pogląd wyznaje, jasne jest również i to, że krytyk literacki zabierający się
do oceny danego utworu artystycznego musi przede wszystkim wyjaśnić samemu sobie, jaki mianowicie
aspekt ś w i a d o m o ś c i s p o ł e c z n e j (lub k l a s o w e j ) został w owym utworze wyrażony.
Idealistyczni krytycy ze szkoły Hegla, a wśród nich i nasz genialny Bieliński, w pewnej epoce rozwoju tej
szkoły mówili, iż zadanie krytyki artystycznej polega na tym, aby ideę wyrażoną przez artystę w utworze
przetłumaczyć z j ę z y k a s z t u k i na j ę z y k f i l o z o f i i , z języka o b r a z ó w na język
l o g i k i . Ja zaś, jako zwolennik światopoglądu materialistycznego, powiem, iż naczelnym zadaniem
krytyka jest przekład idei utworu artystycznego z j ę z y k a s z t u k i n a j ę z y k s o c j o l o g i i ,
przekład mający na celu odnalezienie czegoś, co można by nazwać s o c j o l o g i c z n y m
ekwiwalentem danego zjawiska literackiego.
Ten swój pogląd wyrażałem niejeden raz w artykułach literackich; lecz prawdopodobnie on to
właśnie zwiódł mego krytyka na manowce.
Dowcipny ten człowiek zdecydował, że skoro w moim przekonaniu podstawowe zadanie krytyki
polega na określeniu socjologicznego ekwiwalentu analizowanych zjawisk literackich, to powinienem
chwalić tych autorów, którzy wyrażają w swych utworach sympatyczne mi dążenia społeczne, i ganić tych,
z którymi pod tym względem nie sympatyzuję. Byłoby to już samo przez się wystarczająco niedorzeczne,
gdyż dla krytyka jako takiego rzecz tkwi nie w tym, aby „śmiać się” albo „płakać”, lecz w tym, aby
r o z u m i e ć . Jednakże „twórca”, którego mam na myśli, jeszcze bardziej sprawę uprościł.
Wykombinował sobie, że ja rozdaję pochwały lub nagany w zależności od tego, czy utwory danego autora
potwierdzają mój pogląd na znaczenie środowiska społecznego, czy też nie potwierdzają. Powstała z tego
bezsensowna karykatura, o której nie warto by nawet mówić, gdyby sama przez się nie była „ludzkim
dokumentem”, bardzo interesującym dla historyka naszej – i niestety, nie tylko naszej – literatury.
W opowiadaniu Gleba Uspienskiego Nieuleczalny diakon cierpiący na opilstwo i domagający się od
doktora takiego lekarstwa na tę dolegliwość, które przeniknęłoby „do samej, na ten przykład, żyły” –
okazuje się zdecydowanym przeciwnikiem materializmu i dowodzi, że materia i duch to wcale nie to samo.
Niech pan tylko, łaskawco, raczy zauważyć – wywodzi – że nawet i w „Rosyjskim Słowie” nie powiedziane
wyraźnie, że to niby wszystko jedno (...). No bo gdyby tak, to, ot, bierzesz kij – i masz kręgosłup, omotasz
go sznurkiem – masz nerwy, jeszcześ tam coś pododawał i możesz go zaraz choćby na sędziego pokoju
wybierać; trzeba by tylko czapki z czerwonym otokiem...
Diakon ten pozostawił liczne potomstwo. Jest protoplastą wszystkich „krytyków” Marksa. Do grona
jego potomków należy też najwidoczniej i mój „twórca”. Trzeba jednak rzec prawdę. Diakon był mniej
ograniczony niż jego potomkowie. Bezstronnie wszak przyznawał, że „nawet” wedle „Rosyjskiego Słowa”
kręgosłup to nie kij, a nerwy nie sznurek. Tymczasem mój niełaskawy krytyk gotów, jak widać, przypisać
mi głębokie przeświadczenie na temat tożsamości nerwów i sznurka, a także kija i kręgosłupa. Czyż zresztą
tylko on jeden? Wystarczy przypomnieć zarzuty, jakie wobec marksizmu wysuwali narodnicy i
subiektywiści, ażeby przekonać się, iż owi nasi przeciwnicy zupełnie serio imputowali nam – a po prawdzie
-3© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
nie przestali imputować do tej pory – podobne bzdury. Mało tego. Bez żadnej przesady można rzec, że
nawet zachodnioeuropejscy krytycy Marksa – na przykład osławiony pan Bernstein – wmawiali na siłę
„ortodoksyjnym” marksistom takie przekonania co do „nerwów” i „sznurka”, jakich rozważny diakon nigdy
by nie próbował umieścić na koncie materializmu.
Nie wiem doprawdy, czy nastaną jeszcze czasy, w których zostanie nam oszczędzona przyjemność
kruszenia kopii w spotkaniach z podobnymi „krytykami”. Myślę jednak, że nastaną. I myślę, że nastaną
wówczas, gdy dokonają się przemiany społeczne, które usuną socjalne przyczyny pewnych przesądów –
filozoficznych i nie tylko. Ale na razie jeszcze wiele, wiele razy przyjdzie wysłuchiwać od naszych
„krytyków” poważnych pouczeń w tym duchu, że nie uchodzi przecież „wybierać na sędziego pokoju” kija
omotanego sznurkiem i przybranego w czapkę z czerwonym otokiem. Mimo woli człowiek by za Gogolem
zawołał: „Co za nuda na tym świecie, panowie!”
Powie mi ktoś zapewne, że krytykowi zabierającemu się do określania socjologicznego ekwiwalentu
utworów artystycznych nietrudno o nadużycia metodologiczne. Wiem o tym. Lecz gdzież ta metoda, której
nie można by nadużyć? Nie ma jej i być nie może. Więcej powiem: im jakaś metoda poważniejsza, tym
większych nadużyć względem niej dopuszczają się ci, którzy ją słabo opanowali. Ale czyż to argument
przeciwko powadze metody? Ludzie nieraz nadużywali ognia. A jednak ludzkość nie byłaby w stanie się go
wyrzec, nie cofając się jednocześnie do najniższych stadiów rozwoju kulturalnego.
Często u nas nadużywa się epitetu „burżuazyjny”, „mieszczański”. Tak często, że nie bez
życzliwości przeczytałem następujące linijki felietonu pana I. w 94 numerze „Wiadomości Rosyjskich”:
Literatura współczesna pokusiła się o wynalezienie środka, który rozkłada i niszczy absolutnie wszystko,
pozostaje natomiast nieszkodliwy dla swego nosiciela. Zawiera się on w słowach „burżuazyjny” oraz
„mieszczański”. Wystarczy słowa te skierować przeciwko jakiemukolwiek działaczowi społecznemu czy
utworowi literackiemu, a zadziałają niczym trucizna zabijająca choćby i najsilniejszy organizm, rozkładając
go i niwecząc. W słowie „burżuazyjny” tkwi ów nie do odparcia argument, z którym walczyć nie potrafią
żadne zmyślne podstępy, żadne fortele polemicznego talentu. To szrapnel, któremu nie sposób wykazać, że
skierowano go nie tam, gdzie należało, więc trafił w niewłaściwe miejsce. Właściwe czy niewłaściwe, a on
już tymczasem to miejsce zniszczył. Jedyną skuteczną odpowiedzią na ów straszliwy zarzut byłoby wysłanie
pod zwrotny adres śmiercionośnego gościa – epitetu tego samego rodzaju. Tam, skąd wam przysłano epitet
„burżuazyjny”, wy z kolei odeślijcie epitet „mieszczański”, a w obozie przeciwnika dostrzeżecie takie samo
spustoszenie, jakie macie teraz u siebie, gdyż dla takiego wybuchowego pocisku żadne twierdze ni okopy
nie stanowią zapory.
Pan I. ma na swój sposób rację. Ale tylko na swój sposób. Rację ma jako człowiek, który trafnie
dostrzega dane zjawisko; nie zadaje sobie jednak trudu zrozumienia jego społecznego sensu. Gdyby zaś
tylko zechciał ów sens zrozumieć, łatwo by dopiął swego dzięki tej mianowicie okoliczności, że
nadużywanie podobnych epitetów jest dziś rzeczą zgoła niebezpieczną. Pan Dezesperanto słusznie bowiem
powiada („Myśl Kijowska” 1908, nr 138):
Świat cały – „burżuj”, zdaniem Sołohuba,
A Dubrowina1 zdaniem – „Żyd”.
Tak to jest. Ale dlaczegóż to jednak zdaniem pana Dubrowina „cały świat to Żyd”? Czyż nie
należałoby właśnie określić socjologicznego ekwiwalentu dla owej dziwnej aberracji psychologicznej? Na
pytanie to bodaj czy nie każdy odpowie, że, owszem, należałoby, i bodaj każdy natychmiast, bez
Aleksandr Iwanowicz D u b r o w i n (1835-1918) – jeden z założycieli (do 1910 r. przewodniczący Rady Głównej)
monarchistycznej czarnosecinnej organizacji Sojuz Russkogo Naroda i redaktor jej organu „Russkoje znamia”. W czasie
rewolucji 1905-07 i bezpośrednio po niej był organizatorem pogromów żydowskich i akcji terrorystycznych wobec rosyjskich
mniejszości narodowych; rozstrzelany w 1918 r. za działalność antyradziecką. – Red.
1
-4© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
najmniejszego trudu ekwiwalent taki określi. No, a jak rzecz ma się z psychologiczną aberracją pana
Sołohuba? Można określić jej socjologiczny ekwiwalent? Znów myślę, że można.
Bo oto proszę spojrzeć! Nie tak dawno organ pana Dubrowinowy głosił: „syte burżuazyjne
szczęście, jakie nam przepowiadał socjalizm, wcale nas nie zadowala” (cytat z „Myśli Kijowskiej” 1908, nr
132).
Okazuje się teraz, że pan Dubrowin wytyka swoim przeciwnikom nie tylko „żydostwo”, ale i
„burżujstwo”. W najwyższym stopniu interesujące! Zauważcie jednak, że pan Dubrowin nie sprokurował
sam owego morderczego „szrapnela” burżujskości. Wziął rzecz już gotową od – powiedzmy – tegoż
Sołohuba, wedle którego „świat cały – burżuj”, lub też od pana Iwanowa-Razumnika2, który nie byłby od
tego, aby nawet przyrodę o „burżujskość” oskarżyć.
Lecz i ci panowie nie sami straszliwy ów „szrapnel” przysposobili; pożyczyli go od pewnych
krytyków Marksa, a im z kolei dostał się w schedzie po francuskich romantykach. Wiadomo wszak, jak
energicznie romantycy francuscy powstawali przeciwko „burżujom” i „burżujstwu”. Aliści teraz już każdy
obznajomiony z historią literatury francuskiej wie i to, że romantycy, zbuntowani wobec „bourgeois”, sami
na wskroś pozostawali przeniknięci burżuazyjnym duchem. Tak zatem zarówno ich napaści na bourgeois,
jak i wstręt wobec „burżujskości” oznaczały jedynie kłótnię rodzinną wewnątrz klasy burżuazyjnej.
Théophile Gautier na przykład był zaciekłym wrogiem bourgeois, a zarazem z krwiożerczym zachwytem
witał zwycięstwo burżuazji nad proletariatem w maju 1871 roku.
Już chociażby z tego widać, że nie każdy, kto grzmi przeciw bourgeois, jest przeciwnikiem
burżuazyjnego ustroju społecznego. A skoro tak, to wcale nie tak trudno, jak sądzi pan I., rozeznać się
wśród straszliwych „szrapneli”. Istnieje „antymieszczańskość” i „antymieszczańskość”. Są tacy
„antymieszczanie”, którzy mniej lub bardziej łatwo godzą się z eksploatacją mas („tłumu”) przez burżuazję,
w żaden jednak sposób nie chcą się pogodzić z niedostatkami charakteru burżuazyjnego, uwarunkowanymi
koniec końców przez to właśnie zjawisko eksploatacji. I jest i n n a „antymieszczańskość”; ta, ma się
rozumieć, także nie zamyka oczu na złe strony charakteru burżuazyjnego, lecz ponadto zdaje sobie
znakomicie sprawę, że mogą one zostać usunięte tylko przez likwidację stosunków produkcyjnych, które je
uwarunkowały.
Łatwo zrozumieć, iż każda z tych dwóch odmian postawy „antymieszczańskiej” winna znajdować –
i rzeczywiście znajduje – właściwy sobie wyraz w literaturze. A kto rzecz tę zrozumiał, ten bez trudu
zorientuje się również wśród „szrapneli”. Powie, że są „szrapnele” i „szrapnele”. Jedne lecą z obozu, w
którym umocnili się ludzie pragnący, aby bourgeois uwolnił się od braków zrodzonych przez burżuazyjne
stosunki społeczne, lecz zachował władzę nad pracą eksploatowanych przez niego mas; takie „szrapnele”
przypominają w działaniu packi na muchy. Bywają jednak i inne „szrapnele” – wysyłane z obozu tych,
którzy powstali przeciwko wszelkiej eksploatacji człowieka przez człowieka.
Ci ostatni są znacznie poważniejsi od pierwszych. Do ich liczby nie należą nie tylko panowie
Dubrowinowie, lecz i Théophilowie Gautier. Nie ma też z nimi nic a nic wspólnego wielkie mnóstwo
teraźniejszych rosyjskich przeciwników „mieszczaństwa”. Nie należy do nich na przykład pan Czukowski,
którego zdaniem „Gorki to od stóp do głów mieszczanin”.
Gorki wprawdzie ma wiele niedostatków. Z pełnym uzasadnieniem można go nazwać utopistą. Ale
nazwać go „mieszczaninem” może tylko ktoś, komu, jak Dubrowinowi, socjalizm pomylił się z postawą
mieszczańską. I bardzo błądzi pan I., gdy mówi: „Gorki zarzuca innym mieszczaństwo; inni zarzucają to
samo jemu; wszystko przebiega pomyślnie. To widać taka dziecinna zabawa”.
Czyż można powiedzieć, że wszystko wypada pomyślnie – w literaturze, w której odbywa się „gra”
tak poważnymi pojęciami, jak „mieszczańskość” i „antymieszczańskość”? I czy obowiązkiem każdego, kto
I w a n o w - R a z u m n i k , właśc. Razumnik Wasiljewicz Iwanow (1878-1946) – rosyjski krytyk literacki i socjolog, z
wykształcenia matematyk; po 1917 r. związany z lewicowym odłamem eserowców, w czasie II wojny światowej na emigracji
w Niemczech, gdzie wydał szereg publikacji o charakterze antyradzieckim; historię rozwoju rosyjskiej myśli społecznej
rozpatrywał z pozycji subiektywnego idealizmu, zawężając ją do historii walki inteligencji z szeroko pojętym mieszczaństwem
w imię wolności jednostki. – Red.
2
-5© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
poważnie odnosi się do zadań literatury, nie jest dążenie do położenia kresu takiej zabawie? Ażeby jednak
rzeczywiście położyć kres dziecinnej zabawie poważnymi pojęciami, trzeba mieć możność określenia jej
ekwiwalentu socjologicznego, tj. umieć ujawnić nastawienie społeczne, które do niej prowadzi. A tego z
kolei nie sposób dokonać, nie uchwyciwszy się obiema rękami bezspornego twierdzenia, że świadomość
społeczna określana jest przez byt społeczny, czyli tej myśli, którą starałem się położyć u podstaw swoich
artykułów krytycznych.
Wcale nie każdy „antymieszczanin” może pretendować do miana ideologa proletariatu. Jest to jasne
dla wszystkich obznajomionych z historią prądów literackich na Zachodzie. Ale niestety, historia ta znana
jest u nas bynajmniej nie wszystkim zainteresowanym zagadnieniami społecznymi, a to właśnie stwarza
możliwość owej szkodliwej zabawy wskazanej przez pana I.
Jeszcze całkiem niedawno, można powiedzieć, że wręcz w tych dniach, w płaszcze „proletariackich
ideologów” odziewali się ludzie nie mający na sumieniu nic prócz romantycznej, tj. par excellence
mieszczańskiej, nienawiści ku mieszczaństwu. Niemało takich figurowało na liście współpracowników
gazety „Nowe Życie”. Jeden z nich, pan Miński, w parę miesięcy po zamknięciu wymienionej gazety ze
zwycięską miną oznajmił fakt, że poeci-dekadenci przyłączyli się w większości do skrajnych nurtów
naszego ruchu wyzwoleńczego, podczas gdy znacznie mniejsze skłonności ku temu ruchowi wykazywali
jako obrońcy realizmu w s z t u c e . Fakt skonstatowano prawidłowo. Tyle że wcale nie dowodzi on tego,
czego pan Miński chciałby dowieść. Toż i we Francji liczni spośród przeciwników „mieszczaństwa”, sami
na wskroś przeniknięci duchem mieszczaństwa – jak na przykład Baudelaire – bardzo się entuzjazmowali
ruchem 1848 roku, co nie przeszkadzało im odwrócić się od niego, skoro tylko został zwyciężony. Ludzie
tej kategorii, mieniący się potężnymi „nadludźmi”, są w istocie skrajnie słabi i, jak wszystko co słabe, w
naturalny sposób garną się ku sile. Nie stanowią jednak nowych elementów siły; prezentują w i e l k o ś ć
u j e m n ą , której opłaca się pozbyć, aby nie osłabiać rzeczywistej siły ruchu. I wielki zaiste grzech wzięli
na swoje sumienie obrońcy interesów robotniczych, którzy bratali się z takimi panami.
Wróćmy wszelako do zadań krytyki literackiej. Powiedziałem, że krytycy idealistyczni ze szkoły
Hegla uważali za swą powinność pracę nad przekładem idei utworów artystycznych z języka sztuki na
język filozofii. Rozumieli oni jednak bardzo dobrze, iż spełnienie tej powinności sprawy bynajmniej nie
kończy. Nazwany tu przekład stanowił w ich oczach jedynie p i e r w s z y a k t procesu krytyki
filozoficznej; zadanie a k t u d r u g i e g o polegało w ich mniemaniu na tym, aby – jak to pisał Bieliński
– „ukazać ideę świadomości artystycznej w jej konkretnych przejawach, prześledzić ją w obrazach, znaleźć
jej całościowość i jedność w szczegółach”. Oznacza to, że za o c e n ą i d e i utworu winna postępować
analiza jego w a r t o ś c i a r t y s t y c z n y c h . Filozofia nie usuwała estetyki, wręcz przeciwnie –
torowała jej drogę, starając się znaleźć dla niej trwałą podstawę.
To samo trzeba powiedzieć o krytyce materialistycznej. Krytyka ta – zmierzająca do znalezienia
socjologicznego ekwiwalentu danego zjawiska literackiego – sprzeniewierza się swej własnej naturze, jeżeli
nie rozumie, że sprawa nie może ograniczać się tylko do wykrycia tego ekwiwalentu, że socjologia nie
powinna zamykać drzwi przed estetyką, lecz przeciwnie – otwierać je przed nią na oścież.
Drugi akt wiernej sobie krytyki materialistycznej winna stanowić – podobnie jak to się działo i u
krytyków-idealistów – ocena w a r t o ś c i e s t e t y c z n y c h analizowanego utworu. Gdyby krytykmaterialista zrzekł się takiej oceny pod pozorem, że znalazł już ekwiwalent socjologiczny dzieła, ujawniłby
tylko w ten sposób, że nie rozumie stanowiska, jakie właśnie pragnie zajmować. Osobliwości twórczości
artystycznej każdej konkretnej epoki pozostawały zawsze w najściślejszym związku przyczynowym z
wyrażającym się poprzez nie nastrojem społecznym. Nastroje społeczne każdej konkretnej epoki są zaś
zawsze uwarunkowane jej stosunkami społecznymi. Trudno o lepsze tego świadectwo niż cała historia
sztuki i literatury. Oto dlaczego określenie ekwiwalentu socjologicznego dla każdego utworu literackiego
pozostawałoby niepełne, a zatem i niedokładne, gdyby krytyk uchylił się od oceny jego wartości
artystycznej. Innymi słowy, p i e r w s z y a k t k r y t y k i m a t e r i a l i s t y c z n e j n i e t y l k o
nie usuwa potrzeby aktu drugiego, ale implikuje go jako swoje
konieczne dopełnienie.
-6© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
Powtarzam: możliwość nadużycia metody materialistycznej nie starcza za żaden dowód przeciwko
samej metodzie; z tej prostej przyczyny, że nie istnieje i istnieć nie może metoda, która nie pozwalałaby na
nadużycia.
W swojej książce Przyczynek do zagadnienia rozwoju monistycznego pojmowania dziejów, w toku
polemiki z Michajłowskim, pisałem:
Niełatwa to sprawa wyjaśnić proces historyczny, trzymając się konsekwentnie jednej zasady. Ale cóż
chcecie? Nauka w ogóle jest niełatwą sprawą, o ile nie jest to nauka „subiektywna”, bo tutaj wszystko się
wyjaśnia zadziwiająco prosto. A skoro już się to rzekło, to powiedzmy też panu Michajłowskiemu, że, być
może, w odniesieniu do zagadnień ideologii nawet najlepsi znawcy „struny”3 mogą okazać się niekiedy
bezsilni, jeżeli nie posiądą pewnej szczególnej zdolności, a mianowicie
wyczucia
a r t y s t y c z n e g o . Psychologia dostosowuje się do ekonomii. Lecz dostosowanie takie stanowi proces
złożony i na to, aby zrozumieć cały jego przebieg, aby sobie i innym uświadomić, jak on się właściwie
odbywa – niejeden raz może się przydać talent artysty. Tak więc na przykład już Balzak wiele zdziałał dla
wyjaśnienia psychologii rozmaitych klas współczesnego mu społeczeństwa. Dużo moglibyśmy nauczyć się
od Ibsena. Ale od kogo jeszcze? Miejmy nadzieję, że z czasem pojawi się wielu artystów, którzy z jednej
strony będą rozumieli „żelazne zasady” ruchu „struny”, z drugiej zaś potrafią zrozumieć i przedstawić, w
jaki sposób na owej „strunie”, i dzięki jej ruchowi właśnie, narasta „żywa nawierzchnia ideologii”4.
Podobnie myślę i teraz. Ażeby zorientować się w sprawach, które nazwałem wówczas „żywą
nawierzchnią ideologii”, trzeba czasem posiadać talent, lub przynajmniej z m y s ł artystyczny. Zmysł taki
przydaje się zwłaszcza wtedy, kiedy toczymy walkę o określenie ekwiwalentu socjologicznego dzieł sztuki.
To zaś jest sprawą i bardzo trudną, i bardzo skomplikowaną. Nic więc dziwnego, że wcale nierzadko
(choćby i w tym właśnie zbiorze Rozpad literatury, który dostarczył cytowanemu wyżej I. powodu do
napisania felietonu dla „Wiadomości Rosyjskich”) stykamy się z sądami krytyki wykazującymi, że do
realizacji tej sprawy nie wszyscy chętni są akurat zdolni. Tutaj również wielu jest powołanych, lecz mało
wybranych.
Mówię to teraz nie po to, aby usprawiedliwiać metodę materialistyczną – powiedziałem już przecież,
iż możliwość nadużywania danej metody nie daje jeszcze prawa do jej osądzania – mówię to, aby jej
zwolenników przestrzec przed błędami. W sferze zagadnień taktyki wiele błędów popełnili u nas ci, którzy
w sposób mniej lub bardziej uprawniony uważali się za kontynuatorów Marksa. Stałaby się wielka szkoda,
gdyby podobne błędy zaistniały również na terytorium krytyki literackiej. Nie ma zaś innego sposobu ich
uniknięcia, jak tylko przez stałe ponawianie studiów nad podstawowymi zasadami marksizmu. Studia takie
byłyby szczególnie pożyteczne właśnie w czasach obecnych, kiedy pod wpływem wydarzeń ostatnich lat
rozpoczyna się u nas „weryfikacja” „wartości” teoretycznych.
Jeszcze Goethe powiedział, że wszystkie epoki reakcyjne wykazują skłonność do subiektywizmu.
Epokę o takiej skłonności przeżywamy właśnie teraz i najprawdopodobniej przyjdzie nam jeszcze
obserwować orgie subiektywizmu. Coś w tym rodzaju obserwujemy już w tej chwili: mistyczny anarchizm
pana Czułkowa, „bogotwórstwo” pana Łunaczarskiego5, obłąkańczy erotyzm pana Arcybaszewa; są to
wszystko rozmaite, lecz wyraziste symptomy jednej i tej samej choroby. Nie zamierzam bynajmniej leczyć
tych, którzy ulegli już zakażeniu; chciałbym atoli przestrzec tych, co jeszcze na razie pozostają zdrowi.
W jednym ze swych artykułów polemicznych wymierzonych przeciwko mnie Michajłowski nadał miano „struny”
ekonomicznej strukturze społecznej.
4
G. W. Plechanow, K woprosu o razwitii monisticzeskogo wzglada na istoriju (1895, izd. 2, St.-Pietierburg 1905, s. 192-193).
5
Ros. „bogostroitielstwo” – rosyjski nurt filozoficzno-religijny powstały po rewolucji 1905 pod znacznym wpływem filozofii
empiriokrytyka Bogdanowa; należeli tu Bazarow, Juszkiewicz, Łunaczarski (np. traktat tego ostatniego Religia i socjalizm).
Była to próba zespolenia postawy religijnej z ideą społeczną „naukowego socjalizmu”; określano rdzeń tego ruchu jako próbę
stworzenia „religii bez Boga”, jako „religijny ateizm”. Świadectwem wyraźnej sympatii Gorkiego dla „bogotwórców” jest nie
tylko wzmiankowana niżej przez Plechanowa Spowiedź, lecz także eseistyczny traktat Zniszczenie indywidualności, powstały
po niniejszym szkicu Plechanowa (1909). „Bogotwórstwo” było przedmiotem niezwykle ostrego, frontalnego ataku Lenina w
dziele Materializm a empiriokrytycyzm, 1909. – Red.
3
-7© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl
Jerzy Plechanow – Przedmowa do trzeciego wydania zbioru „Poprzez dwudziestolecie” (1908 rok)
Mikroby subiektywizmu bardzo szybko giną w zdrowej atmosferze teorii Marksa. Toteż i marksizm
stanowi najlepszy środek zapobiegawczy na tę chorobę. Na to jednak, aby jako taki właśnie środek
zadziałał, trzeba go rzeczywiście z r o z u m i e ć , nie poprzestając na lekkomyślnym stosowaniu
marksistowskiej terminologii. Pan Łunaczarski, jeśli się nie mylę, do tej pory uważa się za marksistę. Ale
też i dlatego, że nie przyswoił sobie teorii Marksa, a ograniczył się do wyłącznego powtarzania terminów
marksizmu, doszedł on właśnie do swego nader komicznego „bogotwórstwa”. „Ten przykład innym niech
posłuży...”6
Łunaczarski dawno już nosił w sobie zarodki obecnej choroby. Pierwszym jej symptomem było
zafascynowanie filozofią Avenariusa i chęć „uzasadnienia” przy jej pomocy marksizmu. Dla każdego
zorientowanego już wtedy było sprawą jasną, że owa próba „uzasadniania” Marksa świadczy jedynie o
bezzasadności działań Łunaczarskiego. Toteż nikogo ze zorientowanych żaden nowy symptom jego
choroby ani już nie zadziwi, ani nie speszy. Ludzi rozumiejących, w czym rzecz, nie speszy żaden
subiektywizm.
Ale czyż wielu u nas takich rozumiejących? Niestety, bardzo ich mało; przyszło nam – jak powiada
Bieliński – prowadzić wojnę z żabami. I prowadzić poważne polemiki z wesołkami literackimi, którzy w
najlepszym razie zasługują na pogodną kpinę. I jedynie dlatego, że brak nam ludzi zorientowanych w
problematyce, mogły u nas zaistnieć tak żałosne zjawiska literackie, jak Spowiedź pana Gorkiego, utwór,
który wszystkich prawdziwych wielbicieli wielkiego talentu autora zmusi zapewne do postawienia sobie
pełnego niepokoju pytania: Czyżby to już rzeczywiście był koniec jego pieśni?
Nie decyduję się – a i zresztą bardzo nie mam ochoty – udzielić twierdzącej odpowiedzi na to
pytanie. Powiem tylko, że Gorki w Spowiedzi stanął na tej samej równi pochyłej, po której stoczyli się tacy
giganci, jak Gogol, Dostojewski, Tołstoj. Czy Gorki uchroni się od upadku? Czy potrafi porzucić tę
niebezpieczną płaszczyznę? Tego nie wiem. Wiem wszakże znakomicie, że porzucić ją zdoła jedynie pod
warunkiem gruntownego opanowania marksizmu.
Słowa te mogą dostarczyć powodu do szeregu mniej lub bardziej dowcipnych żartów na temat mojej
„jednostronności”. A zatem już z góry przyklaskuję udanym żartom, lecz nadal trzymam się swego. Tylko
marksizm mógłby pana Gorkiego wyleczyć. Ten mój upór winien być tym bardziej zrozumiały, że całkiem
na miejscu byłoby tu przysłowie: „Czymeś się pokaleczył, tym się lecz”. Toż przecież Gorki j u ż uważa
się za marksistę; przecież już w powieści Matka wystąpił jako głosiciel poglądów Marksa. Aliści ta sama
powieść pokazała, że do roli głosiciela takich poglądów pan Gorki wcale się nie nadaje, jako że poglądów
Marksa zupełnie nie rozumie. Spowiedź stała się właśnie nowym i, jak się zdaje, jeszcze bardziej
przekonywającym świadectwem tego niezrozumienia. Tak więc powiadam: jeśli pan Gorki chce głosić
marksizm, niechże wpierw zada sobie trud jego zrozumienia. Zrozumienie marksizmu to zresztą połączenie
przyjemnego z pożytecznym. A Gorkiemu przyniesie to jeszcze i ten niezastąpiony pożytek, że uświadomi
sobie jasno, jak mało do roli kaznodziei (tj. człowieka wyrażającego się przeważnie w j ę z y k u
l o g i k i ) nadaje się artysta (tj. człowiek wyrażający się przeważnie w j ę z y k u o b r a z ó w ). A
kiedy pan Gorki już się o tym przekona, wtenczas dostąpi zbawienia.
6
A. Puszkin, Eugeniusz Oniegin, tłum. A. Ważyk, w: Dzieła wybrane, Warszawa 1953, t. 3, s. 8. – Red.
-8© Studenckie Koło Filozofii Marksistowskiej (UW)
www.skfm-uw.w.pl

Podobne dokumenty