Cioteczka i wujek
Transkrypt
Cioteczka i wujek
Anatol Ulman Cioteczka i wujek Wspomnienie z młodości Dłonie wujka skrwawione zbrodnią dokonywaną na istotach żywych. Bez przerwy przeczucie ognia i stali na drętwiejącym ze strachu karku. O świcie, o północy, w południe, pod wieczór. Na strychu, pod drzewami, na stodółce, przy stawie zielonym. Tam, gdzie kocham cioteczką, stoi za mną straszny wujek i mierzy bezlitośnie z czarnej okrwawionej broni. Cioteczka biała jakby obłupiona z kory zdrowa jabłoń powalona przez słodki piorun. Cioteczka rozrzucona na słomie wśród tysięcy pachnących owoców. W łapach pulchnych ostatnie wyzbierane w chruśniaku maliny. Sypie ciemnoczerwone, krwiste, kapiące sokiem gęstym na kulisty brzuch, w wielkie wgłębienie pępka i ciśnie do mączystego ciała aż ciekną strumyczki bordowe na wszystkie strony gorącego świata. Wycukrzona lepka rzeczka nurtem najburzliwszym dąży ku zaroślom jej ciała, jesiennym w barwie, w odcieniu świeżej miedzi, ku trawom skręconym w ozdobne sprężynki jak wąsy pnączy. Lśniąca w strudze słońca czerwień wyciśnięta z malin spotyka się tam z mokrą czerwienią rozpękłych od upału czereśni. A przecież nie ma już czereśni, gości przelotnych z pierwszych dni lata. Będę jadł te zmiażdżone namiętnie owoce, pochłaniał ich sok do ostatniej małej kropelki zawieszonej na sprężynie zarośli pod ogromnym jak niebo, w barwie wygładzonego przez wiatr śniegu, brzuchem cioteczki. Cioteczka wyłuskana z sukni, jakby przeważona ciężarem piersi napęczniałych, foremnych niby twarde dynie, z rękoma wyciągniętymi w górę pada na stos złotożółtych, miękkich gruch. Owoce rozbryzgują się, pachną miodem, wielkie ciało cioteczki miesi w nich jak piękny biały robak. Ale to nie kuliste cyce cioteczki są jak bezwstydne dynie wyrosłe na wzgórku białoziemu, lecz jej pełne wyokrąglone olbrzymiejące w słońcu pośladki. Dwie planety białe jak fasola. Wyciskając z gruch wszelkie życie płonącym brzuchem cioteczka podciąga nogi. Może zbyt grube i mocne, przecież wytoczone zgrabnie z twardego drzewa jej ciała. Rozkazuje, poleca przyklęknąć wśród miazgi setek owoców za pięknym zadem, który jest większy od całego świata i ma w sobie gorące soki, wrzące powidła ze słodkich omdlewających gruszek. Jest też rozłupana jak gruszka, bowiem jest żywą gruszką pulsująca od zberezieństwa. Wokół, więc i na rozpalonym ciele cioteczki, gdzie przylgnęły słodkie rozbryzgi owoców, siadają setki żółtych os i piją cioteczkę żarłocznie. Żądli ją jednak tylko kwilący chłopak, nagi licealista. Rozzuchwalony posiadaniem wielkiej kobiety, w której dojrzałe owoce całego świata, i czujący nad sobą zimną obecność dwu luf dubeltówki wujka. Tyle os wówczas. Najpierw pszczoły, których nie było. Lat siedemnaście. Ładny jak panienka. Nie skażony przez dotyk kobiety. Gorące wakacje u wujostwa. Wuj, krępy, silny, z wąsami. Z dubeltówką. Z zaschłą krwią zwierząt na ubraniu, w butach z cholewami. Z trupami ptaków przytroczonymi do pasa. Postać mordercy. Cioteczka. Kobieta ogromna, ze smacznymi malinowymi usteczkami. Złożona z kulistości wywołujących wszystko. Chociaż jej tak wiele, foremna. Może ukształtowana przez wspomnienie gruba, łakoma baba. Jak dojrzała grucha wypełniona namiętnością ciała. Najpierw pszczoły. Cioteczka niesie lekko drabinę tak wysoką, że ostre końce rysują ślady na błękicie lipcowego nieba. Przystawia do rosłej, starej jabłoni. Wspina się. Zgrabnie. Nie należy pożądać cioteczki własnej. Nie wolno też okazywać chłopcu tak soczystych opiętych pośladków wielkich jak słońce i pulsujących turbulencjami. Gałąź, wyrosła po to właśnie, chwyta perkalową sukienkę cioteczki i podnosi. Migoce słońce. Brzęczą owady. Jestem pewien, że zmęczony rój złotych pszczół zawiesił się w cieniu. U szczytu konarów białych nóg cioteczki. Jakże się lękam o nią, brnąc duszą w rodzajach strachu. Jakże chcę ocalić cioteczkę przed wściekłością zbieraczek miodu. Oplątany przerażeniem chłopiec pod drabiną. Drżę. Nagle od szczytu głowy po koniuszki palców u stóp przeszywa chłopca żądło jadowitego pragnienia. Już wie, że nie ma pszczół. Tak jak nie ma żadnej bielizny na białych pośladkach cioteczki. Cioteczka osuwa się po drabinie jak ciężki, biały ptak. Przywiera do szczebli, klinuje ciężkimi piersiami, obnaża huczący z podniecenia rój. Za plecami moimi przejęty zgrozą wujek ładuje broń. Szczęka dubeltówka spragniona chłopięcej krwi. Narzędzie żarłoczne jak cioteczka w spazmie. Wkrótce wiem, że wujek czeka. Zbrodniczo syci się hańbą. W ostatni dzień wakacji złoży się lekko, zmruży oko pod krzaczastą brwią, odeśle chłopca w głąb ciągłej nocy. Nie jest możliwe, by zręczny łowca ptaków, lisów, zajęcy, nie wypatrzył tylekroć miłujących się. Kołysany przerażeniem muszę jeść tę ogromną kobietę jak rozparzoną, słodką gruchę razem z pestkami grzechu. Dzień czterdziesty dziewiąty. Cioteczka całuje chłopca w skroń i znika w domu pachnącym owocami, ostrym potem miłości. Morituri te salutant. Wujek zdejmuje broń z ramienia. Modlę się, jaka szkoda. Wujek sięga zbrodniczą łapą pod połę okrwawionej kurtki. Nie wiem, co wciska mi w kieszonkę białej śmiertelnej koszuli. Może święty obrazek. Przyciąga chłopca do siebie i cicho, wzruszony, dziękuje za siedem tygodni wytchnienia. Od cioteczki. Wesołą bryką, w ostrym jak sierp słońcu, pożerając jabłka z wielkiego kosza, jadę na stacyjkę wśród głogów. Furman, pracownik wujka, krążący z nim po polach i lasach, z uczuciem ściska dłoń chłopca. Jakby był członkiem rodziny zaprasza na każdy wolny dzień. Wyraża podziw dla młodzieńca mogącego robić za dwóch silnych mężczyzn. W kieszonce koszuli mam pięćset złotych, cały kapitał wujka. Playtboy, nr 9/1989, 2 III 1989